Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyżebrana godzina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyżebrana godzina - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KWIAT WY­ŚNIO­NY. – TRZY FI­LI­ŻAN­KI CZAR­NEJ KAWY. – CZWAR­TA FI­LI­ŻAN­KA CZAR­NEJ KAWY. – UKŁON. – PIERZ­CHLI­WE DZIEC­KO. – PRZE­CIĄ­GNIĘ­TA STRU­NA. – NE­ME­ZIS SER­CA – WY­MA­RZO­NE SPO­TKA­NIE. – KWIAT PA­PRO­CI. – WY­STA­WA W BEZ­RAD­NO­WIE.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

War­sza­wa, Lu­blin, Łódź, Kra­ków, G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

New York The Po­lish Book Im­port. Co, Inc.

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne. Druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki w Kra­ko­wie.

1914WY­ŻE­BRA­NA GO­DZI­NA.

Było to w Me­ra­nie, pod­czas se­zo­nu wi­no­gro­no­we­go, czy­li w po­rze, w któ­rej ten bło­go­sła­wio­ny za­ką­tek Ty­ro­lu stroi się w naj­pięk­niej­sze swo­je uro­ki.

Nie­bo przy­bie­ra wte­dy ton nie­sły­cha­nie głę­bo­kie­go sza­fi­ru, wła­ści­wy gór­skie­mu wrze­śnio­wi; słoń­ce już nie skwar­ne, a jesz­cze nie chłod­ne tchnie ja­kąś prze­dziw­ną, zło­ci­stą piesz­czo­tli­wo­ścią; cała do­li­na Pas­se­ry pła­wi się w za­pa­chu doj­rze­wa­ją­cych ja­błek; wskroś win­nic niby smu­gi ame­ty­stu, prze­świe­ca­ją zdro­wi odaj­ne gro­na; w ogro­dach kwit­ną smu­kłe chy­mo­ro­ka­li­sy i pysz­ne ma­gno­lie; a roz­pię­te na wa­pien­nych ska­łach Tap­pe­iner-Wegu ka­pry­fo­lium zda­je się plą­sać w po­wie­trzu gir­lan­da­mi swej upa­ja­ją­cej woni.

I nig­dzie na­zna­czo­nej pięt­nem śmier­ci twa­rzy; zło­wro­gi ka­szel nie wdzie­ra się w we­so­łe me­lo­dye or­kie­stry, przy­gry­wa­ją­cej na pro­me­na­dzie tym, nig­dy zbyt licz­nym go­ściom, któ­rzy tu zjeż­dża­ją albo na tak zwa­ny "Na­chkuhr" po ry­go­rach Karls­ba­du, Wies­ba­de­nu, czy ja – idch in­nych zdro­jo­wisk, lub po­pro­stu dla wy­po­czyn­ku i orzeź­wie­nia or­ga­ni­zmu nie­zrów­na – nemi, me­rań­skie­mi wi­no­gro­na­mi.

Z ta­kich też osób skła­da­ło się na­sze pol­skie kół­ko w "Deut­sches Hau­sie", pen­sy­ona­cie tak zwa­nym może dla­te­go, że jako żywo, nie było tam nig­dy ani jed­ne­go Niem­ca.

Mój Boże! nie ta­kie to zno­wu daw­ne cza­sy; ja­kieś kil­ka­na­ście lat wstecz a oprócz mnie, któ­ra to pi­szę i jesz­cze jed­nej oso­by – z kół­ka tego nie żyje już nikt; choć byli w niem sami mło­dzi lu­dzie, wy­jąw­szy mego wu­jasz­ka Ada­ma i sami zdro­wi, wy­jąw­szy pa­nią Ida­lię.

A jed­nak wszy­scy po­mar­li… Bo śmierć lubi cza­sem upa­trzeć so­bie ja­kąś gro­mad­kę i wte­dy kosa jej ma okrut­nie za­gar­nia­ją­cy roz­mach…

Ale to do rze­czy nie na­le­ży.

Do rze­czy na­le­ży mój wu­ja­szek Adam i pani Ida­lia, nie mogę ich bo­wiem we wspo­mnie­niach mo­ich roz­łą­czyć, acz­kol­wiek w isto­cie rze­czy nie było po­mię­dzy nimi nic wspól­ne­go, prócz przy­pad­ko­wo­ści miesz­ka­nia czas ja­kiś pod jed­nym da­chem i za­sia­da­nia do jed­ne­go sto­łu.

Wu­ja­szek Adam był wte­dy do­brze już po sześć­dzie­siąt­ce; nikt jed­nak nie był­by go na­zwał star­cem, a tem mniej sta­rusz­kiem. Była to po­stać tak ory­gi­nal­na, tak rzu­ca­ją­ca się w oczy nie­po­spo­li­to­ścią swe­go typu, że pa­trząc na nią, mo­gło się my­śleć o wszyst­kiem, tyl­ko nie o wie­ku tego czło­wie­ka.

Wy­so­ki, nad­zwy­czaj kształt­nie zło­żo­ny, po mło­dzień­cze­mu gib­ki i wy­pro­sto­wa­ny, miał w ru­chach, w ukła­dzie, w spo­so­bie cho­dze­nia, w gie­stach, coś na wskos ra­so­we­go i pań­skie­go. A na tym kor­pu­sie ary­sto­kra­ty z dzia­da pra­dzia­da osa­dzo­na była gło­wa, któ­rą każ­dy ma­larz pra­gnął por­tre­to­wać, a każ­dy rzeź­biarz rzeź­bić; gło­wa o li­niach dziw­nie szla­chet­nych i nie­zwy­kłych, okry­ta fa­li­stą, srebr­no – bia­łą gę­stwi­ną wło­sów zwi­ja­ją­cych się w pu­kle do­ko­ła uszu i dum­nie za­ry­so­wa­ne­go kar­ku. Od sre­bra tej ar­ty­stycz­no – em­pi­ro­wej czu­pry­ny, po któ­rej wu­ja­szek Adam zwykł był czę­sto prze­cią­gać po­wol­nym, me­lan­cho­lij­nym ru­chem swej bia­łej, ner­wo­wej ręki, od­bi­jał ra­żą­co czy­sty tur­kus oczu du­żych, ma­rzy­ciel­skich, naj­czę­ściej za­pa­trzo­nych gdzieś w prze­strzeń, oczu po­ety, mu­zy­ka i dziec­ka. Ry­sa­mi przy­po­mi­nał też wiel­ce Szo­pe­na, tyl­ko usta miał wąz­kie, uśmie­cha­ją­ce się ze szcze­gól­ną mie­sza­ni­ną iro­nii, go­ry­czy i do­bro­dusz­no­ści.

Li­twin z uro­dze­nia, ma­rzy­ciel­stwo ży­cio­we przy­pła­cił utra­tą znacz­nych dóbr ro­dzin­nych i przy­mu­so­wą po­dró­żą na pół­noc.

Gdy po la­tach kil­ku­na­stu swo­bo­dę ru­chów od­zy­skał, nie było już po co wra­cać do oj­czy­ste­go Oszmiań­skie­go po­wia­tu. Osie­dlił się więc w War­sza­wie. Po­mi­mo ukoń­cze­nia na pe­ters – bur­skim uni­wer­sy­te­cie praw­ne­go wy­dzia­łu z dy­plo­mem, ka­ry­era są­dow­ni­cza była przed nim za­mknię­ta; wy­słu­gi­wać się pry­wat­nie ni­ko­mu nie chciał i – rzecz pra­wie nie­by­wa­ła na owe cza­sy w sfe­rach z ja­kich po­cho­dził – za­ło­żył so­bie za oca­lo­ną z roz­bi­cia ma­leń­ką reszt­kę daw­nej for­tu­ny przed­się­bior­stwo. To też w "sfe­rze" ru­sza­no na to ra­mio­na­mi, zwłasz­cza, iż przed­się­bior­stwem owem była re­mi­za.

"Do­roż­ka­rzem zo­stał, pa­ro­le d'hon­neur" – ma­wiał je­den z jego bliz­kich krew­nych, tak­że wi­chrem ogól­nej bu­rzy wy­rzu­co­ny z za­sob­nie przez przod­ków usła­ne­go gniaz­da, ale któ­ry zna­la­zł­szy się na bru­ku ra­dził so­bie in­a­czej, wi­sząc u kla­mek bo­ga­tych ko­li­gan­tów – "do­roż­ka­rzem! I pono, jak mu stan­gret jaki za­cho­ru­je, sam sia­da na ko­zioł i po­wo­zi. Pa­ro­le d'hon­neur!"

He było praw­dy w tem "pono" nie wiem; to pew­na, że sam wła­sno­ręcz­nie od­mie­rzał ob­ro­ki ko­niom, cho­dząc w wy­tar­tym ku­bra­ku do sta­jen z tak pań­ską fan­ta­zyą, jak gdy­by był mi­lio­no­wym ho­dow­cą wy­ści­go­wych ru­ma­ków i przyj­mu­jąc za­pi­sy na ślu­by, po­grze­by i bale w po­sta­wie wład­cy udzie­la­ją­ce­go au­dy­en­cyi.

I dziw­na rzecz; ta jego ma­gnac­ka mina, onie­śmie­la­jąc klien­te­lę jed­na­ła mu ją rów­no­cze­śnie, bo mia­ło to swą pew­ną, pi­kant­ną od­ręb­ność, a przy­tem in­te­res pro­wa­dzo­ny był z wiel­ką aku­rat­no­ścią i zna­jo­mo­ścią rze­czy: służ­ba do­sko­na­le wy­tre­so­wa­na, ko­nie pięk­ne, ekwi­pa­że ele­ganc­kie i ceny umiar­ko­wa­ne.

Sze­ro­ko usto­sun­ko­wa­ny, z au­re­olą wy­gnań­czej prze­szło­ści, by­wał w naj­lep­szych to­wa­rzy­stwach war­szaw­skich, i w jed­nym z ta­kich sa­lo­nów po­znał moją ciot­kę, "pa­nien­kę ze dwo­ra" na kar­na­wał ze wsi przy­by­łą i za­ko­chał się w niej jak stu­dent. Po­mi­mo znacz­nej róż­ni­cy wie­ku po­zy­skał wza­jem­ność… Po­bra­li się i lat kil­ka prze­ży­li ze sobą szczę­śli­wie; po­czem ciot­ka umar­ła na ga­lo­pu­ją­ce su­cho­ty, on zaś po­zo­stał bez­dziet­nym wdow­cem, przy­lgnąw­szy do na­szej ro­dzi­ny, któ­ra sta­ła mu się bliż­szą, niż wła­sna na Li­twie po­zo­sta­wio­na.

Na ogół jed­nak nie lu­bił "ko­ro­nia­rzy" i był głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że Pan Bóg ule­pił ich z po­śled­niej­szej gli­ny, niż bra­ci Li­twi­nów.

Go­rą­cość uczuć za­cho­wał mło­dzień­czą. Ko­chał mu­zy­kę i po­ezyę; uwiel­biał Szo­pe­na i Mic­kie­wi­cza; lu­bił błą­kać się sa­mot­nie po gó­rach, zry­wać kwia­ty na łą­kach i du­mać przy księ­ży­cu.

Cha­rak­ter jego był mię­sza­ni­na dzie­cię­cej nie­mal na­iw­no­ści i scep­tycz­ne­go roz­go­ry­cze­nia; tak jak w obej­ściu wer­sal­ska dwor­skość łą­czy­ła się z pew­ną szorst­ko­ścią pra­wej i do żad­nych kom­pro­mi­sów nie zdol­nej na­tu­ry.

Był przy­tem wu­ja­szek Adam wprost aneg­do­tycz­nie roz­tar­gnio­nym.

Pa­mię­tam z dzie­cin­nych mo­ich lat, jak za­nu­dza­łam moją ciot­kę, nie­zmier­nie żywą, we­so­łą i dow­cip­ną osób­kę, by mi opo­wia­da­ła róż­ne za­baw­ne epi­zo­dy z cza­sów na­rze­czeń­stwa, a zwłasz­cza o swo­im ślu­bie.

Ślub ten od­był się na wsi w domu mo­ich dziad­ków z wiel­ką uro­czy­sto­ścią.

Pod­czas sumy przy­szli mał­żon­ko­wie mie­li przy­stą­pić spo­łem do Sto­łu Pań­skie­go. Kie­dy pro­boszcz po udzie­le­niu Ko­mu­nii pan­nie mło­dej, zwró­cił się do no­wo­żeń­ca, ten otwarł­szy już usta za­mknął je rap­tem z ta­kim stu­kiem zę­bów, jak gdy­by kto szu­fla­dę za­trza­snął i cof­nął się, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie obie ręce.

Cóż się po­ka­za­ło? Po ran­nej spo­wie­dzi zjadł w swo­im po­ko­ju ob­fi­te śnia­da­nie i do­pie­ro w ostat­niej chwi­li przy­po­mniał so­bie o tem. A tak się prze­jął tem, omal nie po­peł­nio­nem świę­to­kradz­twem, że już przy ślu­bie za­py­ta­ny, czy ma wol­ną a nie­przy­mu­szo­ną wolę po­jąć tę oto Ma­ryę za mał­żon­kę, od­po­wie­dział, zgnę­bio­nym ale sta­now­czym gło­sem:

– Nie! bo ja­dłem śnia­da­nie.

Miał też pa­syę wy­py­ty­wa­nia się o rze­czy, któ­re go nie ob­cho­dzi­ły i o któ­rych na­tych­miast za­po­mniał.

W Me­ra­nie ofia­rą tej jego ma­nii in­we­sty­ga­tor­skiej pa­dał pan Emil P. któ­ry jako je­den z naj­star­szych go­ści "wi­no­gro­no­wych", znał tu każ­dy za­ką­tek.

Cho­dzi­my na­przy­kład po Win­ter Pro­me­na­dzie. Wtem, wu­ja­szek Adam sta­je po­środ­ku, umac­nia się na swych ary­sto­kra­tycz­nych sto­pach, jakg­dy­by po­wziął waż­ne po­sta­no­wie­nie, jemu je­dy­nie wła­ści­wym mo­nar­szym ge­stem wska­zu­jąc ucze­pio­ną u ska­ły ru­inę, pyta:

– Pa­nie Emi­lu ko­cha­ny, coż to ta­kie­go? A pan Emil, któ­ry już ze dwa­dzie­ścia razy in­for­ma­cyi tej udzie­lał, ob­ja­śnia z aniel­ską cier­pli­wo­ścią:

– To Ze­no­burg, sza­now­ny pa­nie, za­mek, w któ­rym za­mknę­ła się ostat­nia Rau­brit­te­rin Ka­ta­rzy­na Maul­tasch i przez trzy mie­sią­ce sta­wia­ła opór ob­le­ga­ją­cym ją woj­skom ce­sar­skim.

– Pro­szę! pro­szę! – mó­wił wu­ja­szek z uzna­niem – bar­dzo zaj­mu­ją­ca ru­ina. Coś ry­cer­skie­go. Ot! to lu­bię.

Na wy­ciecz­kach, ja­kie czę­sto od­by­wa­li­śmy po­wo­zem, by­wa­ło jesz­cze go­rzej. Wu­ja­szek za­su­nię­ty w głąb z rę­ko­ma opar­te­mi na la­sce z gał­ką ze sło­nio­wej ko­ści, roz­glą­dał się pil­nie po oko­li­cy, za­rzu­ca­jąc py­ta­nia­mi na­sze­go to­wa­rzy­sza, a ten, sie­dząc na przo­dzie wy­krę­cał we wska­za­nym kie­run­ku swą drob­ną po­stać, ist­ny żywy Ba­edec­ker na usłu­gach nie­zmor­do­wa­ne­go tu­ry­sty.

Cza­sem jed­nak dro­bia­zgo­wość wu­jasz­ka prze­wyż­sza­ła jego kom­pe­ten­cyę.

Oto gdzieś ze ska­ły są­czy się cie­niuch­na ni­tecz­ka wody. A wu­ja­szek za­raz:

– Pa­nie Emi­lu ko­cha­ny, toż co za stru­my­czek? Jak się na­zy­wa?

– To, pro­szę sza­now­ne­go pana – od­po­wia­dał za­kło­po­ta­ny pan Emil – to… rze­czy­wi­ście nie wiem. Za­pew­ne po ze­szło­ty­go­dnio­wych desz­czach…

– Aha – mó­wił wu­ja­szek – po­wia­dasz pan, że po desz­czach? Bar­dzo, bar­dzo sym­pa­tycz­ny stru­my­czek! Szko­da tyl­ko, że pan nie wie, jak się na­zy­wa.

– Ależ wu­jasz­ku – wtrą­ca­łam znie­cier­pli­wio­na – cóż­by ci z tego przy­szło? I tak­byś za­raz za­po­mniał, choć­by to nie był stru­my­czek, któ­ry za parę dni wy­schnie, ale naj­więk­sza rze­ka w Eu­ro­pie.

– To praw­da, ko­chan­ko moja – przy­ta­ki­wał wu­ja­szek po­god­nie – ale za­wsze… do­brze by­ło­by wie­dzieć.

Dys­trak­cyę swą roz­cią­gał i na lu­dzi. Nig­dy nie mógł się po­ła­pać w sto­sun­kach ro­dzin­nych na­wet do­brze mu zna­nych osób, a wła­śnie o "ko­li­ga­cye" za­wsze się jak naj­gor­li­wiej wy­wia­dy­wał: męża brał za bra­ta, sio­strę za żonę; syna py­tał o zdro­wie zmar­łej przed paru laty mat­ki; idąc gdzieś z wi­zy­tą my­lił się o pię­tro, wcho­dził do ob­cych miesz­kań i do­pie­ro w sa­lo­nie po pa­ru­mi­nu­to­wej roz­mo­wie ze zdu­mio­ną go­spo­dy­nią, ory­en­to­wał się w sy­tu­acyi; spóź­niał się na pro­szo­ne obia­dy, w prze­ko­na­niu, iż to ma być ja­kiś "five o'clock", a uczy­nio­ną mu z tego po­wo­du wy­mów­kę tak so­bie brał do ser­ca, że w na­stęp­stwie na raut sta­wiał się o go­dzi­nę za­wcze­śnie, kie­dy pani domu jesz­cze się ubrać nie zdą­ży­ła i asy­sto­wał przy za­pa­la­niu ży­ran­do­li. A wszyst­kie te bez­wied­ne nie­tak­ty po­peł­niał z taką ja­kąś dys­tyn­go­wa­ną bra­wu­rą i tak się z nich ser­decz­nie a wy­twor­nie uspra­wie­dli­wiał, że nikt mu ich nie brał za złe, a wszy­scy da­rzy­li życz­li­wo­ścią peł­ną wy­róż­nia­ją­ce­go sza­cun­ku.

I to jesz­cze było w nim oso­bliw­szem, że ob­ser­wa­cyę do­raź­ną miał ogrom­nie by­strą i prze­ni­kli­wą. Jed­nym rzu­tem oka obej­mo­wał ca­łe­go czło­wie­ka; gdy mógł na ra­zie po­dzie­lić się od­nie­sio­nem wra­że­niem, da­wał zdu­mie­wa­ją­co traf­ną i szcze­gó­ło­wą cha­rak­te­ry­sty­kę i tyl­ko na­za­jutrz już jej nie pa­mię­tał. I może w tem tkwi­ła ta­jem­ni­ca tej nie­zrów­na­nej świe­żo­ści jego uspo­so­bie­nia, któ­ra go czy­ni­ła tak sym­pa­tycz­nym. Nic mu nie po­wsze­dnia­ło, bo wszyst­ko było dla nie­go wciąż no­wem, choć z daw­na w lot po­zna­nem. On też pierw­szym był w na­szem kół­ku, któ­ry za­uwa­żył, że pani Ida­lia…

Ale na­przód, na­ra­tor­skim an­ti­quo modo słów parę o pani Ida­lii. Była to ni­kła, wiot­ka, de­li­kat­na osób­ka, o bla­do – pło­wych wło­sach, bla­do – nie­bie­skich oczach i bla­do – ró­żo­wych ustach i spra­wia­ła wra­że­nie kwia­tu, o nie­do­cią­gnię­tych bar­wach, któ­ry nig­dy nie wi­dział słoń­ca.

Wła­ści­wo­ścią pen­sy­ona­tów jest, że tam bio­gra­fie fru­wa­ją w po­wie­trzu; każ­dy wie o każ­dym wszyst­ko, i w "Deut­sches Hau­sie" już w parę dni po przy­jeź­dzie pani Ida­lii, po­mi­mo jej ma­ło­mów­no­ści i od­osob­nie­nia, wie­dzia­no, że ma ner­wo­wą kon­sump­cyę i sta­re­go, nie­zno­śne­go męża; że mąż ten po­sia­da duże do­bra na Ukra­inie, ale żo­nie nic z tego, bo za­zdro­sny skne­ra wię­zi ją przy so­bie w pu­stym pa­ła­cu, w któ­rym prócz zgrzy­bia­łej ku­char­ki i rów­nie zgrzy­bia­łe­go lo­ka­ja nie­ma ży­wej du­szy i że po raz pierw­szy do­pie­ro zde­cy­do­wał się wy­pra­wić ją samą za­gra­ni­cę dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia, a to pod na­ci­skiem war­szaw­skich le­ka­rzy, bo się zląkł, iż może mu zbrak­nąć pie­lę­gniar­ki i ofia­ry jego star­czych ka­pry­sów.

Póź­niej, znacz­nie póź­niej, gdy pani Ida­lia w czę­ści od­ga­du­jąc współ­czu­cie, ja­kie dla niej ży­wi­łam, a po czę­ści pod wpły­wem prze­ży­wa­nych wzru­szeń, zbli­ży­ła się do mnie i po­zwo­li­ła zaj­rzeć w swą smut­ną du­szę, prze­ko­na­łam się, iż moi współ­pen­sy­ona­rze mie­li do­sko­na­łe in­for­ma­cye; nie wie­dzie­li tyl­ko tego, co w tych dość na po­zór po­spo­li­tych, ko­bie­cych dzie­jach było ich naj­więk­szą krzyw­dą i naj­bo­le­śniej­szą tra­ge­dya. Ona sama może nie zda­wa­ła so­bie do­kład­nie spra­wy jak da­le­ce wszyst­ko w niej: na­tu­ra, ser­ce, tem­pe­ra­ment do­ma­ga­ło się wręcz in­ne­go ży­cia, niż to, któ­re wio­dła.

A że ta­kie wio­dła, o to opo­wia­da­jąc mi je, nie wi­ni­ła ni­ko­go: ani ro­dzi­ców, któ­rzy ją mło­dziut­kiem, nie­świa­do­mem ży­cia dziew­czę­ciem zwią­za­li z wpół tru­pem; ani tego wpół-tru­pa swe­go męża, któ­ry za kęs chle­ba i dach nad gło­wą wio­snę jej we­pchnął w piw­ni­cę bez­na­dziej­nej, mar­twej eg­zy­sten­cyi. Cóż! za­wsze była wą­tła, nie­śmia­ła, do sa­mo­dziel­no­ści nie­zdol­na, ro­dzi­ce bra­tu od­da­li ma­ją­tek, a ona, czter­na­sta część, nie mo­gła ma­rzyć o żad­nym świet­nym lo­sie. Zresz­tą wy­cho­wa­na w klasz­to­rze, nie pra­gnę­ła go na­wet; zda­wa­ło jej się, że ma po­wo­ła­nie do za­kon­ne­go ży­cia, a już naj­chęt­niej by­ła­by zo­sta­ła sio­strą mi­ło­sier­dzia. To też zwią­zek ze sta­rym, scho­rza­łym są­sia­dem nie prze­ra­żał jej, nie bu­dził wstrę­tu… Tak, czy in­a­czej, by­ła­by się po­świę­ci­ła cho­rym i nie­szczę­śli­wym… Tyl­ko nie wie­dzia­ła… nie ro­zu­mia­ła wie­lu rze­czy… A po­tem było za­póź­no.

Ale i po­mi­mo to, lat kil­ka­na­ście, naj­pięk­niej­sze lata mło­do­ści prze­szły jej bez szczę­ścia wpraw­dzie, o! tak bez szczę­ścia, bez odro­bi­ny szczę­ścia, lecz i bez bun­tu, bez roz­pa­czy, bez po­żą­dań. Wi­docz­nie jed­nak, ja­kaś dru­ga isto­ta mu­sia­ła w niej spać, bo te­raz…

Pani Ida­lia mil­kła w tem miej­scu, lecz mnie nie było po­trze­ba dal­szych wy­ja­śnień. Wie­dzia­łam, co zna­czy­ło to "te­raz", wie­dzia­łam na­wet jak wy­glą­da­ło: Pięk­ny, trzy­dzie­sto­kil­ko­let­ni męż­czy­zna, za­ży­wa­ją­cy w War­sza­wie sła­wy, jako dok­tór cho­rób ner­wo­wych i zdo­byw­ca serc nie­wie­ścich, tro­chę cy­nik, tro­chę fan­ta­sta, zresz­tą bar­dzo miły, sym­pa­tycz­ny, za­wsze we­sół i bo­nen­fant. Po­zna­ła go z ra­cyi owe­go kon­sy­lium, któ­re mąż mu­siał dla niej zwo­łać w War­sza­wie.

I to był on! Ala­dyn, któ­ry cza­ro­dziej­ską lam­pą swe­go wej­rze­nia, gło­su, do­tknię­cia ręki roz­świe­tlił na­gle do­tych­cza­so­wą, ciem­ną pie­cza­rę jej doli i prze­ra­żo­nym, olśnio­nym oczom uka­zał ja­kie skar­by bez­cen­ne, ja­kie klej­no­ty cud­ne kry­je w so­bie ta mrocz­na głąb… i czem ży­cie stać­by się mo­gło, gdy­by… gdy­by…

I wte­dy ta "dru­ga" isto­ta zbu­dzi­ła się w ci­chej du­szy pani Ida­lii, a mu­sia­ła być je­dy­nie praw­dzi­wą, tak od­ra­zu i prze­moż­nie wzię­ła górę nad tam­tą, sztucz­nie przez wa­run­ki eg­zy­sten­cyi uro­bio­ną i tak gwał­tow­nie, tak de­spo­tycz­nie po­czę­ła do­po­mi­nać się praw swo­ich.

Co do nie­go, to mia­łam spo­sob­ność spraw­dzić, że w czę­ści na­wet nie do­ce­niał tego ogro­mu ubó­stwie­nia, ja­kie klę­kło przed nim w kor­nej dani go­to­wej wszyst­ko po­świę­cić, ni­cze­go wza­jem nie śmie­jąc ocze­ki­wać, mi­ło­ści.

O! tak… za­pew­ne; za­in­te­re­so­wa­ła go. Była bar­dzo cie­ka­wym oka­zem tej for­my hi­ste­ryi, któ­rą wła­śnie stu­dy­ował. (Tak to kie­dyś w roz­mo­wie ze mną okre­ślił). Po kon­sy­lium przez te parę ty­go­dni, ja­kie jesz­cze prze­by­ła w War­sza­wie, od­wie­dzał ją czę­sto w mie­sza­nym cha­rak­te­rze le­ka­rza i zna­jo­me­go i on głów­nie wpły­nął na wy­sła­nie jej do Me­ra­nu. Traf zrzą­dził, że po­tem sam przy­je­chał.

Ale nie dla niej, by­najm­niej. We­zwa­li go te­le­gra­ficz­nie ro­dzi­ce jed­nej z jego pa­cy­en­tek, któ­rej się na­gle po­gor­szy­ło. Byli tak bo­ga­ci, że mo­gli so­bie po­zwo­lić na zby­tek za­trzy­ma­nia wzię­te­go dok­to­ra przez dzie­sięć dni u łoża swej hi­ste­ry­zu­ją­cej je­dy­nacz­ki. On zaś w wol­nych chwi­lach upra­wiał swo­ją war­szaw­ską prak­ty­kę, któ­rej się tu tro­chę zna­la­zło, a w pierw­szej li­nii "stu­dy­ował" w dal­szym cią­gu pa­nią Ida­lię.

Dla niej ten nie­spo­dzie­wa­ny przy­jazd czło­wie­ka, któ­ry za­wład­nął ca­łem jej je­ste­stwem, był jed­no­cze­śnie ła­ską losu i gro­mem. Bo ta nie­do­szła za­kon­ni­ca, ta żona nie­do­łęż­ne­go star­ca, w któ­rej do­tąd ani razu nie drgnę­ła ko­bie­ta, uwa­ża­ła so­bie za wiel­ki wy­stę­pek tę "grzesz­ną" mi­łość tak prze­cież na­iw­ną i czy­stą, że każ­da uświa­do­mio­na pen­sy­onar­ka wzru­szy­ła­by na nią ra­mio­na­mi.

To też kry­ła się z nią trwoż­nie, a przy­najm­niej zda­wa­ło jej się, że się kry­je i mia­ła słusz­ność. Bo świat jest dziw­nie okrut­ny i bez­względ­ny dla mi­ło­ści nie­odwza­jem­nio­nej i nie­szczę­śli­wej. A im ta mi­łość jest głęb­sza, wsty­dliw­sza, im we wznio­ślej­szych źró­dłach bie­rze po­czą­tek, tem więk­sze bu­dzi lek­ce­wa­że­nie i po­śmiech po­wierz­chow­nych są­dów.

Tak było i z pa­nią Ida­lią. Wszy­scy w na­szem kół­ku do­my­śla­li się jej uczuć dla pięk­ne­go dok­to­ra i wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc mego wu­jasz­ka, któ­ry był prze­cież ro­man­ty­kiem naj­czyst­szej wody i umiał pła­kać w te­atrze nad lo­sem Vio­let­ty, wszy­scy pod­żar­to­wy­wa­li so­bie z tego jed­no­stron­ne­go ro­man­su, a byli i tacy, ra­czej ta­kie, któ­re się nim gor­szy­ły.

Co do mnie, współ­czu­łam jej ca­łem ser­cem, a ona wi­docz­nie od­ga­du­jąc to, lgnę­ła do mnie i cza­sem nie­do­koń­czo­nem zda­niem, wes­tchnie­niem stłu­mio­nem wpół dro­gi, za­ci­śnię­ciem szczu­płych, de­li­kat­nych rąk mó­wi­ła wię­cej, niż by to naj­roz­w­le­klej­sze zwie­rze­nia po­wie­dzieć mo­gły.

Bal­ko­ny na­szych po­ko­jów na dru­giem pię­trze po­ło­żo­nych, są­sia­do­wa­ły ze sobą i wi­dy­wa­łam ją czę­sto po wi­zy­cie dok­to­ra, któ­ry zresz­tą za­wsze krót­ko ba­wił, jak wy­cho­dzi­ła na swój bal­kon z go­rącz­ko­wym ogniem w oczach i bla­de­mi jak­by z wy­czer­pa­nia po­licz­ka­mi i prze­pro­wa­dza­ła go wzro­kiem, do­pó­ki nie znik­nął wśród drzew.

On nie od­wra­cał się nig­dy. Szedł swo­bod­nym, sprę­ży­stym kro­kiem ży­cio­we­go try­um­fa­to­ra, a ona sta­ła bez ru­chu, w ja­kiemś mar­twem prze­ra­że­niu jak isto­ta, któ­rą po­zba­wia­ją świa­tła i po­wie­trza.

Raz po ta­kiej wi­zy­cie zo­ba­czy­łam, że sła­nia się i zwol­na osu­wa na zie­mię. Bez na­my­słu wbie­głam do jej po­ko­ju i pod­nio­słam na­wpół ze­mdlo­ną. Z po­cząt­ku pró­bo­wa­ła tłu­ma­czyć swój stan ja­kiemś cho­ro­bli­wem osła­bie­niem, wi­docz­nie jed­nak nie mo­gła po­ha­mo­wać tego nad­mia­ru na­mięt­no­ści i męki, roz­sa­dza­ją­ce­go jej pier­si, po raz pierw­szy wy­raź­nie, bez osło­nek otwar­ła przedem­ną to bied­ne, zbyt póź­no zbu­dzo­ne ser­ce.

Był po raz ostat­ni! Ju­tro po­po­łu­dnio­wym po­cią­giem od­jeż­dża… A ona… może go już nig­dy nie zo­ba­czy. I nie ma żad­ne­go pra­wa spo­dzie­wać się tego… o! wie aż nad­to do­brze, że to co czu­je jest wiel­kim grze­chem, i że za to po­tę­pio­ną bę­dzie, ale nie umie… nie po­tra­fi i… nie chce za­bi­jać w so­bie tej mi­ło­ści. Tak! nie chce. To jej naj­wyż­sze do­bro… je­dy­ne… Zresz­tą ni­cze­go nie żąda. Chcia­ła­by tyl­ko raz jesz­cze zo­ba­czyć go i… i… je­że­li zdo­by­ła­by się na tyle od­wa­gi, wy­znać mu… Nie­chby wie­dział. Już i tak nie zo­ba­czą się wię­cej. Czu­je to. Ale jej lżej by­ło­by umie­rać z tą my­ślą, że on wie i że może cza­sem po­my­śli o niej. Ach! raz jesz­cze, raz jesz­cze je­den… ostat­ni!

Za­czę­łam po­cie­szać bie­dacz­kę, wzru­szo­na sama gwał­tow­no­ścią jej roz­pa­czy.

Wszak mogą się spo­tkać jesz­cze ju­tro na pro­me­na­dzie. W Me­ra­nie wszy­scy się wciąż ze sobą spo­ty­ka­ją.

Ucze­pi­ła się tej my­śli, jak gdy­by to było ja­kieś nad­zwy­czaj­ne od­kry­cie.

– Praw­da! praw­da! – szep­ta­ła, ści­ska­jąc mi ręce. – Że też nie po­my­śla­łam o tem. Jaka pani do­bra! Tak, ju­tro… On miesz­ka w Me­ra­ner­ho­fie. Może Bóg po­zwo­li, może…

Ja­koż na­za­jutrz przy­szedł­szy na ran­ną mu­zy­kę, zo­ba­czy­łam ją sie­dzą­cą w naj­wyż­szym rzę­dzie usta­wio­nych am­fi­te­atral­nie ła­wek i za­pa­trzo­ną w wi­dzial­ny stąd po dru­giej stro­nie Pas­se­ry ol­brzy­mi ho­tel. Po­de­szłam do niej z moją to­reb­ką wi­no­gron a wnet po­tem zja­wił się pan Emil ze swo­ją. Za­czę­li­śmy spo­ży­wać na­sze ran­ne por­cye.

Pani Ida­lia kil­ka­krot­nie otwie­ra­ła usta, nim zdo­by­ła się na nie­śmia­łe za­py­ta­nie:

– Nie wi­dział pan dok­to­ra?

– Nie, pani. Za­pew­ne jesz­cze nie wy­cho­dził z ho­te­lu, bo mó­wił mi, że zra­na przyj­mie jesz­cze u sie­bie paru pa­cy­en­tów.

– Ach! tak.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia.

Wtem pani Ida­lia drgnę­ła. Gro­no, któ­re nio­sła do ust upa­dło cięż­ko na jej ko­la­na i spla­mi­ło bia­ły sze­wiot jej ran­ne­go ko­sty­umu, a gwał­tow­ny szkar­łat­ny ru­mie­niec, ja­kim tyl­ko ane­micz­ne, ner­wo­we oso­by umie­ją się ru­mie­nić, za­lał całą jej twarz i szy­ję.

Spoj­rza­łam. Z furt­ki ho­te­lo­we­go ogro­du wy­szedł dok­tór ogrom­nie ele­ganc­ki w swych ja­snych fla­ne­lach i kie­ro­wał się w stro­nę mo­stu, by przejść na dru­gą stro­nę Pas­se­ry, czy­li na tę, po któ­rej sie­dzie­li­śmy we trój­kę. Wi­dać go było jak na dło­ni.

Pani Ida­lia cała za­mie­ni­ła się we wzrok. Oczy jej zda­wa­ły się wy­ska­ki­wać z pod bla­dych rzęs i biedz na spo­tka­nie tego pięk­ne­go, nie­dba­le idą­ce­go przed sie­bie męż­czy­zny i za­stę­po­wać mu dro­gę z nie­mem bła­ga­niem. A je­śli nie od­czu­je, nie zro­zu­mie i…

Tak mi się zro­bi­ło jej żal, tak mnie prze­ję­ła li­to­ścią, że zwró­ci­łam się do mego są­sia­da i rze­kłam:

– Niech pan bę­dzie ła­skaw pójść po­wie­dzieć dok­to­ro­wi, że my tu je­ste­śmy. Z pew­no­ścią ze­chce się z nami przy­wi­tać, a może i pójść na spa­cer.

Pan Emil po­sko­czył, a pani Ida­lia znów za­czę­ła mnie ści­skać za ręce. Drża­ła przy­tem fe­brycz­nie na ca­łem cie­le.

– Jaka pani do­bra!… Jaka pani aniel­ska… Ja sama nig­dy­bym się nie od­wa­ży­ła. Ach!… choć­by jed­ną go­dzi­nę jesz­cze prze­być z nim ra­zem, jed­ną, je­dy­ną go­dzi­nę… Ach! pani!

Szep­ta­ła w ten spo­sób bez­ład­nie, nie od­ry­wa­jąc oczu od mo­stu, po któ­rym szedł dok­tór. Jej pod­nie­ce­nie udzie­li­ło się i mnie i pa­trzy­łam tak­że, czu­jąc, że mi ser­ce bije szyb­ciej.

I zo­ba­czy­ły­śmy jak pan Emil spo­tkał go wła­śnie w chwi­li, gdy prze­szedł­szy most mógł skrę­cić albo na lewo, czy­li w na­szą stro­nę, albo na pra­wo ku dal­szym wil­lom.

Obaj męż­czyź­ni przy­wi­ta­li się, po­roz­ma­wia­li chwi­lę, po­czem dok­tór uchy­lił ka­pe­lu­sza i po­szedł szyb­ko na pra­wo, a pan Emil nie spie­sząc ku nam po­wra­cał.

– Mój Boże! – szep­nę­ła pani Ida­lia. – Mój Boże!

I do­da­ła gło­sem, któ­ry do­tąd sły­szę:

– Tę jed­ną go­dzi­nę chcia­łam wy­że­brać u losu, tyl­ko tę jed­ną, i tej mi od­mó­wił…

Ale cze­ka­ło ją ra­do­sne za­prze­cze­nie. Pan Emil przy­niósł wia­do­mość, że dok­tór wstą­pi tyl­ko do ja­kiejś wil­li i wró­ci wnet, by już być do na­szej dys­po­zy­cyi.

– Za­pro­po­no­wa­łem mu spa­cer – do­dał – zgo­dził się jak naj­chęt­niej.

Istot­nie nad­szedł nie­ba­wem, uśmiech­nię­ty, pro­mie­nie­ją­cy ra­do­ścią ży­cia, przy­wi­tał pa­nią Ida­lię i mnie z jed­na­ko­wą, jemu wła­ści­wą mięk­ką ja­kąś ga­lan­te­ryą i nie za­uwa­żył na­wet jak ręka, któ­rą tam­ta za­le­d­wie do­tknę­ła jego dło­ni drża­ła, a oczy uto­nę­ły w nim z wy­ra­zem bez­na­dziej­nej a prze­cież jak­by na tę chwi­lę uko­jo­nej na­mięt­no­ści.

– Słu­żę pań­stwu – rzekł we­so­ło. – Gdzie pój­dzie­my?

– Może na Lat­zack-Steg – za­pro­po­no­wał pan Emil. – Tam tak za­wsze ustron­nie i ci­cho.

Lecz ja po­wzię­łam pew­ne po­sta­no­wie­nie.

Nie­chże ona bie­dac­two ma tę wy­że­bra­ną u losu go­dzi­nę w zu­peł­no­ści dla sie­bie. Rze­kłam więc:

– Ach! prze­pra­szam. Przy­po­mi­na mi się, że mój wuj cze­kać na mnie bę­dzie u po­mni­ka Tap­pe­in­ra, bo umó­wi­li­śmy się wczo­raj na Schloss Ti­rol. To dla pani Ida­lii za uciąż­li­wa wy­ciecz­ka. Nie­chże pań­stwo idą so­bie we dwo­je gdzie ze­chcą, a pan Emil za­pew­ne bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć. Wu­ja­szek mój nie mógł­by się obejść bez swe­go ci­ce­ro­na.

Ach! je­że­li wdzięcz­ność bliź­nie­go może coś zna­czyć na sza­li na­szych po­stęp­ków, to spoj­rze­nie, ja­kie mi pani Ida­lia rzu­ci­ła, bę­dzie mi przy ostat­nim roz­ra­chun­ku po­li­czo­nem.

– Więc na Lat­zack-Steg? – szep­nę­ła nie­śmia­ło.

– Niech bę­dzie na Lat­zack-Steg – zgo­dził się dok­tór.

I po­szli.

Prze­pro­wa­dzi­łam ich wzro­kiem twór­cy za­do­wo­lo­ne­go z do­ko­na­ne­go dzie­ła.

Ale mój to­wa­rzysz in­a­czej za­pa­try­wał się na tę spra­wę.

– Mąż pani Ida­lii nie był­by pani wdzięcz­ny – rzekł z nie­zwy­kłym mu prze­ką­sem – gdy­by wie­dział, jak pani mi­ło­sier­nie uła­twia jego żo­nie sam na sam z pięk­nym dok­to­rem.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. Czu­łam się zu­peł­nie spo­koj­ną w mo­jem su­mie­niu.

– Nie miał­by po­wo­du być nie­wdzięcz­nym – od­rze­kłam su­cho. – Jego ru­mian­ki i ka­ta­pla­zmy nic na­tem nie ucier­pią.

– Hm! – chrząk­nął pan Emil.

Bied­na pani Ida­lia! – Na­wet ten czło­wiek tak ską­di­nąd do­bry i sub­tel­ny przy­kła­dał tak po­spo­li­tą, nie­mal bru­tal­ną mia­rę do jej roz­mo­dlo­nej i tak tra­gicz­nie smut­nej mi­ło­ści.

– Więc idzie­my na Tap­pe­iner-Weg? – prze­mó­wił zno­wu pan Emil. – Pan Adam tam za­pew­ne już cze­ka – do­dał z nie­win­ną miną.

Spoj­rza­łam na nie­go.

– Pan Adam wca­le nie cze­ka – od­rze­kłam wy­zy­wa­ją­co. – Nie uma­wia­łam się z nim. Nie wiem gdzie po­szedł.

– Byle nie na Lat­zack-Steg! – wes­tchnął po­boż­nie pan Emil.

Mi­mo­wol­nie mu­sia­łam się ro­ze­śmiać, ale ja­kieś nie­do­bre prze­czu­cie ukłu­ło mnie w ser­ce.

– Nie­zno­śny pan je­steś – rze­kłam. – Naj­le­piej bę­dzie, je­że­li każ­de z nas pój­dzie w swo­ją dro­gę.

– Od­pę­dza mnie pani?

– Ka­te­go­rycz­nie.

– W ta­kim ra­zie wiem, jak so­bie znaj­dę ci­chy, nie­uciąż­li­wy – pod­kre­ślił ten wy­raz – za­ką­tek, aby się tam po­wie­sić.

Za­śmia­łam się zno­wu, ale czu­łam, że mi jest co­raz smut­niej na du­szy.

– Pan żar­tu­je, a to nie jest ta­kie za­baw­ne, jak­by się zda­wać mo­gło.

– Ma pani słusz­ność – od­parł po­waż­nie­jąc na­gle i po­szli­śmy na Tap­pe­iner-Weg już w naj­lep­szej zgo­dzie.

W parę go­dzin po­tem koń­czy­łam prze­bie­rać się do obia­du, gdy za­pu­ka­no dys­kret­nie do mo­ich drzwi.

Do­my­śli­łam się, że to wu­ja­szek Adam.

– Pro­szę! – za­wo­ła­łam.

Wszedł wy­pro­sto­wa­ny, swym mo­nar­szym kro­kiem, ubra­ny z dro­bia­zgo­wą sta­ran­no­ścią, przy­gła­dza­jąc zlek­ka ręką w bia­łej, za­mszo­wej rę­ka­wicz­ce zwi­chrzo­ne nie­co pu­kle swych pięk­nych, srebr­nych wło­sów.

– Dzień do­bry, ko­chan­ko moja – rzekł ser­decz­nie. – Wi­dzę, ja­kaś pięk­na, nowa to­a­le­ta!

– Zna ją wu­ja­szek już od dwóch lat – od­po­wie­dzia­łam, śmie­jąc się.

– Być nie może! Wy­glą­da pro­sto od mod­niar­ki!

– Gdzie to wu­ja­szek znikł od sa­me­go rana? Wu­ja­szek roz­siadł się wy­god­nie w fo­te­lu, skrzy­żo­wał zlek­ka przed sobą swe ary­sto­kra­tycz­ne sto­py, po­pa­trzył na nie z lu­bo­ścią i po­pro­sił o po­zwo­le­nie za­pa­le­nia pa­pie­ro­sa.

– Wy­znam to­bie pod se­kre­tem, że za­spa­łem. I śnia­da­nie dali szka­rad­ne. Frau­le­in mó­wi­ła, że to moja wina, bo kawa ne może dłu­go stać i cze­kać. Ale po­tem bar­dzo, bar­dzo in­te­re­su­ją­cy spa­cer zro­bi­łem. Tyl­ko nie pa­mię­tam jak się na­zy­wa to miej­sce. I wy­znam to­bie, że na­wet nie pro­jek­to­wa­łem tam iść. Ot! sze­dłem przed sie­bie, sze­dłem, aż za­sze­dłem…

– Ale gdzie? – spy­ta­łam z pew­nem za­nie­po­ko­je­niem.

– Kie­dy, jak mamę ko­cham, nie wiem. By­li­śmy tam… po­cze­kaj, ko­chan­ko moja, oneg­daj… z pa­nem Emi­lem, pa­mię­tasz? Taki mały ru­czaj w dole, brze­giem dróż­ka bar­dzo, do­sko­na­ła, a z dru­giej stro­ny cały Me­ran wi­dzisz jak pod górę pnie się. Jest i ła­wecz­ka na­der sym­pa­tycz­na…

– Prze­cież nie Lat­zack-Steg! – wy­bie­gło mi z ust.

Wu­ja­szek aż się po­pra­wił z ukon­ten­to­wa­nia na fo­te­lu.

– Ot! i tra­fi­łaś, ko­chan­ko moja! Wła­śnie Lat­zack… jak­że go da­lej? Ro­man­tycz­nie tam. Po­wie­trze do­sko­na­łe i ci­sza taka…. sa­mot­nia…

– To wu­ja­szek nie spo­tkał ni­ko­go – za­py­ta­łam z pew­ną iskrą na­dziei.

– I owszem. Spo­tka­łem pa­nią Ida­lię z dok­to­rem. Sie­dzie­li so­bie na ła­wecz­ce jak para tur­ka­we­czek.

– A wu­ja­szek po­szedł da­lej?

– Nie, ko­chan­ko moja! I ja tak­że usia­dłem.

– Po co? – wy­krzyk­nę­łam. Wu­ja­szek otwo­rzył swo­je tur­ku­so­we oczy.

– Jak­to po co? Aby usieść oczy­wi­ście.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia. By­łam zu­peł­nie zgnę­bio­ną.

– I… i o czem że­ście pań­stwo roz­ma­wia­li? – spy­ta­łam wresz­cie.

Wu­ja­szek mach­nął ręką.

– At! Nie kle­iła się roz­mo­wa. Gdym nad­cho­dził, ona coś mu opo­wia­da­ła bar­dzo oży­wio­na, a po­tem cał­kiem oso­wia­ła i umil­kła. On też mil­czał.

– Bar­dzo wie­rzę – rze­kłam z iry­ta­cyą – al­boż wu­ja­szek nie wie, że tro­je nie jest to­wa­rzy­stwem? Trze­ba było pójść so­bie da­lej, a ich zo­sta­wić.

– Masz ra­cyę, ko­chan­ko moja – przy­tak­nął wu­ja­szek – i jak mamę ko­cham, nie ro­zu­miem, cze­mu do nich przy­łą­czy­łem się, bo to nie mój gen­re. Ona nud­na, a on… bla­gier, ba­wi­da­mek, ty­po­wy ko­ro­niarz.

– Więc po cóż…

– Toż mó­wię to­bie, ko­cha­na, że ot… tak so­bie. Ale oni za­raz po­tem sami wsta­li…

– A wu­ja­szek?

– A coż? Po­sze­dłem z nimi… Dok­tor to­wa­rzy­szył nam aż tu­taj i po­że­gnał się. Pani Ida­lia coś tam bą­ka­ła, żeby wstą­pił do niej na górę, ale zre­ku­zo­wał ją, bo mó­wił, że już mu czas na ko­lej. Więc ja ją za to od­pro­wa­dzi­łem aż do sa­mych drzwi jej po­ko­ju. Po­dzię­ko­wa­ła mi.

– Po­dzię­ko­wa­ła wu­jasz­ko­wi!!

Nic wię­cej nie rze­kłam, bo i na co toby się zda­ło? Ale nig­dy, nig­dy los nie wy­dał mi się tak bez­myśl­nie, tak bez­ce­lo­wo okrut­nym, jak w owym wy­pad­ku. Gdy­byż choć coś­kol­wiek za­wią­za­ło się ko­muś z tej cięż­kiej krzyw­dy, jaka się tu sta­ła; nie­chby na­wet coś ujem­ne­go, ja­kieś za­do­wo­le­nie ze­msty, ja­kieś po­sta­wie­nie na swo­jem, ale nic… nic… Bez­wied­ny nie­takt roz­tar­gnio­ne­go czło­wie­ka, któ­ry pier­wej był­by dał so­bie uciąć pra­wą rękę, niż­by roz­myśl­nie uczy­nił coś po­dob­ne­go…

Pani Ida­lia nie ze­szła do sto­łu dnia tego, ani na­stęp­nych. Nie­obec­ność jej w ze­sta­wie­niu z wy­jaz­dem dok­to­ra dała oczy­wi­ście pole do róż­nych wrze­ko­mo dow­cip­nych uwag, w któ­rych i mój wu­ja­szek brał udział, a ja za­wsze wte­dy mia­łam ocho­tę go wy­bić.

Sama nie­jed­no­krot­nie za­pę­dza­łam się pod drzwi po­ko­ju pani Ida­lii i za­wsze coś mnie po­wstrzy­ma­ło. Po pro­stu lę­ka­łam się spoj­rzeć jej w oczy. Ona też nie pra­gnę­ła wi­docz­nie mo­ich od­wie­dzin. Na za­py­ta­nie o zdro­wie, prze­sy­ła­ne za po­śred­nic­twem słu­żą­cej, od­po­wia­da­ła sta­le, że cier­pi na sil­ny ból gło­wy i po­trze­bu­je spo­ko­ju.

Po ty­go­dniu wresz­cie uka­za­ła się na Pro­me­na­dzie, ale tak bla­da i wy­chu­dzo­na, że naj­zło­śliw­sze uśmie­chy pierz­chły na ten wi­dok.

Wi­ta­jąc ją, po­zna­łam po prze­cią­głym uści­sku jej chłod­nej ręki, że mi pa­mię­ta moje współ­czu­cie i moje do­bre chę­ci; nig­dy już jed­nak ani sło­wem nie po­trą­ca­ła o stru­nę daw­nych zwie­rzeń.

Sta­ła się jesz­cze bar­dziej mil­czą­cą i za­mknię­tą w so­bie i wprost ni­kła. Wkrót­ce też dok­tór miej­sco­wy, uwa­ża­jąc iż Me­ran szko­dzi jej za­miast po­ma­gać, wy­pra­wił ją z po­wro­tem na Ukra­inę do zgrzy­bia­łe­go męża, ru­mian­ków i ka­ta­plą­zmów.

W pół roku po­tem wy­czy­ta­łam w dzia­le ne­kro­lo­gii "Ku­ry­era" wia­do­mość o jej śmier­ci. Do­no­si­li o tem "po­grą­że­ni w głę­bo­kim smut­ku": mąż, ro­dzi­ce, brat, czy­li ci wszy­scy, któ­rzy jej ten przed­wcze­sny grób wy­ko­pa­li.

Spraw­dzi­ły się za­tem prze­czu­cia nie­bo­gi. Nie spo­tka­ła już nig­dy wię­cej pięk­ne­go dok­to­ra. Czy zdą­ży­ła uczy­nić mu wy­zna­nie swo­jej mi­ło­ści, jak to za­mie­rza­ła, czy i w tem prze­szko­dził mój wu­ja­szek – nie wiem; ale to wiem, że on, ten je­dy­nie uko­cha­ny za­po­mniał o niej zu­peł­nie, jak się za­po­mi­na o róży przy­pad­kiem z krza­ka strą­co­nej i nie pod­ję­tej.

* * *KWIAT WY­ŚNIO­NY.

– Sio­struś! Sio­struś! Gdzie ty?

Mała Lu­cia obu­dzi­ła się z cięż­kie­go, cho­ro­bli­we­go snu; ciem­no­wło­są głów­kę, wtu­lo­ną w gar­ba­te ra­mion­ka, ob­ra­ca z tru­dem na li­chej po­du­szecz­ce, obie­ga­jąc po­ko­ik nie­spo­koj­nem spoj­rze­niem wiel­kich, czar­nych oczu, w któ­rych pło­nie ogień go­rącz­ko­we­go wy­czer­pa­nia.

Bla­dy ra­nek zi­mo­we­go dnia oświe­ca męt­nie ubo­gie ścia­ny i nędz­ne, nie­licz­ne sprzę­ty czwar­to­pię­tro­we­go miesz­kan­ka, wi­szą­ce­go nad cia­snem, po­nu­rem po­dwó­rzem.

Jak pta­szy­ny, w opusz­czo­nem przez sta­re gniazd­ku tulą się tu te dwie sie­ro­ty, z któ­rych star­sza, pięt­na­sto­let­nia, bla­da, chu­da dziew­czya, pod­no­si się od ma­szy­ny pod oknem i szy­bo pod­bie­ga do łó­żecz­ka cho­rej sio­strzycz­ki.

Całą noc, czu­wa­jąc nad nią, szy­ła ka­mi­zel­ki, śmiesz­nie mar­ny za­ro­bek, któ­rym już od roku po śmier­ci mat­ki-wdo­wy wy­wal­cza swój byt i ma­łej, nie­do­łęż­nej Luci.

Ko­cha ją, to bez­wład­ne bie­dac­two, tak, jak tyl­ko ser­ce ko­bie­ce umie ko­chać to, co jest nie­szczę­śli­we i opie­ki po­trze­bu­ją­ce.

– Le­piej ci, le­piej? – pyta trwoż­nie, po­chy­la­jąc się nad cho­rą. – Spa­łaś tak smacz­nie. Wiesz, kil­ka razy na­wet chrap­nę­łaś so­bie…

– A ty? Szy­łaś całą noc? – pyta na­wza­jem dziew­czyn­ka i wle­pia w szczu­płą, mi­zer­ną twarz sio­stry wzrok bez­gra­nicz­ne­go uwiel­bie­nia i wdzięcz­no­ści.

– Co tam! By­łeś tyl­ko ozdro­wia­ła. Dok­tor za­raz przyj­dzie. Obie­cał. Le­piej ci, po­wiedz?

– Nie… wiem! – od­po­wia­da mała z wa­ha­niem. – Zresz­tą, ja i tak umrę nie­za­dłu­go.

– Lu­cia!

– Kie­dy to praw­da, Staś­ko. Tyl­ko się nie smuć.

I jak­by pra­gnąc roz­we­se­lić sio­strę, roz­pro­mie­nia się sama.

– Wiesz! taki mia­łam ślicz­ny sen. Wi­dzia­łam kwia­tek… och! taki cud­ny! Ogrom­ny; bia­ły jak śnieg, a w środ­ku na Ustecz­kach miał ta­kie małe, za­krwa­wio­ne ser­dusz­ka. A te list­ki zwie­sza­ły mu się po ło­dy­dze dłu­go… dłu­go, niby roz­pusz­czo­ne war­ko­cze. I pach­niał… Ach! Staś­ko! Ja tego tak do­brze opo­wie­dzieć nie umiem… Bo to, wi­dzisz, był niby je­den kwia­tek, a na­praw­dę to było ich kil­ka na jed­nej ło­dy­dze, jak bu­kiet. A ja taka by­łam szczę­śli­wa… taka szczę­śli­wa z tego kwiat­ka, bo on był mój… Tyl­ko nie pa­mię­tam, kto mi go dał… Och! Staś­ko! Gdy­by to tak choć raz je­den na­praw­dę taki kwia­tek do­stać, i wą­chać go i pie­ścić się z nim, jak w tym śnie…

Opo­wia­da to wszyst­ko ury­wa­nym, za­dy­sza­nym gło­sem, od­po­czy­wa­jąc czę­sto, z wy­pie­ka­mi na za­pa­dłych po­licz­kach.

Sio­stra słu­cha, uśmiech­nię­ta, sama jesz­cze na­wpół dziec­ko, i chu­dą, po­kłu­tą ręką gła­dzi zwi­chrzo­ne wło­ski ma­łej.

– Może i do­sta­niesz – mówi tkli­wie. – Jak zo­ba­czę kie­dy taki kwia­tek, to ci go ku­pię.

– Ku­pisz! – od­po­wia­da cho­ra prze­cią­gle, i jest w peł­nym go­ry­czy i nie­do­wie­rza­nia dźwię­ku tego jed­ne­go wy­ra­zu cała przed­wcze­sna świa­do­mość tro­ski i męki o nie­ubła­ga­ne ju­tro. – Oj! ty Staś­ko!

Pu­ka­nie do drzwi.

Wcho­dzi dok­tor, nie­mło­dy męż­czy­zna, z twa­rzą tro­chę su­ro­wą i zmę­czo­ną, ale z do­brym uśmie­chem pod si­wie­ją­cym wą­sem.

Oglą­da małą Lu­cie. Przy­kła­da ucho do wy­pu­kłych plec­ków i pier­si, do­ty­ka ręką ża­ło­śnie po­krę­co­nych, chu­dych nó­żek, zim­nych jak lód.

Nic z tego, co w tej chwi­li my­śli i czu­je, nie od­bi­ja się w jego ro­zum­nych, ka­mien­nie nie­ru­cho­mych ry­sach.

Staś­ka zna już tę nie­od­gad­nio­ną twarz, a mimo to wpa­tru­je się w nią z na­tę­że­niem, jak gdy­by na­przód wy­rok z niej od­czy­tać chcia­ła.

Ta, o któ­rą tu cho­dzi, wy­da­je się mniej za – in­te­re­so­wa­na. Z roz­tar­gnie­niem pa­trzy przed sie­bie. Wi­docz­nie myśl jej krą­ży wciąż koło wi­dzia­ne­go we śnie kwiat­ka.

– I cóż, pa­nie dok­to­rze, i cóż? – pyta Staś­ka, drżąc cała.

Dok­tor nie od­po­wia­da; oczy­ma błą­dzi po sto­le, za­rzu­co­nym skraw­ka­mi bia­łej piki i krat­ko­wa­nych ma­te­ry­ałów.

Staś­ka z po­śpie­chem robi miej­sce na pa­pier i ka­ła­marz.

– I cóż, pa­nie dok­to­rze? – po­wta­rza, wy­ła­wia­jąc pió­ro, za­błą­ka­ne pod zwój po­pie­la­tej sa­ty­ny.

– Za­pi­su­ję tu le­kar­stwo – prze­ma­wia wresz­cie dok­tor. – Trze­ba je przy­nieść jak naj­prę­dzej. – Le­kar­stwo jest dro­gie – do­da­je zwol­na i pa­trzy ba­daw­czo w twarz mło­dziuch­nej szwacz­ki.

Ta ru­mie­ni się gwał­tow­nie. Usta jej drgnę­ły, po­wie­ki za­czy­na­ją ło­po­tać.

– Do­brze, pa­nie dok­to­rze – od­po­wia­da, prze­ły­ka­jąc śli­nę.

– Do­brze, pa­nie dok­to­rze – prze­drzeź­nia ją dok­tor z szorst­ką do­bro­tli­wo­ścią. – Tak ła­two mówi się to "do­brze". Le­kar­stwo kosz­to­wać bę­dzie trzy ru­ble. Są pie­nią­dze w domu?

– Nie­ma, pa­nie dok­to­rze – szep­cze dziew­czy­na, ru­mie­niąc się jesz­cze bar­dziej.

– Otóż to. By­łem tego pew­ny. A z le­kar­stwem zwłó­czyć nie moż­na ani chwi­li, je­że­li ma po­módz. Na­pi­sa­łem na re­cep­cie, że pil­ne, aby nie ma­ru­dzi­li w ap­te­ce. Trze­ba za­raz iść i przy­nieść i co dwie go­dzi­ny po łyż­ce sto­ło­wej da­wać. Tak. Przed wie­czo­rem zaj­dę zno­wu. No; do wi­dze­nia. Żad­nych po­dzię­ko­wań. To tyl­ko po­życz­ka.

Kła­dzie na sto­le pa­pie­rek pię­cio­ru­blo­wy i wy­cho­dzi pręd­ko, po­wta­rza­jąc:

– Pro­szę się śpie­szyć. Nie­ma chwi­li do stra­ce­nia.

A zstę­pu­jąc po wąz­kich, brud­nych scho­dach, wzru­sza ra­mio­na­mi i my­śli:

– Ostat­nia pró­ba ra­tun­ku. I po co? Prze­dłu­żać ży­cie, któ­re dla tej ka­le­ki bę­dzie za­wsze ka­tu­szą, a dla tam­tej bie­dacz­ki kulą u nogi. Ha… cóż ro­bić… Obo­wią­zek le­ka­rza…

Tym­cza­sem Staś­ka go­rącz­ko­wo na­rzu­ca znisz­czo­ny pal­to­cik, okrę­ca gło­wę włócz­ko­wą chu­s­tecz­ką i ści­ska­jąc moc­no w ręku pię­cio­ru­blo­wy pa­pie­rek, wy­bie­ga. Wpa­da na mo­men­cik do są­siad­ki z proś­bą, aby pod­czas jej nie­obec­no­ści zaj­rza­ła do ma­łej, któ­ra przy­rze­kła, że le­żeć bę­dzie spo­koj­nie i już jest na uli­cy.

Dok­tor ka­zał się śpie­szyć, a ap­te­ka do­syć da­le­ko. Bie­gnie więc pra­wie, po­ty­ka­jąc się o ośli­zgły bruk od­lud­nej uli­cy. Ostry wiatr sy­pie jej w oczy grud­ki zrzad­ka po­la­tu­ją­ce­go śnie­gu. Lecz ona tego nie czu­je. Na­dzie­ja i wdzięcz­ność wzbie­ra w jej ser­cu.

– Do­bry! do­bry! – po­wta­rza, my­śląc o dok­to­rze. Cóż­by po­czę­ła, gdy­by jej nie był po­ży­czył tych pie­nię­dzy? Ma wpraw­dzie ob­rącz­ki ślub­ne ro­dzi­ców; ale to je­dy­na po nich pa­miąt­ka i mat­ka już na śmier­tel­nem łożu za­le­ca­ła jej nie roz­sta­wać się z nie­mi nig­dy, bo ta­kie ob­rącz­ki przy­no­szą szczę­ście osie­ro­co­nym dzie­ciom. Ja­koż już przy­nio­sły. Bo czy to nie jest szczę­ściem, że przy­pad­kiem tra­fi­ła do tego naj­lep­sze­go na świe­cie dok­to­ra? Już od pół roku le­czy dar­mo Lu­cię. I taki tro­skli­wy. A te­raz po­ży­czył. Bo ona mu odda z pew­no­ścią te pie­nią­dze… Może prze­cież na czemś oszczę­dzi. Choć­by na wła­snem je­dze­niu… Sta­now­czo za dużo jada… Albo i te cie­płe rę­ka­wicz­ki, któ­re so­bie za­mie­rza­ła ku­pić na mro­zy. Tak­że po­trzeb­ne! Jak­by to nie moż­na było rąk za­su­nąć w rę­ka­wy…

Tak roz­my­śla­jąc, wy­do­sta­je się na ele­ganc­ką uli­cę śród­mie­ścia i zwal­nia kro­ku. Zresz­tą ap­te­ka tuż na rogu.

Rzę­si­ście wy­po­ma­do­wa­ny mło­dzie­niec, prze­czy­taw­szy ad­no­ta­cyę dok­to­ra na re­cep­cie, roz­ka­zu­je jej przyjść za dwa­dzie­ścia mi­nut.

Staś­ka stoi przez chwi­lę nie­pew­na z kart­ką w ręce.

Wra­cać do domu już nie war­to, a w ap­te­ce cze­kać za dłu­go… Ot, le­piej po­wa­łę­sa się tro­chę po tej ślicz­nej uli­cy, gdzie tyle pięk­nych skle­pów. To jej na­wet do­brze zro­bi. Od ca­ło­noc­ne­go szy­cia czu­je taki nie­zno­śny ucisk w skro­niach.

Wy­cho­dzi więc i za­czy­na zwol­na iść sze­ro­kim chod­ni­kiem.

Na­gle; sta­je jak wry­ta.

Za lu­strza­ną szy­bą wspa­nia­łe­go, ogrod­ni­cze­go skle­pu ze szkla­ne­go, smu­kłe­go kie­li­cha wy­strze­la kwiat, a ra­czej kiść kwia­to­wa.

Boże świę­ty!… zu­peł­nie jak Lu­cia wi­dzia­ła we śnie… Ta­kie same ośle­pia­ją­co bia­łe list­ki, dzi­wacz­nie po­wy­krę­ca­ne, i ta­kie same szkar­łat­ne ser­dusz­ka… I musi to być coś oso­bliw­sze­go, bo kto przej­dzie, to się za­trzy­ma i pa­trzy.

Ale nikt w taki spo­sób, jak ta chu­da, bla­da dziew­czy­na z za­czer­wie­nio­ne­mi od bez­sen­no­ści oczy­ma, któ­re zda­ją się prze­pa­lać szy­bę roz­pło­mie­nio­nym w nich na­gle ogniem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: