Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Wyspa zaginionych drzew - ebook

Data wydania:
7 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspa zaginionych drzew - ebook

Nominowana do The Costa Novel Award, The Women’s Prize for Fiction i RSL Ondaatje Prize. Zachwycająca opowieść o tożsamości, przynależności i magicznej mocy natury, która pomaga oswoić traumę.

Ada Kazantzakis ma szesnaście lat i nie wie nic o historii swojej rodziny. Urodzona i wychowana w Londynie nastolatka nie mówi ani po grecku ani po turecku, a po śmierci matki z trudem odnajduje się wśród rówieśników. Nie zdaje sobie sprawy, że wiele lat temu na Cyprze – wyspie, gdzie spotykają się trzy kontynenty, plaże są złote, a woda turkusowa – młody Grek Kostas zakochał się w Turczynce Defne, mimo że byli śmiertelnymi wrogami. Ich uczucie rozkwitało w kraju ogarniętym wojną domową, potajemnie spotykali się w miejscowej tawernie, za świadka mając jedynie drzewko figowe. Wiele lat później to samo drzewo rośnie w londyńskim ogrodzie Kostasa i okazuje się dla Ady jedyną drogą do odkrycia prawdy o tym, kim jest i kim byli jej rodzice.

 

Shafak podjęła się kuszącej, a zarazem ryzykownej operacji: rozpisała historię na wiele głosów i nie są to tylko głosy ludzkie. Jest to próba oddania pola słabszym, niezauważanym, istniejącym inaczej niż my. Ta powieść upomina się o miejsce dla tego, co nie jest ludzkie, nie tracąc z oczu tego, co czysto ludzkie. To również podróż w czasie i przestrzeni oraz panorama tematów istotnych i naglących.

Małgorzata Lebda

Jest to doskonała powieść – pozostaje w harmonii z charakterystycznym dla Shafak współczuciem wobec pominiętych i niekochanych, wygnanych, wykluczonych i rozdzielonych przez samą historię. Jestem pewien, że książka ta poruszy wielu czytelników na całym świecie, tak jak poruszyła mnie.

Robert Macfarlane

 

Shafak tworzy dla nas nowy dom ze słów.

Colum McCann

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367324823
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wy­spa

Jak da­le­ko si­ęga­ją wspo­mnie­nia, na sa­mym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go, leży wy­spa tak pi­ęk­na i nie­bie­ska, że licz­ni pod­ró­żni­cy, piel­grzy­mi oraz kup­cy, któ­rzy się w niej za­ko­cha­li, po­sta­no­wi­li ni­g­dy jej nie opu­ścić bądź też pró­bo­wa­li ho­lo­wać ją na li­nach przez całą dro­gę wio­dącą do ich wła­snych kra­jów.

Być może to tyl­ko le­gen­dy.

Lecz le­gen­dy opo­wia­da­ją nam o tym, o czym za­po­mnia­ła hi­sto­ria.

Mi­nęło wie­le lat, od­kąd opu­ści­łam to miej­sce na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu, w wa­liz­ce wy­ko­na­nej z mi­ęk­kiej, czar­nej skó­ry, aby ni­g­dy nie po­wró­cić. I choć za­adop­to­wa­ła mnie inna zie­mia, An­glia, gdzie wzro­słam i roz­kwi­tłam, nie ma dnia, że­bym nie pra­gnęła wró­cić. Do domu. Do oj­czy­zny.

Na­dal musi być tam, gdzie ją zo­sta­wi­łam, wzno­sząc się i opa­da­jąc na spie­nio­nych fa­lach, któ­re roz­bi­ja­ją się o jej po­szar­pa­ne brze­gi. Tam, gdzie spo­ty­ka­ją się trzy kon­ty­nen­ty – Eu­ro­pa, Afry­ka i Azja – oraz Le­want, roz­le­gła, nie­zmie­rzo­na kra­ina, któ­ra na do­bre znik­nęła ze wspó­łcze­snych map.

Mapa to dwu­wy­mia­ro­we od­wzo­ro­wa­nie z umow­ny­mi sym­bo­la­mi i wy­żło­bio­ny­mi li­nia­mi, któ­re de­cy­du­ją, kto zo­sta­nie na­szym wro­giem, a kto przy­ja­cie­lem, kto za­słu­gu­je na na­szą mi­ło­ść, kto na nie­na­wi­ść, a kto na ca­łko­wi­tą obo­jęt­no­ść.

Kar­to­gra­fia to jesz­cze jed­na na­zwa na uży­tek hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez zwy­ci­ęz­ców.

Na uży­tek hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez prze­gra­nych ta­kie nie ist­nie­ją.

Ja za­pa­mi­ęta­łam ją tak: zło­te pla­że, tur­ku­so­wa woda i czy­ste nie­bo. Ka­żde­go roku żó­łwie mor­skie wy­cho­dzi­ły na brzeg, żeby zło­żyć jaja w drob­nym pia­sku. Pó­źno­po­po­łu­dnio­wy wiatr przy­no­sił za­pach gar­de­nii, cy­kla­me­nu, la­wen­dy i wi­cio­krze­wu. Roz­ga­łęzia­jące się sznu­ry gli­cy­nii pi­ęły się po bie­lo­nych wap­nem mu­rach, pró­bu­jąc si­ęgnąć chmur, prze­pe­łnio­ne na­dzie­ją wła­ści­wą je­dy­nie ma­rzy­cie­lom. Kie­dy noc skła­da­ła po­ca­łun­ki na two­jej skó­rze, tak jak to mia­ła w zwy­cza­ju, dało się wy­czuć ja­śmin w jej od­de­chu. Ksi­ężyc, tu­taj bli­ższy Zie­mi, uno­sił się nad da­cha­mi, ja­sny i ła­god­ny, kąpi­ąc w in­ten­syw­nym bla­sku wąskie alej­ki i bru­ko­wa­ne uli­ce. A cie­nie i tak znaj­do­wa­ły spo­sób, aby prze­my­kać obok świa­tła. Szep­ty, w któ­rych po­brzmie­wa­ły po­dejrz­li­wo­ść i kno­wa­nia, roz­cho­dzi­ły się w mro­ku. Wy­spa była bo­wiem po­dzie­lo­na na dwie części: pó­łnoc­ną i po­łu­dnio­wą. W ka­żdej z nich pa­no­wa­ły inne wspo­mnie­nia, inny sce­na­riusz, inny język, a pod­czas mo­dli­twy wy­spia­rze rzad­ko zwra­ca­li się do tego sa­me­go boga.

Prze­ci­na­jące sto­li­cę za­sie­ki tkwi­ły tam ni­czym rana w ser­cu. Li­nię de­mar­ka­cyj­ną – gra­ni­cę – zna­czy­ły: znisz­czo­ne domy no­szące śla­dy po ku­lach, pu­ste po­dwó­rza po­ora­ne bli­zna­mi po wy­bu­chach gra­na­tów, za­bi­te de­ska­mi skle­py, któ­re po­pa­dły w ru­inę, zdo­bio­ne bra­my wi­szące pod ró­żny­mi kąta­mi na ze­psu­tych za­wia­sach, luk­su­so­we auta z in­nej epo­ki rdze­wie­jące pod war­stwa­mi ku­rzu... Dro­gi zo­sta­ły za­blo­ko­wa­ne zwo­ja­mi dru­tu kol­cza­ste­go, sto­sa­mi wor­ków z pia­skiem, becz­ka­mi pe­łny­mi be­to­nu, ro­wa­mi prze­ciw­pan­cer­ny­mi i stra­żni­ca­mi. Uli­ce ko­ńczy­ły się gwa­łtow­nie, ni­czym urwa­ne my­śli albo nie­prze­pra­co­wa­ne uczu­cia.

Kie­dy żo­łnie­rze nie ro­bi­li ob­cho­dów, sta­li na stra­ży z ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi; mło­dzi, znu­dze­ni, sa­mot­ni mężczy­źni z ró­żnych za­kąt­ków świa­ta, któ­rzy nie­wie­le wie­dzie­li o wy­spie i o jej skom­pli­ko­wa­nej hi­sto­rii, do­pó­ki nie tra­fi­li na po­ste­ru­nek w tym ob­cym śro­do­wi­sku. Mury po­kry­wa­ły za­miesz­czo­ne tam zgod­nie z pra­wem zna­ki w śmia­łych ko­lo­rach, gło­szące wiel­ki­mi li­te­ra­mi:

ZA­KAZ WSTĘPU

NIE ZBLI­ŻAĆ SIĘ, TE­REN STRZE­ŻO­NY!

ZA­KAZ FO­TO­GRA­FO­WA­NIA I FIL­MO­WA­NIA

Nie­co da­lej wzdłuż ba­ry­ka­dy ja­kiś prze­cho­dzień nie­le­gal­nie na­skro­bał na becz­ce:

WI­TAJ­CIE NA ZIE­MI NI­CZY­JEJ

Za­po­ra dzie­ląca Cypr od brze­gu do brze­gu, stre­fa bu­fo­ro­wa pa­tro­lo­wa­na przez od­dzia­ły Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych, mia­ła dłu­go­ść pra­wie stu osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów i miej­sca­mi gru­bo­ść po­nad sze­ściu ki­lo­me­trów, a miej­sca­mi le­d­wie kil­ku me­trów. Ci­ągnęła się przez wszyst­kie mo­żli­we kra­jo­bra­zy: opusz­czo­ne wio­ski, nad­mor­skie pro­win­cje, mo­kra­dła, ugo­ry, lasy so­sno­we, ży­zne rów­ni­ny, ko­pal­nie mie­dzi i sta­no­wi­ska ar­che­olo­gicz­ne, wi­jąc się ni­czym wid­mo pra­daw­nej rze­ki. Ale to wła­śnie tu­taj, w sto­li­cy i wo­kół niej, sta­wa­ła się bar­dziej wi­docz­na, na­ma­cal­na, a przez to na­tręt­na.

Ni­ko­zja, je­dy­na po­dzie­lo­na sto­li­ca na świe­cie.

Ta­kie okre­śle­nie brzmia­ło nie­mal po­zy­tyw­nie, jak­by było w nim coś rzad­kie­go, a na­wet wy­jąt­ko­we­go, ni­czym prze­ciw­sta­wia­nie się gra­wi­ta­cji, cho­ćby ta­kie­go po­je­dyn­cze­go ziarn­ka pia­sku po­ru­sza­jące­go się w górę w do­pie­ro co od­wró­co­nej klep­sy­drze. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak Ni­ko­zja nie sta­no­wi­ła wy­jąt­ku; była jesz­cze jed­ną na­zwą na li­ście miejsc se­gre­ga­cji i po­dzie­lo­nych spo­łecz­no­ści, tych po­wie­rzo­nych hi­sto­rii i tych, któ­re do­pie­ro mia­ły po­wstać. Lecz w tam­tej chwi­li pre­zen­to­wa­ła się jako oso­bli­wo­ść. Ostat­nie po­dzie­lo­ne mia­sto w Eu­ro­pie.

Moje ro­dzin­ne mia­sto.

Ale gra­ni­ca, na­wet tak wy­ra­źna i do­brze strze­żo­na jak ta, nie po­wstrzy­ma wie­lu rze­czy. Na przy­kład mel­te­mi czy też mel­tem, ete­zyj­skie­go wia­tru o ła­god­nej na­zwie, choć zdu­mie­wa­jącej sile. Mo­ty­li, ko­ni­ków po­lnych i jasz­czu­rek. A ta­kże węży, w ca­łej swej mo­zol­nej po­wol­no­ści. I od cza­su do cza­su uro­dzi­no­we­go ba­lo­nu, któ­ry wy­rwie się z uści­sku dziec­ka i po­szy­bu­je ku nie­bu, gdzie zbłądzi pro­sto na te­ry­to­rium wro­ga.

Nie po­wstrzy­ma rów­nież pta­ków. Cza­pli mo­drych, trzna­dli czar­no­gło­wych, trzmie­lo­ja­dów, pli­szek żó­łtych, pie­cusz­ków, dzierzb bia­ło­czel­nych i mo­ich ulu­bio­nych wilg zwy­czaj­nych. Pod­czas pod­ró­ży z pó­łku­li pó­łnoc­nej, po zmro­ku – jako że mi­gru­ją głów­nie o tej po­rze – gdy ciem­no­ść gęst­nie­je wo­kół ko­niusz­ków ich skrzy­deł i wy­tła­cza czer­wo­ne ob­wód­ki wo­kół ich oczu, za­trzy­mu­ją się tu­taj, w po­ło­wie swo­jej dłu­giej prze­pra­wy, za­nim po­dej­mą lot do Afry­ki. Wy­spa to dla nich miej­sce od­po­czyn­ku, prze­ryw­nik w opo­wie­ści, do­ra­źno­ść.

Jest ta­kie wzgó­rze w Ni­ko­zji, gdzie pta­ki wszel­kie­go upie­rze­nia szu­ka­ją stra­wy i za­spo­ka­ja­ją głód. Po­kry­wa je gru­ba war­stwa prze­ro­śni­ętych je­żyn, pa­rzących po­krzyw i kęp wrzo­sów. W tej gęstwi­nie tkwi sta­ra stud­nia z krążkiem li­no­wym, skrzy­pi­ącym przy naj­lżej­szym cho­ćby szarp­ni­ęciu, i me­ta­lo­wym wia­drem przy­wi­ąza­nym do sznu­ra, po­szar­pa­ne­go i po­kry­te­go glo­na­mi, któ­re świad­czą o bez­ru­chu. Da­le­ko w dole za­wsze pa­nu­ją atra­men­to­wa ciem­no­ść i przej­mu­jący chłód, na­wet kie­dy w samo po­łud­nie z nie­ba leje się żar. Ta stud­nia to wy­głod­nia­łe usta cze­ka­jące na ko­lej­ny po­si­łek. Po­że­ra ka­żdy pro­mień sło­ńca, ka­żdą smu­gę cie­pła i za­trzy­mu­je naj­mniej­sze na­wet okru­chy w swo­im dłu­gim, ka­mien­nym gar­dle.

Je­śli kie­dy­kol­wiek tra­fisz w te stro­ny i pod wpły­wem cie­ka­wo­ści albo in­stynk­tu wy­chy­lisz się za kra­wędź i spoj­rzysz w dół, w ocze­ki­wa­niu, aż two­je oczy przy­wyk­ną do mro­ku, być może do­strze­żesz w dole błysk, ni­czym ulot­ne lśnie­nie ry­bich łu­sek tuż przed za­nu­rze­niem się w wo­dzie. Nie daj się jed­nak zwie­ść. Na dnie nie ma żad­nych ryb. Ani węży. Ani skor­pio­nów. Ani pa­jąków zwi­sa­jących na je­dwa­bi­stych sie­ciach. Źró­dłem świa­tła nie jest żad­na żywa isto­ta, lecz za­byt­ko­wy ze­ga­rek kie­szon­ko­wy z osiem­na­sto­ka­ra­to­we­go zło­ta po­kry­te­go ma­ci­cą per­ło­wą, na któ­rym wy­gra­we­ro­wa­no frag­ment wier­sza:

Do­trzeć tam kie­dyś – to twe za­mie­rze­nie.

Pod­ró­ży jed­nak wca­le nie przy­spie­szaj...

A z tyłu wid­nie­ją dwie li­te­ry, czy też może ra­czej jed­na li­te­ra za­pi­sa­na dwu­krot­nie:

Y&Y

Stud­nia ma sze­ro­ko­ść bli­sko pó­łto­ra me­tra i głębo­ko­ść dzie­si­ęciu me­trów. Jest wy­ko­na­na z de­li­kat­nie za­okrąglo­nych cio­sów zstępu­jących w iden­tycz­nych po­zio­mych względem sie­bie ko­łach aż do sa­me­go dołu ku mil­czącej i stęchłej wo­dzie. Na dnie uwi­ęzie­ni są dwaj mężczy­źni. Wła­ści­cie­le po­pu­lar­nej ta­wer­ny. Obaj szczu­pli, śred­nie­go wzro­stu, z du­ży­mi od­sta­jący­mi usza­mi, z któ­rych daw­niej stro­ili so­bie żar­ty. Obaj uro­dze­ni i wy­cho­wa­ni na tej wy­spie, a w wie­ku czter­dzie­stu kil­ku lat po­rwa­ni, po­bi­ci i za­mor­do­wa­ni. Zo­sta­li wrzu­ce­ni do tego szy­bu po tym, jak spęta­no ich ra­zem ła­ńcu­cha­mi, a po­tem przy­wi­ąza­no jesz­cze do trzy­li­tro­wej pusz­ki po oli­wie z oli­wek wy­pe­łnio­nej be­to­nem, ma­jącej za­gwa­ran­to­wać, że ni­g­dy nie wy­pły­ną na po­wierzch­nię. Ze­ga­rek kie­szon­ko­wy, któ­ry je­den z nich miał przy so­bie w noc po­rwa­nia, sta­nął do­kład­nie osiem mi­nut przed pó­łno­cą.

Czas to taki ptak śpie­wa­jący. I po­dob­nie jak ka­żde­go in­ne­go pta­ka śpie­wa­jące­go mo­żna go poj­mać. Mo­żna go wi­ęzić w klat­ce, pew­nie na­wet dłu­żej, niż wy­da­je ci się to mo­żli­we. Ale cza­su nie da się kon­tro­lo­wać w nie­sko­ńczo­no­ść.

Żad­na nie­wo­la nie trwa wiecz­nie.

Pew­ne­go dnia woda po­kry­je me­tal rdzą, a ła­ńcu­chy pusz­czą i twar­de be­to­no­we ser­ce zmi­ęk­nie, jak to bywa z wi­ęk­szo­ścią naj­tward­szych serc w mia­rę upły­wu lat. Do­pie­ro wte­dy dwa cia­ła, w ko­ńcu wol­ne, unio­są się w stro­nę skraw­ka nie­ba, po­ły­sku­jąc w roz­pro­szo­nych pro­mie­niach sło­ńca; wznio­są się ku roz­kosz­ne­mu błęki­to­wi, naj­pierw wol­no, a po­tem szyb­ko i gwa­łtow­nie ni­czym po­ła­wia­cze pe­reł spie­szący za­czerp­nąć po­wie­trza.

Prędzej czy pó­źniej ta sta­ra stud­nia nisz­cze­jąca na sa­mot­nej, pi­ęk­nej wy­spie na sa­mym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go za­wa­li się, a jej se­kret uj­rzy świa­tło dzien­ne, bo wła­śnie taki jest los se­kre­tów.Dziew­czy­na o imie­niu Wy­spa

An­glia, ko­niec dru­giej de­ka­dy XXI wie­ku

Wła­śnie ko­ńca do­bie­ga­ła ostat­nia lek­cja w tym roku w szko­le śred­niej Bro­ok Hill w pó­łnoc­nej części Lon­dy­nu. Lek­cja hi­sto­rii. W je­de­na­stej kla­sie. Je­dy­ne pi­ęt­na­ście mi­nut zo­sta­ło do dzwon­ka, któ­re­go nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­li wszy­scy ucznio­wie spra­gnie­ni prze­rwy bo­żo­na­ro­dze­nio­wej. Z jed­nym wy­jąt­kiem.

Szes­na­sto­let­nia Ada Ka­zant­za­kis sie­dzia­ła w skry­tym na­pi­ęciu na swo­im miej­scu pod oknem w głębi sali. Lśni­ące wło­sy w ko­lo­rze ma­ho­niu mia­ła ze­bra­ne w ku­cyk przy sa­mym kar­ku; jej de­li­kat­ne rysy zna­czy­ło na­pi­ęcie, a duże, brązo­we, sar­nie oczy zda­wa­ły się zdra­dzać, że nie spa­ła do­brze mi­nio­nej nocy. Dziew­czy­na nie cie­szy­ła się na myśl o okre­sie świ­ątecz­nym ani nie czu­ła eks­cy­ta­cji z po­wo­du pro­gno­zo­wa­ne­go śnie­gu. Od cza­su do cza­su ukrad­ko­wo zer­ka­ła za okno, choć jej twarz nie zdra­dza­ła pra­wie żad­nych uczuć.

Oko­ło po­łud­nia za­ata­ko­wał grad. Mlecz­no­bia­łe, zmro­żo­ne grud­ki zry­wa­jące ostat­nie li­ście z drzew, ło­mo­czące o dach wia­ty na ro­we­ry i od­bi­ja­jące się od zie­mi w dzi­kim po­pi­sie ste­po­wa­nia. I cho­ciaż opa­dy usta­ły, ka­żdy wi­dział, że po­go­da zde­cy­do­wa­nie się po­gar­sza. Nad­ci­ągał or­kan. Tego dnia rano w ra­diu po­da­no do wia­do­mo­ści, że w ci­ągu mak­sy­mal­nie czter­dzie­stu ośmiu go­dzin Wiel­ka Bry­ta­nia znaj­dzie się pod wpły­wem wiru po­lar­ne­go, któ­ry spro­wa­dzi re­kor­do­wo ni­skie tem­pe­ra­tu­ry, mar­z­nący deszcz i za­mie­cie. Spo­dzie­wa­no się, że nie­do­bo­ry wody, prze­rwy w do­sta­wie prądu i pęka­nie in­sta­la­cji spa­ra­li­żu­ją spo­re po­ła­cie An­glii i Szko­cji, jak rów­nież część pó­łnoc­nej Eu­ro­py kon­ty­nen­tal­nej. Lu­dzie gro­ma­dzi­li za­pa­sy – kon­ser­wy ryb­ne, go­to­wa­ną fa­so­lę, ma­ka­ron, pa­pier to­a­le­to­wy – jak­by szy­ko­wa­li się na ob­lęże­nie.

Przez cały dzień ucznio­wie nie prze­sta­wa­li roz­pra­wiać o or­ka­nie, pe­łni obaw o swo­je ka­len­da­rze świ­ątecz­ne i pla­ny wy­jaz­do­we. Ale nie Ada. Na nią nie cze­ka­ły żad­ne spo­tka­nia ro­dzin­ne ani eg­zo­tycz­ne wy­pra­wy. Jej oj­ciec nie za­mie­rzał się ni­g­dzie ru­szać. Mu­siał pra­co­wać. Za­wsze mu­siał pra­co­wać. Był nie­ule­czal­nym pra­co­ho­li­kiem; za­świad­czy­łby o tym ka­żdy, kto go znał. Z tym że od śmier­ci żony ucie­kał w swo­je ba­da­nia ni­czym zwie­rzę ukry­wa­jące się w no­rze w po­szu­ki­wa­niu bez­pie­cze­ństwa i cie­pła.

Na ja­ki­mś eta­pie swo­je­go krót­kie­go ży­cia Ada zro­zu­mia­ła, że Ko­stas Ka­zant­za­kis ró­żnił się od in­nych oj­ców. Na­dal jed­nak nie po­tra­fi­ła oka­zać wy­ro­zu­mia­ło­ści jego ob­se­sji na punk­cie ro­ślin. Inni oj­co­wie pra­co­wa­li w biu­rach, skle­pach albo re­sor­tach rządo­wych, no­si­li do­brze skro­jo­ne gar­ni­tu­ry, bia­łe ko­szu­le i lśni­ące, czar­ne buty, pod­czas gdy jej oj­ciec zwy­kle przy­wdzie­wał kurt­kę prze­ciw­desz­czo­wą, oliw­ko­we albo brązo­we spodnie z mo­le­ski­nu i so­lid­ne bu­cio­ry. Za­miast tecz­ki miał tor­bę na ra­mię, w któ­rej prze­cho­wy­wał roz­ma­ite przed­mio­ty, ta­kie jak lupy, ze­staw pre­pa­ra­cyj­ny, pra­sa do su­sze­nia ro­ślin, kom­pas i no­tat­ni­ki. Inni oj­co­wie w nie­sko­ńczo­no­ść oma­wia­li in­te­re­sy i pla­ny eme­ry­tal­ne, ale jej ojca bar­dziej in­te­re­so­wał tok­sycz­ny wpływ pe­sty­cy­dów na kie­łko­wa­nie na­sion albo szko­dy eko­lo­gicz­ne spo­wo­do­wa­ne wy­ci­na­niem drzew. O efek­tach de­fo­re­sta­cji opo­wia­dał z pa­sją, któ­rą po­zo­sta­li człon­ko­wie gru­py ro­dzi­ciel­skiej re­zer­wo­wa­li dla płyn­no­ści swo­ich port­fe­li ak­cji. W do­dat­ku nie tyl­ko o tym opo­wia­dał, ale ta­kże pi­sał. Jako eko­log ewo­lu­cyj­ny i bo­ta­nik wy­dał dwa­na­ście ksi­ążek. Jed­na z nich no­si­ła ty­tuł Ta­jem­ni­cze kró­le­stwo. W jaki spo­sób grzy­by kszta­łto­wa­ły na­szą prze­szło­ść i zmie­nia­ją przy­szło­ść?. Ko­lej­na z jego mo­no­gra­fii trak­to­wa­ła o ro­gat­kach, przy­laszcz­kach i mchach. Okład­ka pre­zen­to­wa­ła ka­mien­ny mo­stek za­wie­szo­ny nad stru­mie­niem pie­ni­ącym się wo­kół gła­zów ob­le­czo­nych ak­sa­mit­ną zie­le­nią. Tuż nad tą oni­rycz­ną wi­zją znaj­do­wał się po­zła­ca­ny ty­tuł Atlas po­spo­li­tych msza­ków Eu­ro­py. Pod spodem wid­nia­ły jego imię i na­zwi­sko za­pi­sa­ne wiel­ki­mi li­te­ra­mi: KO­STAS KA­ZANT­ZA­KIS.

Ada nie mia­ła po­jęcia, jacy lu­dzie czy­ta­li ksi­ążki au­tor­stwa jej ojca, ale nie od­wa­ży­ła się wspo­mnieć o nich ni­ko­mu ze szko­ły. Nie za­mie­rza­ła da­wać swo­im ko­le­żan­kom i ko­le­gom z kla­sy jesz­cze jed­ne­go po­wo­du do uzna­nia jej oraz jej ro­dzi­ny za dzi­wa­ków.

Zda­wa­ło się, że jej oj­ciec wo­lał to­wa­rzy­stwo drzew niż lu­dzi, bez względu na porę. Za­wsze taki był, ale kie­dy jesz­cze żyła mat­ka Ady, po­tra­fi­ła tem­pe­ro­wać jego eks­cen­trycz­no­ść, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że sama mia­ła swo­je dzi­wac­twa. Od jej śmier­ci dziew­czy­na czu­ła, że oj­ciec się od niej od­da­la. Albo może to ona od­da­la­ła się od nie­go. W domu pe­łnym mia­zma­tów ża­ło­by trud­no było jed­no­znacz­nie stwier­dzić, kto uni­kał kogo. I wła­śnie w tym domu mie­li prze­trwać nie tyl­ko or­kan, ale ta­kże cały okres świ­ątecz­ny. Tyl­ko we dwo­je.

Ada mia­ła na­dzie­ję, że oj­ciec pa­mi­ętał przy­naj­mniej o za­ku­pach. Spu­ści­ła wzrok na swój ze­szyt. U dołu otwar­tej stro­ny na­szki­co­wa­ła mo­ty­la. Wol­no po­wio­dła pal­cem po kon­tu­rze skrzy­deł, tak kru­chych, tak de­li­kat­nych.

– Hej, masz gumę?

Wy­rwa­na z za­my­śle­nia Ada się od­wró­ci­ła. Lu­bi­ła sie­dzieć na ko­ńcu sali. To jed­nak ozna­cza­ło to­wa­rzy­stwo Emmy-Rose, któ­ra mia­ła iry­tu­jące na­wy­ki: strze­la­nia sta­wa­mi oraz żu­cia jed­nej gumy za dru­gą, nie­zgod­nie z re­gu­la­mi­nem szko­ły, a ta­kże skłon­no­ść do roz­wo­dze­nia się na te­ma­ty, któ­re nie in­te­re­so­wa­ły ni­ko­go poza nią samą.

– Nie, przy­kro mi. – Ada po­kręci­ła gło­wą, zer­ka­jąc ner­wo­wo na na­uczy­ciel­kę.

– Hi­sto­ria to naj­bar­dziej fa­scy­nu­jący z przed­mio­tów – mó­wi­ła wła­śnie pani Wal­cott, moc­no wci­ska­jąc ob­ca­sy swo­ich pó­łbu­tów w podło­gę za biur­kiem, jak­by do na­uki swo­ich dwu­dzie­stu dzie­wi­ęciu uczniów po­trze­bo­wa­ła so­lid­ne­go za­ko­twi­cze­nia. – Jak mie­li­by­śmy kszta­łto­wać przy­szło­ść bez zna­jo­mo­ści prze­szło­ści?

– Jak ja jej nie zno­szę – mruk­nęła pod no­sem Emma-Rose.

Ada mil­cza­ła. Nie była pew­na, o kogo kon­kret­nie cho­dzi­ło jej ko­le­żan­ce. Je­śli o nią, nie mia­ła nic na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie. Je­śli o na­uczy­ciel­kę, nie za­mie­rza­ła przy­łączyć się do szka­lo­wa­nia. Lu­bi­ła pa­nią Wal­cott, któ­ra choć pe­łna do­brych in­ten­cji, zde­cy­do­wa­nie nie ra­dzi­ła so­bie z utrzy­my­wa­niem dys­cy­pli­ny w kla­sie. Po­dob­no kil­ka lat wcze­śniej stra­ci­ła męża. Ada nie­raz wy­obra­ża­ła so­bie, jak musi wy­glądać co­dzien­no­ść tej ko­bie­ty; jak ka­żde­go dnia rano zwle­ka z łó­żka swo­je pulch­ne cia­ło, pędzi wzi­ąć prysz­nic, za­nim sko­ńczy się cie­pła woda, bu­szu­je w sza­fie w po­szu­ki­wa­niu sto­sow­nej su­kien­ki, nie­wie­le ró­żni­ącej się od sto­sow­nej su­kien­ki z po­przed­nie­go dnia, pi­tra­si śnia­da­nie dla bli­źni­ąt, któ­re na­stęp­nie pod­rzu­ca do żłob­ka, z za­czer­wie­nio­ną twa­rzą i prze­pra­sza­jącym to­nem gło­su. Roz­my­śla­ła ta­kże o tym, jak jej na­uczy­ciel­ka do­ty­ka się nocą, o jej rękach za­ta­cza­jących koła pod ba­we­łnia­ną ko­szu­lą noc­ną, o mężczy­znach, któ­rych cza­sem za­pra­sza­ła do sie­bie, a któ­rzy zo­sta­wia­li tyl­ko mo­kre śla­dy stóp na dy­wa­nie i go­rycz w jej du­szy.

Ada nie mia­ła po­jęcia, czy jej fan­ta­zje znaj­do­wa­ły po­twier­dze­nie w rze­czy­wi­sto­ści, ale tak przy­pusz­cza­ła. Na tym po­le­gał jej ta­lent, być może je­dy­ny. Wy­czu­wa­ła smu­tek in­nych lu­dzi, tak jak zwie­rzę po­tra­fi zwie­trzyć człon­ków swo­je­go ga­tun­ku z od­le­gło­ści wie­lu ki­lo­me­trów.

– No do­brze, moi dro­dzy, jesz­cze jed­na in­for­ma­cja, za­nim wyj­dzie­cie! – oznaj­mi­ła pani Wal­cott, klasz­cząc w dło­nie. – W przy­szłym se­me­strze będzie­my uczy­li się o mi­gra­cji i zmia­nach po­ko­le­nio­wych. To przy­jem­ny pro­jek­cik, za­nim na po­wa­żnie za­bie­rze­my się do pra­cy i za­cznie­my po­wta­rzać ma­te­riał pod kątem eg­za­mi­nów ko­ńco­wych. Chcę, że­by­ście pod­czas prze­rwy świ­ątecz­nej, w ra­mach przy­go­to­wań do za­jęć, prze­pro­wa­dzi­li wy­wiad z krew­ny­mi ze star­sze­go po­ko­le­nia. Naj­le­piej z dziad­ka­mi, ale to mogą być ta­kże inni człon­ko­wie ro­dzi­ny. Do­wiedz­cie się, jak wy­gląda­ły cza­sy ich mło­do­ści, i na­pisz­cie na ten te­mat wy­pra­co­wa­nie na czte­ry albo pięć stron.

W sali za­brzmiał chór nie­szczęśli­wych okrzy­ków.

– Niech wa­sze pra­ce opie­ra­ją się na fak­tach hi­sto­rycz­nych – do­da­ła pani Wal­cott, igno­ru­jąc re­ak­cję uczniów. – Chcę otrzy­mać so­lid­ne ana­li­zy po­par­te do­wo­da­mi, a nie spe­ku­la­cje.

Roz­le­gło się jesz­cze wi­ęcej wes­tchnień i jęków.

– I nie za­po­mnij­cie po­szu­kać pa­mi­ątek ro­do­wych: sta­re­go pie­rścion­ka, suk­ni ślub­nej, ze­sta­wu za­byt­ko­wej por­ce­la­ny, ręcz­nie ro­bio­nej kapy, pu­de­łka pe­łne­go li­stów albo prze­pi­sów ro­dzin­nych, wszel­kich me­mo­ra­bi­liów prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Ada spu­ści­ła wzrok. Ni­g­dy nie po­zna­ła swo­ich krew­nych ze stro­ny ojca ani mat­ki. Wie­dzia­ła, że miesz­ka­li gdzieś na Cy­prze, ale na tym jej wie­dza się ko­ńczy­ła. Ja­ki­mi byli lu­dźmi? Jak spędza­li czas? Czy roz­po­zna­li­by ją, gdy­by mi­ja­li się na uli­cy albo wpa­dli na sie­bie w su­per­mar­ke­cie? Je­dy­ną człon­ki­nią ro­dzi­ny, o któ­rej sły­sza­ła, była pew­na ciot­ka, Me­ry­em. Przy­sy­ła­ła im do An­glii we­so­łe pocz­tów­ki przed­sta­wia­jące sło­necz­ne pla­że i pa­stwi­ska pe­łne dzi­kich kwia­tów, a przy tym sto­jące w sprzecz­no­ści z jej ca­łko­wi­tą nie­obec­no­ścią w ich ży­ciu.

Ale jesz­cze bar­dziej ta­jem­ni­czy od krew­nych wy­da­wał jej się sam Cypr. Choć ogląda­ła zdjęcia w in­ter­ne­cie, ni­g­dy nie od­wie­dzi­ła tego miej­sca, na któ­re­go cze­ść zo­sta­ła na­zwa­na.

W języ­ku jej mat­ki imię Ada zna­czy­ło „wy­spa”. Jako dziec­ko sądzi­ła, że mia­ło od­no­sić się do Wiel­kiej Bry­ta­nii, je­dy­nej zna­nej jej wy­spy. Do­pie­ro pó­źniej zro­zu­mia­ła, że cho­dzi­ło o ca­łkiem inny za­kątek świa­ta, w do­dat­ku taki, gdzie zo­sta­ła po­częta. To od­kry­cie wpra­wi­ło ją w zdu­mie­nie, a na­wet w skrępo­wa­nie. Po pierw­sze zwró­ci­ło bo­wiem uwa­gę na fakt, że jej ro­dzi­ce upra­wia­li seks, a po dru­gie nie­odzow­nie łączy­ło się z miej­scem, któ­re do­tąd ist­nia­ło tyl­ko w jej wy­obra­źni. Po­tem włączy­ła swo­je wła­sne imię do ko­lek­cji słów nie­an­giel­skich, któ­re gro­ma­dzi­ła jak tro­fea, słów, któ­re choć cie­ka­we i barw­ne, wy­da­wa­ły się wy­star­cza­jąco od­le­głe i obce, aby po­zo­stać nie­zgłębio­ne, ni­czym ze­bra­ne na pla­ży ide­al­ne ka­my­ki, któ­re nie wia­do­mo po co przy­no­si się do domu. Uda­ło jej się ze­brać ich tro­chę. Oraz kil­ka idio­mów. I pio­se­nek, ra­do­snych dźwi­ęków. Ale nic po­nad­to. Ro­dzi­ce nie na­uczy­li jej swo­ich języ­ków oj­czy­stych, gdyż wo­le­li ko­mu­ni­ko­wać się w domu wy­łącz­nie po an­giel­sku. Ada nie mó­wi­ła po grec­ku, jak oj­ciec, ani po tu­rec­ku, jak mat­ka.

Kie­dy do­ra­sta­ła, za ka­żdym ra­zem, gdy pró­bo­wa­ła się do­wie­dzieć, dla­cze­go nie wy­bra­li się jesz­cze na Cypr, żeby spo­tkać się z ro­dzi­ną, albo cze­mu krew­ni nie od­wie­dzi­li ich w An­glii, za­rów­no oj­ciec, jak i mat­ka wy­naj­do­wa­li całą masę wy­mó­wek. Mo­ment był nie­od­po­wied­ni... Mie­li za dużo pra­cy albo wy­dat­ków... Po­wo­li za­częło kie­łko­wać w niej po­dej­rze­nie, że naj­praw­do­po­dob­niej ślub ro­dzi­ców nie spo­tkał się z apro­ba­tą ich ro­dzin. Za­ło­ży­ła, że w tej sy­tu­acji ta­kże i ona, owoc tego ma­łże­ństwa, nie mo­gła li­czyć na ich przy­chyl­no­ść. Mimo wszyst­ko, jak dłu­go Ada mo­gła, tak dłu­go kur­czo­wo trzy­ma­ła się na­dziei, że gdy­by tyl­ko któ­ryś z jej bli­skich spędził czas z nią i jej ro­dzi­ca­mi, wszyst­ko zo­sta­ło­by im wy­ba­czo­ne.

Jed­nak od śmier­ci mat­ki Ada prze­sta­ła drążyć te­mat krew­nych. Sko­ro nie po­ja­wi­li się na po­grze­bie jed­nej ze swo­ich, ra­czej nie wy­krze­sa­li­by z sie­bie ani odro­bi­ny mi­ło­ści do dziec­ka zma­rłej – dziew­czy­ny, któ­rej do­tąd nie wi­dzie­li na oczy.

– Pod­czas prze­pro­wa­dza­nia wy­wia­dów nie osądzaj­cie star­sze­go po­ko­le­nia – po­wie­dzia­ła pani Wal­cott. – Wy­słu­chaj­cie ich uwa­żnie i spró­buj­cie spoj­rzeć na świat ich ocza­mi. I nie za­po­mnij­cie na­grać ca­łej roz­mo­wy.

Ja­son z pierw­sze­go rzędu prze­rwał na­uczy­ciel­ce.

– To zna­czy, że mamy być mili dla na­zi­stow­skich zbrod­nia­rzy, je­śli będzie­my z nimi roz­ma­wiać?

Pani Wal­cott wes­tchnęła.

– No cóż, to dość eks­tre­mal­ny przy­kład. I nie, nie ocze­ku­ję, że będzie­cie mili dla ta­kich osób.

Ja­son wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu, jak­by wła­śnie zdo­był punkt.

– Pro­szę pani! – za­świer­go­ta­ła Emma-Rose. – Mamy w domu za­byt­ko­we skrzyp­ce. Czy to się li­czy jako pa­mi­ąt­ka ro­do­wa?

– Oczy­wi­ście, je­śli tyl­ko na­le­żą do two­jej ro­dzi­ny od po­ko­leń.

– O tak, mamy je od daw­na. – Emma-Rose się roz­pro­mie­ni­ła. – Moja mat­ka twier­dzi, że zo­sta­ły wy­ko­na­ne w Wied­niu w dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku. Albo może w osiem­na­stym? Tak czy ina­czej, są bar­dzo cen­ne, ale ich nie sprze­da­je­my.

Za­fa­ar pod­nió­sł rękę.

– My mamy ku­fer po­sa­go­wy, któ­ry na­le­żał do mo­jej bab­ci. Przy­wio­zła go z Pen­dża­bu. To się nada?

Ser­ce Ady za­bi­ło moc­niej. Nie sły­sza­ła od­po­wie­dzi na­uczy­ciel­ki ani dal­szej części roz­mo­wy. Cała się spi­ęła, pró­bu­jąc nie pa­trzeć na Za­fa­ara ani nie zdra­dzać emo­cji.

Mie­si­ąc wcze­śniej obo­je zo­sta­li nie­spo­dzie­wa­nie po­łącze­ni w parę; w ra­mach pro­jek­tu na­uko­we­go mie­li wspól­nie skon­stru­ować urządze­nie do li­cze­nia ka­lo­rii w ró­żnych pro­duk­tach spo­żyw­czych. Po wie­lu dniach nie­uda­nych prób zor­ga­ni­zo­wa­nia spo­tka­nia pod­da­ła się i wi­ęk­szo­ść pra­cy wy­ko­na­ła sama – zna­la­zła ar­ty­ku­ły, ku­pi­ła ze­staw, zbu­do­wa­ła ka­lo­ry­metr. Na ko­niec obo­je do­sta­li szóst­ki. Z nie­wy­ra­źnym uśmie­chem błądzącym w kąci­ku ust Za­fa­ar po­dzi­ęko­wał jej z za­kło­po­ta­niem, któ­re mo­gło być efek­tem wy­rzu­tów su­mie­nia, ale rów­nie do­brze mo­gło ozna­czać obo­jęt­no­ść. Wte­dy roz­ma­wia­li po raz ostat­ni.

Ada ni­g­dy nie ca­ło­wa­ła się z chło­pa­kiem. Wszyst­kie jej ró­wie­śni­ce mia­ły na ten te­mat coś do po­wie­dze­nia – praw­dzi­we­go albo zmy­ślo­ne­go – kie­dy roz­ma­wia­ły w prze­bie­ral­ni przed wu­efem albo po nim. Ona jed­na nie­zmien­nie mil­cza­ła, co zo­sta­ło do­strze­żo­ne i wy­wo­ła­ło spo­ro do­ci­nek i kpin. Pew­ne­go razu zna­la­zła w swo­im ple­ca­ku cza­so­pi­smo por­no­gra­ficz­ne, umiesz­czo­ne tam przez czy­jeś nie­wi­dzial­ne ręce nie­wąt­pli­wie po to, aby wy­wo­łać w niej pa­ni­kę. Przez cały dzień dręczy­ły ją oba­wy, że ja­kiś na­uczy­ciel znaj­dzie tę spro­śną pu­bli­ka­cję i po­wia­do­mi jej ojca. Nie żeby bała się go tak, jak nie­któ­rzy ucznio­wie bali się swo­ich oj­ców. Nie cho­dzi­ło o strach. Ani o po­czu­cie winy po tym, jak po­sta­no­wi­ła za­trzy­mać ma­ga­zyn. Nie dla­te­go nie wspo­mnia­ła mu o tym in­cy­den­cie – po­dob­nie jak o wie­lu in­nych. Nie zwie­rza­ła mu się, od­kąd ja­kiś pier­wot­ny in­stynkt ka­zał jej sądzić, że musi chro­nić go przed jesz­cze wi­ęk­szym bó­lem.

Gdy­by żyła jej mat­ka, Ada po­ka­za­ła­by jej cza­so­pi­smo. Przej­rza­ły­by je ra­zem, chi­cho­cząc. Po­roz­ma­wia­ły­by, dzie­rżąc w dło­niach kub­ki z go­rącą cze­ko­la­dą i wdy­cha­jąc parę uno­szącą się pro­sto ku ich twa­rzom. Mat­ka ro­zu­mia­ła nie­sfor­ne my­śli, grzesz­ne my­śli, ciem­ną stro­nę ksi­ęży­ca. Po­wie­dzia­ła kie­dyś, pół żar­tem, pół se­rio, że jest zbyt zbun­to­wa­na, aby być do­brą mamą, i zbyt mat­czy­na, aby być do­brą bun­tow­nicz­ką. Do­pie­ro po­tem, kie­dy jej za­bra­kło, Ada zro­zu­mia­ła, że mimo wszyst­ko była rów­nie uda­ną mamą, jak i bun­tow­nicz­ką. Od jej śmier­ci mi­nęło do­kład­nie je­de­na­ście mie­si­ęcy i osiem dni. To mia­ły być pierw­sze świ­ęta Bo­że­go Na­ro­dze­nia bez niej.

– Co o tym sądzisz, Ado? – za­py­ta­ła na­gle pani Wal­cott. – Zga­dzasz się?

Po­nie­waż dziew­czy­na zdąży­ła na po­wrót za­jąć się swo­im ry­sun­kiem, po­trze­bo­wa­ła chwi­li, aby ode­rwać wzrok od mo­ty­la i zdać so­bie spra­wę, że na­uczy­ciel­ka pa­trzy pro­sto na nią. Za­czer­wie­ni­ła się po ko­niusz­ki uszu. Spi­ęła grzbiet, jak­by całe jej cia­ło wy­czu­ło nie­bez­pie­cze­ństwo, któ­re­go jesz­cze nie po­jęło. Kie­dy od­zy­ska­ła głos, wy­do­by­ła go z ta­kim tru­dem, że nie była pew­na, czy w ogó­le było ją sły­chać.

– Słu­cham?

– Py­ta­łam, czy two­im zda­niem Ja­son ma ra­cję.

– Prze­pra­szam, pro­szę pani... W ja­kiej spra­wie?

Roz­le­gł się zdu­szo­ny chi­chot.

– Roz­ma­wia­my o pa­mi­ąt­kach ro­do­wych – wy­ja­śni­ła pani Wal­cott ze zmęczo­nym uśmie­chem. – Za­fa­ar wspo­mniał o ku­frze po­sa­go­wym swo­jej bab­ci. Po­tem Ja­son za­py­tał, dla­cze­go to za­wsze ko­bie­ty kur­czo­wo trzy­ma­ją się tych su­we­ni­rów i bi­be­lo­tów z prze­szło­ści. A ja chcia­łam się do­wie­dzieć, czy zga­dzasz się z jego kon­sta­ta­cją.

Ada z tru­dem prze­łk­nęła śli­nę. Puls za­dud­nił jej w skro­niach. Sącząca się gęsta i lep­ka ci­sza wy­pe­łnia­ła prze­strzeń wo­kół niej. Dziew­czy­na wy­obra­zi­ła so­bie, jak ni­czym czar­ny atra­ment roz­le­wa się na szy­de­łko­wa­nych bia­łych ser­wet­kach – ta­kich sa­mych jak te, któ­re zna­la­zła kie­dyś w szu­fla­dzie to­a­let­ki mat­ki. Rów­no po­ci­ęte na ob­se­syj­nie małe ka­wa­łki zo­sta­ły po­wkła­da­ne mi­ędzy war­stwy bi­bu­ły, jak­by mat­ka nie po­tra­fi­ła za­cho­wać ich w nie­na­ru­szo­nym sta­nie ani wy­rzu­cić po tym, jak je znisz­czy­ła.

– Ja­kieś po­my­sły? – do­da­ła pani Wal­cott ła­god­nym, lecz nie­ustępli­wym to­nem.

Nie poj­mu­jąc dla­cze­go, Ada wsta­ła wol­no, gło­śno szu­ra­jąc krze­słem po ka­mien­nych pły­tach na podło­dze. Chrząk­nęła, mimo że nie mia­ła po­jęcia, co po­wie­dzieć. Mia­ła pust­kę w gło­wie. Wi­docz­ny na otwar­tej stro­nie nie­spo­koj­ny, go­to­wy do star­tu mo­tyl wzbił się w po­wie­trze, mimo że jego skrzy­dła, nie­do­ko­ńczo­ne i nie­wy­ra­źne na brze­gach, nie były wy­star­cza­jąco moc­ne.

– Ja... nie sądzę, żeby to za­wsze do­ty­czy­ło ko­biet. Mój oj­ciec też tak robi.

– Na­praw­dę? – za­py­ta­ła pani Wal­cott. – A kon­kret­nie?

Te­raz wszy­scy ko­le­dzy i ko­le­żan­ki z kla­sy wle­pia­li w nią spoj­rze­nia, cze­ka­jąc, aż po­wie coś sen­sow­ne­go. Oczy jed­nych wy­ra­ża­ły li­to­ść, a in­nych – zwy­kłą obo­jęt­no­ść, któ­rą zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła. Czu­ła się wy­trąco­na z rów­no­wa­gi ich ko­lek­tyw­nym wy­cze­ki­wa­niem, a na­pi­ęcie za­ty­ka­ło jej uszy, jak­by opa­da­ła pod wodę.

– Mo­żesz po­dać nam przy­kład? – kon­ty­nu­owa­ła pani Wal­cott. – Co gro­ma­dzi twój oj­ciec?

– Mmm, mój oj­ciec... – mruk­nęła Ada, po czym za­mil­kła.

Co mo­gła o nim po­wie­dzieć? Że za­po­mi­nał jeść, a cza­sem na­wet się od­zy­wać? Że ca­ły­mi dnia­mi nie odży­wiał się, jak na­le­ży, albo nie zdo­łał skle­cić cho­ćby jed­ne­go pe­łne­go zda­nia? Albo że gdy­by tyl­ko mógł, naj­pew­niej spędzi­łby resz­tę ży­cia w ogro­dzie za do­mem, bądź jesz­cze le­piej gdzieś w le­sie, z ręka­mi za­nu­rzo­ny­mi w gle­bie, oto­czo­ny bak­te­ria­mi, grzy­ba­mi i wszyst­ki­mi tymi ro­śli­na­mi, któ­re wzra­sta­ły i gni­ły z mi­nu­ty na mi­nu­tę? Co ta­kie­go mo­gła po­wie­dzieć o swo­im ojcu, co po­zwo­li­ło­by im go zro­zu­mieć, sko­ro jej sa­mej wy­da­wał się co­raz bar­dziej obcy?

Za­miast tego wy­po­wie­dzia­ła jed­no tyl­ko sło­wo:

– Ro­śli­ny.

– Ro­śli­ny – po­wtó­rzy­ła pani Wal­cott, wy­krzy­wia­jąc twarz w gry­ma­sie nie­zro­zu­mie­nia.

– Oj­ciec je uwiel­bia – do­da­ła Ada po­spiesz­nie i na­tych­miast po­ża­ło­wa­ła tych słów.

– Och, jak uro­czo... Ko­cha kwiat­ki! – sko­men­to­wał Ja­son słod­kim gło­si­kiem.

Po sali po­nió­sł się śmiech, któ­re­go już nikt nie ha­mo­wał. Ada za­uwa­ży­ła, że na­wet jej przy­ja­ciel Ed ucie­ka od niej wzro­kiem i uda­je, że czy­ta coś w swo­im pod­ręcz­ni­ku, przy­gar­bio­ny, z po­chy­lo­ną gło­wą. Sku­pi­ła się więc na Za­fa­arze i na­po­tka­ła spoj­rze­nie jego lśni­ących, czar­nych oczu, któ­re rzad­ko po­świ­ęca­ły jej uwa­gę; te­raz świ­dro­wa­ły ją z cie­ka­wo­ścią gra­ni­czącą z tro­ską.

– No cóż, to cu­dow­nie – stwier­dzi­ła pani Wal­cott. – Ale czy mo­gła­byś wska­zać przed­miot, na któ­rym mu za­le­ży? Coś, co ma dla nie­go war­to­ść emo­cjo­nal­ną.

W tam­tej chwi­li Ada ni­cze­go nie pra­gnęła bar­dziej, niż zna­le­źć wła­ści­we sło­wa. Dla­cze­go się przed nią ukry­wa­ły? Po­czu­ła bo­le­sny skurcz żo­łąd­ka, tak ostry, że przez kil­ka se­kund nie mo­gła od­dy­chać, a co do­pie­ro mó­wić. W ko­ńcu jed­nak usły­sza­ła swój głos:

– Spędza mnó­stwo cza­su ze swo­imi drze­wa­mi.

Pani Wal­cott ski­nęła nie­znacz­nie gło­wą, a uśmiech znik­nął z jej ust.

– Zwłasz­cza z tym fi­go­wym, któ­re wy­da­je się jego ulu­bie­ńcem.

– W po­rząd­ku, mo­żesz już usi­ąść – po­wie­dzia­ła pani Wal­cott.

Ale Ada nie usłu­cha­ła. Ból, któ­ry prze­szył jej mo­stek, wła­śnie szu­kał ujścia. Po­czu­ła ucisk w pier­si, jak­by ści­snęły ją nie­wi­dzial­ne ręce. Była zdez­o­rien­to­wa­na, podło­ga fa­lo­wa­ła jej pod sto­pa­mi.

– Boże, ale ona jest ża­ło­sna – szep­nął ktoś na tyle gło­śno, aby zo­stać usły­sza­nym.

Ada za­ci­snęła po­wie­ki, gdy ten ko­men­tarz zo­sta­wił pie­kący ślad na jej skó­rze. Nic z tego, co ro­bi­li albo mó­wi­li, nie było jed­nak gor­sze od do­skwie­ra­jącej jej nie­na­wi­ści do sa­mej sie­bie. Co się z nią dzia­ło? Dla­cze­go nie po­tra­fi­ła od­po­wie­dzieć na pro­ste py­ta­nie tak samo jak po­zo­sta­li?

W dzie­ci­ństwie uwiel­bia­ła wi­ro­wać na dy­wa­nie w tu­rec­kie wzo­ry tak dłu­go, aż za­czy­na­ło kręcić się jej w gło­wie, i opa­da­ła na zie­mię, skąd ob­ser­wo­wa­ła świat za­ta­cza­jący jed­no koło za dru­gim. Na­dal pa­mi­ęta­ła ręcz­nie wy­pla­ta­ne kszta­łty roz­sz­cze­pia­jące się w ty­si­ąc iskier, mie­sza­jące się ze sobą ko­lo­ry. Szka­rłat z zie­le­nią. Sza­fran z bie­lą. Te­raz jed­nak do­świad­cza­ła ca­łkiem in­ne­go wra­że­nia sko­ło­wa­nia. Czu­ła się tak, jak­by we­szła w pu­łap­kę i usły­sza­ła trzask za­my­ka­nych drzwi oraz zgrzyt zam­ka. Była spa­ra­li­żo­wa­na.

W prze­szło­ści nie­raz po­dej­rze­wa­ła, że dźwi­ga smu­tek na­le­żący nie tyl­ko do niej. Na lek­cjach przy­ro­dy do­wie­dzia­ła się, że ka­żdy dzie­dzi­czy je­den chro­mo­som po mat­ce i je­den po ojcu – dłu­gie ła­ńcu­chy DNA z ty­si­ąca­mi ge­nów two­rzących mi­liar­dy neu­ro­nów i try­lio­ny po­łączeń mi­ędzy nimi. Cała ta in­for­ma­cja ge­ne­tycz­na prze­cho­dzi­ła z ro­dzi­ców na dzie­ci: prze­ży­wal­no­ść, roz­wój, re­pro­duk­cja, ko­lor wło­sów, kszta­łt nosa, to, czy będzie się mia­ło pie­gi albo ki­cha­ło od sło­ńca. Było tam wszyst­ko. Ale nic z tego nie tłu­ma­czy­ło dręczących ją wąt­pli­wo­ści. Czy mo­żna otrzy­mać w spad­ku coś tak nie­uchwyt­ne­go i nie­mie­rzal­ne­go jak smu­tek?

– Mo­żesz usi­ąść – po­wtó­rzy­ła pani Wal­cott.

Dziew­czy­na trwa­ła bez ru­chu.

– Ado... nie sły­sza­łaś, co po­wie­dzia­łam?

Wci­ąż na sto­jąco na­sto­lat­ka pró­bo­wa­ła zdu­sić strach, któ­ry pod­cho­dził jej do gar­dła i za­ty­kał noz­drza. Sma­ko­wał jak mo­rze w pro­mie­niach ostre­go, bez­li­to­sne­go sło­ńca. Do­tknęła go czub­kiem języ­ka. Nie była to jed­nak sło­na bry­za, lecz cie­pła krew. Le­cia­ła z po­licz­ka, któ­ry przy­gry­za­ła od środ­ka.

Ada spoj­rza­ła w stro­nę za okna, za któ­rym nad­ci­ągał or­kan. Na nie­bie w ko­lo­rze sza­re­go łup­ka, wśród gęstych chmur, doj­rza­ła opi­łek kar­ma­zy­nu krwa­wi­ący na ho­ry­zon­cie ni­czym sta­ra rana, któ­ra ni­g­dy się nie za­bli­źni­ła.

– Usi­ądź, pro­szę – do­ta­rł do niej głos na­uczy­ciel­ki.

A ona ko­lej­ny raz nie usłu­cha­ła.

Pó­źniej, znacz­nie pó­źniej, kie­dy to, co naj­gor­sze, już się wy­da­rzy­ło, a ona le­ża­ła w swo­im łó­żku, wsłu­chu­jąc się w od­gło­sy kro­ków krążące­go po domu ojca, któ­ry tak jak ona cier­piał na bez­sen­no­ść, Ada Ka­zant­za­kis ko­lej­ny raz wspo­mi­na­ła ten mo­ment, tę szcze­li­nę w kon­ti­nu­um cza­so­prze­strze­ni, kie­dy mo­gła wy­ko­nać po­le­ce­nie, usi­ąść na krze­śle i po­zo­stać bar­dziej lub mniej nie­wi­dzial­na dla wszyst­kich w kla­sie, po­mi­ja­na, lecz ta­kże nie­kło­po­ta­na. Mo­gła­by utrzy­mać po­przed­ni stan, gdy­by tyl­ko po­wstrzy­ma­ła się przed tym, co zro­bi­ła.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: