- W empik go
Wyżebrana godzina - ebook
Wyżebrana godzina - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 361 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa, Lublin, Łódź, Kraków, G. Gebethner i Spółka
New York The Polish Book Import. Co, Inc.
Wszelkie prawa przedruku i przekładu zastrzeżone. Druk W. L. Anczyca i Spółki w Krakowie.
1914WYŻEBRANA GODZINA.
Było to w Meranie, podczas sezonu winogronowego, czyli w porze, w której ten błogosławiony zakątek Tyrolu stroi się w najpiękniejsze swoje uroki.
Niebo przybiera wtedy ton niesłychanie głębokiego szafiru, właściwy górskiemu wrześniowi; słońce już nie skwarne, a jeszcze nie chłodne tchnie jakąś przedziwną, złocistą pieszczotliwością; cała dolina Passery pławi się w zapachu dojrzewających jabłek; wskroś winnic niby smugi ametystu, przeświecają zdrowi odajne grona; w ogrodach kwitną smukłe chymorokalisy i pyszne magnolie; a rozpięte na wapiennych skałach Tappeiner-Wegu kapryfolium zdaje się pląsać w powietrzu girlandami swej upajającej woni.
I nigdzie naznaczonej piętnem śmierci twarzy; złowrogi kaszel nie wdziera się w wesołe melodye orkiestry, przygrywającej na promenadzie tym, nigdy zbyt licznym gościom, którzy tu zjeżdżają albo na tak zwany "Nachkuhr" po rygorach Karlsbadu, Wiesbadenu, czy ja – idch innych zdrojowisk, lub poprostu dla wypoczynku i orzeźwienia organizmu niezrówna – nemi, merańskiemi winogronami.
Z takich też osób składało się nasze polskie kółko w "Deutsches Hausie", pensyonacie tak zwanym może dlatego, że jako żywo, nie było tam nigdy ani jednego Niemca.
Mój Boże! nie takie to znowu dawne czasy; jakieś kilkanaście lat wstecz a oprócz mnie, która to piszę i jeszcze jednej osoby – z kółka tego nie żyje już nikt; choć byli w niem sami młodzi ludzie, wyjąwszy mego wujaszka Adama i sami zdrowi, wyjąwszy panią Idalię.
A jednak wszyscy pomarli… Bo śmierć lubi czasem upatrzeć sobie jakąś gromadkę i wtedy kosa jej ma okrutnie zagarniający rozmach…
Ale to do rzeczy nie należy.
Do rzeczy należy mój wujaszek Adam i pani Idalia, nie mogę ich bowiem we wspomnieniach moich rozłączyć, aczkolwiek w istocie rzeczy nie było pomiędzy nimi nic wspólnego, prócz przypadkowości mieszkania czas jakiś pod jednym dachem i zasiadania do jednego stołu.
Wujaszek Adam był wtedy dobrze już po sześćdziesiątce; nikt jednak nie byłby go nazwał starcem, a tem mniej staruszkiem. Była to postać tak oryginalna, tak rzucająca się w oczy niepospolitością swego typu, że patrząc na nią, mogło się myśleć o wszystkiem, tylko nie o wieku tego człowieka.
Wysoki, nadzwyczaj kształtnie złożony, po młodzieńczemu gibki i wyprostowany, miał w ruchach, w układzie, w sposobie chodzenia, w giestach, coś na wskos rasowego i pańskiego. A na tym korpusie arystokraty z dziada pradziada osadzona była głowa, którą każdy malarz pragnął portretować, a każdy rzeźbiarz rzeźbić; głowa o liniach dziwnie szlachetnych i niezwykłych, okryta falistą, srebrno – białą gęstwiną włosów zwijających się w pukle dokoła uszu i dumnie zarysowanego karku. Od srebra tej artystyczno – empirowej czupryny, po której wujaszek Adam zwykł był często przeciągać powolnym, melancholijnym ruchem swej białej, nerwowej ręki, odbijał rażąco czysty turkus oczu dużych, marzycielskich, najczęściej zapatrzonych gdzieś w przestrzeń, oczu poety, muzyka i dziecka. Rysami przypominał też wielce Szopena, tylko usta miał wązkie, uśmiechające się ze szczególną mieszaniną ironii, goryczy i dobroduszności.
Litwin z urodzenia, marzycielstwo życiowe przypłacił utratą znacznych dóbr rodzinnych i przymusową podróżą na północ.
Gdy po latach kilkunastu swobodę ruchów odzyskał, nie było już po co wracać do ojczystego Oszmiańskiego powiatu. Osiedlił się więc w Warszawie. Pomimo ukończenia na peters – burskim uniwersytecie prawnego wydziału z dyplomem, karyera sądownicza była przed nim zamknięta; wysługiwać się prywatnie nikomu nie chciał i – rzecz prawie niebywała na owe czasy w sferach z jakich pochodził – założył sobie za ocaloną z rozbicia maleńką resztkę dawnej fortuny przedsiębiorstwo. To też w "sferze" ruszano na to ramionami, zwłaszcza, iż przedsiębiorstwem owem była remiza.
"Dorożkarzem został, parole d'honneur" – mawiał jeden z jego blizkich krewnych, także wichrem ogólnej burzy wyrzucony z zasobnie przez przodków usłanego gniazda, ale który znalazłszy się na bruku radził sobie inaczej, wisząc u klamek bogatych koligantów – "dorożkarzem! I pono, jak mu stangret jaki zachoruje, sam siada na kozioł i powozi. Parole d'honneur!"
He było prawdy w tem "pono" nie wiem; to pewna, że sam własnoręcznie odmierzał obroki koniom, chodząc w wytartym kubraku do stajen z tak pańską fantazyą, jak gdyby był milionowym hodowcą wyścigowych rumaków i przyjmując zapisy na śluby, pogrzeby i bale w postawie władcy udzielającego audyencyi.
I dziwna rzecz; ta jego magnacka mina, onieśmielając klientelę jednała mu ją równocześnie, bo miało to swą pewną, pikantną odrębność, a przytem interes prowadzony był z wielką akuratnością i znajomością rzeczy: służba doskonale wytresowana, konie piękne, ekwipaże eleganckie i ceny umiarkowane.
Szeroko ustosunkowany, z aureolą wygnańczej przeszłości, bywał w najlepszych towarzystwach warszawskich, i w jednym z takich salonów poznał moją ciotkę, "panienkę ze dwora" na karnawał ze wsi przybyłą i zakochał się w niej jak student. Pomimo znacznej różnicy wieku pozyskał wzajemność… Pobrali się i lat kilka przeżyli ze sobą szczęśliwie; poczem ciotka umarła na galopujące suchoty, on zaś pozostał bezdzietnym wdowcem, przylgnąwszy do naszej rodziny, która stała mu się bliższą, niż własna na Litwie pozostawiona.
Na ogół jednak nie lubił "koroniarzy" i był głęboko przekonany, że Pan Bóg ulepił ich z pośledniejszej gliny, niż braci Litwinów.
Gorącość uczuć zachował młodzieńczą. Kochał muzykę i poezyę; uwielbiał Szopena i Mickiewicza; lubił błąkać się samotnie po górach, zrywać kwiaty na łąkach i dumać przy księżycu.
Charakter jego był mięszanina dziecięcej niemal naiwności i sceptycznego rozgoryczenia; tak jak w obejściu wersalska dworskość łączyła się z pewną szorstkością prawej i do żadnych kompromisów nie zdolnej natury.
Był przytem wujaszek Adam wprost anegdotycznie roztargnionym.
Pamiętam z dziecinnych moich lat, jak zanudzałam moją ciotkę, niezmiernie żywą, wesołą i dowcipną osóbkę, by mi opowiadała różne zabawne epizody z czasów narzeczeństwa, a zwłaszcza o swoim ślubie.
Ślub ten odbył się na wsi w domu moich dziadków z wielką uroczystością.
Podczas sumy przyszli małżonkowie mieli przystąpić społem do Stołu Pańskiego. Kiedy proboszcz po udzieleniu Komunii pannie młodej, zwrócił się do nowożeńca, ten otwarłszy już usta zamknął je raptem z takim stukiem zębów, jak gdyby kto szufladę zatrzasnął i cofnął się, wyciągając przed siebie obie ręce.
Cóż się pokazało? Po rannej spowiedzi zjadł w swoim pokoju obfite śniadanie i dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie o tem. A tak się przejął tem, omal nie popełnionem świętokradztwem, że już przy ślubie zapytany, czy ma wolną a nieprzymuszoną wolę pojąć tę oto Maryę za małżonkę, odpowiedział, zgnębionym ale stanowczym głosem:
– Nie! bo jadłem śniadanie.
Miał też pasyę wypytywania się o rzeczy, które go nie obchodziły i o których natychmiast zapomniał.
W Meranie ofiarą tej jego manii inwestygatorskiej padał pan Emil P. który jako jeden z najstarszych gości "winogronowych", znał tu każdy zakątek.
Chodzimy naprzykład po Winter Promenadzie. Wtem, wujaszek Adam staje pośrodku, umacnia się na swych arystokratycznych stopach, jakgdyby powziął ważne postanowienie, jemu jedynie właściwym monarszym gestem wskazując uczepioną u skały ruinę, pyta:
– Panie Emilu kochany, coż to takiego? A pan Emil, który już ze dwadzieścia razy informacyi tej udzielał, objaśnia z anielską cierpliwością:
– To Zenoburg, szanowny panie, zamek, w którym zamknęła się ostatnia Raubritterin Katarzyna Maultasch i przez trzy miesiące stawiała opór oblegającym ją wojskom cesarskim.
– Proszę! proszę! – mówił wujaszek z uznaniem – bardzo zajmująca ruina. Coś rycerskiego. Ot! to lubię.
Na wycieczkach, jakie często odbywaliśmy powozem, bywało jeszcze gorzej. Wujaszek zasunięty w głąb z rękoma opartemi na lasce z gałką ze słoniowej kości, rozglądał się pilnie po okolicy, zarzucając pytaniami naszego towarzysza, a ten, siedząc na przodzie wykręcał we wskazanym kierunku swą drobną postać, istny żywy Baedecker na usługach niezmordowanego turysty.
Czasem jednak drobiazgowość wujaszka przewyższała jego kompetencyę.
Oto gdzieś ze skały sączy się cieniuchna niteczka wody. A wujaszek zaraz:
– Panie Emilu kochany, toż co za strumyczek? Jak się nazywa?
– To, proszę szanownego pana – odpowiadał zakłopotany pan Emil – to… rzeczywiście nie wiem. Zapewne po zeszłotygodniowych deszczach…
– Aha – mówił wujaszek – powiadasz pan, że po deszczach? Bardzo, bardzo sympatyczny strumyczek! Szkoda tylko, że pan nie wie, jak się nazywa.
– Ależ wujaszku – wtrącałam zniecierpliwiona – cóżby ci z tego przyszło? I takbyś zaraz zapomniał, choćby to nie był strumyczek, który za parę dni wyschnie, ale największa rzeka w Europie.
– To prawda, kochanko moja – przytakiwał wujaszek pogodnie – ale zawsze… dobrze byłoby wiedzieć.
Dystrakcyę swą rozciągał i na ludzi. Nigdy nie mógł się połapać w stosunkach rodzinnych nawet dobrze mu znanych osób, a właśnie o "koligacye" zawsze się jak najgorliwiej wywiadywał: męża brał za brata, siostrę za żonę; syna pytał o zdrowie zmarłej przed paru laty matki; idąc gdzieś z wizytą mylił się o piętro, wchodził do obcych mieszkań i dopiero w salonie po paruminutowej rozmowie ze zdumioną gospodynią, oryentował się w sytuacyi; spóźniał się na proszone obiady, w przekonaniu, iż to ma być jakiś "five o'clock", a uczynioną mu z tego powodu wymówkę tak sobie brał do serca, że w następstwie na raut stawiał się o godzinę zawcześnie, kiedy pani domu jeszcze się ubrać nie zdążyła i asystował przy zapalaniu żyrandoli. A wszystkie te bezwiedne nietakty popełniał z taką jakąś dystyngowaną brawurą i tak się z nich serdecznie a wytwornie usprawiedliwiał, że nikt mu ich nie brał za złe, a wszyscy darzyli życzliwością pełną wyróżniającego szacunku.
I to jeszcze było w nim osobliwszem, że obserwacyę doraźną miał ogromnie bystrą i przenikliwą. Jednym rzutem oka obejmował całego człowieka; gdy mógł na razie podzielić się odniesionem wrażeniem, dawał zdumiewająco trafną i szczegółową charakterystykę i tylko nazajutrz już jej nie pamiętał. I może w tem tkwiła tajemnica tej niezrównanej świeżości jego usposobienia, która go czyniła tak sympatycznym. Nic mu nie powszedniało, bo wszystko było dla niego wciąż nowem, choć z dawna w lot poznanem. On też pierwszym był w naszem kółku, który zauważył, że pani Idalia…
Ale naprzód, naratorskim antiquo modo słów parę o pani Idalii. Była to nikła, wiotka, delikatna osóbka, o blado – płowych włosach, blado – niebieskich oczach i blado – różowych ustach i sprawiała wrażenie kwiatu, o niedociągniętych barwach, który nigdy nie widział słońca.
Właściwością pensyonatów jest, że tam biografie fruwają w powietrzu; każdy wie o każdym wszystko, i w "Deutsches Hausie" już w parę dni po przyjeździe pani Idalii, pomimo jej małomówności i odosobnienia, wiedziano, że ma nerwową konsumpcyę i starego, nieznośnego męża; że mąż ten posiada duże dobra na Ukrainie, ale żonie nic z tego, bo zazdrosny sknera więzi ją przy sobie w pustym pałacu, w którym prócz zgrzybiałej kucharki i równie zgrzybiałego lokaja niema żywej duszy i że po raz pierwszy dopiero zdecydował się wyprawić ją samą zagranicę dla poratowania zdrowia, a to pod naciskiem warszawskich lekarzy, bo się zląkł, iż może mu zbraknąć pielęgniarki i ofiary jego starczych kaprysów.
Później, znacznie później, gdy pani Idalia w części odgadując współczucie, jakie dla niej żywiłam, a po części pod wpływem przeżywanych wzruszeń, zbliżyła się do mnie i pozwoliła zajrzeć w swą smutną duszę, przekonałam się, iż moi współpensyonarze mieli doskonałe informacye; nie wiedzieli tylko tego, co w tych dość na pozór pospolitych, kobiecych dziejach było ich największą krzywdą i najboleśniejszą tragedya. Ona sama może nie zdawała sobie dokładnie sprawy jak dalece wszystko w niej: natura, serce, temperament domagało się wręcz innego życia, niż to, które wiodła.
A że takie wiodła, o to opowiadając mi je, nie winiła nikogo: ani rodziców, którzy ją młodziutkiem, nieświadomem życia dziewczęciem związali z wpół trupem; ani tego wpół-trupa swego męża, który za kęs chleba i dach nad głową wiosnę jej wepchnął w piwnicę beznadziejnej, martwej egzystencyi. Cóż! zawsze była wątła, nieśmiała, do samodzielności niezdolna, rodzice bratu oddali majątek, a ona, czternasta część, nie mogła marzyć o żadnym świetnym losie. Zresztą wychowana w klasztorze, nie pragnęła go nawet; zdawało jej się, że ma powołanie do zakonnego życia, a już najchętniej byłaby została siostrą miłosierdzia. To też związek ze starym, schorzałym sąsiadem nie przerażał jej, nie budził wstrętu… Tak, czy inaczej, byłaby się poświęciła chorym i nieszczęśliwym… Tylko nie wiedziała… nie rozumiała wielu rzeczy… A potem było zapóźno.
Ale i pomimo to, lat kilkanaście, najpiękniejsze lata młodości przeszły jej bez szczęścia wprawdzie, o! tak bez szczęścia, bez odrobiny szczęścia, lecz i bez buntu, bez rozpaczy, bez pożądań. Widocznie jednak, jakaś druga istota musiała w niej spać, bo teraz…
Pani Idalia milkła w tem miejscu, lecz mnie nie było potrzeba dalszych wyjaśnień. Wiedziałam, co znaczyło to "teraz", wiedziałam nawet jak wyglądało: Piękny, trzydziestokilkoletni mężczyzna, zażywający w Warszawie sławy, jako doktór chorób nerwowych i zdobywca serc niewieścich, trochę cynik, trochę fantasta, zresztą bardzo miły, sympatyczny, zawsze wesół i bonenfant. Poznała go z racyi owego konsylium, które mąż musiał dla niej zwołać w Warszawie.
I to był on! Aladyn, który czarodziejską lampą swego wejrzenia, głosu, dotknięcia ręki rozświetlił nagle dotychczasową, ciemną pieczarę jej doli i przerażonym, olśnionym oczom ukazał jakie skarby bezcenne, jakie klejnoty cudne kryje w sobie ta mroczna głąb… i czem życie staćby się mogło, gdyby… gdyby…
I wtedy ta "druga" istota zbudziła się w cichej duszy pani Idalii, a musiała być jedynie prawdziwą, tak odrazu i przemożnie wzięła górę nad tamtą, sztucznie przez warunki egzystencyi urobioną i tak gwałtownie, tak despotycznie poczęła dopominać się praw swoich.
Co do niego, to miałam sposobność sprawdzić, że w części nawet nie doceniał tego ogromu ubóstwienia, jakie klękło przed nim w kornej dani gotowej wszystko poświęcić, niczego wzajem nie śmiejąc oczekiwać, miłości.
O! tak… zapewne; zainteresowała go. Była bardzo ciekawym okazem tej formy histeryi, którą właśnie studyował. (Tak to kiedyś w rozmowie ze mną określił). Po konsylium przez te parę tygodni, jakie jeszcze przebyła w Warszawie, odwiedzał ją często w mieszanym charakterze lekarza i znajomego i on głównie wpłynął na wysłanie jej do Meranu. Traf zrządził, że potem sam przyjechał.
Ale nie dla niej, bynajmniej. Wezwali go telegraficznie rodzice jednej z jego pacyentek, której się nagle pogorszyło. Byli tak bogaci, że mogli sobie pozwolić na zbytek zatrzymania wziętego doktora przez dziesięć dni u łoża swej histeryzującej jedynaczki. On zaś w wolnych chwilach uprawiał swoją warszawską praktykę, której się tu trochę znalazło, a w pierwszej linii "studyował" w dalszym ciągu panią Idalię.
Dla niej ten niespodziewany przyjazd człowieka, który zawładnął całem jej jestestwem, był jednocześnie łaską losu i gromem. Bo ta niedoszła zakonnica, ta żona niedołężnego starca, w której dotąd ani razu nie drgnęła kobieta, uważała sobie za wielki występek tę "grzeszną" miłość tak przecież naiwną i czystą, że każda uświadomiona pensyonarka wzruszyłaby na nią ramionami.
To też kryła się z nią trwożnie, a przynajmniej zdawało jej się, że się kryje i miała słuszność. Bo świat jest dziwnie okrutny i bezwzględny dla miłości nieodwzajemnionej i nieszczęśliwej. A im ta miłość jest głębsza, wstydliwsza, im we wznioślejszych źródłach bierze początek, tem większe budzi lekceważenie i pośmiech powierzchownych sądów.
Tak było i z panią Idalią. Wszyscy w naszem kółku domyślali się jej uczuć dla pięknego doktora i wszyscy, nie wyłączając mego wujaszka, który był przecież romantykiem najczystszej wody i umiał płakać w teatrze nad losem Violetty, wszyscy podżartowywali sobie z tego jednostronnego romansu, a byli i tacy, raczej takie, które się nim gorszyły.
Co do mnie, współczułam jej całem sercem, a ona widocznie odgadując to, lgnęła do mnie i czasem niedokończonem zdaniem, westchnieniem stłumionem wpół drogi, zaciśnięciem szczupłych, delikatnych rąk mówiła więcej, niż by to najrozwleklejsze zwierzenia powiedzieć mogły.
Balkony naszych pokojów na drugiem piętrze położonych, sąsiadowały ze sobą i widywałam ją często po wizycie doktora, który zresztą zawsze krótko bawił, jak wychodziła na swój balkon z gorączkowym ogniem w oczach i blademi jakby z wyczerpania policzkami i przeprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął wśród drzew.
On nie odwracał się nigdy. Szedł swobodnym, sprężystym krokiem życiowego tryumfatora, a ona stała bez ruchu, w jakiemś martwem przerażeniu jak istota, którą pozbawiają światła i powietrza.
Raz po takiej wizycie zobaczyłam, że słania się i zwolna osuwa na ziemię. Bez namysłu wbiegłam do jej pokoju i podniosłam nawpół zemdloną. Z początku próbowała tłumaczyć swój stan jakiemś chorobliwem osłabieniem, widocznie jednak nie mogła pohamować tego nadmiaru namiętności i męki, rozsadzającego jej piersi, po raz pierwszy wyraźnie, bez osłonek otwarła przedemną to biedne, zbyt późno zbudzone serce.
Był po raz ostatni! Jutro popołudniowym pociągiem odjeżdża… A ona… może go już nigdy nie zobaczy. I nie ma żadnego prawa spodziewać się tego… o! wie aż nadto dobrze, że to co czuje jest wielkim grzechem, i że za to potępioną będzie, ale nie umie… nie potrafi i… nie chce zabijać w sobie tej miłości. Tak! nie chce. To jej najwyższe dobro… jedyne… Zresztą niczego nie żąda. Chciałaby tylko raz jeszcze zobaczyć go i… i… jeżeli zdobyłaby się na tyle odwagi, wyznać mu… Niechby wiedział. Już i tak nie zobaczą się więcej. Czuje to. Ale jej lżej byłoby umierać z tą myślą, że on wie i że może czasem pomyśli o niej. Ach! raz jeszcze, raz jeszcze jeden… ostatni!
Zaczęłam pocieszać biedaczkę, wzruszona sama gwałtownością jej rozpaczy.
Wszak mogą się spotkać jeszcze jutro na promenadzie. W Meranie wszyscy się wciąż ze sobą spotykają.
Uczepiła się tej myśli, jak gdyby to było jakieś nadzwyczajne odkrycie.
– Prawda! prawda! – szeptała, ściskając mi ręce. – Że też nie pomyślałam o tem. Jaka pani dobra! Tak, jutro… On mieszka w Meranerhofie. Może Bóg pozwoli, może…
Jakoż nazajutrz przyszedłszy na ranną muzykę, zobaczyłam ją siedzącą w najwyższym rzędzie ustawionych amfiteatralnie ławek i zapatrzoną w widzialny stąd po drugiej stronie Passery olbrzymi hotel. Podeszłam do niej z moją torebką winogron a wnet potem zjawił się pan Emil ze swoją. Zaczęliśmy spożywać nasze ranne porcye.
Pani Idalia kilkakrotnie otwierała usta, nim zdobyła się na nieśmiałe zapytanie:
– Nie widział pan doktora?
– Nie, pani. Zapewne jeszcze nie wychodził z hotelu, bo mówił mi, że zrana przyjmie jeszcze u siebie paru pacyentów.
– Ach! tak.
Nastała chwila milczenia.
Wtem pani Idalia drgnęła. Grono, które niosła do ust upadło ciężko na jej kolana i splamiło biały szewiot jej rannego kostyumu, a gwałtowny szkarłatny rumieniec, jakim tylko anemiczne, nerwowe osoby umieją się rumienić, zalał całą jej twarz i szyję.
Spojrzałam. Z furtki hotelowego ogrodu wyszedł doktór ogromnie elegancki w swych jasnych flanelach i kierował się w stronę mostu, by przejść na drugą stronę Passery, czyli na tę, po której siedzieliśmy we trójkę. Widać go było jak na dłoni.
Pani Idalia cała zamieniła się we wzrok. Oczy jej zdawały się wyskakiwać z pod bladych rzęs i biedz na spotkanie tego pięknego, niedbale idącego przed siebie mężczyzny i zastępować mu drogę z niemem błaganiem. A jeśli nie odczuje, nie zrozumie i…
Tak mi się zrobiło jej żal, tak mnie przejęła litością, że zwróciłam się do mego sąsiada i rzekłam:
– Niech pan będzie łaskaw pójść powiedzieć doktorowi, że my tu jesteśmy. Z pewnością zechce się z nami przywitać, a może i pójść na spacer.
Pan Emil poskoczył, a pani Idalia znów zaczęła mnie ściskać za ręce. Drżała przytem febrycznie na całem ciele.
– Jaka pani dobra!… Jaka pani anielska… Ja sama nigdybym się nie odważyła. Ach!… choćby jedną godzinę jeszcze przebyć z nim razem, jedną, jedyną godzinę… Ach! pani!
Szeptała w ten sposób bezładnie, nie odrywając oczu od mostu, po którym szedł doktór. Jej podniecenie udzieliło się i mnie i patrzyłam także, czując, że mi serce bije szybciej.
I zobaczyłyśmy jak pan Emil spotkał go właśnie w chwili, gdy przeszedłszy most mógł skręcić albo na lewo, czyli w naszą stronę, albo na prawo ku dalszym willom.
Obaj mężczyźni przywitali się, porozmawiali chwilę, poczem doktór uchylił kapelusza i poszedł szybko na prawo, a pan Emil nie spiesząc ku nam powracał.
– Mój Boże! – szepnęła pani Idalia. – Mój Boże!
I dodała głosem, który dotąd słyszę:
– Tę jedną godzinę chciałam wyżebrać u losu, tylko tę jedną, i tej mi odmówił…
Ale czekało ją radosne zaprzeczenie. Pan Emil przyniósł wiadomość, że doktór wstąpi tylko do jakiejś willi i wróci wnet, by już być do naszej dyspozycyi.
– Zaproponowałem mu spacer – dodał – zgodził się jak najchętniej.
Istotnie nadszedł niebawem, uśmiechnięty, promieniejący radością życia, przywitał panią Idalię i mnie z jednakową, jemu właściwą miękką jakąś galanteryą i nie zauważył nawet jak ręka, którą tamta zaledwie dotknęła jego dłoni drżała, a oczy utonęły w nim z wyrazem beznadziejnej a przecież jakby na tę chwilę ukojonej namiętności.
– Służę państwu – rzekł wesoło. – Gdzie pójdziemy?
– Może na Latzack-Steg – zaproponował pan Emil. – Tam tak zawsze ustronnie i cicho.
Lecz ja powzięłam pewne postanowienie.
Niechże ona biedactwo ma tę wyżebraną u losu godzinę w zupełności dla siebie. Rzekłam więc:
– Ach! przepraszam. Przypomina mi się, że mój wuj czekać na mnie będzie u pomnika Tappeinra, bo umówiliśmy się wczoraj na Schloss Tirol. To dla pani Idalii za uciążliwa wycieczka. Niechże państwo idą sobie we dwoje gdzie zechcą, a pan Emil zapewne będzie mi towarzyszyć. Wujaszek mój nie mógłby się obejść bez swego cicerona.
Ach! jeżeli wdzięczność bliźniego może coś znaczyć na szali naszych postępków, to spojrzenie, jakie mi pani Idalia rzuciła, będzie mi przy ostatnim rozrachunku policzonem.
– Więc na Latzack-Steg? – szepnęła nieśmiało.
– Niech będzie na Latzack-Steg – zgodził się doktór.
I poszli.
Przeprowadziłam ich wzrokiem twórcy zadowolonego z dokonanego dzieła.
Ale mój towarzysz inaczej zapatrywał się na tę sprawę.
– Mąż pani Idalii nie byłby pani wdzięczny – rzekł z niezwykłym mu przekąsem – gdyby wiedział, jak pani miłosiernie ułatwia jego żonie sam na sam z pięknym doktorem.
Wzruszyłam ramionami. Czułam się zupełnie spokojną w mojem sumieniu.
– Nie miałby powodu być niewdzięcznym – odrzekłam sucho. – Jego rumianki i kataplazmy nic natem nie ucierpią.
– Hm! – chrząknął pan Emil.
Biedna pani Idalia! – Nawet ten człowiek tak skądinąd dobry i subtelny przykładał tak pospolitą, niemal brutalną miarę do jej rozmodlonej i tak tragicznie smutnej miłości.
– Więc idziemy na Tappeiner-Weg? – przemówił znowu pan Emil. – Pan Adam tam zapewne już czeka – dodał z niewinną miną.
Spojrzałam na niego.
– Pan Adam wcale nie czeka – odrzekłam wyzywająco. – Nie umawiałam się z nim. Nie wiem gdzie poszedł.
– Byle nie na Latzack-Steg! – westchnął pobożnie pan Emil.
Mimowolnie musiałam się roześmiać, ale jakieś niedobre przeczucie ukłuło mnie w serce.
– Nieznośny pan jesteś – rzekłam. – Najlepiej będzie, jeżeli każde z nas pójdzie w swoją drogę.
– Odpędza mnie pani?
– Kategorycznie.
– W takim razie wiem, jak sobie znajdę cichy, nieuciążliwy – podkreślił ten wyraz – zakątek, aby się tam powiesić.
Zaśmiałam się znowu, ale czułam, że mi jest coraz smutniej na duszy.
– Pan żartuje, a to nie jest takie zabawne, jakby się zdawać mogło.
– Ma pani słuszność – odparł poważniejąc nagle i poszliśmy na Tappeiner-Weg już w najlepszej zgodzie.
W parę godzin potem kończyłam przebierać się do obiadu, gdy zapukano dyskretnie do moich drzwi.
Domyśliłam się, że to wujaszek Adam.
– Proszę! – zawołałam.
Wszedł wyprostowany, swym monarszym krokiem, ubrany z drobiazgową starannością, przygładzając zlekka ręką w białej, zamszowej rękawiczce zwichrzone nieco pukle swych pięknych, srebrnych włosów.
– Dzień dobry, kochanko moja – rzekł serdecznie. – Widzę, jakaś piękna, nowa toaleta!
– Zna ją wujaszek już od dwóch lat – odpowiedziałam, śmiejąc się.
– Być nie może! Wygląda prosto od modniarki!
– Gdzie to wujaszek znikł od samego rana? Wujaszek rozsiadł się wygodnie w fotelu, skrzyżował zlekka przed sobą swe arystokratyczne stopy, popatrzył na nie z lubością i poprosił o pozwolenie zapalenia papierosa.
– Wyznam tobie pod sekretem, że zaspałem. I śniadanie dali szkaradne. Fraulein mówiła, że to moja wina, bo kawa ne może długo stać i czekać. Ale potem bardzo, bardzo interesujący spacer zrobiłem. Tylko nie pamiętam jak się nazywa to miejsce. I wyznam tobie, że nawet nie projektowałem tam iść. Ot! szedłem przed siebie, szedłem, aż zaszedłem…
– Ale gdzie? – spytałam z pewnem zaniepokojeniem.
– Kiedy, jak mamę kocham, nie wiem. Byliśmy tam… poczekaj, kochanko moja, onegdaj… z panem Emilem, pamiętasz? Taki mały ruczaj w dole, brzegiem dróżka bardzo, doskonała, a z drugiej strony cały Meran widzisz jak pod górę pnie się. Jest i ławeczka nader sympatyczna…
– Przecież nie Latzack-Steg! – wybiegło mi z ust.
Wujaszek aż się poprawił z ukontentowania na fotelu.
– Ot! i trafiłaś, kochanko moja! Właśnie Latzack… jakże go dalej? Romantycznie tam. Powietrze doskonałe i cisza taka…. samotnia…
– To wujaszek nie spotkał nikogo – zapytałam z pewną iskrą nadziei.
– I owszem. Spotkałem panią Idalię z doktorem. Siedzieli sobie na ławeczce jak para turkaweczek.
– A wujaszek poszedł dalej?
– Nie, kochanko moja! I ja także usiadłem.
– Po co? – wykrzyknęłam. Wujaszek otworzył swoje turkusowe oczy.
– Jakto po co? Aby usieść oczywiście.
Nastała chwila milczenia. Byłam zupełnie zgnębioną.
– I… i o czem żeście państwo rozmawiali? – spytałam wreszcie.
Wujaszek machnął ręką.
– At! Nie kleiła się rozmowa. Gdym nadchodził, ona coś mu opowiadała bardzo ożywiona, a potem całkiem osowiała i umilkła. On też milczał.
– Bardzo wierzę – rzekłam z irytacyą – alboż wujaszek nie wie, że troje nie jest towarzystwem? Trzeba było pójść sobie dalej, a ich zostawić.
– Masz racyę, kochanko moja – przytaknął wujaszek – i jak mamę kocham, nie rozumiem, czemu do nich przyłączyłem się, bo to nie mój genre. Ona nudna, a on… blagier, bawidamek, typowy koroniarz.
– Więc po cóż…
– Toż mówię tobie, kochana, że ot… tak sobie. Ale oni zaraz potem sami wstali…
– A wujaszek?
– A coż? Poszedłem z nimi… Doktor towarzyszył nam aż tutaj i pożegnał się. Pani Idalia coś tam bąkała, żeby wstąpił do niej na górę, ale zrekuzował ją, bo mówił, że już mu czas na kolej. Więc ja ją za to odprowadziłem aż do samych drzwi jej pokoju. Podziękowała mi.
– Podziękowała wujaszkowi!!
Nic więcej nie rzekłam, bo i na co toby się zdało? Ale nigdy, nigdy los nie wydał mi się tak bezmyślnie, tak bezcelowo okrutnym, jak w owym wypadku. Gdybyż choć cośkolwiek zawiązało się komuś z tej ciężkiej krzywdy, jaka się tu stała; niechby nawet coś ujemnego, jakieś zadowolenie zemsty, jakieś postawienie na swojem, ale nic… nic… Bezwiedny nietakt roztargnionego człowieka, który pierwej byłby dał sobie uciąć prawą rękę, niżby rozmyślnie uczynił coś podobnego…
Pani Idalia nie zeszła do stołu dnia tego, ani następnych. Nieobecność jej w zestawieniu z wyjazdem doktora dała oczywiście pole do różnych wrzekomo dowcipnych uwag, w których i mój wujaszek brał udział, a ja zawsze wtedy miałam ochotę go wybić.
Sama niejednokrotnie zapędzałam się pod drzwi pokoju pani Idalii i zawsze coś mnie powstrzymało. Po prostu lękałam się spojrzeć jej w oczy. Ona też nie pragnęła widocznie moich odwiedzin. Na zapytanie o zdrowie, przesyłane za pośrednictwem służącej, odpowiadała stale, że cierpi na silny ból głowy i potrzebuje spokoju.
Po tygodniu wreszcie ukazała się na Promenadzie, ale tak blada i wychudzona, że najzłośliwsze uśmiechy pierzchły na ten widok.
Witając ją, poznałam po przeciągłym uścisku jej chłodnej ręki, że mi pamięta moje współczucie i moje dobre chęci; nigdy już jednak ani słowem nie potrącała o strunę dawnych zwierzeń.
Stała się jeszcze bardziej milczącą i zamkniętą w sobie i wprost nikła. Wkrótce też doktór miejscowy, uważając iż Meran szkodzi jej zamiast pomagać, wyprawił ją z powrotem na Ukrainę do zgrzybiałego męża, rumianków i kataplązmów.
W pół roku potem wyczytałam w dziale nekrologii "Kuryera" wiadomość o jej śmierci. Donosili o tem "pogrążeni w głębokim smutku": mąż, rodzice, brat, czyli ci wszyscy, którzy jej ten przedwczesny grób wykopali.
Sprawdziły się zatem przeczucia niebogi. Nie spotkała już nigdy więcej pięknego doktora. Czy zdążyła uczynić mu wyznanie swojej miłości, jak to zamierzała, czy i w tem przeszkodził mój wujaszek – nie wiem; ale to wiem, że on, ten jedynie ukochany zapomniał o niej zupełnie, jak się zapomina o róży przypadkiem z krzaka strąconej i nie podjętej.
* * *KWIAT WYŚNIONY.
– Siostruś! Siostruś! Gdzie ty?
Mała Lucia obudziła się z ciężkiego, chorobliwego snu; ciemnowłosą główkę, wtuloną w garbate ramionka, obraca z trudem na lichej poduszeczce, obiegając pokoik niespokojnem spojrzeniem wielkich, czarnych oczu, w których płonie ogień gorączkowego wyczerpania.
Blady ranek zimowego dnia oświeca mętnie ubogie ściany i nędzne, nieliczne sprzęty czwartopiętrowego mieszkanka, wiszącego nad ciasnem, ponurem podwórzem.
Jak ptaszyny, w opuszczonem przez stare gniazdku tulą się tu te dwie sieroty, z których starsza, piętnastoletnia, blada, chuda dziewczya, podnosi się od maszyny pod oknem i szybo podbiega do łóżeczka chorej siostrzyczki.
Całą noc, czuwając nad nią, szyła kamizelki, śmiesznie marny zarobek, którym już od roku po śmierci matki-wdowy wywalcza swój byt i małej, niedołężnej Luci.
Kocha ją, to bezwładne biedactwo, tak, jak tylko serce kobiece umie kochać to, co jest nieszczęśliwe i opieki potrzebujące.
– Lepiej ci, lepiej? – pyta trwożnie, pochylając się nad chorą. – Spałaś tak smacznie. Wiesz, kilka razy nawet chrapnęłaś sobie…
– A ty? Szyłaś całą noc? – pyta nawzajem dziewczynka i wlepia w szczupłą, mizerną twarz siostry wzrok bezgranicznego uwielbienia i wdzięczności.
– Co tam! Byłeś tylko ozdrowiała. Doktor zaraz przyjdzie. Obiecał. Lepiej ci, powiedz?
– Nie… wiem! – odpowiada mała z wahaniem. – Zresztą, ja i tak umrę niezadługo.
– Lucia!
– Kiedy to prawda, Staśko. Tylko się nie smuć.
I jakby pragnąc rozweselić siostrę, rozpromienia się sama.
– Wiesz! taki miałam śliczny sen. Widziałam kwiatek… och! taki cudny! Ogromny; biały jak śnieg, a w środku na Usteczkach miał takie małe, zakrwawione serduszka. A te listki zwieszały mu się po łodydze długo… długo, niby rozpuszczone warkocze. I pachniał… Ach! Staśko! Ja tego tak dobrze opowiedzieć nie umiem… Bo to, widzisz, był niby jeden kwiatek, a naprawdę to było ich kilka na jednej łodydze, jak bukiet. A ja taka byłam szczęśliwa… taka szczęśliwa z tego kwiatka, bo on był mój… Tylko nie pamiętam, kto mi go dał… Och! Staśko! Gdyby to tak choć raz jeden naprawdę taki kwiatek dostać, i wąchać go i pieścić się z nim, jak w tym śnie…
Opowiada to wszystko urywanym, zadyszanym głosem, odpoczywając często, z wypiekami na zapadłych policzkach.
Siostra słucha, uśmiechnięta, sama jeszcze nawpół dziecko, i chudą, pokłutą ręką gładzi zwichrzone włoski małej.
– Może i dostaniesz – mówi tkliwie. – Jak zobaczę kiedy taki kwiatek, to ci go kupię.
– Kupisz! – odpowiada chora przeciągle, i jest w pełnym goryczy i niedowierzania dźwięku tego jednego wyrazu cała przedwczesna świadomość troski i męki o nieubłagane jutro. – Oj! ty Staśko!
Pukanie do drzwi.
Wchodzi doktor, niemłody mężczyzna, z twarzą trochę surową i zmęczoną, ale z dobrym uśmiechem pod siwiejącym wąsem.
Ogląda małą Lucie. Przykłada ucho do wypukłych plecków i piersi, dotyka ręką żałośnie pokręconych, chudych nóżek, zimnych jak lód.
Nic z tego, co w tej chwili myśli i czuje, nie odbija się w jego rozumnych, kamiennie nieruchomych rysach.
Staśka zna już tę nieodgadnioną twarz, a mimo to wpatruje się w nią z natężeniem, jak gdyby naprzód wyrok z niej odczytać chciała.
Ta, o którą tu chodzi, wydaje się mniej za – interesowana. Z roztargnieniem patrzy przed siebie. Widocznie myśl jej krąży wciąż koło widzianego we śnie kwiatka.
– I cóż, panie doktorze, i cóż? – pyta Staśka, drżąc cała.
Doktor nie odpowiada; oczyma błądzi po stole, zarzuconym skrawkami białej piki i kratkowanych materyałów.
Staśka z pośpiechem robi miejsce na papier i kałamarz.
– I cóż, panie doktorze? – powtarza, wyławiając pióro, zabłąkane pod zwój popielatej satyny.
– Zapisuję tu lekarstwo – przemawia wreszcie doktor. – Trzeba je przynieść jak najprędzej. – Lekarstwo jest drogie – dodaje zwolna i patrzy badawczo w twarz młodziuchnej szwaczki.
Ta rumieni się gwałtownie. Usta jej drgnęły, powieki zaczynają łopotać.
– Dobrze, panie doktorze – odpowiada, przełykając ślinę.
– Dobrze, panie doktorze – przedrzeźnia ją doktor z szorstką dobrotliwością. – Tak łatwo mówi się to "dobrze". Lekarstwo kosztować będzie trzy ruble. Są pieniądze w domu?
– Niema, panie doktorze – szepcze dziewczyna, rumieniąc się jeszcze bardziej.
– Otóż to. Byłem tego pewny. A z lekarstwem zwłóczyć nie można ani chwili, jeżeli ma pomódz. Napisałem na recepcie, że pilne, aby nie marudzili w aptece. Trzeba zaraz iść i przynieść i co dwie godziny po łyżce stołowej dawać. Tak. Przed wieczorem zajdę znowu. No; do widzenia. Żadnych podziękowań. To tylko pożyczka.
Kładzie na stole papierek pięciorublowy i wychodzi prędko, powtarzając:
– Proszę się śpieszyć. Niema chwili do stracenia.
A zstępując po wązkich, brudnych schodach, wzrusza ramionami i myśli:
– Ostatnia próba ratunku. I po co? Przedłużać życie, które dla tej kaleki będzie zawsze katuszą, a dla tamtej biedaczki kulą u nogi. Ha… cóż robić… Obowiązek lekarza…
Tymczasem Staśka gorączkowo narzuca zniszczony paltocik, okręca głowę włóczkową chusteczką i ściskając mocno w ręku pięciorublowy papierek, wybiega. Wpada na momencik do sąsiadki z prośbą, aby podczas jej nieobecności zajrzała do małej, która przyrzekła, że leżeć będzie spokojnie i już jest na ulicy.
Doktor kazał się śpieszyć, a apteka dosyć daleko. Biegnie więc prawie, potykając się o oślizgły bruk odludnej ulicy. Ostry wiatr sypie jej w oczy grudki zrzadka polatującego śniegu. Lecz ona tego nie czuje. Nadzieja i wdzięczność wzbiera w jej sercu.
– Dobry! dobry! – powtarza, myśląc o doktorze. Cóżby poczęła, gdyby jej nie był pożyczył tych pieniędzy? Ma wprawdzie obrączki ślubne rodziców; ale to jedyna po nich pamiątka i matka już na śmiertelnem łożu zalecała jej nie rozstawać się z niemi nigdy, bo takie obrączki przynoszą szczęście osieroconym dzieciom. Jakoż już przyniosły. Bo czy to nie jest szczęściem, że przypadkiem trafiła do tego najlepszego na świecie doktora? Już od pół roku leczy darmo Lucię. I taki troskliwy. A teraz pożyczył. Bo ona mu odda z pewnością te pieniądze… Może przecież na czemś oszczędzi. Choćby na własnem jedzeniu… Stanowczo za dużo jada… Albo i te ciepłe rękawiczki, które sobie zamierzała kupić na mrozy. Także potrzebne! Jakby to nie można było rąk zasunąć w rękawy…
Tak rozmyślając, wydostaje się na elegancką ulicę śródmieścia i zwalnia kroku. Zresztą apteka tuż na rogu.
Rzęsiście wypomadowany młodzieniec, przeczytawszy adnotacyę doktora na recepcie, rozkazuje jej przyjść za dwadzieścia minut.
Staśka stoi przez chwilę niepewna z kartką w ręce.
Wracać do domu już nie warto, a w aptece czekać za długo… Ot, lepiej powałęsa się trochę po tej ślicznej ulicy, gdzie tyle pięknych sklepów. To jej nawet dobrze zrobi. Od całonocnego szycia czuje taki nieznośny ucisk w skroniach.
Wychodzi więc i zaczyna zwolna iść szerokim chodnikiem.
Nagle; staje jak wryta.
Za lustrzaną szybą wspaniałego, ogrodniczego sklepu ze szklanego, smukłego kielicha wystrzela kwiat, a raczej kiść kwiatowa.
Boże święty!… zupełnie jak Lucia widziała we śnie… Takie same oślepiająco białe listki, dziwacznie powykręcane, i takie same szkarłatne serduszka… I musi to być coś osobliwszego, bo kto przejdzie, to się zatrzyma i patrzy.
Ale nikt w taki sposób, jak ta chuda, blada dziewczyna z zaczerwienionemi od bezsenności oczyma, które zdają się przepalać szybę rozpłomienionym w nich nagle ogniem.