- W empik go
Wyspy Ogniste. Tajemnica Askiru. Tom 5 - ebook
Wyspy Ogniste. Tajemnica Askiru. Tom 5 - ebook
Niebezpieczna, wręcz karkołomna misja półelfki Leandry, ambasadorki królestwa Illianu, trwa. Potężna maestra wraz z legendarnym wojownikiem Havaldem i grupą śmiałków opuszczają wreszcie Besarajn, by na pokładzie statku pokonać ostatni odcinek drogi do Askiru. Tam mają nadzieję pozyskać sprzymierzeńców w walce z wszechpotężnym imperium cesarza nekromanty. Dla Havalda rejs kończy się przedwcześnie: kiedy okręt zostaje zaatakowany przez piratów, wojownik trafia za burtę i zostaje wyrzucony przez fale na Wyspy Ogniste, gdzie mają swoją bazę morscy rozbójnicy. Lecz w gnieździe korsarzy czai się jeszcze inne, o wiele większe zagrożenie.
Nowy, zapierający dech w piersiach tom niezwykle popularnej serii fantasy Richarda Schwartza trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66328-57-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzem Królestwom zagraża Imperium Thalak i jego armia wykorzystująca mroczną magię. Stary wojownik Havald, właściciel Ostrza Spójni zwanego Rozpruwaczem Dusz i mimowolny apostoł boga śmierci Soltara, wyrusza po pomoc do legendarnego Askiru wraz z ambasadorką Leandrą i grupą przypadkowo skaptowanych druhów. Jednak Wieczny Władca Askiru zniknął, pozostawiając w kraju zamęt. Havald i jego towarzysze trafiają przez magiczny portal do pustynnego królestwa Besarajnu, będącego częścią Askiru. Dowiadują się tam, że Thalak zagraża nie tylko ich ojczyźnie, lecz i Askirowi, a prawdziwym celem zapędów mrocznego nekromanty z południa są tamtejsze potężne pokłady magii. Choć podróżni chcą jak najprędzej dostać się do Królewskiego Miasta Askiru, zostają wciągnięci w knowania i walkę o tron Besarajnu. Dopiero po zlikwidowaniu przez Havalda potężnego nekromanty i agenta Thalaku druhowie mogą rozpocząć morską podróż do Askiru, choć i oni nie wyszli z walki bez szwanku.1
ŚWIT
Kiedy wschodzi słońce – powiadają kapłani – otwiera się brama do hal Soltara i bóg spełnia daną ludziom obietnicę, że po nocy śmierci nastąpi nowe życie.
Jak długo światło Soltara dotyka ziemi, bramy jego hal stoją otworem i duchy zmarłych mają jeszcze czas, by do niego przyjść.
Siedząc na spiętrzonych belach bawełny w rzecznym porcie Gasalabadu, spoglądałem na miasto i dalej, ponad murami, na wstającą nad pustynią czerwień jego światła.
Czerwień jak krew na mym ubraniu.
Port nawet o tak wczesnej porze nie znał spokoju, dobry tuzin statków stał przycumowany do pirsów, w górze rzeki czekały na możliwość przybicia do brzegu dwie kolejne barki ze zbożem z Kasdiru. Trzy już rozładowywano.
Jeszcze niedawno ogarnęłoby mnie zdumienie, jak wielkie ilości zboża miasto zużywało dzień w dzień. Z fascynacją przyglądałbym się, jak wyładowywano ziarno i odwożono je w workach oraz koszach na ciągniętych przez osły wózkach i jak niekończący się sznur zaprzęgów i jucznych zwierząt sunął wąskimi uliczkami dzielnicy portowej do giełdy zboża. Na długo zanim pierwsza barka przycumowała tego poranka do kei, kupcy na giełdzie ustalili już jego kurs, obojętnie, czy był to jeden worek, czy ładunek całego statku.
Przeładowywano tu nie tylko zboże, do portu trafiały najróżniejsze towary, między innymi bawełna. Zbitą w twarde bele i powiązaną sznurkami, układano na obrzeżach portu w wysokie na cztery, pięć bel stosy.
Poszukałem sobie miejsca na jednej ze stert i usiadłem jak na tronie, pośrodku gwaru, a mimo to dziwnie nań obojętny.
Miasto rozciągało się także po drugiej stronie Gazaru; mieściła się tam arena i garnizon straży miejskiej. Setki innych budynków tłoczyły się w cieniu wysokich miejskich murów. Niemal nie znałem tamtych dzielnic, tylko raz w środku nocy wracałem stamtąd do domu.
Lecz to nie miasto przykuwało moją uwagę, a złote światło poranka, które wciskało się przez otwarte bramy i otwory strzelnicze, rozpalając blanki złocistą, czerwonawą poświatą.
Jeszcze niedawno niebo nad blankami było zaciągnięte ciemną płachtą nocy, teraz z każdym oddechem mrok wycofywał się przed dniem. Tam, gdzie jeszcze chwilę temu widać było gwiazdy, niebo jaśniało i wypierało ciemność.
Gdy słońce odrywa się od ziemi, zamyka się brama boga, oddzielając umarłych od żywych.
Natalyia była już bezpieczna, moc boga bez imienia nic nie mogła jej zrobić.
Odchyliłem się do tyłu i zamknąłem oczy.
– Wyglądasz okropnie. – Głos Zokory, niski i przydymiony, nie do pomylenia z żadnym innym.
Zbyteczne były domysły, jak mnie tu odnalazła. Ze wszystkich moich druhów, których poznałem w ostatnim czasie, ją rozumiałem najmniej. Drobna i krucha, o cerze jak heban i ciemnych, spoglądających bacznie oczach, wydawała mi się zarazem znajoma i nieskończenie obca. W jej wzroku dało się odnaleźć taką wolę i siłę, że jej niewielki wzrost przestawał się liczyć. Była księżniczką swego ludu, kapłanką bogini Solante, ciemnej siostry Astarte, zabójczą wojowniczką władającą magią i żelazem. I być może moją przyjaciółką.
Nie słyszałem, jak nadeszła.
– Gdzie jest Natalyia? – zapytała.
– Nie żyje.
Podniosłem jedną powiekę i spojrzałem na nią. Siedziała obok mnie, plecami do beli, tyle że się o nią nie opierała. Była ubrana w strój straży przybocznej, ciemny kwef chronił jej wzrok. Wiedziałem, że światło dnia jest dla niej zbyt jaskrawe. Teraz jednak zdjęła zasłonę i popatrzyła na mnie ciemnymi oczami. W jej spojrzeniu nie było zaskoczenia ani smutku, tylko akceptacja, jakby to było coś, na co czekała od dawna. Gdzieś głęboko jej oczy zajarzyły się rdzawym żarem.
– Więc nie poszło tak łatwo, jak zakładał plan?
– Poszło. Wszyscy w świątyni utonęli.
– Co się stało?
– Chciała się tylko upewnić, że wszyscy zginęli, i za bardzo zbliżyła się do nekromanty. Zmusił ją, by go zabrała na powierzchnię i uratowała przed utonięciem. Doszło do walki, w której omal nie postradałem życia.
Mimowolnie spojrzałem w górę. Wszystko rozstrzygnęło się tam, na wysokości, z której Gasalabad wyglądał jak mała kropka, którą mógłbym zakryć kciukiem. To moc nekromanty wyniosła nas w przestworza, a kiedy skonał, spadłem do rzeki.
Nikt nie mógł przeżyć takiego upadku. Nawet ja.
– Przyłożyła Rozpruwacza Dusz do serca i nadziała się na ostrze, dając mi życie, abym ozdrowiał.
Słuchała moich słów. Mój głos brzmiał jak głos kogoś obcego. Tak odległy, tak beznamiętny. Chciałbym opisać to bardziej szczegółowo, ale nie mogłem.
– Umarła, żebyś ty mógł żyć? – zapytała Zokora zaskakująco łagodnym tonem.
– Tak.
Przyciągnąłem do siebie kolana, oparłem na nich brodę i popatrzyłem w dół, na port. Stały tam przycumowane do brzegu trzy rzeczne żaglowce, jeden tak wielki jak dwa pozostałe razem wzięte. Właśnie go załadowywano, na żurawiu bujała się spora bela, spuszczana do ładowni. Statek nazywał się „Lanca Chwały” i należał do mnie. Już parę dni temu postanowiliśmy, że dziś wyruszymy. Zaledwie wczoraj powiedziałem, jak bardzo jestem rad, że to miasto nie odebrało życia żadnemu z nas.
To była przedwczesna refleksja.
– Nie pytała, czy chcę żyć.
– Dlaczego miałaby to robić?
– Nie chciałem, żeby porzuciła dla mnie swoje życie.
– Nie porzuciła go.
– Jestem innego zdania.
– Nie wszystko kręci się wokół ciebie, Havaldzie – powiedziała. – Zrobiła to dla siebie, bo dla niej to był właściwy krok. – Zwróciła się twarzą do mnie, spoglądała na mnie z mocą. Wyraźnie widać było czerwonawy żar w jej oczach.
– To nie był mój wybór.
– Ale jej.
Przechyliłem głowę.
– Wiem.
Przyglądała mi się chwilę, w końcu skinęła.
– Gdzie ona jest? Jest bezpieczna?
– Zaniosłem ją do świątyni Soltara.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak potężny był Kolaron, władca Thalaku. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: był łowcą dusz, a dusza Natalyii już raz znalazła się we władzy jego magii. Niedawno została ochrzczona w świątyni Soltara. Dlatego zaniosłem ją tam, gdzie była bezpieczna.
– Pożegnam się z nią – oznajmiła Zokora, zsunęła się z gracją ze sterty i wylądowała jak kotka cztery warstwy niżej. Natychmiast zniknęła w portowym tłumie.
Ja, nadal na stosie, przez jakiś czas przyglądałem się załadunkowi „Lancy Chwały”. Kapitan Deral poprosił o pozwolenie na zabranie towaru. Uznał, że haniebnie byłoby popłynąć do Askiru i na tym nie zarobić. Teraz przypatrywał się, jak zamykano luki ładowni. Wydał instrukcje pierwszemu matowi, po czym przywołał do siebie innego członka załogi. Na kei czekała młoda kobieta odziana w ciemne szaty i zasłonięta kwefem. Zagadnęła kapitana, ten pokręcił głową. Położyła rękę na jego ramieniu, pochyliła się w jego stronę i szepnęła mu coś do ucha.
Nawet z daleka zauważyłem jego zdziwienie. Z niechęcią, jak mi się wydało, skinął głową i sakiewka zmieniła właściciela. Kobieta weszła na pokład, udała się na rufę i nieopodal otwartej kabiny znalazła poduszkę, na której usiadła.
Zgodziłem się zabrać towar na handel, ale nie pasażerów. Co takiego powiedziała ta nieznajoma kapitanowi, że złamał moje polecenie? Jeszcze wczoraj korciłoby mnie, by natychmiast dowiedzieć się, o co chodzi, dziś jednak moja ciekawość była stłumiona. Pogrążyłem się w rozmyślaniach. Co, na wszystkich bogów, skłoniło Natalyię do tego, by nadziać się na mój miecz?
W swojej wspaniałomyślności bogowie dali niektórym ludziom talenty: jednemu dar rozmawiania ze zwierzętami, innemu zdolność formowania kamienia gołymi rękami. Natalyia potrafiła poruszać się w kamieniu.
Mroczny talent nekromancji, dar Bezimiennego zesłany ludziom na pokuszenie, był czymś innym. Za jego sprawą nekromanta potrafił zawładnąć duszą i talentem innego człowieka, co często wiązało się z okrutną męką zakończoną śmiercią, gdyż nikt nie pozbywał się chętnie własnej duszy.
Askannon, jak głosiła legenda, stworzył Ostrza Spójni, aby pokonać nekromantów i uwolnić zagrabione dusze. Ostrza te mają również chronić ich właścicieli przed łowcami dusz. Jakoś dotychczas nie zauważyłem tej ochrony. Już parę razy stanąłem twarzą w twarz z nekromantą i każdemu zdumiewająco łatwo udawało się zawładnąć moim duchem.
A magia mieszkająca w moim mieczu była podejrzanie bliska magii nekromantów. Gdy ktoś ginął od jego bladego ostrza, Rozpruwacz Dusz oddawał mi pozostałe lata jego życia i leczył moje rany. Był czymś więcej niż kawałkiem metalu bez duszy. Posiadał własne talenty, potrafił tropić to, co żywe, miał też w sobie nieposkromioną żądzę wchłonięcia życia. Z tego, co wiedziałem, było to jedyne Ostrze Spójni poświęcone mojemu bogu. Należało do Soltara, boga śmierci.
Uważałem, że to całkiem trafne, gdyż chyba żaden inny miecz nie posłał do boga tylu dusz, co Rozpruwacz. Może i był święty, ale i tak sądziłem, że jest przeklęty.
Nosiłem go już od ponad dwóch wieków i długo udawało mi się mu opierać. Jednak gdy na jakiś czas straciłem wzrok i musiałem zaufać widzeniu Rozpruwacza – po walce w gospodzie Fahrda – to się zmieniło.
Miecz nie był już ciałem obcym, stał się częścią mnie. I choć nader często karmiłem Soltara życiem, łapczywość ostrza była niezmienna. Wciąż pragnęło wchłaniać w siebie życia.
W dół rzeki, w odległości około dwustu kroków widniała na brzegu duża, masywna skała. Wczorajszej nocy stałem tam twarzą w twarz z nekromantą, który nazywał siebie Władcą Marionetek.
Tylko dzięki jego nieuwadze udało mi się go pokonać, choć bez nadziei na uratowanie własnego życia, gdyż za sprawą swych magicznych mocy uniósł nas obu na wyżyny ponad miastem. Kiedy skonał, obaj runęliśmy w dół.
Spadając, odczuwałem radość, że zdołałem uchronić Natalyię i innych przed potworem. Pomyliłem się tylko w jednym: przeżyłem upadek, gdyż spadłem nie na brzeg, a do wody. Co nie sprawiło wielkiej różnicy, od bram Soltara dzieliło mnie ledwie kilka oddechów. Byłem szczęśliwy, widząc Natalyię, gdy pochyliła się nade mną, znajdującym się w agonii. Byłem szczęśliwy, że będzie żyła dalej.
Ale ona… rzuciła się na przeklęte ostrze Rozpruwacza Dusz… i dała mi swoje życie.
Nie wiedziałem tylko, co począć z tym niespodziewanym darem.
Można by sądzić, że do tego przywykłem. Jednak choć Rozpruwacz Dusz tyle razy już obdarzył mnie życiem zabitych przeze mnie wrogów, teraz było inaczej.
Natalyia oddała się ostrzu z własnej woli. Czułem jej śmierć przez ten przeklęty miecz, nadeszła bez najmniejszego oporu, bez wątpliwości, przyjęła ją bez zastrzeżeń… i tym samym odmieniła wszystko.
Zgodnie z tym, co mówiły legendy, charakter Ostrzy Spójni z czasem się zmieniał. Do tej pory tego nie zauważałem. Owszem, Rozpruwacz stawał się potężniejszy, ale to nadal był ten sam przeklęty miecz. Tylko jego żądza życia była większa i silniejsza.
Lecz to było przed Natalyią.
Ostrze, które leżało na moich udach, nie było już tym, którym zabiłem w nocy nekromantę. Zupełnie jakby opiło się krwi Natalyii do syta i jej śmierć ostatecznie zaspokoiła jego nieprzeparte pragnienie.
Dotknąłem lekko rękojeści. Przedtem miecz widział tylko to, co żywe, wszystko inne pozostawało dlań ukryte. Tropił wyłącznie to, co żyło, jak pies myśliwski. Właściwie nie było to nawet widzenie, lecz wyczuwanie.
To również się zmieniło.
Teraz ostrze postrzegało wszystko – belę, na której siedziałem, chrabąszcza, który torował sobie drogę przez warstwy delikatnej bawełny pode mną, krople potu na mym czole, krew szumiącą w moich żyłach.
Przedtem pożądałoby nawet tej iskierki życia w chrabąszczu, teraz wprawdzie przyjmowało do wiadomości jego obecność, ale… zachowywało spokój.
W końcu wyjąłem sakiewkę i wysupłałem z niej niedokończoną kościaną figurkę białego jeźdźca. Wierzchowiec miał ledwie zarysowane kontury, lecz już teraz niektóre linie wskazywały na siłę i elegancję szlachetnego rumaka. Jeździec był drobnej budowy, jego lekka zbroja wzorowana była na pancerzu tutejszej kawalerii, delikatne nacięcie tu, zarys tam.
Twarz była ukończona. Niewiele większa od paznokcia mojego małego palca, miała rysy Natalyii. Obejrzałem figurkę. Jak to możliwe, że nadałem jej ten zdeterminowany wyraz, nawet tego nie zauważając? Ten jeździec będzie szukał drogi, pokona mury i przeszkody, przedrze się przez linię obrony, nic nie odwiedzie go z obranego kursu…
Przez chwilę widziałem, jak stoi w świątyni, dopiero ochrzczona w imieniu mojego boga. Patrzyła na mnie z uśmiechem i dała znak, bym do niej podszedł. Pamiętam, jak się odwróciłem. Jak lekkomyślnie człowiek obchodzi się z tym, co dla niego ważne. Może dlatego, że sam nie chce tego przyznać.
Ostrożnie schowałem figurkę do sakiewki. Niedługo mieliśmy wyruszyć w drogę. Miałem nadzieję, że znajdę chwilę, by ją dokończyć.
Wstałem z trudem, prostując skrzypiące ścięgna, przypasałem miecz i zszedłem ze sterty, sztywny i niezdarny jak starzec, którym powinienem być. Zokora mnie znalazła, wątpiłem jednak, czy powiadomiła resztę, że pokonałem nekromantę. Podążała swoimi ścieżkami i nie wszystko, co robiła, miało dla mnie sens.
Choć w porcie panował tłok, ludzie rozstępowali się przede mną, cofali i bledli na mój widok. Upłynęła długa chwila, zanim mój umęczony umysł to dostrzegł, i jeszcze dłuższa, zanim pojąłem powód. Krew, która zabarwiła moją pelerynę, nie była krwią nekromanty. Gazar wypłukał ją z delikatnej tkaniny. To była krew Natalyii. Siedziałem na stercie bawełny tak długo, że wyschła.
Nie dziwiłem się ludziom. Sam zszedłbym sobie z drogi.2
ZNAK STRAŻNICZKI
– Wiedzą już – poinformował mnie Varosch, kiedy otwarto mi drzwi naszego domu. Zmierzył wzrokiem najpierw moje ubranie, potem twarz. – Przykro mi, przyjacielu – powiedział i położył mi rękę na ramieniu.
– Dziękuję – odparłem niezręcznie. Chciałem zrzucić z siebie te łachy. – Gdzie oni są?
– W kuchni, właśnie się przebrali, żeby udać się do świątyni.
– Zokora wam powiedziała? – zapytałem, zamykając za sobą drzwi i podążając za Varoschem przez hol. Podobnie jak on zatoczyłem łuk, unikając przejścia pod wielkim żyrandolem zwisającym z sufitu.
– Nie – odpowiedział ku memu zdziwieniu. – Emira wysłała umyślnego. – Popatrzył na mnie pytająco. – Zokora wyszła o wschodzie słońca, nie wiem dokąd. Widzieliście się z nią?
– Tak. Szukała mnie i znalazła. Poszła do świątyni, żeby oddać cześć Natalyii.
Zokora sama potrafiła o siebie zadbać, mimo to dostrzegłem ulgę w oczach Varoscha. Prawdopodobnie nie uznała za konieczne poinformować go, gdy wychodziła. Albo na przykład opowiedzieć innym, co się wydarzyło.
Posłaniec od Faihlyd? Skąd emira mogła wiedzieć, co się stało na brzegu Gazaru? I zaraz sam się zganiłem w myślach za głupotę. W Gasalabadzie nic nie działo się bez wiedzy córki Lwa. W końcu to jej żołnierze wyciągnęli mnie spod martwego ciała Natalyii. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że chcieli mnie zaaresztować. Nic dziwnego, w końcu z pleców dziewczyny wystawało jeszcze ostrze miecza. Choć próbowałem przypomnieć sobie, co się stało potem, następną rzeczą, jaką pamiętałem, było, jak wszedłem do świątyni z Natalyią na rękach. To było dziwnie nierealne wspomnienie, jak ze złego snu.
Zaraz po przejściu przez hol odczepiłem pas z Rozpruwaczem i pośpiesznie zdjąłem zakrwawione ubranie. Zostawiłem je tam, gdzie stałem, by zajęła się nim Afala, nasza służąca, lecz to Varosch schylił się po nie.
– Nie chcę tego widzieć, nigdy więcej – oświadczyłem. – Jeśli o mnie chodzi, to można je spalić.
– Wiem – rzucił i starannie złożył zakrwawioną szatę. – Havaldzie – powiedział po chwili. – Chciałbym z wami później porozmawiać.
Posłałem mu ostre spojrzenie; w jego głosie pobrzmiewał dziwny ton, którego nie potrafiłem określić. Dopiero teraz zauważyłem, że ma na sobie swoje najlepsze ubranie, jest świeżo umyty i ogolony.
Skinąłem głową.
– Może po powrocie ze świątyni? – zaproponował.
Skinąłem ponownie i już zamierzałem udać się w stronę kuchni, lecz on położył mi rękę na ramieniu.
– Zaczekają, aż się wykąpiecie.
Stałem tak i wpatrywałem się w swoje zwieszone, powalane krwią ręce. Jak to możliwe, że nie zauważyłem, jak bardzo jestem umazany?
Jak na tak ciężką ranę Natalyia nie krwawiła zbyt obficie. Większość wchłonął Rozpruwacz Dusz, tylko niewielka część zaplamiła mi ubranie. Mimo to było jej tyle, że przesiąkła tkaninę aż do skóry. Bogom niech będą dzięki, że w tym domu była łaźnia!
– Nie ma potrzeby, by na mnie czekali – oznajmiłem.
– Powiedzcie mi, Havaldzie, jak się czujecie? – zapytał ostrożnie Varosch.
– Widzicie przecież, nie mam nawet zadrapania – powiedziałem i odszedłem w stronę łaźni. Nie była daleko. Tylko schodami w górę, drugie drzwi po lewej, między komnatą Leandry a moją.
– Nie to miałem na myśli – zawołał za mną, ale ja ledwie go słyszałem.
Leżałem w łaźni dłuższy czas, kiedy weszła Leandra. Była ubrana w swoją białą suknię i perukę, miała na twarzy kwef i delikatną srebrną tasiemkę na czole. Zamknęła drzwi, oparła się o nie i zmierzyła mnie swymi fioletowymi oczami.
Czasami wydawały mi się zwierciadłem jej duszy, kiedy indziej rozkazywały, bym trzymał się od niej z dala.
– Woda nie za zimna? – zapytała.
– Nie – odpowiedziałem.
Woda była pompowana ze studni, znajdującej się w podwórzu, na dach, gdzie lądowała w wyłożonym czarnymi płytkami zbiorniku; stamtąd spuszczano ją systemem rur. Po nocy nie była wprawdzie tak ciepła jak wieczorem, ale dla mnie w sam raz. Dalej szorowałem sobie ramiona.
– To opalenizna. Nie zmyjesz jej.
Odłożyłem szczotkę i popatrzyłem na swoje ręce. Były zaczerwienione, niemal odarte z naskórka. Podniosłem na nią wzrok.
– Ona próbowała cię zabić, Havaldzie.
– Tak chyba było – odparłem. Łatwo było zapomnieć o lodowatym chłodzie, kiedy Natalyia wbiła mi w ciało sztylet. – Ale nie zabiła. Dziś uratowała mi życie. Tylko to się liczy.
– Tak – potwierdziła, usiadła na brzegu basenu i podciągnęła suknię, żeby jej nie zamoczyć.
– Kochałeś ją?
Co to za pytanie!
– Czy to wszystko, co chcesz wiedzieć?
– To ważne.
Naprawdę ważne?
– Kochałem ją. Tylko… inaczej. Niewystarczająco.
Popatrzyła na mnie pytająco, potem lekko skinęła głową.
– Długo ci to jeszcze zajmie?
Jeśli nie przestanę, to zedrę sobie skórę do kości. Westchnąłem i wstałem. Leandra, zapatrzona w moje plecy, wciągnęła ostro powietrze.
– Co? – zapytałem.
Kochałem Leandrę, ale, choć nie chciałem tego przyznać przed sobą, w tej chwili jej obecność to dla mnie zbyt wiele.
– Twoje plecy.
– Co z nimi?
– Blizny zbladły.
– Niektóre z nich powinny to zrobić już dawno temu – rzuciłem i sięgnąłem po świeże ubranie przygotowane przez Afalę, która wcześniej przemknęła przez łaźnię niczym niemy duch. Nie miałem wątpliwości, że szpiegowała dla Armina, mojego wiernego sługi, który teraz był mężem emiry Gasalabadu. Pomijając to, była wyśmienitą gospodynią.
– Nie o to chodzi. Większość starszych blizn po prostu zniknęła – wyjaśniła cicho i powiodła koniuszkami palców po moich plecach. Zastygłem w pół ruchu, czując jej dotyk i oddech na skórze. Pachniała różami. I czymś jeszcze, Leandrą. Ciepły zapach… w duchu zobaczyłem ją, jak przyszła do mnie wtedy, w gospodzie Pod Głowomłotem, gdzie wszystko się zaczęło.
Obróciłem się i pocałowałem ją. Przywarła do mnie, niemal odbierając mi oddech.
– Powinnaś iść – powiedziałem, kiedy już mogłem mówić. – Inaczej jeszcze bardziej zamoczysz sobie suknię.
– A to takie straszne? – zapytała z tym uśmiechem, który tak w niej uwielbiałem. Jej oczy były ogromne, dostrzegałem w nich czerwonawy ogień. – Mam ich więcej.
Wciągnąłem ją do wody; nie była brudna od krwi, zmieniałem ją już dwukrotnie. Ktoś będzie musiał niedługo dopompować nowej do zbiornika.
Później podniosła głowę z mojego ramienia, odgarnęła włosy z twarzy – niepotrzebnym gestem, bo nie były jeszcze wystarczająco długie – i popatrzyła na mnie z żarem w oczach.
– Jestem nieskończenie szczęśliwa, że żyjesz – szepnęła.
Chciałem coś powiedzieć, ale położyła mi palce na ustach.
– Żałuję, że Natalyia umarła. Ale jestem jej wdzięczna. Bogowie będą jej łaskawi.
– Była bez winy.
– Przecież wiem.
– Nie, mam na myśli to, że była świeżo ochrzczona. W imię Soltara. Nie żyła jeszcze zbyt długo, by wziąć na siebie jakąkolwiek winę. Boron nie znajdzie w niej żadnej skazy.
Badała mnie swymi fioletowymi oczami. Przyciągnąłem ją bliżej, a ona wydała z siebie lekki pomruk.
– Mam nadzieję, że jest tak, jak mówią kapłani.
– Wątpisz w to? – zdziwiła się.
Pocałowałem ją. Tym razem to ja gładziłem ją po mokrych włosach. Jakiś cichy odgłos sprawił, że podniosłem wzrok, ale niczego nie dostrzegłem, mimo to wydało mi się, że słyszę oddalające się kroki. Przytuliłem do siebie Leandrę i przywarłem twarzą do jej karku. Niektórzy domem nazywali określone miejsce, dla mnie moim domem była ona.
– Pora na nas – rzuciłem i oderwałem się od niej z niechęcią.
Przyglądałem się, jak wychodzi z basenu, podziwiałem jej elegancką sylwetkę, linię jej pleców. Dlaczego czasem czułem się, jakbym był u niej tylko gościem? Schyliła się, narzuciła suknię i sceptycznie popatrzyła na perukę, która trochę się zamoczyła. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. W jej spojrzeniu wyczytałem tyle dobra, że moje ponure myśli nagle wydały mi się śmieszne.
– Idziesz? – zapytała.
Poszukałem wzrokiem świeżego ubrania. Leżało niedbale rzucone w wodzie.
– Zaraz.
Poprawiłem ubranie, zawahałem się chwilę, a potem przytroczyłem do pasa Rozpruwacza Dusz. Armin byłby ze mnie zadowolony, bo włożyłem jeden z najbardziej kosztownych strojów. Przypuszczałem, że to on je obstalował, bo dopiero teraz odkryłem je w szafie. Zszedłem na dół do kuchni, gdzie czekali na mnie pozostali.
Kiedy wszedłem, Afala nieproszona postawiła przede mną kafje, o wiele mocniejsze i bardziej gorzkie niż to, które znałem ze swojej ojczyzny. W kuchni były już Serafine i Leandra, tylko Varoscha nigdzie nie dostrzegłem.
Przystawiłem kubek do ust, kiedy nagle otworzyły się drzwi i z pośpiesznym ukłonem wszedł Taruk, nasz zarządca.
– Esseri – powiedział – ktoś życzy sobie z wami rozmawiać.
– Kto taki? – zapytała Leandra z lekką irytacją.
Serafine zignorowała Taruka i przyglądała mi się badawczo swymi ciemnymi oczami.
– Armin di Basra – odpowiedział głos od drzwi. Mój były sługa ukłonił się nisko i posłał przelotny uśmiech zarządcy. – Wybaczcie, ale nie chciałem dłużej czekać.
Rzeczywiście wyglądał na lekko zagonionego, darował sobie nawet swoje zwykłe kwieciste przemowy. Ponadto był ubrany z dużą powściągliwością, co u Armina naprawdę stanowiło rzadkość. Nie chciał zapewne, aby ktoś go rozpoznał.
– Co się dzieje, Arminie? – zapytała zaskoczona Serafine.
Armina siostra, Helis, została uprowadzona kilka lat temu przez nekromantę Orduna. Armin złożył świętą przysięgę, że ją odnajdzie i ukarze porywacza. Udało mu się i jedno, i drugie, za późno jednak dla Helis: nekromanta już zrabował jej duszę. W ciele Helis zamieszkała Serafine. Dla niektórych był to cud, znak łaski Soltara, ale jeden z jego kapłanów twierdził, że rozpoznał w Helis narodzoną powtórnie Serafine z czasów Starego Królestwa. Jego zdaniem Serafine naprawdę była Helis, a ciało Helis rzeczywiście ciałem Serafine. Zaiste cud, nie wiedziałem tylko, co o tym sądzić. Bogowie rzadko robili coś bez powodu.
Po wydarzeniach ostatnich dni zaskakujące było widzieć Armina wśród nas. On i Faihlyd mieli pełne ręce roboty.
– Jest problem – oświadczył.
– A czy kiedyś ich nie ma? – odparłem z większą irytacją, niż powinienem. Armin i ja byliśmy przyjaciółmi. Chyba. Niedawno zarzuciłem mu, że ponad miarę wykorzystuje tę przyjaźń. Faktem było, że gdyby Armin i Faihlyd nie wciągnęli nas w swoje problemy, Natalyia prawdopodobnie jeszcze by żyła.
Leandra spojrzała na mnie z przyganą. Armin może kiedyś udawał mojego sługę, teraz jednak u boku Faihlyd władał Gasalabadem. Ponieważ ostatnio nie wykazywałem się dyplomacją w stosunku do niego, obawiała się zapewne, że to się może powtórzyć.
Armin spojrzał na mnie z urazą.
– Esseri, wybaczcie, ale serce mojej Lwicy, a także moje, jest ciężkie z powodu waszej straty. Dobrze wiecie, że to, co się wydarzyło, nie było zgodne z naszymi życzeniami. Gdyby szło o nasze serca, to właśnie emir powinien dowieść wam swojej wdzięczności. Wszyscy przegraliśmy w tej grze. Niektórzy bardziej. – Popatrzył na Helis i jego wzrok spochmurniał. Serafine może i była Helis, ale to nie była ta Helis, którą znał.
– Arminie – odezwałem się. – Powiedz, co ci leży na sercu.
– Cóż, przede wszystkim liczne wysokie rangą i imieniem osoby wczoraj w nocy zniknęły w niewyjaśniony sposób – poinformował nas, rzucając mi ostre spojrzenie. – Nie wiemy jeszcze ile, jedynie to, że niektóre z nich cieszyły się wielkim szacunkiem. Już choćby z tego powodu w mieście wrze. Poza tym… – Zawahał się, szukając odpowiednich słów.
– Chce wam odradzić pójście do świątyni – odezwała się Zokora zza pleców Armina. Wzdrygnął się. W tym krótkim czasie, odkąd poznał Zokorę, musiała wywrzeć na nim niezatarte wrażenie.
Minęła go, eskortowana przez Varoscha, który odsunął jej krzesło przy stole. Odpięła pelerynę, podała ją Varoschowi i usiadła.
– Chce nas prosić, żebyśmy nie odwlekali już wyjazdu, a nawet liczy na to, że wyruszymy przed upływem świecy. – Popatrzyła na niego swymi czarnymi oczami.
– Wyraziłbym to nieco uprzejmiej – odrzekł z wyrzutem Armin, pochwycił spojrzenie Leandry i pośpiesznie kiwnął głową. – Ale to prawda. Choć zastanawiam się, skąd ona to wie. Wierzcie mi, Faihlyd nie chce, by to się odbyło w ten sposób. Jesteście przyjaciółmi, a przyjaciół…
– …nie wyrzuca się za drzwi – dokończyła za niego Zokora. Zwróciła się do Afali i wskazała na kubek, który nadal trzymałem w ręku, a potem na siebie samą. Służąca prędko nalała jej kafje. – Dlaczego właściwie?
– Bo to by było niegrzeczne – wyjaśnił jej z uśmiechem Varosch. Stanął za nią i położył jej rękę na ramieniu, jakby chciał ją uspokoić.
Zokora siedziała przy tym nieruchomo jak skała. Tylko że on znał ją lepiej niż ktokolwiek inny.
– Nie rozumiem – stwierdziła Zokora i wzięła kubek od Afali. – Dla wrogów jest się uprzejmym. Przyjaciołom mówi się prawdę.
– A co jest prawdą? – zapytałem ją, podczas gdy Armin dalej szukał odpowiednich słów.
– Wczoraj w nocy w świątyni Soltara wydarzył się cud. Anioł śmierci przyniósł Soltarowi duszę pewnej strażniczki, która spoczywa teraz u stóp boga, spowita najszlachetniejszym białym marmurem. Na placu Przestrzeni zebrał się tłum ludzi, którzy chcą zobaczyć ten cud. – Popatrzyła na mnie i uniosła brew.
– To prawda, esseri – pośpieszył z potwierdzeniem Armin. – Są ich tysiące. Podobno anioł śmierci nadal przebywa w mieście, setki ludzi mówią, że go widziały.
Zokora spojrzała w górę na Varoscha i pozwoliła sobie na nikły uśmiech.
– Świątynia Borona też przeżywa szturm wiernych. Ludzie sądzą, że nadchodzi koniec świata, i chcą ulżyć swym duszom.
– Kapłani mego boga są znani z cierpliwości i skrupulatności – odpowiedział Varosch. – Myślę, że każdy grzesznik może liczyć na sprawiedliwość. – Zerknął na Leandrę. – Odradzałbym wam jednak pokazywać się bez peruki.
Kiedy Leandra przybyła do Gasalabadu, nie nosiła jeszcze peruki. Z powodu jej włosów i bladej cery brano ją za Białą Panią, która zgodnie z tutejszymi legendami była zwiastunką boskiego sądu. Już wtedy do świątyni Borona ciągnęły zastępy, by wyspowiadać się z grzechów.
– W innych okolicznościach wywołałoby to uśmiech na mych ustach – odezwał się zakłopotany Armin. – Jednakże religijna gorliwość rzadko chadza w parze z rozumem. Na razie sytuacja jest spokojna, ale zaczynają krążyć plotki. – Popatrzył na mnie wielkimi oczami. – To Natalyia, prawda, esseri?
– Tak – odparłem twardo. – Chciał ją mieć, więc mu ją zaniosłem.
– Naprawdę złożyliście ją u jego stóp? – zapytał dziwnie rozemocjonowanym tonem.
– Tak – westchnąłem. – Obawiam się, że byłem na niego trochę rozgniewany. – Wzruszyłem ramionami. – W czym leży problem? Kapłani odprawią nad nią rytuał, a jeśli Soltar będzie łaskawy, nada jej duszy postać białej sowy. Podobałoby jej się to.
– Ale ona jest z kamienia i śpi u jego stóp. – Załamał ręce. – Nie rozumiecie? Ona jest strażniczką. Trzyma w dłoniach srebrne sztylety i będzie dla niego umierać, wciąż na nowo, tak długo, dopóki wojna się nie rozstrzygnie!
Podczas gdy my gapiliśmy się na niego, nic nie rozumiejąc, oczy Serafine rozwarły się, a usta utworzyły równy okrąg.
– Bogowie! – wyszeptała. – Znak strażniczki!
– Wybaczcie – odezwała się Leandra uprzejmie, ale głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Czy ktoś mógłby nam wytłumaczyć, o co chodzi?
Armin otworzył usta i zaraz je zamknął, szukając wzrokiem pomocy u Serafine.
– Helis?
– To tutejsza legenda – odparła z ociąganiem. – Proroctwo.
Westchnąłem cicho. Nawet jeśli całkiem niedawno jedno proroctwo chyba się wypełniło, nie miałem najlepszego mniemania o takich rzeczach. Poznałem je za sprawą essery Falah, babki Faihlyd. Po wszystkim wydawało się całkiem jasne, ale zanim się spełniło, było nie do odgadnięcia. Słowa wróżby wydawały mi się czystym szyderstwem. Na co komu taka wiedza, skoro rozumie się ją poniewczasie?
– To fragment z Księgi Bogów.
– Jaki fragment? – zapytałem opryskliwie.
– Nadejdzie czas – zaintonowała – gdy sami bogowie popadną między sobą w niezgodę. Soltar zapłacze krwawymi łzami, a u jego stóp spocznie czysta dusza, by go chronić.
– To bzdura – zaprotestowałem. – Studiowałem pisma Soltara. Nigdy nie natknąłem się na taki fragment. Ani nie słyszałem o żadnej Księdze Bogów.
– A ja słyszałam o tej księdze – wtrąciła niespodziewanie Leandra. – To obskurancki zbiór tekstów, których treść jest zbyt niejasna, by wyczytać z nich jakikolwiek sens. – Wzruszyła ramionami. – Trochę ponad tysiąc lat temu ktoś wpadł na pomysł, żeby spisać gadanie chorego na umyśle, błędnie sądząc, że w ten sposób pozna objawioną przyszłość. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Jeśli zbierze się wystarczająco dużo strzępków słów, to z biegiem lat ten czy ów okaże się z pozoru sensowny, ale to dalej jest i pozostanie przypadek.
– Co to znaczy „obskurancki”? – zapytałem ją.
Moje pytanie wyraźnie ją zdumiało. Czemu? To przecież ona odebrała wykształcenie w świątyni i znała mądre słowa, nie ja.
– Ciemny, wsteczny.
– Dziękuję – powiedziałem i zwróciłem się do Zokory: – Byłaś w świątyni. Czy Soltar płakał krwawymi łzami?
– Nie – odparła. – A jeśli tak, to tego nie widziałam.
Niemal nic nie umykało uwadze Zokory.
– Wspaniale, ale co to ma wspólnego z nami? – spytałem Armina.
– Jak często mieliście okazję się przekonać, o panie chłodnego rozsądku, jesteśmy narodem przesądnym – odpowiedział z zakłopotaniem. – Wiecie, jak to jest, kiedy wielu ludzi przebywa w jednym miejscu. Następuje wówczas coś takiego, że rozum kurczy się do rozmiarów najbardziej maluczkiego w tłumie.
Pomijając wszelkie proroctwa, była to niezaprzeczalna prawda.
– Chodzą już plotki, że anioł śmierci jest powiązany z pewnym tajemniczym bejem. Ów bej podarował kapłanowi nić, która ocaliła Nadzieję Gasalabadu przed niechybną śmiercią.
Nadzieja Gasalabadu to kolejny z przydomków Faihlyd. Armin znowu załamał ręce i spoglądał już niemal desperacko.
– Esseri, moja Lwica obawia się, że już niedługo ktoś wskaże palcem na was.
– Nie jestem aniołem śmierci.
– Możliwe. Ale to była wasza nić. To wystarczy – powiedział Armin, uciekając przede mną spojrzeniem. Essera Falah była przekonana, że to ja jestem owym aniołem śmierci, w głębi duszy wierzył w to i on razem z Faihlyd. – Tak czy owak, emira obawia się, że może dojść do zamieszek, jeśli dłużej pozostaniecie w mieście.
Zokora westchnęła.
– Tak jak przypuszczałam. Jesteśmy proszeni o odejście. – Popatrzyła na mnie. – Czy twoje kafje jest niedobre?
Spojrzałem zaskoczony na swój kubek, który trzymałem w rękach, pokręciłem głową i umoczyłem usta w napoju. Był jeszcze letni. Wymieniłem spojrzenia z Leandrą. Skinęła głową na potwierdzenie.
– Dobrze, Arminie – zwróciłem się do swojego byłego sługi. – Przekaż swojej Lwicy słowa pożegnania. Postąpimy zgodnie z jej życzeniem i wyruszymy w drogę jak najrychlej.
Pokłonił się nisko.
– Esserowie, domy Lwa i Orła zawdzięczają wam bardzo wiele. Jeśli bogowie będą łaskawi, gdy zobaczymy się ponownie w Askirze, moja Lwica będzie kalifą. – Przeniósł wzrok na Leandrę. – Wstawi się za waszą sprawą, essero – obiecał.
W głębi duszy czułem ulgę, że nie będę musiał przekraczać progu domu Soltara. Już się pożegnałem z Natalyią i nie sądziłem, by jakiś rytuał coś zmienił. Nie podobała mi się jeszcze tylko jedna rzecz.
– Widziałem ją, jak tam leżała, Arminie. Ona nie jest z kamienia – zapewniłem.
– Teraz jest – wtrąciła Zokora. – Również ją widziałam.
– Ale…
– Już raz zamieniła się w kamień, kiedy była bliska śmierci. – Odstawiła kubek. – Może zrobiła to znowu, gdy poszedłeś. – Zwróciła się do Leandry: – Czy w Askirze jest tak jasno i gorąco jak tutaj?
– Nie sądzę – odpowiedziała Leandra, zaskoczona zmianą tematu.
– To dobrze – stwierdziła Zokora. – Mam dosyć słońca.
– Mam jeszcze trochę czasu, żeby się pożegnać, jak sądzę? – zapytała Serafine, spoglądając na Armina.
– Oczywiście – odpowiedziałem za niego. – To zbędne pytanie.
– Można było odnieść wrażenie, że zamierzacie wyruszyć w tej chwili.
Nie myliła się aż tak bardzo.
– Na pożegnanie czasu wystarczy. – Zmierzyłem wzrokiem Armina, który przypatrywał mi się ze smutkiem, a potem wyciągnąłem ku niemu rękę. – To dla mnie honor, że mogłem nazywać cię swym przyjacielem.
Ujął moją dłoń i uścisnął mocniej, niż się po nim spodziewałem. W oczach nagle zakręciły mu się łzy.
– Nigdy was nie zapomnę, esseri – wyszeptał i puścił moją rękę, by niespodziewanie wziąć mnie w ramiona. – Nigdy!
– Arminie – zacząłem, nieporadnie poklepując go po ramieniu. – Ja…
Wypuścił mnie równie nagle i zwrócił się pośpiesznie do Serafine, która obdarzyła go nikłym uśmiechem. Afala odwróciła się z zakłopotaniem i zaczęła prędko sprzątać ze stołu. Od śmierci Darsana prawie się nie odzywała i stała się jeszcze cichsza. Ale i jej błyszczały oczy.
– Dobrze – zagaiłem, odchrząkując. – Nie wiem jak wy, ale ja muszę się jeszcze spakować. Zobaczymy się… zobaczymy się na statku.