Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Wyspa zaginionych głosów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspa zaginionych głosów - ebook

Mikel Santiago wraca do księgarń, aby na stałe znaleźć się w gronie największych mistrzów thrillerów. Naprawdę uzależnia.

„Publishers Weekly”

Więzi czytelnika aż do ostatniej strony.

„Library Journal”

Zacznij czytać Mikela Santiago, jakby jutra nie było.

„El Mundo”

Thriller, który podbił świat.

Zagubiona wyspa na Morzu Północnym. Zbliża się burza. Niemal wszyscy uciekli ostatnim promem. Na wyspie pozostało nie więcej niż pięćdziesiąt osób, w tym Carmen, Hiszpanka, która pracuje w małym lokalnym hotelu, i kilku rybaków. To oni znajdą tajemniczy metalowy pojemnik w pobliżu klifów.

Dziwną skrzynię wyrzuconą przez fale...

Od sekretów pełnych niuansów postaci, przez tajemnice uwięzione w sercu burzy... Mikel Santiago podnosi pytanie, które strona po stronie przewija się przez całą powieść: Jak bardzo musisz chcieć przeżyć, żeby przeżyć?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-925-8
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Godzinę póź­niej…

Mia­łem na sobie kurtkę z lodu, czapkę z cierni na gło­wie i krwawą maskę na oczach.

Kapi­tan Davis, szko­le­nio­wiec rekru­tów, dmu­chał w gwiz­dek wprost do mojego ucha.

„Bie­gnij Dupree, na wszyst­kich two­ich pie­przo­nych umar­la­ków, rusz ten kamienny tyłek!”.

W naj­bar­dziej bez­względ­nym bólu, tak wiel­kim, że mylił się z pustką, sły­sza­łem swój oddech, powolny, bar­dzo powolny. Żyłem? Jak można być żywym w tej czer­wo­nej komo­rze bólu?

Zamkną­łem oczy. Spró­bo­wa­łem myśleć o czymś przy­jem­nym, ale nic nie przy­cho­dziło mi do głowy. Tylko szmer wła­snych płuc i gwiz­dek kapi­tana Davisa.

„Obudź się, Dave!”.Dave

Nie pamię­tam zbyt dobrze tego, co wyda­rzyło się wcze­śniej. Może mój umysł się zablo­ko­wał, a może w trak­cie upadku wspo­mnie­nia poprzew­ra­cały się i roz­pierz­chły, gro­ma­dząc się w nie­go­ścin­nych zaka­mar­kach mojego zaku­tego łba. Mogło tak być, a może miało to coś wspól­nego z tam­tym snem, który nawie­dził mnie pod­czas lotu. Byłby on, na prze­kór wszyst­kiemu, pierw­szą rze­czą, jaką chciał­bym opo­wie­dzieć, gdyby któ­ryś z tych jajo­gło­wych mnie zapy­tał: Od czego pan zacznie swoją opo­wieść, sier­żan­cie Dupree?

No więc, panie geniu­szu, lecie­li­śmy w dzie­się­ciu samo­lo­tem, który nie ist­niał. Sły­szał pan coś o czar­nym ptaku? O lotach, które nie są reje­stro­wane na rada­rach wież kon­tro­l­nych. Nie wiesz nic i nie zada­jesz pytań. Nawet my nie zna­li­śmy miej­sca lądo­wa­nia. Sęk w tym, że wieź­li­śmy to: Skrzy­nię. Rzecz co naj­mniej z pie­kła rodem. Ja, a zda­rzało mi się trans­por­to­wać ludzi wsa­dzo­nych do kla­tek, samo­chody-bomby, zbior­niki tru­ci­zny, powiem panu, że wyglą­dała pię­cio­gwiazd­kowo źle. Zna pan te teo­rie o aurze rze­czy? No więc karma tej wpa­dała w gów­nianą czerń.

No tak, ale jesz­cze o tym opo­wiem. Wcze­śniej chciał­bym wspo­mnieć o moim śnie. Śnie, który mia­łem tuż przed tym, zanim wszystko zaczęło iść gorzej niż źle. Poja­wił się w nim ktoś nie­spo­dzie­wany i opo­wie­dział, co się sta­nie. Nie wiem, czy słu­żyło to temu, żebym prze­żył, ale naj­wy­raź­niej wycią­gną­łem zwy­cię­ski los. Spo­śród tych dzie­się­ciu dusz przy­padł on mnie. Na dobre lub na złe. To rów­nież wyja­śnię panu póź­niej.

Ale od początku. Lecie­li­śmy, jak mówi­łem, tam­tym samo­lo­tem, byli­śmy już cztery godziny w powie­trzu, gdy wpa­dli­śmy w burzę. Jak wszystko w tam­tej misji, burza rów­nież nie była pro­gno­zo­wana i pierw­sza tur­bu­len­cja nade­szła bez zapo­wie­dzi.

Samo­lot nagle opadł o dwa lub trzy metry i jed­nemu z tych face­tów w gar­ni­tu­rach (Pasha zdą­żył już wymy­ślić im ksywę „zjawy”) roz­lała się mię­dzy nogami coca-cola. Zaklął jak roz­hi­ste­ry­zo­wana dziew­czynka. Czysz­cząc sobie spodnie, mówił coś w stylu „kurwa, kurwa, kuuurwa mać”, a Dan i Pavel oczy­wi­ście śmiali się i pokpi­wali.

Ja rów­nież się śmia­łem, to była wielka chwila. Poważ­nie: tam­ten typ – nazy­wał się Bau­man – był żywym obra­zem dupka. W tej swo­jej kami­zelce z norek, oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych i sza­rym gar­ni­tu­rze milio­nera. Z jakiej dziury wycią­gnęli tych ludzi? Ale zaci­sną­łem wargi. Prze­czy­ta­łem brie­fing poprzed­niej nocy (musia­łem, bo byłem sze­fem) i wie­dzia­łem, że w tej wymia­nie cho­dzi o wielce deli­katną sprawę mię­dzy dwoma bar­dzo potęż­nymi pań­stwami. Czyli żad­nych żar­ci­ków z tych typów w gar­ni­tu­rach. Jed­nym spoj­rze­niem zmy­łem uśmiech z twa­rzy chło­pa­ków: „Prze­stań­cie, powaga i do roboty” prze­ka­za­łem im tele­pa­tycz­nie. „Nudź­cie się, marząc o Ibi­zie”. Moi czte­rej chłopcy ski­nęli gło­wami i zdu­sili śmiech.

Następna tur­bu­len­cja, tym razem musie­li­śmy opaść co naj­mniej o pięć metrów. Nasze żołądki uno­siły się w nie­waż­ko­ści przez dwie lub trzy sekundy, dopóki nie usły­sze­li­śmy na zewnątrz ryku sil­ni­ków i nie zła­pa­li­śmy odde­chu. Cho­lera – pomy­śla­łem – dla­czego nie wznie­siemy się wyżej i nie wyle­cimy z tego pie­kła?

Zaufaj pilo­tom – odpo­wie­dział głos w mojej gło­wie. – Oni też nie chcą umrzeć, co nie?

Tak – powie­dzia­łem sobie w duchu. – Przy­pusz­czam…

Nie­mal w tej samej chwili, jakby czy­tał w moich myślach, ode­zwał się Stu, pilot, jego słowa w gło­śni­kach ładowni brzmiały nie­wy­raź­nie przez zakłó­ce­nia.

– Mamy roz­kazy, żeby utrzy­my­wać wyso­kość, spró­bu­jemy jed­nak tro­chę się pod­nieść, żeby umknąć tej burzy.

– Tak, kurwa, zrób coś – ode­zwał się Bau­man, gar­niak, który oblał sobie jaja coca-colą. A potem zaklął po rosyj­sku.

Samo­lot prze­chy­lił się pod­czas wzno­sze­nia. Puszka coca-coli stur­lała się po pod­ło­dze ładowni i ude­rzyła w Skrzy­nię – inter­mo­dalny czarny kon­te­ner, który kró­lo­wał samot­nie na sze­ro­kiej ram­pie prze­ła­dun­ko­wej Boeinga C-17.

Skrzy­nia.

Zała­do­wa­li­śmy ją trzy godziny wcze­śniej na Jan Mayen, dale­kiej, pokry­tej lodem wyspie, zagu­bio­nej gdzieś mię­dzy Nor­we­gią i Gren­lan­dią. Cze­kała na nas w cię­ża­rówce na początku pasa star­to­wego. Sta­lowa skrzy­nia dłu­go­ści dwu­na­stu metrów. Przy­po­mi­nała reefer, kon­te­ner mor­ski z rodzaju tych, które prze­mie­rzają wody, trans­por­tu­jąc buty, rowery lub tony pie­luch. Tylko ten nasz był jakby „edy­cji spe­cjal­nej”. Dziwna pan­cerna stal, nie­wi­doczny zamek i mnó­stwo małych apa­ra­tów pod­łą­czo­nych po bokach; prócz tego spa­do­chrony i pły­waki EFS, zapo­bie­ga­jące uto­nię­ciu. Było oczy­wi­ste, że nie prze­wozi pie­luch. Podej­rze­wa­li­śmy, że może cho­dzi o jakąś broń, ale nie płacą nam za myśle­nie, a jesz­cze mniej za gada­nie. Musie­li­śmy tylko dopil­no­wać, żeby „to” zostało zała­do­wane do samo­lotu i dotarło bez pro­ble­mów tam, gdzie miało dotrzeć.

Puszka coca-coli tur­lała się wzdłuż boku Skrzyni, bacz­nie obser­wo­wana przez nas wszyst­kich sie­dzą­cych na ster­bur­cie: Pavela, Dana, Alexa i jed­nego z tych geniu­szy, któ­rzy wsie­dli w bazie na Jan Mayen. Pro­fe­sora Pauls­sona? Chyba sły­sza­łem jego nazwi­sko, kiedy gar­niaki ści­skali mu dłoń, paląc u stóp C-17. Ten Nor­weg, kim­kol­wiek był, wyglą­dał źle. Wyda­wał się chory, i Alex, star­szy sze­re­gowy, zaofe­ro­wał mu pastylki na mdło­ści, ale typ ich nie przy­jął. Wów­czas Alex prze­siadł się o kilka miejsc z obawy, że ten na niego zwy­mio­tuje, ale ja nie uwa­ża­łem, by o to cho­dziło. Facet po pro­stu był naprawdę wystra­szony, podob­nie jak jego kolega – nauko­wiec sie­dzący na bak­bur­cie. Obaj wbi­jali śle­pia w kom­pu­tery z roze­dr­ga­nym wyra­zem twa­rzy kogoś, kto umiera ze stra­chu. Wpa­try­wali się w te lap­topy pod­łą­czone do reefera i od czasu do czasu któ­ryś z nich pod­no­sił wzrok, aby spoj­rzeć na kolegę. Wyda­wało się, że chcą sobie coś powie­dzieć, ale obec­ność waż­nia­ków ich powstrzy­my­wała.

Bar­dzo źle to wygląda – pomy­śla­łem. – Cho­lera, mam tylko nadzieję, że wylą­du­jemy w Kana­dzie.

Wtedy spo­strze­głem, że Pavel patrzy na mnie i się uśmie­cha, zapewne odga­du­jąc moje myśli. Uniósł brwi, jakby mówił „nie­złe zle­conko, co?”, a ja przy­tak­ną­łem z pół­u­śmie­chem.

Ibiza – powie­dzia­łem war­gami.

Uśmiech­nął się.

Zamkną­łem oczy i pró­bo­wa­łem zapo­mnieć o wszyst­kim. Każdy czło­wiek, który stara się to zro­bić, ma swoje triki, roz­rywki umy­słowe, spo­soby na prze­trwa­nie ner­wo­wej sytu­acji czy nudy. Są tacy, któ­rzy myślą o niczym, kon­cen­tru­jąc się na sto­pach, rękach lub na jakiejś innej rze­czy. Inni modlą się albo roz­ma­wiają z Bogiem. Moja metoda polega na myśle­niu o jakiejś kobie­cie. Ład­nej kobie­cie. Myślę o jej nogach, wło­sach, o jej per­fu­mach. Nie cho­dzi o jakąś jedną kon­kretną kobietę ani żadną ze sław­nych, tylko o zna­jomą. Byłą narze­czoną, kole­żankę z bazy, ste­war­dessę z mojego lotu lub kel­nerkę z któ­re­goś z barów, do któ­rych wpa­dam w swoim mie­ście. I rów­nież nie jest to nic spro­śnego, ni­gdy nie two­rzę sobie w gło­wie por­no­gra­ficz­nego show. Nie byłoby zbyt bez­piecz­nie wal­czyć lub ska­kać ze spa­do­chro­nem ze sztyw­nym człon­kiem mię­dzy nogami. Wyobra­żam je sobie, ow­szem, dobrze ubrane, ele­ganc­kie, na jakimś przy­ję­ciu albo spa­ce­ru­jące po nad­mor­skim molo. Kon­cen­truję się na przy­wo­ła­niu obrazu ich uśmie­chu, wło­sów falu­ją­cych na wie­trze i woni per­fum. Wyobra­żam sobie ich nogi opięte poń­czo­chami, a także jak spa­ce­rują w ład­nych kolo­ro­wych butach. I to mnie odpręża, spra­wia, że napię­cie całego ciała obniża się o jeden lub dwa stop­nie. Tego triku nauczy­łem się w trak­cie selek­cji, pod­czas jed­nej z tych kosz­mar­nych nocy, kiedy trzeba było przejść przez „filtr”. Nie­żywy z zimna, wystra­szony, udrę­czony dźwię­kami i głodny, byłem z moimi dziew­czy­nami i w ten spo­sób prze­trwa­łem.

Dla­tego, gdy wle­cie­li­śmy w śro­dek burzy tam­tym C-17 Glo­be­ma­ster, spra­wia­ją­cym wra­że­nie szmelcu, który zaraz się roz­pad­nie, zaczą­łem myśleć o kobie­cie, którą pozna­łem dwa tygo­dnie wcze­śniej na przy­ję­ciu w ogro­dzie Pavela. Ład­nej i wyga­da­nej dziew­czy­nie – Chloe Ste­wart.

Okej, wyobra­zi­łem ją sobie tak, jak ją zapa­mię­ta­łem: wysoka, smu­kła blon­dynka, z tych, które wywo­łują u mnie „widze­nie tune­lowe”, czyli ina­czej mówiąc, wyraz twa­rzy kre­tyna. Dżinsy, nie­bie­ski żakiet i cygań­ska apaszka. Gdy tylko ją sobie przy­po­mi­na­łem, bicie mojego serca nabrało głębi, a hałasy samo­lotu przy­ci­chły.

Kiedy już odtwo­rzy­łem jej wygląd, byłem tak daleko od C-17, że nie­mal usły­sza­łem pio­senkę, która roz­brzmie­wała na przy­ję­ciu ogro­do­wym u Pavela. _Suspi­cious Minds_ Elvisa.

Był pogodny dzień. Trzy­ma­łem w ręce mojito. Byłem w koszuli z krót­kimi ręka­wami.

Gorąco.

Pavel zaj­mo­wał jeden z sze­re­go­wych dom­ków na obrze­żach bazy mor­skiej w Coro­nado Beach, w któ­rych miesz­kali żoł­nie­rze i ofi­ce­ro­wie, ale rów­nież tro­chę cywili.

W ogro­dzie krę­ciło się wiele nowych osób, wśród nich z pew­no­ścią ona, tro­chę zdez­o­rien­to­wana, piła z pla­sti­ko­wego kubka i obser­wo­wała kolo­rowe gir­landy, zawie­szone wzdłuż całego domu. Tuż obok niej stał Mac­Book Pavela, dla­tego pod­sze­dłem i zaczą­łem prze­glą­dać Spo­tify, jak ktoś, kto niczego szcze­gól­nego nie szuka. Wtedy się do mnie ode­zwała:

– Nie chcesz chyba zmie­niać muzyki?

– Cóż, myśla­łem, żeby ją tro­chę uroz­ma­icić…

– A co chciał­byś włą­czyć?

C-17 dalej pod­ska­ki­wał i wyda­wał dźwięki jak cyr­kowa przy­czepa tar­gana hura­ga­nem, jed­nak nawet tego nie zauwa­ży­łem. Wła­śnie sku­pi­łem się na dziw­nym, ale atrak­cyj­nym tiku oczu Chloe, nie­prze­sad­nie poma­lo­wa­nych. Udało mi się rów­nież skon­cen­tro­wać na sub­tel­nym zapa­chu szam­ponu, jaki uno­sił się z jej wło­sów.

Sta­ra­łem się, jak mogłem, pod­trzy­mać roz­mowę, gdy tym­cza­sem cho­lerna część mojego mózgu ata­ko­wała reper­tu­arem „kla­sycz­nych kastra­cji”: To laska, Dave, i ty to wiesz, to nie twoja liga. Nawet o tym nie myśl. Jak sądzisz, ile czasu wytrzyma, zanim zacznie ci opo­wia­dać o swoim narze­czo­nym? Pewno przy­po­mi­nasz jej młod­szego brata. Tego niskiego, z gęstymi brwiami.

Chloe jed­nak dalej ze mną roz­ma­wiała, uśmie­chała się i była nie­zwy­kle sym­pa­tyczna. Przy­naj­mniej w moim śnie, bo wtedy już pew­nie spa­łem. I to jest jeden z dziw­nych aspek­tów tej sprawy, ponie­waż ni­gdy wcze­śniej nie zasną­łem w pracy.

Nawet nie potra­fił­bym powie­dzieć, ile trwała ta obie­cu­jąca roz­mowa z Chloe Ste­wart w ogro­dzie Pavela. Wiem jedno, że nagle pociem­niało. Zaczął wiać bar­dzo zimny wiatr, przy­no­sząc fale wody. Goście znik­nęli i sły­chać było hałasy, jakby za ogro­dze­niem sta­czał się wyko­le­jony pociąg.

– Ej? Gdzie ty się podzia­łaś, Chloe?

Wsze­dłem do domu, który się zmie­nił, jak to zazwy­czaj bywa w snach. Nie był to już dom Pavela, ale nasz stary chlew w Colum­bus Hill. Długi kory­tarz pro­wa­dził do kuchni. Pobie­głem nim, a na końcu ktoś na mnie cze­kał. Ale to nie była Chloe.

– O, Dave. Jak się masz, chłop­cze?

Sie­dział tam na tym swoim krze­śle, na któ­rym zazwy­czaj go znaj­do­wa­łem. Stary. Z butelką i paczką papie­ro­sów. W tym swoim ubra­niu zawsze pach­ną­cym mie­sza­niną alko­holu i tyto­niu.

– Co tu robisz, tato? – zapy­ta­łem.

Wów­czas Stary poniósł wzrok, bar­dzo powoli, jakby fale mojego głosu docie­rały do jego uszu z sekun­do­wym opóź­nie­niem. Spoj­rzał na mnie tymi smut­nymi oczami, w któ­rych zawsze miał wyraz prze­gra­nej. Ale zamiast tego zoba­czy­łem w nich stud­nię bez dna, krą­żącą jak galak­tyka.

– Podejdź, Dave, dawno cię nie widzia­łem.

Pod­sze­dłem i mia­łem ochotę go uści­skać. Choć śmier­dział alko­ho­lem i wszyst­kim nam spie­przył życie. Tak już jest z wię­zami krwi, nie?

– Ja cie­bie rów­nież, tato – odpo­wie­dzia­łem.

Zupeł­nie jak­by­śmy wró­cili do dni wina i róż (zwłasz­cza wina). Stary zła­pał mnie za rękaw koszuli i mocno przy­cią­gnął, aż zna­leź­li­śmy się twa­rzą w twarz.

– Spójrz na to, chłop­cze. Wła­śnie to przy­sze­dłem ci powie­dzieć. Przyj­rzyj się dokład­nie. Ważne, żebyś to zoba­czył…

Stary poka­zał mi to w swo­ich oczach. Wewnątrz wszystko się obra­cało i cię poły­kało. A na dnie studni coś było. Jakieś obrazy. Na ich widok szyb­ciej łapa­łem oddech.

– Musisz się ura­to­wać, Dave, bo zosta­łeś wybrany do cze­goś waż­nego.

I tam, pośrodku pie­kła roz­trza­ska­nych ciał, ster­czała czarna i wspa­niała Skrzy­nia.

Prze­klęta Skrzy­nia.Car­men

To tak jakby cho­dzić po lodo­wej pla­ne­cie – pomy­ślała Car­men.

Z na wpół zamknię­tymi oczami szła mozol­nie ścieżką przez Corb­bet Hill, wal­cząc z podmu­chami wia­tru i desz­czem, który chwi­lami zamie­niał się w drobny grad ogra­ni­cza­jący jej widocz­ność na nie­wiele wię­cej niż dwa metry.

Uran lub Plu­ton… Coś w tym stylu.

Była dopiero czwarta po połu­dniu, a już pano­wał mrok. Słońce, ta mała tchórz­liwa piłka, które led­wie się poka­zy­wało w ciągu dnia, poszło sobie bez poże­gna­nia i teraz kró­lo­wała abso­lutna ciem­ność. No dobrze, pra­wie abso­lutna. Na szczy­cie Corb­bet Hill świe­ciły latar­nie hotelu Kir­kwall, wyglą­dały jed­nak jak małe, odle­głe gwiazdy, w poło­wie roz­myte przez burzę.

Tyle dobrego, że znała drogę.

Szła sku­lona z tor­bami na zakupy w obu rękach i z cięż­kim ple­ca­kiem, do któ­rego wsa­dziła kilka kilo­gra­mów ziem­nia­ków i jabłek. Kon­ty­nu­ując porów­na­nie do lodo­wej pla­nety, czuła się jak astro­nauta powra­ca­jący z misji zbie­ra­nia księ­ży­co­wych skał, z tą róż­nicą, że astro­nauci na Księ­życu cho­dzili, rado­śnie pod­ska­ku­jąc, a ona szła wyczer­pana cię­ża­rem ziem­skiego przy­cią­ga­nia i zaku­pów z Dur­ran Gro­cery Store. Jedy­nym plu­sem było to, że minus pięć stopni mrozu nie pozwa­lało jej wypo­cić choćby kro­pli.

Poza tym astro­nauci nie wysta­wiali nosa na powie­trze, a Car­men czuła, że jej nos zama­rza. Że potłu­cze się jak szkło i roz­pad­nie na kawałki (w ten spo­sób utra­ci­łaby jedną z naj­lep­szych czę­ści swo­jej twa­rzy). Na szczę­ście miała na sobie ter­miczny pod­ko­szu­lek, gruby polar i kurtkę prze­ciw­wia­trową z wiel­kim kap­tu­rem, który chro­nił jej szyję. Nie osło­niła jed­nak nosa. Błąd nowi­cjuszki. I jedyne co mogła zro­bić, mając zajęte obie ręce, to przy­spie­szyć kroku i dojść jak naj­prę­dzej.

Prze­szła ostat­nie metry ze wzro­kiem utkwio­nym w brzegi ścieżki, zanim dotarła do przy­strzy­żo­nego traw­nika przed fron­tem hotelu. Pod­nio­sła wzrok, a wtedy wiatr zerwał jej kap­tur z głowy, roz­wie­wa­jąc dłu­gie, brą­zowe włosy, które zatań­czyły jej na twa­rzy.

Zauwa­żyła świa­tło w salo­nie. Jakiś nie­za­po­wie­dziany klient z popo­łu­dnio­wego promu? Para szu­ka­jąca roman­tycz­nego schro­nie­nia na Boże Naro­dze­nie? Choć ozna­czało to pracę, było o wiele bar­dziej atrak­cyjne niż nuda zimo­wych godzin. Poza tym zaro­bią tro­chę kasy, któ­rej teraz bra­ko­wało.

Prze­szła przez ogród do dróżki bie­gną­cej wzdłuż murów dużego, sta­rego domu i go obe­szła. Była tam dobu­dówka miesz­cząca kuch­nię. Naprze­ciw niej stał zapar­ko­wany rover defen­der. Teraz żało­wała, że nie poje­chała nim do mia­steczka. (Tro­chę ruchu dobrze mi zrobi – pomy­ślała. – I gów…). Dalej za szopą i ogro­dze­niem naj­wyż­szy szczyt wyspy, Bealach Ba, nie­mal w cało­ści przy­kry­wała jedna z wiel­kich chmur, będąca jakby bytem z innego świata, żywią­cym się górami.

Zde­cy­do­wa­nie Plu­ton – pomy­ślała Car­men.

Otwo­rzyła drzwi do kuchni, a deszcz i wiatr wci­snęły się do wiel­kiego domu jak wyjące zjawy.

– Cześć!

Wie­działa, jak bar­dzo prze­szka­dzają wiatr i zimno wpa­da­jące do nagrza­nej kuchni, dla­tego wcho­dziła powoli, uwa­ża­jąc, żeby ani na chwilę nie puścić drzwi. Trzy mie­siące, które spę­dziła na „wyspie wia­trów” nauczyły ją nie lek­ce­wa­żyć wście­kłych i nagłych podmu­chów, które nio­sły ze sobą szkło i kawałki murów.

Posta­wiła jedną torbę, potem drugą, na koniec zamknęła drzwi i dwu­krot­nie prze­krę­ciła klucz w zamku.

Ame­lia Doyle stała ple­cami do drzwi, szat­ku­jąc coś na drew­nia­nym stole. Tego popo­łu­dnia była ubrana w różową flu­ore­scen­cyjną bluzę Quick­si­lver, którą zeszłego lata poda­ro­wał jej jeden z gości, po dwóch tygo­dniach spę­dzo­nych na łapa­niu fal w Layon Beach – austra­lij­ski sur­fer. Oprócz bluzy miała na sobie dżinsy i conversy z różo­wymi sznu­rów­kami.

Gdyby nie to cho­lerne zwy­rod­nie­nie sta­wów, które codzien­nie nad­gry­zało odro­binę moc­niej Ame­lię Doyle, Car­men chcia­łaby w wieku sie­dem­dzie­się­ciu lat być taka jak ona.

– _Joder!_ – krzyk­nęła po hisz­pań­sku. – Na dwo­rze panuje pie­kło.

– _Joder!_ – odpo­wie­działa Ame­lia z wła­ści­wym sobie akcen­tem. – Wła­śnie widzę!

Objęło ją cie­pło kuchni. W radiu leciało _I Wanna Be Your Boy­friend_ Ramo­ne­sów, prze­bi­ja­jąc się przez zakłó­ce­nia (zapewne wywo­łane burzą). Pach­niało smacz­nym duszo­nym mię­sem, które przez kilka godzin goto­wało się powoli na piecu opa­la­nym drew­nem.

Prze­szła przez kuch­nię, żeby zanieść ple­cak z ziem­nia­kami do spi­żarni. Tam posta­wiła go obok drew­nia­nej skrzyni i uło­żyła kar­to­fle jeden po dru­gim w stos.

– Już się o cie­bie mar­twi­łam – powie­działa Ame­lia. – Gdzieś ty się podzie­wała?

– Wpa­dłam na chwilę do Didi – odparła Car­men. – Prze­cież wiesz, jak te „chwile” wyglą­dają…

– O, ta _a_. Co mówiła?

– Cóż, wydaje się, że burza, którą zapo­wia­dali na syl­we­stra, pospie­szyła na Boże Naro­dze­nie. Prawdę mówiąc, sądzę, że to jej pierw­sze kroki. – Nie­mal jak na potwier­dze­nie tych słów, dał się sły­szeć następny wście­kły podmuch wia­tru. – Popo­łu­dniowy prom przy­pły­nął pusty, a wypły­nął pełen ludzi. Zostało nas sześć­dzie­się­cioro na wyspie.

– Jesz­cze wię­cej wyje­dzie – odpo­wie­działa Ame­lia. – Na ogół na Boże Naro­dze­nie zostaje około trzy­dzie­stu dusz. Ci, któ­rzy nie mają rodzin, i ci, któ­rzy ich nie zno­szą. No i my, sta­rzy scho­ro­wani, któ­rych nie wycią­gniesz z tych skał nawet siłą. – Car­men się roze­śmiała, a Ame­lia spy­tała: – A sio­strzeńcy Didi? Już wyje­chali?

– Nie, byli dziś w kawiarni, wylu­zo­wani i nieco znu­dzeni. Może się zda­rzyć i tak, że jutro prom nie wypły­nie.

– Żeby ci sza­leńcy zde­cy­do­wali się zacu­mo­wać swoją prze­klętą sko­rupę, morze musia­łoby być jesz­cze gor­sze.

Ame­lia miała na myśli kapi­ta­nów Gighi, promu, który kur­so­wał do Port­mad­dock „ze sta­łego lądu” (jak mawiali wyspia­rze, cho­ciaż cho­dziło o inną, więk­szą wyspę). Dawni rybacy, dla któ­rych prom stał się nowym źró­dłem utrzy­ma­nia, rów­nie złym jak rybo­łów­stwo, nie ugi­nali się przed nie­spo­koj­nym czy sztor­mo­wym morzem. Car­men kilka razy pły­nęła na zakupy do Thurso pośród fal wiel­kich jak góry, gdy w tym cza­sie stary Torain O’Hara popi­jał her­batę i opo­wia­dał spro­śne dow­cipy. Nie­mniej jedną kwe­stią była odwaga gra­ni­cząca z głu­potą sta­rych wil­ków mor­skich, a drugą kon­trola przy­lądka Ger­tru­dis i święte zasady mor­skiego prze­wozu ludzi.

Car­men pode­szła do stołu i popa­trzyła na dwa tale­rze pełne posie­ka­nych ziem­nia­ków i cebuli.

– Dobra robota – zauwa­żyła. – Wszystko drob­niutko.

– Od tej chwili to wszystko jest twoje, skar­bie – powie­działa Ame­lia po wyko­na­niu ostat­niego cię­cia nożem i zdję­ciu oku­la­rów. – Chcia­ła­bym zoba­czyć, jak obra­casz ją w powie­trzu.

Cho­dziło jej o tor­tillę z ziem­nia­kami, która miała być pierw­szym daniem na kola­cję tego wie­czoru.

– Już ci mówi­łam, że nie należy jej pod­rzu­cać – odrze­kła Hisz­panka. – Kła­dzie się talerz na patelni i następ­nie prze­wraca.

– Och! Ale to jest nudne! Dobra, powiemy Char­liemu, żeby to zro­bił.

Na te słowa Car­men otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Char­lie? – zapy­tała. – Jest tutaj?

Prze­nio­sła torby z zaku­pami na stół, sta­ra­jąc się nieco ukryć emo­cje.

– Poja­wił się po połu­dniu – oznaj­miła Ame­lia (i cho­ciaż Car­men była do niej odwró­cona tyłem, przy­się­głaby, że uśmie­cha się od ucha do ucha). – Tym pro­mem, który nie przy­pły­nął cał­kiem pusty… Dałam mu ten sam pokój co zwy­kle.

Dziew­czyna wyjęła kilka puszek z mię­sem i wło­żyła je do szafki. Nie mogła powstrzy­mać ruchu warg, które uło­żyły się w uśmiech.

– W porządku, pójdę się z nim przy­wi­tać. Jest w salo­nie?

– Nie – odpo­wie­działa Ame­lia. – Zszedł do mia­steczka… Zapewne, żeby cie­bie poszu­kać. Sądzę, że oba­wiał się, czy nie wyje­cha­łaś na Boże Naro­dze­nie do Hisz­pa­nii. – Car­men odwró­ciła się i zoba­czyła Ame­lię spo­glą­da­jącą na nią z sze­ro­kim łobu­zer­skim uśmie­chem. – Co?

– Nic… Ja…

– Przy­nio­słaś lampki cho­in­kowe? – zapy­tała Ame­lia, żeby prze­ła­mać krę­pu­jącą ciszę. – Teraz, skoro mamy gościa, musimy stwo­rzyć w hotelu bożo­na­ro­dze­niowy nastrój.

Nad kon­tu­arem w recep­cji zegar rekla­mowy guinessa wska­zy­wał osiem­na­stą trzy­dzie­ści na wyspie St. Kilda i wpół do dwu­na­stej w Nowym Jorku. Pod zega­rem wielka mapa wyspy poka­zy­wała miej­sco­wość Port­mad­dock na połu­dniu (z cho­rą­giewką wska­zu­jącą hotel na szczy­cie Corb­bet Hill) oraz roz­ma­ite drogi i ścieżki pozwa­la­jące zwie­dzić wyspę na pie­chotę lub rowe­rem (rowery – trzy euro dzien­nie, tan­demy – pięć). Z boku leżały ulotki kon­nych wycie­czek i rej­sów żaglówką, tra­cące kolor w ocze­ki­wa­niu na następne lato, kiedy może znowu staną się dla kogoś przy­datne.

Car­men roz­mie­ściła świa­tełka na pniu pla­sti­ko­wej cho­inki, którą tego popo­łu­dnia wycią­gnęły ze stry­chu. Kiedy skoń­czyła, wesoło roz­bły­sły kolo­rowe żaró­weczki.

No to już mamy Boże Naro­dze­nie…

Nagle wiatr ude­rzył w drzwi, poczuła lęk.

– Cho­ler…

Jęzor zim­nego wichru poru­szył dzwon­kiem, a potem zagwiz­dał wokół domu. Car­men przy­po­mniała sobie, co po połu­dniu powie­działa jej Didi, że jeśli cyklon Luza­bel będzie taką bestią, jak zapo­wia­dają, moż­liwe, że przez kilka dni będą odizo­lo­wani na wyspie. „Pięć, sześć… Kie­dyś, w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym doszło aż do dzie­się­ciu”.

Cóż, mam nadzieję, że wszystko to okaże się kla­sycz­nym czar­no­widz­twem – pomy­ślała.

Miała wła­śnie wró­cić do kuchni, gdy w salo­nie znowu spo­strze­gła blask. Zmie­niła kie­ru­nek i weszła do jadalni, w któ­rej prak­tycz­nie pano­wała ciem­ność. Sie­dem z ośmiu sto­łów było nakry­tych cera­tami i miało dosu­nięte krze­sła, ale w głębi obok kominka ktoś przy­go­to­wał ósmy. Przy­kryty był czer­wo­nym obru­sem, z kie­lisz­kami, szklan­kami, tale­rzami i kwiet­nym stro­ikiem ze świecz­kami. Ame­lia posta­wiła na nim butelkę wło­skiego wina, które trzy­mała na spe­cjalne oka­zje.

Sto­lik dla dwojga.

– Nic z tego, kochana – Ame­lia powie­działa nie­wzru­sze­nie, kiedy Car­men, wró­ciw­szy do kuchni, zapro­te­sto­wała. – I to jest moje ostat­nie słowo.

– Ale Ame­lio! – Car­men poczuła, że się rumieni. – Chcę, byśmy zje­dli kola­cję we trójkę!

– I zepsu­jesz jedyną randkę, jaką możesz mieć od ostat­nich ośmiu mie­sięcy? Nie, wariatko. Jestem starą babą i uwiel­biam towa­rzy­stwo, ale wiem, kiedy powin­nam pozwo­lić ludziom się zaba­wić. Wezmę sobie kawa­łek two­jej tor­tilli i zjem kola­cję, oglą­da­jąc _Down­ton Abbey_ albo poga­dam przez radio. A potem włożę sto­pery. Char­lie i ty może­cie robić tej nocy wszystko, na co macie ochotę.

Car­men nie wytrzy­mała i wybu­chła śmie­chem.

– Jeste­śmy przy­ja­ciółmi, Ame­lio. Zjemy razem kola­cję, a potem każde z nas pój­dzie do swo­jego łóżka. Pro­szę…

– Wiesz co, dziew­czyno. Jeśli się okaże, że masz rację i tej nocy będzie­cie spać osobno, gwa­ran­tuję ci, że się obrażę i to nie podej­rze­wasz jak bar­dzo. Zwłasz­cza po tych dwóch mie­sią­cach kar­me­li­za­cji na wol­nym ogniu, jaką upra­wia­li­ście pod moim nosem. Moje nogi nie funk­cjo­nują dobrze, ale wzrok mam sokoli.

A poza tym jesteś uparta jak cho­lerna mulica – pomy­ślała Car­men, spo­glą­da­jąc na nią w mil­cze­niu.

Potem pode­szła i choć wie­działa, że Ame­lia Doyle nie była wielką fanką fizycz­nych kon­tak­tów, objęła ją i uści­snęła przez dłuż­szą chwilę.

– Dobra, dobra – rzu­ciła pani Doyle, sta­ra­jąc się ją odsu­nąć łok­ciem. – Dokończ to i zrób się na bóstwo.

Przez całe lato spała w małym poko­iku na par­te­rze, daw­nym skła­dziku, który nale­żał kie­dyś do hote­lo­wego pra­cow­nika, zło­tej rączki. Po sezo­nie, przy pra­wie pustym hotelu, Ame­lia pozwo­liła jej zająć jeden z pokoi na pierw­szym pię­trze, numer 103, z komin­kiem i wła­sną łazienką. Jed­nak zimno w Kir­kwall było wszech­obecne. Cho­ciaż ogień porząd­nie nakar­miony drew­nem buzo­wał, a boj­ler był gotowy roz­grzać ciało litrami gorą­cej wody, droga mię­dzy prysz­ni­cem a ubra­niem na­dal była lodo­wata.

Po eks­pre­so­wej depi­la­cji pode­szła do lustra, któ­rego brzegi opa­no­wała armia grzy­bów. Zło­śliwe lustro poka­zy­wało twarz nawy­kłą do słońca, któ­rej przez długi czas nie dotknął pro­mień napeł­niony wita­miną D.

– Cześć, nazy­wam się Car­men i jestem blada jak ściana. Wam­pir.

Po „odświe­że­niu karo­se­rii” wyjęła z szafy swoje naj­lep­sze ciu­chy i poło­żyła je na łóżku. Powin­nam była posłu­chać Didi i kupić sobie tro­chę przy­zwo­itych ubrań w Thurso, kiedy mia­łam oka­zję – pomy­ślała. Skąd jed­nak mogła wie­dzieć, że Char­lie Lomax pojawi się na Boże Naro­dze­nie? A poza tym, czy Ame­lia i ona nie wyobra­żają sobie zbyt wiele? Może chło­pak miał jakąś służ­bową sprawę lub wyje­chał sam na kilka dni i szybko wróci do Edyn­burga, by obcho­dzić święta ze swoją narze­czoną, Jane, o któ­rej jed­nak od jakie­goś czasu nie wspo­mi­nał.

I dla­czego jestem tak cho­ler­nie zde­ner­wo­wana?

Może dla­tego, kochana, że od czte­rech lat hodu­jesz paję­czyny tam w dole?

Przy­po­mniała sobie Lomaxa takim, jakiego zoba­czyła po raz pierw­szy w por­cie. Uzbro­jo­nego w jakieś apa­raty pomia­rowe, z tysią­cem pla­nów w rękach i w tej żół­tej kurtce, którą można było zoba­czyć z okien hotelu Kir­kwall w pogodny dzień. Pomi­ja­jąc twarz zagu­bio­nego miesz­czu­cha, był naprawdę wzo­rem faceta. Wysoki, sze­roki w barach, rude, krę­cone włosy i zie­lone oczy. No i uśmiech, który mógłby napro­wa­dzać łódź w nocy.

Didi pierw­sza go namie­rzyła. Powie­działa, że „pro­siła o niego dla niej”. Nawet zaofe­ro­wała mu jedno z łóżek dla podróż­nych, które wynaj­mo­wała w miesz­ka­niu nad kawiar­nią Moore’a, ale Char­lie miał już zare­zer­wo­wany pokój w Kir­kwall.

Przy­był do hotelu na koniec wrze­śnia, zapła­cił za mie­siąc z góry i powie­dział, że potrze­buje cichego pokoju z dużym biur­kiem do pracy. Wysłała go jakaś komi­sja pań­stwowa, żeby wyko­nał bada­nia doty­czące wyspy. W tak małej miej­sco­wo­ści bez trudu można było się dowie­dzieć, kim jest Char­lie Lomax. Ponie­kąd spo­dzie­wali się go od pew­nego czasu.

Latem 2015 roku morze ude­rzało w archi­pe­lag na wszelki moż­liwy spo­sób. Pod­to­pie­nia, awa­rie prądu i znisz­cze­nia na całym wybrzeżu. Pogo­dowa bomba cyklo­nowa, która zda­niem eks­per­tów była „nie do prze­wi­dze­nia” i którą praw­do­po­dob­nie wywo­łały „eks­tre­malne zja­wi­ska mete­oro­lo­giczne zwią­zane ze zmianą kli­matu”. St Kilda nie unik­nęła „kary”. Tego słowa uży­wali miej­scowi na okre­śle­nie kata­kli­zmów. I nie bez powodu. Sztormy (skon­cen­tro­wane w ciągu dwóch tygo­dni lipca 2015) roz­trza­skały falo­chron i utwo­rzyły szcze­linę w nabrzeżu chro­nią­cym port, powo­du­jąc uto­nię­cie dwóch kutrów rybac­kich i trzech żagló­wek, nie wspo­mi­na­jąc o poważ­nych uszko­dze­niach innych łodzi. I jakby samo to nie wystar­czyło do zno­kau­to­wa­nia mocno kule­ją­cej miej­sco­wej gospo­darki, dwa dni póź­niej ocean zesłał burzę biblij­nych roz­mia­rów i jedna z bły­ska­wic wywo­łała pożar sta­rego sklepu Dur­rana. Ogień roz­sze­rzył się na kolejne dwa domy, powo­du­jąc śmierć Eriki Bell, osiem­dzie­się­cio­jed­no­let­niej sta­ruszki, która zatruła się dymem. Do ofiary śmier­tel­nej nale­żało doli­czyć dwa domy spa­lone na popiół i kilka tysięcy fun­tów sieci rybac­kich i wypo­sa­że­nia.

W tam­tym cza­sie Car­men nie miesz­kała na St Kil­dzie, ale Ame­lia opo­wia­dała jej, że w ciągu tych trud­nych tygo­dni ludzie odcho­dzili od zmy­słów. Naj­pierw woda, potem ogień, niczym kary boskie, do któ­rych doło­żyła się nie­wia­ry­godna zapaść w sek­to­rze rybo­łów­stwa tra­ło­wego, głów­nej dzie­dziny gospo­darki wyspy. Nie tylko bra­ko­wało ryb łoso­sio­wa­tych w morzu, lecz także Europa ogra­ni­czyła połowy, a Island­czycy wście­kle rywa­li­zo­wali o swoje. Ubez­pie­czy­ciele zblo­ko­wali dzia­ła­nia zasy­pani lawiną wnio­sków i wtedy mia­steczko posta­no­wiło wysłać sygnał SOS do Edyn­burga. Spo­dzie­wali się całej floty heli­kop­te­rów, pomocy huma­ni­tar­nej, inży­nie­rów i cię­ża­ró­wek wypeł­nio­nych darami. Zamiast tego przy­słano Char­liego Lomaxa, mło­dego inży­niera, któ­remu powie­rzono misję osza­co­wa­nia strat, zak­tu­ali­zo­wa­nia kilku map i pomia­rów wysepki oraz spo­rzą­dze­nie raportu. I można powie­dzieć, że nie wzbu­dził on aplauzu w chwili przy­by­cia. Ludzie przy­jęli ten fakt nie­mal jak obrazę. Char­lie Lomax był ucie­le­śnie­niem pogardy, jaką sto­lica oka­zy­wała dale­kim wyspom na pół­nocy. Wszy­scy myśleli, że chowa asa w ręka­wie. Nazy­wali go „chło­pa­kiem z Edyn­burga”. Inży­nie­rem „cro­is­san­tem”. Tajem­ni­czym Char­liem Loma­xem.

Kiedy pierw­szego wie­czoru Car­men spo­tkała go odpo­czy­wa­ją­cego na prze­szklo­nej weran­dzie hotelu, poczuła pewne zacie­ka­wie­nie. Zde­cy­do­wała się podejść i go zacze­pić, może te tak ładne usta coś jej powie­dzą. Wów­czas Char­lie Lomax obu­dził się z roman­tycz­nego snu, w któ­rym był pogrą­żony, i popa­trzył na nią ze słod­kim uśmie­chem. A Car­men odkryła, że oprócz ład­nych oczu i nosa, który chcia­łoby się schru­pać, chło­pak był rów­nież zabawny. Roz­śmie­szył ją… I to jej wystar­czyło.

Tego pierw­szego wie­czoru opo­wia­dali tro­chę o sobie. Lomax zapy­tał, co robi kobieta z Madrytu zagu­biona na St Kil­dzie? Wybrała wer­sję skró­coną swo­jej histo­rii, tę, któ­rej uży­wała, żeby nikogo nie prze­ra­zić. Poin­for­mo­wała, że stra­ciła pracę w Hisz­pa­nii i poje­chała do Lon­dynu zaro­bić na utrzy­ma­nie. I tam poprzez stronę inter­ne­tową Work Away zna­la­zła ogło­sze­nie Ame­lii Doyle szu­ka­ją­cej „pomocy hote­lo­wej na szkoc­kiej wyspie”.

Char­lie zado­wo­lił się tą wer­sją, choć było jasne, że to nie wszystko.

Trzy­dzie­ści sześć lat, ładna, inte­li­gentna i z obrączką na palcu.

Gdzie jest jej rodzina?

Ale oczy­wi­ście minęło sporo czasu, zanim o tym opo­wie­działa.

DAVE

Stary skoń­czył opo­wia­dać, zbu­dzi­łem się. Z krzy­kiem prze­ra­że­nia, wąt­pię jed­nak, by kto­kol­wiek go usły­szał. Na­dal byli­śmy w samo­lo­cie, który pod­ska­ki­wał w tur­bu­len­cjach jak dziki koń. Prze­klęta puszka coca-coli dalej tur­lała się od ściany do ściany, ude­rza­jąc o wszystko, ale nikomu nie chciało się wstać i jej pod­nieść. Byli­śmy tam, żywi, jesz­cze w powie­trzu. Przez chwilę ode­tchną­łem z ulgą.

Rozej­rza­łem się na boki. Pavel, spo­kojny, wbił wzrok w jakiś punkt, może myślał o żonie i dziecku, któ­rego spo­dzie­wali się w kwiet­niu. Nieco dalej Dan żuł gumę, słu­cha­jąc muzyki z iPoda. Nie wyda­wało się, żeby kto­kol­wiek usły­szał mój krzyk, cho­ciaż byłem cał­ko­wi­cie pewien, że krzy­cza­łem.

Prze­łkną­łem ślinę i spró­bo­wa­łem uspo­koić nerwy. Serce waliło mi z całej siły, a koszulka była nasiąk­nięta potem.

Spoj­rza­łem jesz­cze raz na Pavela. Chło­pie… Wła­śnie śnił mi się naj­bar­dziej nie­sa­mo­wity w moim życiu kosz­mar – powie­dzia­łem do niego w myślach. – Zoba­czy­łem we śnie ojca. Myśla­łem, że zapo­mnia­łem jego twa­rzy, ale był, w całej oka­za­ło­ści. Stary pijak, nawet pach­niał tą prze­klętą whi­sky. I wiesz co? Powie­dział mi, że wszy­scy zgi­niemy w tym samo­lo­cie. Dobra, nie tyle powie­dział, ile poka­zał to w swo­ich oczach. I ty byłeś roz­łu­pany na dwoje, chło­pie, przy szyi. Jak się cie­szę, że się obu­dzi­łem!

Bo to wszystko był tylko sen, co nie? Choć chyba naj­bar­dziej reali­styczny, jaki do tej pory mia­łem. („Uwa­żaj na swoją szyję, żoł­nie­rzu. Szyja to pod­stawa”). Nie chcia­łem wszyst­kich dener­wo­wać, dla­tego posta­no­wi­łem nic nie mówić i pocze­kać, aż serce prze­sta­nie walić mi w pier­siach. Spró­bo­wa­łem wró­cić myślami do pięk­nej Chloe Ste­wart, ale nie zdo­ła­łem jej znowu przy­wo­łać. Ogród Pavela opu­sto­szał przez tę nagłą burzę, a poza tym bałem się, że znowu spo­tkam gdzieś Sta­rego. Otwo­rzy­łem oczy. Nie, do cho­lery, mia­łem zaje­bi­sty atak paniki.

– Idź ostroż­nie, sier­żan­cie! – krzyk­nął Pavel, widząc, jak odpi­nam pas i wstaję. – To jest pie­przony rol­ler coaster.

– Nie nasi­kaj sobie w twarz, sze­fie – dodał Dan.

Odpo­wie­dzia­łem im powszech­nie zro­zu­mia­łym gestem „zamknij­cie dziób”, a potem, cały czas trzy­ma­jąc się ściany, posze­dłem na przód ładowni.

Łazienki w samo­lo­tach odprę­żają, ludzie, któ­rzy boją się latać, o tym wie­dzą. Tak jakby łazienka ze swoją muszlą klo­ze­tową, umy­walką i papie­rem toa­le­to­wym nie mogła ni­gdy się roz­bić. Łyk­ną­łem wody, ulży­łem pęche­rzowi i umy­łem ręce. Potem zmo­czy­łem twarz. W lustrze zoba­czy­łem zmę­czone odbi­cie, na ogo­lo­nej o 3.30 nad ranem bro­dzie poja­wił się zarost. Deli­katne cie­nie pod oczami, prze­krwione gałki. Żyla­sty skur­wy­syn, który raczej nie wygląda na groź­nego.

Ej! Ogar­nij się, chło­pie! – powie­dzia­łem do tej twa­rzy. – Dole­cimy, wylą­du­jemy, wyła­du­jemy i pój­dziemy do pierw­szego napo­tka­nego baru. Nie zamie­rzam kłaść się do łóżka, zanim nie uczczę faktu, że wysze­dłem żywy z tego kurew­skiego samo­lotu. A na kola­cję chcę ham­bur­gera Black Angus z serem i cebulą.

Wró­ci­łem do ładowni dokład­nie wtedy, gdy zaczę­li­śmy pod­ska­ki­wać na dobre. Wyglą­dało to tak, jak­by­śmy puścili samo­lot po rol­kach trans­por­to­wych. Nagle zoba­czy­łem toczącą się w moją stronę tę cho­lerną puszkę coca-coli, pochy­li­łem się, żeby ją zła­pać. Samo­lot prze­chy­lił się i ucie­kła mi bokiem. Usi­ło­wa­łem nie upaść na tyłek, a wtedy usły­sza­łem jakieś zamie­sza­nie w kabi­nie. Kapi­tan wdał się w bójkę albo na coś narze­kał, ale nie­zbyt dobrze zro­zu­mia­łem na co. Radio­ope­ra­tor usi­ło­wał kogoś przy­wo­łać, odpo­wia­dały mu jed­nak tylko szumy. Odbiór. Jest tam kto? Odbiór. Nic.

Pomy­śla­łem, że to nie naj­lep­szy moment, aby wybrać się na spa­cer, dla­tego pozo­sta­łem tam, gdzie byłem, przy­kle­jony do scho­dów. Stam­tąd obser­wo­wa­łem bok bak­burty. Drugi nauko­wiec, ten, który wyglą­dał mniej nor­dycko, bar­dziej zwy­czaj­nie, jakby był księ­go­wym w nie­wiel­kiej dziel­ni­co­wej fir­mie deve­lo­per­skiej (przy­po­mi­nał mi Geo­rge’a Costanza z _Sein­feld_) sprze­czał się z face­tem w gar­ni­tu­rze, Bau­ma­nem. Blady jak ściana, ude­rzał ner­wowo w kla­wia­turę swo­jego lap­topa i patrzył na Skrzy­nię. Potem znowu coś pisał i znowu patrzył. A na Skrzyni z jed­nego z jej ekra­nów, peł­nego żaró­we­czek i paneli, bły­skały kolo­rowe świa­tła i wszystko to jakby chciało coś powie­dzieć. Pulchny czło­wie­czek w dru­cia­nych oku­lar­kach robił awan­turę temu sie­dzą­cemu obok niego wężowi w kra­wa­cie.

„Dave, synu mój, uwa­żaj na szyję. To będzie bar­dzo twardy upa­dek. Gwał­towne ude­rze­nie. Może nie powi­nie­neś mieć na sobie pasa”.

Aker­man (sądzę, że tak się nazy­wał) wska­zy­wał na ekran gestem zde­ner­wo­wa­nia, nie­mal paniki, a gar­niak patrzył nie­wzru­szony. Jedna z tych scen, które codzien­nie zda­rzają się na świe­cie mię­dzy sze­fem a pod­wład­nym. Tech­ni­kiem, który wie, że wszystko idzie źle, że wszystko cuch­nie praw­dzi­wym gów­nem, i sze­fem w kra­wa­cie, któ­rego obcho­dzi tylko tyle, żeby doić dalej, dopóki krowa nie zdech­nie, i wów­czas być pierw­szym, który opu­ści pokład. Ale to nie była firemka, w któ­rej gra­li­by­śmy o tysiące czy miliony euro. Tylko samo­lot na wyso­ko­ści jede­na­stu tysięcy stóp, gdzie nie było miej­sca na błędy. Nie podo­bała mi się barwa, jaką zaczęła przy­bie­rać ta scena, dla­tego wysze­dłem z kory­ta­rza łazienki i zbli­ży­łem się do nich.

Samo­lot na­dal pod­ska­ki­wał, chwy­ci­łem się boku Skrzyni. Stal była tak lodo­wata, że bolały palce. To zapewne powód chłodu, od któ­rego, mimo stale włą­czo­nych nawie­wów cie­płego powie­trza w Glob­ma­ste­rze od startu w Jan Mayen, wszyst­kim nam poczer­wie­niały nosy.

Prze­su­wa­łem się naprzód ostroż­nie, nie odry­wa­jąc ple­ców od reefera, a kiedy dotar­łem do obu męż­czyzn, tem­pe­ra­tura kłótni pod­nio­sła się o kilka kolej­nych stopni. Aker­man dosłow­nie krzy­czał, ale nie dla­tego, żeby swoim małym gło­si­kiem prze­krzy­czeć hałas, tylko zwy­czaj­nie był zde­ner­wo­wany. Histe­ryczny. Twarz mu poczer­wie­niała, a oku­larki zsu­nęły się na czu­bek nosa. Sądzi­łem, że cho­dzi o atak paniki czy coś podob­nego. Dał­bym mu kilka razy w twarz i tabletkę nasenną. I może wymie­rzył­bym jesz­cze jeden poli­czek za to, że wyko­nuję pracę pie­przo­nej ste­war­dessy.

– Ostrze­ga­li­śmy! – powie­dział do „zjawy” w gar­ni­tu­rze. – Mówi­li­śmy wam, że praw­dzi­wym sza­leń­stwem jest to stam­tąd zabie­rać! Musimy wra­cać.

– Zamknij się, Aker­man! – odpo­wie­dział Bau­man. – Tra­cisz kon­trolę. Wszyst­kie odczyty są nor­malne.

– Nie są… Tem­pe­ra­tura… Mówi­li­śmy to. Wyja­śnia­li­śmy, że…

Kolejne szarp­nię­cie. Żeby nie upaść, musia­łem zła­pać się jed­nego z wiel­kich pły­wa­ków przy­cze­pio­nych do boków Skrzyni. Uwa­ża­łem, by nie dotknąć czer­wo­nej rączki uru­cha­mia­ją­cej auto­ma­tyczne pom­po­wa­nie. Byłby to wielki błąd i w kon­se­kwen­cji sporo poła­ma­nych nosów.

– Co tu się, do cho­lery, dzieje? – rzu­ci­łem dość roze­źlony.

Pyta­nie ich zasko­czyło. Facet w gar­ni­tu­rze i przy­dy­mio­nych oku­la­rach spoj­rzał na mnie z pogardą. Otwo­rzył brzyd­kie usta i powie­dział:

– Nic, żoł­nie­rzu, siądź­cie!

Roz­kaz ze strony tego cywila mnie nieco wku­rzył.

– Zro­bię to, jak tylko wyja­śnimy sprawę – odpo­wie­dzia­łem i zwró­ci­łem się do Aker­mana: – Czy coś się dzieje? Wszystko w porządku?

Nauko­wiec spra­wiał wra­że­nie, jakby dostrzegł we mnie szansę na prze­ka­za­nie swo­ich skarg.

– Dzieje się coś… – zaczął mówić i popa­trzył na Bau­mana, który posłał mu zabój­cze spoj­rze­nie. – Ist­nieje pro­blem sta­bil­no­ści. – Prze­łknął ślinę. – Musimy jak naj­szyb­ciej wra­cać. To…

Bau­man mu prze­rwał.

– Zde­ner­wo­wał się, to wszystko. – Uśmiech­nął się, pokle­pu­jąc kil­ka­krot­nie Aker­mana po ramie­niu. – Te prze­klęte tur­bu­len­cje nad­szarp­nęły naszą cier­pli­wość, co, dok­to­rze? Dotrzemy do punktu dostawy i…

Mia­łem zamiar mu odpo­wie­dzieć, że nie przyj­muję od niego roz­ka­zów, a następ­nie spy­tać tego typa o mysiej twa­rzy, co, do dia­bła, się dzieje (w czte­rech sło­wach), ale wów­czas poczu­łem, że spod stóp znik­nęła mi pod­łoga. Dosłow­nie przez dwie sekundy szy­bo­wa­łem w powie­trzu. Wycią­gną­łem rękę, żeby zna­leźć coś, czego mógł­bym się chwy­cić, ale bez­sku­tecz­nie. Upa­dłem na bok, ude­rza­jąc ramie­niem o kra­wędź kon­te­nera, któ­rego wnę­trze wydało meta­liczny pogłos. Potem obją­łem jego naroż­nik, by nie spaść na tyłek, ale zdo­ła­łem utrzy­mać się tylko przez kilka sekund. Nagle poczu­łem, że całe moje ciało mi ciąży. Szybko zorien­to­wa­łem się, że to coś wię­cej niż zwy­kła tur­bu­len­cja. Moje nogi unio­sły się w powie­trzu i wal­nęły w żołą­dek gar­niaka. Jeden z butów ude­rzył go w szyję.

– Co…?

Nawet nie mie­li­śmy czasu dokoń­czyć wza­jem­nych prze­kleństw. Nagle zabrzmiał wwier­ca­jący się w uszy alarm.

– Uwaga, uwaga, uwaga! – Głos kapi­tana góro­wał nad hała­sem. – _Brace_! _Brace_! Pozy­cja embrio­nalna!

Spró­bo­wa­łem jesz­cze wstać, kiedy bez uprze­dze­nia poga­sły świa­tła w obszer­nej ładowni, pogrą­ża­jąc nas wszyst­kich w ciem­no­ściach.

– Co się dzieje?! – ktoś krzyk­nął, ale nie usły­sze­li­śmy ponow­nie głosu kapi­tana. Tylko hałas nagle przy­spie­sza­ją­cych sil­ni­ków.

Usi­ło­wa­łem się cze­goś chwy­cić, żeby prze­stać się odbi­jać, ale samo­lot znów mocno się prze­chy­lił i gwał­tow­nie skrę­cił na ster­burtę. Dosłow­nie wystrze­liło mnie do góry i ude­rzy­łem w coś, coś bar­dzo twar­dego, co rąb­nęło mnie w czoło żela­znym kop­nia­kiem. Upa­dłem na bok na jedną z szyn na pod­ło­dze, na któ­rych stała Skrzy­nia i nie mogłem wydać z sie­bie choćby krzyku, przy­tkało mnie.

Co się wów­czas stało? To pyta­nie za milion i nie sądzę, żeby kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek zdo­łał na nie odpo­wie­dzieć. Zaczą­łem tra­cić świa­do­mość, ale przy­siągł­bym, że sły­sza­łem, jak zga­sły sil­niki. Dźwięk dwóch nie­śmier­tel­nych i nie­zwy­cię­żo­nych sil­ni­ków, zatrzy­mu­ją­cych się pośrodku nieba. Koniec hałasu. Tego hałasu, który ozna­czał życie na wyso­ko­ści jede­na­stu tysięcy stóp. A potem szept powie­trza ocie­ra­ją­cego się o meta­lową sko­rupę.

Wtedy w mroku wybu­chła kom­pletna panika.

Ale ja już byłem bar­dzo daleko, jak w słod­kim śnie. Z Chloe?

„Ej, Dave, pamię­taj: sprawa jest w two­ich rękach”.Car­men

Apar­ta­ment Ame­lii Doyle to duże stu­dio skła­da­jące się z sypialni z łazienką i wiel­kiego salonu, gdzie poza biblio­teczką i tele­wi­zo­rem stało biurko, z któ­rego zarzą­dzała wszyst­kimi papie­rami hotelu Kir­kwall i na któ­rym w rogu zain­sta­lo­wano radio­sta­cję na fale śred­nie. Ame­lia zazwy­czaj uży­wała jej do roz­mów z Thurso i do gawę­dze­nia z przy­ja­ciół­kami z archi­pe­lagu. Antena ster­cząca na dachu hotelu nie miała wpraw­dzie dwu­dzie­stu metrów, jak ta w por­cie, za to była jedną z naj­moc­niej­szych na wyspie.

– Sygnał był tak zły, że prze­szu­ki­wa­łam inne czę­sto­tli­wo­ści i wtedy to usły­sza­łam…

Ame­lia odłą­czyła słu­chawki, by dźwięk dobie­gał z nie­wiel­kiego gło­śnika. Nie­wy­raźne bucze­nia i zwy­kłe szumy.

Wszy­scy troje nasłu­chi­wali w mil­cze­niu, cze­ka­jąc na „to”, na co natknęła się pani Doyle.

– Nic nie sły­szę. – Char­lie ode­zwał się po chwili. – A wy?

– Nic – stwier­dziła Car­men.

– Niech mnie dia­bli porwą – burk­nęła Ame­lia.

Podała Car­men laskę i zła­pała za opar­cie krze­sła, żeby pomóc sobie przy sia­da­niu. Następ­nie poru­szyła wskaź­ni­kiem czę­sto­tli­wo­ści, zabrzmiał zwy­czajny dźwięk fal elek­tro­ma­gne­tycz­nych wzno­szą­cych się i opa­da­ją­cych.

– Tutaj hotel Kir­kwall. Mówię do jed­nostki, która wzy­wała pomocy przed minutą. Jeste­ście tam? Odbiór.

– Co? – zapy­tał Char­lie.

– Jakiś typ pro­sił o pomoc. Przed prze­klętą minutą, nawet zamie­ni­łam z nim zda­nie.

– Co dokład­nie powie­dział? – drą­żył Char­lie.

– Tak naprawdę nie sły­sza­łam go za dobrze. Były zakłó­ce­nia i nie­wy­raźny sygnał. Ale to był ktoś mówiący po angiel­sku, sądzę, że Jan­kes. Powie­dział coś jakby: „Wzy­wam pomocy. Powta­rzam. Wzy­wam pomocy”. I mu odpo­wie­dzia­łam. Poin­for­mo­wa­łam, że mówię do niego z wyspy St Kilda.

– I cię usły­szał?

– Tak. Jestem pewna. Powie­dział: „St Kilda, odbie­ram cię”. Do dia­bła, musi być gdzieś w oko­licy.

Ame­lia znowu poru­szyła wskaź­ni­kiem.

– Tutaj hotel Kir­kwall z wyspy St Kilda. Halo? Czy mnie sły­szysz? Odbiór.

Ale sły­chać było tylko trza­ski. Szum i jesz­cze wię­cej szumu.

– Myślisz, że to może być łódź? Gigha?

– Cho­lera, nie wiem, ale ten typ mówił z akcen­tem. Żaden z kapi­ta­nów Gighi nie ma takiego akcentu.

– To może rybak?

Ame­lia zasta­na­wiała się przez kilka sekund. Tak, to było moż­liwe…

Jakiś rybak z wybrzeża, znacz­nie odda­lony od swo­jej oko­licy. Potem wyjęła zafo­lio­wany papier, który trzy­mała za radio­sta­cją. Była tam lista czę­sto­tli­wo­ści. Poszu­kała jed­nej pal­cem i naci­snęła guzik połą­cze­nia.

– Thurso? – powie­działa. – Jeste­ście tam chłopcy? Odbiór.

Ktoś odpo­wie­dział:

– Ratow­nic­two mor­skie w Thurso. Ame­lia Doyle? Odbiór.

– We wła­snej oso­bie. Jak się masz Gary? Posłu­chaj, wydaje mi się, że wyła­pa­łam wezwa­nie o pomoc mię­dzy czę­sto­tli­wo­ściami sto czter­dzie­ści cztery i sto czter­dzie­ści sześć kHz. Głos prze­ry­wał, ale wyraź­nie wzy­wał pomocy. Czy to mógł być jakiś rybak? Mam wra­że­nie, że typ mówił z jan­ke­skim akcen­tem. Odbiór.

– Przy­ją­łem – odpo­wie­dział głos po dru­giej stro­nie. – Jan­kes? Okej. Spraw­dzimy całą flotę w oko­licy, choć nikt nie powi­nien był pozo­stać na morzu. Dziś o pią­tej dali­śmy żółte ostrze­że­nie o sztor­mie. I nic nie przy­szło na kanał ratun­kowy.

– Może cho­dzi o jakąś łódź spor­tową – zasu­ge­ro­wał Char­lie.

– Okej. Może cho­dzi o jakąś łódź spor­tową – powtó­rzyła Ame­lia. – Nie rozu­miem też, co robili na tej czę­sto­tli­wo­ści i… cóż… Tak naprawdę sły­sza­łam tylko ury­wane frag­menty zda­nia. Ale jestem nie­mal pewna, że było to wezwa­nie o pomoc.

– Okej, Doyle. Bar­dzo dzię­kuję. Wydamy ostrze­że­nie, żeby byli czujni.

Ame­lia zakoń­czyła roz­mowę z Thurso i popa­trzyła na Car­men i Char­liego, na jej twa­rzy malo­wało się zakło­po­ta­nie.

– Przy­się­gam – powie­działa. – Tam na zewnątrz jest ktoś, kto ma pro­blemy.

DAVE

– Ej! – krzyk­ną­łem, a mój głos brzmiał nie­równo. – Halo! Sły­szysz mnie?!

Głowa typa wysta­wała z wody. Z pozy­cji, jaką przy­jął, wywnio­sko­wa­łem, że dolny róg kon­te­nera przy­gwoź­dził go do ściany samo­lotu. Praw­do­po­dob­nie miał poła­maną klatkę pier­siową, ale jesz­cze żył, a kiedy oświe­tli­łem go latarką, zare­ago­wał i pró­bo­wał powie­dzieć coś, czego nie zro­zu­mia­łem.

– Zni…

– Cze­kaj. Cze­kaj. Spo­koj­nie – rzu­ci­łem. Zbli­ży­łem się do niego i pró­bo­wa­łem usta­lić, czy zdo­łam go stam­tąd wydo­stać. Tak jak myśla­łem, był uwię­ziony mię­dzy reefe­rem a ścianą. Jedy­nym spo­so­bem, by go uwol­nić, było uru­cho­mie­nie pompy pły­wa­ków, co odsu­nę­łoby Skrzy­nię. – Słu­chaj, sły­szysz mnie? Uru­cho­mię pły­waki. Możesz ruszać rękami? – Wsa­dzi­łem dłoń pod wodę i unio­słem mu łokieć. – Połóż dło­nie na twa­rzy, zrób jamkę na nosie i ustach.

Ale męż­czy­zna nie poru­szył rękami. Zaprze­czył tylko ruchem głowy.

– Zni…szcz…ją – powie­dział, wydo­by­wa­jąc głos z jakie­goś miej­sca, w któ­rym nie pozo­stało zbyt wiele siły ani nadziei.

– Co pan powie­dział?

– Skrzy­nia – odrzekł. – Nie pozwól, żeby… się stąd wydo­stała.

Woda docho­dziła mu już do pod­bródka. Ten czło­wiek miał umrzeć w ciągu nie­spełna minuty, a topi­li­śmy się coraz szyb­ciej. To ozna­czało rów­nież, że i mnie pozo­stało bar­dzo mało czasu. Minuta, co naj­wy­żej dwie.

– Nie mogę jej teraz znisz­czyć – powie­dzia­łem. – To nasz ratu­nek.

Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie wzro­kiem, który do tej pory pamię­tam, oczy pra­wie wycho­dziły mu z orbit. Woda dotarła do jego ust, ale miał jesz­cze czas, by nale­gać:

– Czer­wony panel… Hasło…

Przy­pa­try­wa­łem się tym oczom baranka, prze­stra­szo­nego nie­uchron­no­ścią wła­snej śmierci. Potem popa­trzy­łem na ste­row­nik. Czer­wony przy­śru­bo­wany panel. Wewnątrz była kla­wia­tura, nauczy­łem się na pamięć sekwen­cji szes­na­stu liter i cyfr. I mia­łem roz­kaz, żeby…

Aker­man zła­pał mnie nagle za rękę.

– Niech pan to zrobi… To pana obo­wią­zek…

Powie­dziaw­szy to, zamknął usta i zaczął oddy­chać przez nos, patrząc na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Drża­łem z zimna.

To twoje roz­kazy, Dupree, te roz­kazy, o któ­rych zawsze myśla­łeś, że nie będziesz musiał ich wyko­nać. Odkręć panel, wystu­kaj szes­na­ście cyfr i liter, żeby to wyle­ciało w powie­trze. To powi­nie­neś zro­bić. I umrzeć tutaj?

– Muszę pana ura­to­wać, i sie­bie, panie Aker­man. Poroz­ma­wiamy o tym wszyst­kim tam na górze.

Nie zasta­na­wia­łem się. Aker­man już był pod wodą, mogłem usły­szeć, jak poka­słuje, wydy­cha­jąc tlen i wypeł­nia­jąc płuca śmier­cią. Szybko zła­pa­łem zawleczkę z czer­wo­nego pla­stiku i mocno za nią pocią­gną­łem. Pojem­nik ze skro­plo­nym gazem uru­cho­mił tur­binę i cylin­dryczne pły­waki bły­ska­wicz­nie się roz­sze­rzały. Jeden z nich zasło­nił Aker­mana i odsu­wał Skrzy­nię od ściany. Pró­bo­wa­łem zna­leźć jego ręce pod wodą, żeby go stam­tąd wycią­gnąć, ale nagle ogon samo­lotu uniósł się gwał­tow­nie. Połowa C-17 wypeł­niła się wodą i popy­chała tę drugą ku głę­bi­nom. Upa­dłem twa­rzą na ścianę reefera, który teraz poru­szał się w wodzie, przyj­mu­jąc nową pozy­cję. Chwy­ci­łem jego róg i szu­ka­łem Aker­mana, ale znik­nął.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: