- W empik go
Wyznania - ebook
Wyznania - ebook
Dzieło autobiograficzne Jeana-Jacques’a Rousseau, XVIII-wiecznego filozofa, pisarza, pedagoga i teoretyka muzyki. Rousseau zasłynął jako autor koncepcji umowy społecznej, a także idei powrotu do natury. Negował wartość postępu cywilizacyjnego, w którym upatrywał źródło wszelkiego zła. W „Wyznaniach” dzieli się szczegółowo własnym życiem – życiem ostatniego niezepsutego przez świat człowieka cnotliwego.
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-871-5 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(1712–1719). Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy. Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja.
Ja sam. Czuję moje serce i znam ludzi. Nie jestem podobny do żadnego z tych, których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobny do żadnego z istniejących. Jeśli nie lepszy, w każdym razie jestem inny. Czy natura uczyniła źle, czy dobrze, niszcząc formę, w której mnie odlała, o tym wolno będzie sądzić dopiero po przeczytaniu tych kartek.
Niechaj trąba ostatecznego sądu zabrzmi, kiedy przyjdzie godzina: przybędę z tą książką w ręku stanąć przed obliczem Najwyższego Sędziego. Powiem głośno: oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równie szczerze. Nie przemilczałem nic złego, nie dodałem nic dobrego; a jeśli zdarzyło mi się uciec do czczej ozdoby, to jedynie wówczas, gdy trzeba było wypełnić lukę ułomnej pamięci. Mogłem wziąć za prawdę to, o czym wiedziałem, że mogło być prawdą; nigdy tego, o czym wiedziałem, iż było fałszem. Pokazałem się takim, jakim jestem: godnym pogardy i szpetnym, kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym, wzniosłym, kiedy nim byłem: odsłoniłem moje wnętrze takim, jakim tyś je widział sam, Najwyższy Sędzio. Zgromadź dokoła mnie nieprzeliczoną liczbę moich bliźnich; niech słuchają mej spowiedzi, niech litują się mych nieprawości, niech się rumienią za me niedole. Niech każdy z nich kolejno odsłoni serce u stóp twego tronu z równą szczerością; a potem niechaj jeden jedyny powie ci, jeśli będzie miał czoło: „Byłem lepszy od tego człowieka”.
Urodziłem się w Genewie w r. 1712, z Izaaka Rousseau, obywatela, i Zuzanny Bernard, obywatelki. Ojciec mój, którego ojcowizna wskutek podziału między piętnaścioro rodzeństwa równa była niemal zeru, musiał szukać środków do życia w zawodzie zegarmistrza, w którym istotnie był bardzo biegły. Matka, córka pastora Bernard, była bogatsza od niego: miała urodę i cnotę. Nie bez trudności przyszło ojcu otrzymać jej rękę. Miłość ich zaczęła się niemal z życiem: mając osiem czy dziewięć lat przechadzali się co wieczór wspólnie po wybrzeżu Treille, jako dziesięciolatki stanowili nierozłączną parę. Sympatia, porozumienie dusz wzmocniły w nich jeszcze uczucie zrodzone z przyzwyczajenia. Los, który sprzeciwiał się poniekąd ich miłości, spotęgował ją tylko. Młody kochanek, nie mogąc otrzymać bogdanki, usychał z rozpaczy; poradziła mu udać się w podróż, aby szukać zapomnienia. Zwędrowawszy świat bez skutku, wrócił tym bardziej rozkochany. Zastał swą ulubioną tkliwą i wierną jak wprzódy. Po tej próbie nie pozostało im nic, jak kochać się całe życie; przysięgli to sobie i niebo pobłogosławiło ich ślubom.
Gabriel Bernard, brat mojej matki, zakochał się w jednej z sióstr ojca; zgodziła się zań wyjść jedynie pod warunkiem, że brat jej poślubi jego siostrę. Miłość usunęła wszystkie zapory i oba związki skojarzyły się jednego dnia. W ten sposób wuj mój był mężem mej ciotki, a dzieci ich mym stryjeczno-ciotecznym rodzeństwem. Urodziło się z końcem roku po jednym w każdym domu, po czym trzeba było się rozłączyć.
Wuj Bernard był inżynierem wojskowym; pociągnął do cesarstwa i do Węgier służyć pod księciem Eugeniuszem. Ojciec, po urodzeniu mego jedynego brata, udał się do Konstantynopola, dokąd go powołano: został zegarmistrzem seraju. Podczas jego nieobecności piękność matki, jej dowcip i talenty znęciły wielbicieli. Pan de la Closure, poseł francuski, był jednym z najgorliwszych. Można wnosić, iż uczucie jego było gorące, skoro po upływie trzydziestu lat, mówiąc o niej, nie mógł ukryć wzruszenia. Matka miała ku obronie więcej niż samą cnotę: kochała czule męża. Napisała do niego, aby wrócił: rzucił wszystko i pośpieszył na wezwanie. Ja byłem smutnym owocem tego powrotu. W dziesięć miesięcy potem przyszedłem na świat, wątły i chory. Urodzenie moje kosztowało matkę życie i stało się pierwszym z mych nieszczęść.
Nie wiem, jak ojciec przeniósł tę stratę, ale to wiem, że nie pocieszył się po niej nigdy. Patrząc na mnie, odnajdywał we mnie matkę, nie mogąc z drugiej strony zapomnieć, że to ja mu ją zabrałem; ilekroć mnie brał w ramiona, czułem, po jego westchnieniach, po konwulsyjnym uścisku, że gorzki żal wplata się w jego pieszczoty: tym czulsze były wszelako! Kiedy mówił: „Chodź, dziecko, pomówimy o matce”, odpowiadałem: „Ach, ojcze, znowu będziemy płakać!”. I te słowa już wystarczały, aby go pobudzić do łez. „Ach! – powiadał, wzdychając – oddaj mi ją, pociesz mnie po niej, zapełnij pustkę, jaką zostawiła w mej duszy. Czyżbym cię kochał tyle, gdybyś był tylko moim synem?” W czterdzieści lat po jej stracie umarł w ramionach drugiej żony, ale z imieniem pierwszej na ustach i z jej obrazem w sercu.
Tacy byli twórcy moich dni. Ze wszystkich darów, jakich użyczyło im niebo, przekazali mi tylko jeden, to jest tkliwe serce; ale to, co dla nich było szczęściem, stało się źródłem wszystkich nieszczęść mego życia.
Urodziłem się na wpół umarły; niewiele było nadziei utrzymania mnie przy życiu. Przyniosłem na świat zaród dolegliwości, która wzmogła się z latami i która teraz daje mi niekiedy folgę jedynie po to, aby mi kazać cierpieć jeszcze okrutniej, choć w odmienny sposób. Siostra ojca, miła i zacna dziewczyna, otoczyła mnie opieką tak tkliwą, że mnie uratowała. W chwili gdy piszę te słowa, żyje jeszcze i pielęgnuje, mając osiemdziesiąt lat, męża młodszego od niej, ale zniszczonego trunkiem. Droga ciotko, przebaczam ci, że utrzymałaś mnie przy życiu, i boleję, iż nie mogę na schyłku twoich dni oddać ci tkliwych starań, którymi otoczyłaś mnie w niemowlęctwie. Żyje także piastunka Joanna, czerstwa do dziś i zdrowa. Ręce, które mi otworzyły oczy przy urodzeniu, będą mi je mogły zamknąć.
Zacząłem wcześniej czuć niż myśleć – to wspólna dola ludzkości. Doświadczyłem jej bardziej niż ktokolwiek. Nie wiem, com robił do pięciu lub sześciu lat. Nie wiem, jak nauczyłem się czytać; pamiętam jedynie chwile pierwszych czytań i wrażenia, które im zawdzięczam; od tego czasu towarzyszy mi już nieprzerwanie świadomość. Po matce zostały jakieś powieści; zaczęliśmy je z ojcem czytywać wspólnie po wieczerzy. Zrazu chodziło o to, aby mnie zaprawić w czytaniu przy pomocy zajmujących książek; ale niebawem przykuły nas do tego stopnia, iż czytaliśmy kolejno, bez przerwy, i spędzali na tym całe noce. Nie byliśmy w stanie oderwać się przed skończeniem tomu. Niekiedy ojciec, słysząc ranne jaskółki, powiadał zawstydzony: „Kładźmy się spać; większy ze mnie dzieciak od ciebie”.
Dzięki tej niebezpiecznej metodzie, posiadłem, w krótkim czasie, nie tylko nadzwyczajną łatwość czytania i rozumienia, ale także niezwykłą na mój wiek inteligencję uczuć. Nie miałem najmniejszego pojęcia o rzeczach, kiedy wszystkie uczucia były mi znajome. Nic nie pojmowałem jeszcze, a wszystko już czułem. Te mgliste wzruszenia nie zamąciły mi rozumu, którego jeszcze nie miałem, ale stworzyły we mnie rozum jakiś odmienny, innego rodzaju, i dały mi o życiu ludzkim dziwaczne i romantyczne pojęcia, z których doświadczenie i refleksja nigdy mnie nie zdołały zupełnie wyleczyć.
(1719–1723). Powieści skończyły się z latem roku 1719. Następnej zimy przyszło co innego. Wyczerpawszy bibliotekę matki, sięgnęliśmy do książek, które zostały nam po jej ojcu. Szczęściem znalazło się między nimi wiele dzieł wartościowych: nie mogło być inaczej w bibliotece pastora, to prawda, i uczonego nawet, było to bowiem podówczas w modzie, ale człowieka światłego i z dobrym smakiem. _Historia Kościoła i Cesarstwa_ przez Le Sueura; _Rozprawy Bossueta o historii powszechnej_; _Znakomici mężowie_ Plutarcha; _Historia Wenecji_ Naniego; _Metamorfozy_ Owidiusza; La Bruyere; _Światy_ Fontenelle’a; tegoż _Rozmowy umarłych_ i parę tomów Moliera przewędrowały do pracowni ojca, gdzie mu je czytywałem, gdy pracował. Nabrałem do tych dzieł szczególnego i niezwykłego w tym wieku upodobania. Plutarch zwłaszcza stał się mą ulubioną lekturą. Rozkosz, jaką znajdywałem w odczytywaniu go bez przerwy, wyleczyła mnie nieco z romansów; wkrótce Agesilaus, Brutus i Arystydes stali mi się milsi od Orondata, Artamena i Juby. W tym szale czytania, w rozmowach, jakie toczyliśmy z ojcem, wytworzył się we mnie ów wolny i republikański duch, ów charakter nieokiełzany i hardy, czuły na jarzmo i niewolę, który mnie dręczył przez całe życie w sytuacjach najmniej sposobnych. Nieustannie pochłonięty Rzymem i Atenami, żyjąc niejako z ich wielkimi mężami, urodzony sam jako obywatel rzeczypospolitej i syn ojca, u którego miłość ojczyzny była najsilniejszą namiętnością, rozpłomieniałem się za jego przykładem; zdawało mi się, że jestem Grekiem lub Rzymianinem; stawałem się osobą, której czytałem żywot. Kiedy czytałem historię ich hartu i nieustraszonych czynów, oczy błyszczały mi jaśniej, głos stawał się potężniejszy. Jednego dnia, opowiadając przy stole przygodę Scewoli, ku przerażeniu wszystkich omal nie włożyłem ręki w płomień, aby tym żywiej przedstawić jego postępek.
Miałem brata, starszego ode mnie o lat siedem. Kształcił się w rzemiośle ojca. Niezmierne przywiązanie ojca do mnie sprawiało, iż zaniedbywał brata, czego mu bynajmniej nie chwalę. Wychowanie chłopca ucierpiało na tym. Przyzwyczaił się do swywoli, zanim jeszcze osiągnął wiek, w którym przywary młodości dochodzą do głosu. Oddano go do innego majstra, skąd wymykał się niejednokrotnie, jak wprzódy z domu rodzicielskiego. Nie widywałem go prawie wcale; ledwie mogę powiedzieć, żeśmy się znali; mimo to kochałem go czule i on mnie także, o ile taki wisus zdolny jest coś kochać. Przypominam sobie, iż raz, gdy ojciec karcił go surowo, rzuciłem się między nich, obejmując brata z całych sił. Osłoniłem go swoim ciałem, przyjmując ciosy przeznaczone dla niego, i tak zaciekłem się w tej pozycji, iż w końcu ojciec musiał mu darować, bądź rozbrojony moimi łzami, bądź czując, iż kara godziłaby dotkliwiej we mnie niż w brata. W końcu chłopiec zeszedł na tak złe drogi, iż uciekł i znikł zupełnie. Doszły słuchy, że jest w Niemczech. Nie napisał do domu ani razu. Od tego czasu nie było o nim wiadomości, i oto jak zostałem jedynakiem.
Jeśli wychowanie tego nieboraka zostawiało wiele do życzenia, inaczej było ze mną; dzieci królewskie nie mogłyby się cieszyć staranniejszą opieką niż ja w pierwszych latach. Ani razu, do czasu, w którym opuściłem dom rodzicielski, nie zdarzyło się, aby mi pozwolono uganiać po ulicy z innymi dziećmi; nigdy nie było potrzeby poskramiać we mnie ani zaspakajać owych kaprysów, które przypisuje się naturze, a które rodzą się jeno z błędnego wychowania. Miałem przywary mego wieku: byłem papla, łakotniś, niekiedy kłamałem. Zdarzyło mi się ściągnąć owoce, cukierki, łakocie; ale nigdy nie szukałem przyjemności w robieniu złego, w wyrządzaniu szkody, składaniu winy na drugich, w dręczeniu biednych zwierząt. Przypominam sobie wszelako, iż raz nasiusiałem do rondla sąsiadki, pani Clot, gdy była na kazaniu. Przyznaję nawet, że to wspomnienie jeszcze mnie śmieszy, pani Clot bowiem, dobra zresztą kobiecina, była najzrzędniejszą staruszką, jaką spotkałem. Oto krótka i szczera spowiedź z występków młodości.
Jakże miałbym się stać złym, gdy przed oczyma miałem same jeno przykłady słodyczy i naokoło siebie najlepszych ludzi pod słońcem? Ojciec, ciotka, piastunka, krewni, przyjaciele, sąsiedzi, całe otoczenie, nie ulegali mi, to prawda, ale mnie kochali; i ja ich. Wola moja spotykała tak mało podniet i tak mało zapór, że nie przychodziło mi na myśl ją objawiać. Mogę przysiąc, że aż do czasu kiedy się dostałem pod jarzmo zwierzchnika, nie wiedziałem nawet, co to kaprys. Wyjąwszy czas pisania i czytania pod okiem ojca albo przechadzki z piastunką, przebywałem zawsze w towarzystwie ciotki, patrząc, jak haftuje, słuchając, jak śpiewa, stojąc lub siedząc przy niej; i czułem się szczęśliwy. Jej wesołość, słodycz, miła fizjonomia, odcisnęły się we mnie tak silnie, że widzę jeszcze jej twarz, spojrzenie, ruchy: przypominam sobie pieszczotliwe słówka; umiałbym opisać jak była ubrana i uczesana, wszystko, aż do dwóch ciemnych loczków na skroniach, wedle ówczesnej mody.
Jestem przekonany, że jej zawdzięczam upodobanie albo raczej namiętność do muzyki, namiętność, która rozwinęła się o wiele później. Umiała moc piosenek i nuciła je głosikiem pełnym słodyczy. Pogoda duszy tej przemiłej dziewczyny oddalała od niej i od wszystkiego, co ją otaczało, zadumę i smutek. Śpiew jej miał dla mnie taki urok, że nie tylko wiele z jej piosnek utrwaliło mi się na zawsze w pamięci, ale nawet teraz, w miarę jak się starzeję, przypominają mi się nowe, zapomniane od dzieciństwa, i wprawiają mnie w zachwyt, którego nie umiem wprost opisać. Czy powiedziałby ktoś, że ja, stary mantyka, zużyty troskami i niedolą, chwytam się niekiedy na tym, iż płaczę jak dziecko, mamrocząc te nikłe aryjki głosem złamanym już i drżącym!
Jedna z nich zwłaszcza przypomniała mi się w całości, przynajmniej melodia, bo część słów stale mi ginie, mimo że mętnie pobrzękują mi jej rymy. Zastanawiam się w czym tkwi rozrzewniający urok, jaki serce moje znajduje w tej piosence; jest to kaprys, którego nie umiem zrozumieć, ale niepodobna mi wręcz prześpiewać jej do końca, iżby łzy nie przerwały mi śpiewania. Sto razy myślałem napisać do Paryża o resztę słów, o ile ktoś zna je jeszcze. Ale jestem prawie pewny, że przyjemność, którą znajduję w przypominaniu sobie tej aryjki rozwiałaby się, gdybym miał dowód, iż śpiewał ją kto inny prócz biednej ciotki Zuzi.
Takie były pierwsze przywiązania w zaraniu mego życia; tak zaczynało się kształtować i objawiać we mnie to serce, tak harde i tak tkliwe, ten charakter niemal kobieco słaby, a jednak niezłomny, który bujając nieustannie między słabością a męstwem, między gnuśnością a hartem, do końca wtrącał mnie w sprzeczności i sprawił, iż powściągliwość i użycie, rozkosz i umiarkowanie zarówno pozostały mi niedoścignione.
Wychowanie to uległo przerwie wskutek wypadku, którego następstwa rozstrzygnęły o mym życiu. Ojciec pokłócił się z niejakim panem Gautier, kapitanem francuskim mającym krewnych w Radzie. Ów Gautier, człowiek bezczelny i podły, skorzystał z lekkiego broczenia nosa, aby przez zemstę obwinić ojca, iż dobył nań szpady w obrębie miasta. Ojciec, którego chciano wtrącić do więzienia, uparł się, aby, wedle litery prawa, oskarżyciela jego również uwięziono; nie mogąc tego uzyskać, wolał opuścić Genewę i kraj na całe życie, niż ustąpić w tym, w czym widział naruszenie honoru i wolności obywatela.
Zostałem pod opieką wuja Bernarda, wówczas zatrudnionego przy fortyfikacjach Genewy. Starsza jego córka umarła, ale miał syna mniej więcej w moim wieku. Umieszczono nas razem w Bossey, u pastora Lambercier, abyśmy wypchali sobie głowy łaciną oraz wszelakim innym rupieciem, które zaszczyca się mianem wykształcenia.
Dwa lata spędzone na wsi złagodziły nieco mą rzymską surowość i wróciły mnie do stanu dzieciństwa. W Genewie, gdzie mi w ogóle nie narzucano nic, a już nigdy nauki ani czytania, było ono mą jedyną rozrywką; w Bossey przymus pracy obudził we mnie smak do zabaw, które stanowiły po niej ożywcze wytchnienie. Wieś była dla mnie czymś tak nowym, że nie mogłem się nią nasycić. Nabrałem do niej upodobania, które nigdy we mnie nie wygasło. Wspomnienie szczęśliwych dni na wsi kazało mi wciąż żałować jej uciech i słodyczy, aż wreszcie sprowadziło mnie ku niej z powrotem. Pan Lambercier był to człowiek bardzo rozsądny; nie zaniedbując wychowania, nie przeciążał nas wszakże. Za dowód, iż brał się dobrze do swego zadania, może służyć, iż mimo odrazy do wszelkiego przymusu nigdy nie wspominałem ze wstrętem czasu moich nauk; a jeżeli nie nauczyłem się zbyt wiele, to, czegom się nauczył, posiadłem bez trudu i trwale.
Prostota wiejskiego życia dala mi nieoszacowany skarb, otwierając me serce na uroki przyjaźni. Do tego czasu znałem jedynie uczucia podniosłe, ale urojone. Wspólne życie wśród spokojnych trudów i wywczasów spoiło mnie tkliwym węzłem z kuzynem mym Bernardem. Niebawem nabrałem dlań uczuć serdeczniejszych, niż kiedykolwiek żywiłem je dla brata; a uczucia te nie zatarły się nigdy. Był to wyrośnięty chłopak, szczupły i wątły, równie łagodnego charakteru jak słabych sił fizycznych, dzięki czemu nie nadużywał uprzywilejowanej pozycji, jaką posiadał w domu jako syn mego opiekuna. Mieliśmy jednakie zajęcia, zabawy, upodobania; byliśmy sami, rówieśnicy, każdy zarówno czuł potrzebę towarzysza; rozdzielić nas znaczyłoby niejako unicestwić obu. Przywiązanie nasze, mimo iż niewiele mieliśmy sposobności, aby go sobie dowieść, było ogromne; nie tylko nie mogliśmy żyć rozłączeni, ale nie wyobrażaliśmy sobie, aby to było możebne. Obaj mieliśmy usposobienia łatwe do prowadzenia łagodnością i podatne, o ile ktoś nie chciał nagiąć nas przemocą; z sobą godziliśmy się zawsze we wszystkich punktach. Jeżeli, dzięki wyróżnieniu naszych wychowawców, on miał nade mną przewagę pod ich okiem, to znów kiedy byliśmy sami, ja brałem górę; w ten sposób utrzymywała się równowaga. W czasie nauki podpowiadałem lekcję, gdy nie był jej pewny; uporawszy się z zadaniem, pomagałem jemu; w zabawach ja, bardziej rzutki, byłem przodownikiem. Słowem, zgadzaliśmy się tak dobrze i żyliśmy w tak szczerej przyjaźni, że w ciągu pięciu lat nierozłącznego pożycia, tak w Bossey, jak w Genewie, biliśmy się często, to prawda, ale nigdy nie było trzeba nas rozłączać, nigdy kłótnia nie trwała dłużej kwadransa i nigdy, ani razu, żaden nie poskarżył się na drugiego. Te szczegóły mogą się komu wydać błahe, jednakże zawarty w nich przykład jest może jedyny od czasu jak istnieją dzieci.
Życie, jakie pędziliśmy w Bossey, odpowiadało mi tak dobrze, że, gdyby potrwało dłużej, zdecydowałoby o moim charakterze. Podstawę jego stanowiły uczucia tkliwe, serdeczne, łagodne. Sądzę, iż nie było człowieka, który by z natury mniej był próżny ode mnie. Wznosiłem się w chwili wybuchu do najszczytniejszych wzruszeń, ale niebawem opadałem w zwykłe rozmarzenie. Być kochanym przez wszystkich – to było moje najwyższe pragnienie. Byłem łagodny, mój krewniak również, toż i nasi wychowawcy. Przez całe dwa lata nie byłem ani świadkiem, ani ofiarą gwałtowniejszego wstrząsu. Wszystko podtrzymywało w mym sercu skłonności wszczepione przez naturę. Nie znałem większego szczęścia niż widzieć, że wszyscy są radzi ze mnie i ze świata. Przypominam sobie dziś jeszcze, jak kiedy nas egzaminowano w kościele z katechizmu i zdarzyło mi się zająknąć, największą troską dla mnie były oznaki niepokoju i zmartwienia na twarzy panny Lambercier. To jedno trapiło mnie bardziej niż niepowodzenie publiczne, które wszakże dotykało mnie mocno: mało wrażliwy na chwalby, byłem zawsze bardzo czuły na wstyd; mimo to mogę rzec, iż spodziewane wymówki panny Lambercier mniej mnie dręczyły niż obawa jej przykrości.
Bądź co bądź, w razie potrzeby, umiała ona uciec się do surowości, jak również i jej brat; ponieważ jednak ta surowość, prawie zawsze sprawiedliwa, nigdy nie była wywołana uniesieniem, cierpiałem, ale się nie buntowałem. Bardziej niż kara bolała mnie utrata ich łaski, a świadomość niezadowolenia była mi dotkliwsza niż jego następstwa. Trudno mi ściślej się wytłumaczyć, a jednak trzeba. Zmieniono by niewątpliwie metody postępowania z młodzieżą, gdyby lepiej widziano najdalsze skutki owego pedagogicznego środka, stosowanego zawsze bez rozwagi, niekiedy bez miary! Przykład mój, równie pospolity jak opłakany, może posłużyć za naukę: to skłania mnie do przytoczenia go tutaj.
Panna Lambercier, przywiązana do nas jak matka, miała i władzę matki, i posuwała ją niekiedy, o ileśmy zasłużyli, aż do dotkliwej kary, zazwyczaj stosowanej u dzieci. Dość długo poprzestawała na groźbie, a ta groźba kary, całkiem mi nieznanej, przerażała mnie niezmiernie. Po egzekucji wszelako wydała mi się ona mniej straszna niż samo oczekiwanie; a co najosobliwsze, to iż kara ta przywiązała mnie jeszcze do osoby, z której rąk jej doznałem. Trzeba nawet było całej szczerości tego przywiązania i wrodzonej mej łagodności, aby mnie powstrzymać od pokusy powtórnego zasłużenia na tę karę; w tym bólu bowiem, we wstydzie nawet, znalazłem domieszkę zmysłowej rozkoszy, której wspomnienie, silniejsze od obawy, budziło we mnie raczej chęć doznania jeszcze raz tych samych wzruszeń z tej ręki. Bez wątpienia musiało się w tym przejawiać jakieś przedwczesne pobudzenie płciowe, bo sama kara, o ile bym jej doznał z rąk np. pastora, nie byłaby mi wcale przyjemna. Ale wobec jego usposobienia substytucja ta nie groziła wcale; jeżeli tedy wstrzymywałem się od ochoty zasłużenia na karę, to jedynie z obawy zmartwienia panny Lambercier; każde bowiem przywiązanie, nawet to, które zrodziło się pod wpływem zmysłów, zawsze brało nad zmysłami górę.
Ta recydywa, którą oddalałem, nie lękając się jej wszelako, przyszła wreszcie bez mej winy, to znaczy bez mej woli; skorzystałem z niej, mogę rzec, ze spokojnym sumieniem. Ale ten drugi raz był zarazem ostatnim. Panna Lambercier, spostrzegłszy zapewne po jakimś objawie, że kara mija się z celem, oświadczyła, iż rezygnuje z niej jako zbyt dla niej nużącej. Dotąd sypialiśmy w jej pokoju, w zimie niekiedy w jej łóżku – w dwa dni potem pomieszczono nas na noc gdzie indziej. Odtąd (czego byłbym się chętnie wyrzekł) miałem zaszczyt być przez nią traktowany jako duży chłopiec.
Któżby uwierzył, że ta dziecinna kara, otrzymana przez ośmioletniego chłopca z rąk trzydziestoletniej panny, rozstrzygnęła o mych upodobaniach, pragnieniach, namiętnościach, o mnie całym, na całe życie, i to właśnie w kierunku przeciwnym temu, który, naturalnym sposobem, powinien by stąd wyniknąć? Równocześnie z tym rozpaleniem zmysłów, pożądania moje wypaczyły się w taki sposób, iż zamykając się w sferze poznanych wrażeń, nie troszczyły się o szukanie innych. Z krwią przepaloną zmysłami niemal od urodzenia, uchowałem się czysty od zmazy do wieku, w którym najzimniejsze i najbardziej spóźnione temperamenty przychodzą do głosu. Dręczony długo sam nie wiedząc czym, pożerałem płomiennym okiem piękne kobiety; wyobraźnia moja przyzywała je nieustannie jedynie po to, aby im kazać działać w myśl moich upodobań i wskrzeszać pod ich postacią pannę Lambercier i jej egzekucję.
Nawet po okresie dojrzewania to dziwne upodobanie, wciąż trwające i posunięte aż do deprawacji, do szaleństwa, zachowało we mnie czystość obyczajów, z której na pozór powinno by mnie obedrzeć. Wychowanie moje było w najwyższym stopniu czyste i skromne. Ciotki moje były to osoby nie tylko rzadkiej cnoty, ale i wstydliwości od dawna już w tym stopniu nieznanej kobietom. Ojciec, człowiek lubiący żyć, ale po staroświecku dworny, nigdy w obecności kobiet najbardziej mu miłych nie odezwał się słowem, które by mogło przyprawić o rumieniec dziewicę. Nigdy chyba dalej niż w mojej rodzinie i w mojej obecności nie posunięto względów winnych dzieciom. Nie mniej uwagi znalazłem w domu pana Lambercier: bardzo zdatną służącą odprawiono bezzwłocznie za jedno swobodne słowo, na które pozwoliła sobie przy nas. Nie tylko aż do młodzieńczego wieku nie miałem wyraźnego pojęcia o stosunkach płci, ale i te mgliste domysły przedstawiały mi się zawsze jako obraz pełen wstrętu i ohydy. Dziewczyny publiczne budziły we mnie grozę, która nigdy się nie zatarła; nie mogłem patrzeć na rozpustnika bez wzgardy, bez przerażenia nawet. Odraza moja do rozpusty datowała się od czasu, gdy raz, idąc jarem, ujrzałem po obu stronach drogi zagłębienia w ziemi i gdy mi powiedziano, że tam ci ludzie chronią się parami dla swoich czynności. Obraz ten zlał mi się w jedno z obrazem parzących się psów, które widywałem czasem; czułem w gardle spazm wstrętu na samo wspomnienie.
Temu wychowaniu, które już samo wystarczało, aby opóźnić pierwsze wybuchy zapalnego temperamentu, przyszedł w pomoc, jak rzekłem, rodzaj zboczenia, które skojarzyło się u mnie z pierwszym pobudzeniem zmysłów. Umiałem sobie wyobrazić jedynie to, co już odczułem: mimo dokuczliwego burzenia się krwi, nie umiałem tedy kierować pragnień ku innej rozkoszy, prócz tej, jaka mi była znana; nigdy mi nie przychodziła na myśl ta, którą mi tak zohydzono, a która, bez najmniejszej świadomości z mej strony, tak była tamtej pokrewna. W naiwnych chimerach wyobraźni, w erotycznych uniesieniach, w wariackich postępkach, do których mnie nieraz popychały, uciekałem się w imaginacji do pomocy płci odmiennej, nie przypuszczając ani na chwilę, aby ta płeć mogła służyć do innego użytku, prócz tego, który jej dawałem w marzeniach.
W ten sposób, obdarzony temperamentem bardzo zapalnym, bardzo zmysłowym, bardzo wczesnym, przebyłem okres dojrzewania, nie doznawszy innych pragnień, nie znając innych rozkoszy, prócz tych, których świadomość wszczepiła mi w niewinności ducha panna Lambercier; a kiedy z postępem lat stałem się wreszcie mężczyzną, i wówczas to, co mnie powinno było zgubić, ocaliło mnie. Dawna skłonność dziecka, miast wygasnąć, połączyła się tak ściśle z inną, że nigdy nie mogłem jej zupełnie usunąć z rozpłomienionych zmysłów; szaleństwo to, w połączeniu z wrodzoną nieśmiałością, czyniło mnie bardzo mało przedsiębiorczym wobec kobiet. Nie śmiałem wszystkiego powiedzieć, a nie mogłem wszystkiego wykonać, ponieważ tej rozkoszy, której inna rozkosz była dla mnie jedynie szczytem, nie może wziąć po prostu ten, który jej pragnie, ani nie może go odgadnąć ta, która mogłaby jej udzielić. W ten sposób przebyłem życie, pożądając i ukrywając moje pożądania przy boku osób, które kochałem najwięcej. Nie śmiejąc nigdy wyznać mych upodobań, oszukiwałem je bodaj, dając stosunkom moim formy pokrewne. Przebywać u kolan despotycznej kochanki, ulegać jej rozkazom, żebrać przebaczenia było dla mnie najsłodszą rozkoszą; im bardziej rozpalona wyobraźnia smagała mi krew, tym bardziej na zewnątrz miałem postać trwożnego wielbiciela. Łatwo zrozumieć, że ten sposób okazywania miłości nie prowadzi do zbyt szybkich postępów i nie zagraża cnocie osób będących jej przedmiotem. Posiadałem też w życiu kobiet bardzo niewiele; mimo to przeżyłem wiele na swój sposób, przez wyobraźnię. Oto jak moje zmysły, jednocząc się z nieśmiałym usposobieniem i romantyczną głową, zachowały mi czystość uczuć i skromność obyczajów dzięki tym samym skłonnościom, które przy większej śmiałości byłyby mnie zanurzyły w odmęt zezwierzęcenia.
Uczyniłem pierwszy i najtrudniejszy krok w ciemnym i bagnistym labiryncie mej spowiedzi. Nie to najciężej wyznać, co w nas jest zbrodnicze, ale co wstydliwe i śmieszne. Odtąd jestem już pewien siebie; po tym, com ośmielił się powiedzieć, nic mnie nie powstrzyma. Ile musiało mnie kosztować podobne wyznanie, można osądzić z tego, iż przez całe życie, opanowany niekiedy, przy boku istot, które kochałem, namiętnością odejmującą mi wprost wzrok i słuch, wpół przytomny i drżący konwulsyjnie na ciele, nigdy przecież nie mogłem się zdobyć na to, aby wyznać me szaleństwo i nawet w najpoufniejszej sytuacji błagać o jedyną łaskę, której mi brakło. Zdarzyło mi się to raz tylko, w dzieciństwie, z dziewczyną w moim wieku, a i wówczas propozycja wyszła raczej od niej.
Wracając oto myślą do pierwszych śladów życia uczuciowego, odnajduję w nim składniki, które, sprzeczne niekiedy na pozór między sobą, stopiły się mimo to, wywołując z całą siłą jednolite i proste objawy; inne znowuż, na pozór jednorakie, kształtowały się przez zbieg okoliczności w kombinacje tak różnorodne, że nie można sobie wręcz wyobrazić, aby pomiędzy nimi istniał jaki związek. Kto by mniemał na przykład, iż jedna z najsilniejszych sprężyn duszy hartowała się w tym samym źródle, z którego spływały w mą krew miękkość i zmysłowość? Nie opuszczając przedmiotu, o którym mówiliśmy poprzednio, wprowadzę czytelnika w bardzo odmienną sferę wrażeń.
Siedziałem jednego dnia sam nad lekcją w pokoju przy kuchni. Służąca rozłożyła na blasze grzebienie panny Lambercier. Kiedy wróciła po nie, okazało się, iż w jednym wszystkie zęby były połamane. Kogo posądzić o tę psotę? Nikt prócz mnie nie wchodził do pokoju. Biorą mnie na spytki: zaklinam się, że nie ruszałem grzebienia. Państwo Lambercier wzywają mnie, napominają, przypierają do muru, grożą – wciąż przeczę. Poszlaki były wszelako zbyt silne i przeważyły wszystkie zaklęcia, mimo że pierwszy raz zdarzyło się spotkać u mnie z tak zuchwałym kłamstwem. Złośliwość, kłamstwo, upór, wszystko to było godne najsurowszej kary; ale tym razem nie panna Lambercier mi ją wymierzyła. Napisano do wuja: przybył. Mój biedny krewniak pozostawał pod zarzutem innego, nie mniej ciężkiego występku: objęto nas wspólną egzekucją. Była straszliwa. Gdyby, szukając lekarstwa w samym źródle złego, ktoś chciał na zawsze przytłumić me zbłąkane zmysły, nie mógłby się lepiej wziąć do dzieła. Od tego czasu zostawiły mnie długo w spokoju.
Nie było sposobu wydobyć ze mnie wyznania. Brany na kilkanaście zawodów do kaźni i doprowadzony do najopłakańszego stanu, pozostałem niewzruszony. Byłbym przeniósł śmierć i byłem na nią zdecydowany. W końcu nawet siła musiała ustąpić wobec szatańskiego uporu dziecka; nie doświadczano już więcej mej stałości. Wyszedłem z okrutnej próby poszarpany na strzępy, ale tryumfujący.
Upłynęło blisko pięćdziesiąt lat od tej przygody i nie obawiam się już, aby mnie powtórnie ukarano; otóż, oznajmiam w obliczu nieba, że byłem niewinny. Nie złamałem ani nie dotykałem grzebienia, nie zbliżyłem się do blachy, nawet mi to w myślach nie postało. Niech nikt nie pyta, w jaki sposób stała się szkoda; nie wiem i nie pojmuję: to jedno wiem, że nie ja byłem winny.
Niech sobie teraz czytelnik wyobrazi charakter nieśmiały i łatwy w życiu codziennym, ale żarliwy, hardy, niezłomny w uczuciach; dziecko zawsze prowadzone rozsądkiem, słodyczą, wyrozumiałością, uprzejmością, które nawet nie miało pojęcia o istnieniu niesprawiedliwości i które pierwszy raz doznaje jej, i to w tak straszliwej postaci, ze strony osób, dotąd będących dlań przedmiotem czci i ukochania: co za przewrót! co za zamęt uczuć! co za wstrząs w sercu, w mózgu, w całej drobnej duchowej i moralnej istotce! Powiadam, niech sobie ktoś wyobrazi, o ile możebne, gdyż co do mnie, nie czuję się zdolny rozplątać ani pochwycić najmniejszego śladu tego, co się wówczas we mnie działo.
Nie miałem jeszcze dość zastanowienia, aby ocenić, do jakiego stopnia pozory mnie potępiały, i aby się postawić na miejscu drugich osób. Czułem jedynie okrucieństwo kary za zbrodnię, której nie popełniłem. Cierpienie fizyczne, jakkolwiek bolesne, mało mnie dotykało; czułem jedynie oburzenie, wściekłość, rozpacz. Mój krewniak, w położeniu mniej więcej podobnym, gdyż ukarano go za mimowolny błąd jak gdyby za czyn rozmyślny, wpadał we wściekłość za moim przykładem i dostrajał się do mego tonu. Leżąc w jednym łóżku, ściskaliśmy się konwulsyjnie, dławiliśmy się; i kiedy nasze młode ciałka, nieco przyszedłszy do siebie, mogły wyrazić swoje wzburzenie, podnosiliśmy się, wpół siadając na łóżku i krzyczeliśmy po sto razy ile tchu: „_Carnifex!_ _carnifex! carnifex!_„.
Czuję, pisząc to, dziś jeszcze, że puls wali mi jak młotem; te chwile będą mi zawsze przytomne, choćbym żył sto tysięcy lat. To pierwsze zetknięcie z gwałtem i niesprawiedliwością pozostało tak głęboko wyryte w mej duszy, że sama myśl o tym wprawia mnie w dawne wzruszenie. Uczucie to, zrodzone zrazu z pobudek osobistych, takiej nabrało mocy i tak oderwało się od osobistego interesu, iż serce moje rozpala się od widoku lub opowieści niesprawiedliwego postępku, na kimkolwiek i gdziekolwiek popełnionego, tak jakbym sam był jego ofiarą. Kiedy czytam o okrucieństwach tyrana, o matactwach przewrotnego klechy, gotów bym natychmiast zasztyletować nędznika, choćbym miał po stokroć zginąć. Nieraz zdyszałem się i spociłem cały, ciskając kamieniami za kogutem, krową, psem, jakimkolwiek zwierzęciem, które w moich oczach dręczyło drugie jedynie dlatego, iż czuło się silniejsze. Ten odruch jest może u mnie wrodzony i mniemam, że tak jest; ale wspomnienie pierwszej niesprawiedliwości z pewnością przyczyniło się znacznie do jego wzmocnienia.
Tu znaczy się kres mej dziecięcej pogody. Od tej chwili przestałem cieszyć się niezmąconym szczęściem i czuję dziś jeszcze, że wspomnienie uroków dzieciństwa kończy się tutaj. Zostaliśmy w Bossey jeszcze kilka miesięcy. Żyliśmy odtąd tak, jak nam malują pierwszego człowieka, gdy jeszcze mieszka w raju, ale już pozbawiony jego słodyczy. Na pozór, sytuacja ta sama, w istocie treść zupełnie odmienna. Przywiązanie, szacunek, ufność, swoboda wobec wychowawców zgasły. Nie patrzyliśmy już na nich jak na bogów, którzy czytają w sercach; mniej wstydziliśmy się złych uczynków, a bardziej lękali posądzenia; zaczęliśmy się kryć, udawać, kłamać. Zwykłe przywary skaziły dawną niewinność i wdzięk naszych zabaw. Wieś nawet straciła w naszych oczach urok słodyczy i prostoty; opustoszała i posępna, pokryła się jak gdyby oponą przesłaniającą jej piękność. Przestaliśmy pielęgnować nasze ogródki, zioła, kwiaty. Nie spieszyliśmy już lekko rozdrapywać ziemię i krzyczeć z radości, odkrywając kiełek ziarna, któreśmy posiali. Zbrzydło nam to życie; myśmy zbrzydli wszystkim; wreszcie, wuj odebrał nas i tak rozstaliśmy się z państwem Lambercier, przesyceni sobą wzajem i niezbyt bolejąc nad rozłąką.
Przez blisko trzydzieści lat od mego rozstania się z Bossey nie zdarzyło mi się wspominać owego pobytu w sposób przyjemny i z pewnym skupieniem; ale od czasu gdy, przekroczywszy wiek dojrzały, pochyliłem się ku starości, czuję, że te właśnie wspomnienia odżywają w miarę zacierania się innych i utrwalają się w mej pamięci, zyskując na wdzięku i sile: jak gdybym, czując uciekanie życia, starał się je pochwycić u samych początków. Najmniejsze ówczesne zdarzenia radują mnie przez to jedynie, że są z tego czasu. Przypominam sobie wszystkie okoliczności tyczące miejsc, osób, godzin. Widzę pokojową albo służącego krzątających się po pokoju, jaskółkę wpadającą przez okno, muchę siadającą mi na ręce, gdy wydaję lekcje; widzę całe umeblowanie naszego pokoju: gabinet pana Lambercier po prawej, sztych przedstawiający wszystkich papieży, barometr, kalendarz, krzaki malin pchające się do okien. Wiem, że czytelnik nie jest ciekaw tego wszystkiego, ale ja czuję potrzebę powiedzenia mu o tym. Czemuż nie śmiem opowiedzieć mu tak samo wszystkich drobnych wydarzeń tego błogiego czasu, który przyprawia mnie jeszcze o dreszcz szczęścia, kiedy go wspomnę! Kilka zwłaszcza... Ułóżmy się. Daruję wam resztę anegdot; chcę tylko jedną jedyną, byle mi wolno było opowiedzieć ją jak najobszerniej, aby przedłużyć chwile mej rozkoszy.
Gdyby mi chodziło tylko o waszą zabawę, mógłbym wybrać historię o kuperku panny Lambercier, który wskutek nieszczęśliwego koziołka w rów przydrożny ukazał się w całej okazałości królowi Sardynii w czasie jego przejazdu; ale historia orzecha na terasie zabawniejsza jest dla mnie, który byłem jej aktorem, gdy przy owym koziołku byłem jedynie widzem; a przyznaję, że wcale nie było mi do śmiechu w chwili owego wypadku, który mimo iż sam w sobie komiczny, przejął mnie niepokojem o osobę tak drogą dla mnie jak matka, a może bardziej.
O wy, ciekawi czytelnicy wspaniałych dziejów orzecha, słuchajcie jego straszliwej tragedii i jeżeli zdołacie, wstrzymajcie się od drżenia!
Za bramą, po lewej ręce przy wjeździe, znajdowała się terasa, na której siadywało się często po obiedzie, ale która nie miała cienia. Aby temu zaradzić, pan Lambercier posadził tam orzech. Zasadzenie drzewa odbyło się z wielką uroczystością. Dwaj pensjonarze byli rodzicami chrzestnymi: gdy zasypywano wydrążenie w ziemi, my wśród tryumfalnych śpiewów trzymaliśmy, każdy jedną ręką, drzewo. Aby je podlewać, wyżłobiono dokoła, u jego stóp, małą sadzawkę. Mój krewniak i ja, żarliwi spektatorzy tego codziennego podlewania, umacnialiśmy się w bardzo naturalnej idei, że zasadzenie drzewa jest czynem piękniejszym zgoła niż zatknięcie sztandaru na wyłomie; postanowiliśmy dostąpić sami tego zaszczytu, nie dzieląc go z nikim.
W tym celu ucięliśmy gałąź młodej wierzby i zasadziliśmy ją na tej samej terasie, o jakie dziesięć stóp od dostojnego orzecha. Nie zapomnieliśmy również wyżłobić dołka; trudność była w tym, że nie było go czym napełnić; wodę trzeba było nosić z dość daleka i nie pozwolonoby nam biegać po nią. Bądź co bądź, woda była niezbędnie potrzebna dla naszej wierzbiny. Rozwinęliśmy wszelakie chytrości, aby jej dostarczyć drzewku przez kilka dni; powiodło nam się tak dobrze, iż wnet ujrzeliśmy, jak wypuszcza listki, których wzrost śledziliśmy z godziny na godzinę, przekonani, jakkolwiek drzewko nie miało więcej niż stopę wysokości, iż niebawem użyczy nam cienia.
Ponieważ drzewko, pochłaniając całą naszą uwagę, czyniło nas niezdolnymi do wszelkiego zajęcia, do nauki i wprawiało nas w stan jakby oszołomienia, wzięto nas jeszcze krócej niż zwykle. Ujrzeliśmy tedy nieszczęsny moment, w którym braknie nam wody, i trawiliśmy się rozpaczą w oczekiwaniu chwili, gdy drzewko obumrze z posuchy. W końcu potrzeba, matka przemyślności, podsunęła nam wynalazek mogący zabezpieczyć drzewo i nas od nieuchronnej śmierci: przyszło nam do głowy wykopać pod ziemią kanał odprowadzający tajemnie do wierzby część wody, którą podlewano orzech. To przedsięwzięcie, wykonane z zapałem, nie powiodło się zrazu. Źle obliczyliśmy spadek, tak iż woda nie spływała; ziemia odrywała się i zatykała kanał; otwór zaczopowywał się śmieciem, wszystko szło jak najgorzej. Nic nas nie zrażało: _Labor omnia vincit improbus_. Pogłębiliśmy jeszcze nasz basen, aby ułatwić spadek; pokrajaliśmy pokrywki od pudełek w wąskie deseczki, z których jedne ułożone na płask rzędem, drugie zaś ustawione po dwóch stronach pod kątem stworzyły trójgraniasty kanał. Otwór zagrodziliśmy cienkimi patyczkami, ułożonymi na krzyż, tak iż tworząc rodzaj kraty, zatrzymywały muł i kamienie, a zostawiały odpływ dla wody. Pokryliśmy nasze dzieło troskliwie udeptaną ziemią i gdy wszystko było gotowe, czekaliśmy z drżeniem nadziei i obawy na godzinę podlewania. Po wiekach oczekiwania godzina ta wybiła nareszcie; pan Lambercier przyszedł, jak zwykle, asystować operacji, podczas której trzymaliśmy się za nim, aby ukryć nasze drzewko, do którego na szczęście odwrócony był plecami.
Zaledwie wlano w zagłębienie pierwsze wiadro, ujrzeliśmy, iż woda zaczyna spływać do naszego baseniku. Na ten widok ostrożność opuściła nas, zaczęliśmy wydawać okrzyki radości, które sprawiły, iż pan Lambercier się odwrócił; a szkoda: właśnie z przyjemnością stwierdzał, iż ziemia koło jego orzecha jest doskonała i bardzo chciwie pije wilgoć. Widząc ze zdumieniem, iż woda zasila aż dwa baseny, wydaje on z kolei krzyk, patrzy, spostrzega sztuczkę, każe co żywo przynieść łopatę, uderza nią w ziemię, rozbija w drzazgi parę deseczek i krzycząc wniebogłosy: „Akwedukt! Akwedukt!”, zadaje niemiłosierne ciosy, z których każdy godził nas prosto w serce. W jednej chwili deseczki, kanał, basen, wierzba – wszystko zniszczone, zaorane! Przez czas tego straszliwego dzieła pan Lambercier nie wyrzekł ani słowa, prócz owego wciąż powtarzanego wykrzyknika: „Akwedukt! – wołał, łamiąc i niszcząc wszystko – Akwedukt! Akwedukt!”
Mógłby ktoś mniemać, iż przygoda skończyła się źle dla małych architektów. Wcale nie: wszystko ograniczyło się na tym. Pan Lambercier nie uczynił nam żadnej wymówki, nie skrzywił się nawet i nie mówił o tym więcej; słyszeliśmy nawet później, jak śmiał się na całe gardło rozmawiając z siostrą, śmiech bowiem pana Lambercier słychać było z daleka; a co jeszcze dziwniejsze, to iż my sami, skoro minęło pierwsze wzruszenie, nie byliśmy nadto zmartwieni. Zasadziliśmy gdzie indziej inne drzewo i przypominaliśmy sobie często katastrofę, powtarzając z emfazą: „Akwedukt! Akwedukt!”. Dotąd miewałem od czasu do czasu napady dumy, kiedy byłem Arystydesem lub Brutusem: to był u mnie pierwszy odruch wyraźnej próżności. Zbudować naszymi rękami akwedukt, przeciwstawić mizerną gałązkę prawdziwemu drzewu – zdawało mi się najwyższym szczeblem chwały. W dziesiątym roku życia miałem o tym lepszy sąd niż Cezar w trzydziestym.
Wspomnienie tego orzecha i historyjka z nim związana utkwiła mi tak silnie w pamięci, iż jednym z najmilszych projektów w czasie podróży do Genewy w r. 1754 było iść do Bossey odwiedzić pamiątki zabaw dziecinnych, a zwłaszcza kochany orzech, który musiał liczyć wówczas trzecią część wieku. Byłem tak oblężony, tak mało byłem panem swego czasu, że nie mogłem znaleźć chwili dla zaspokojenia swych życzeń. Mało jest nadziei, aby sposobność nadarzyła się jeszcze; mimo to nie wyzbyłem się pragnienia i jestem prawie pewny, że gdybym kiedyś, wróciwszy do tych miejsc ukochanych, znalazł drogi orzech jeszcze przy życiu, zrosiłbym go gorącymi łzami.
Wróciwszy do Genewy, spędziłem parę lat u wuja, czekając, aby ze mną coś postanowiono. Ponieważ wuj przeznaczał syna do inżynierii, kazał go kształcić po trosze w rysunku i uczyć _Elementów_ Euklida. Przechodziłem i ja to wszystko dla towarzystwa i nabrałem zamiłowania zwłaszcza do rysunku. Tymczasem zastanawiano się, czy zrobić ze mnie zegarmistrza, adwokata czy pastora. Byłbym się zgodził na pastora, ponieważ prawienie kazań wydawało mi się rzeczą pełną powabu; ale szczupłe dziedzictwo po matce, które trzeba było dzielić między mnie i brata, nie wystarczało na podjęcie długich studiów. Ponieważ wiek mój nie naglił jeszcze do wyboru, przebywałem czasowo u wuja, tracąc czas mniej więcej na niczym i płacąc, jak sprawiedliwość kazała, wcale przyzwoitą pensyjkę za utrzymanie.
Wuj, podobnie jak mój ojciec, człowiek lubiący żyć, tak samo nie umiał sobie zadawać przymusu i nie troszczył się o nas zbyt wiele. Ciotka, pogrążona w dewocji, wolała śpiewać psalmy niż czuwać nad naszym wychowaniem. Pozostawiono nam prawie zupełną swobodę, której nie nadużywaliśmy zresztą. Nierozłączni, wystarczaliśmy sobie wzajem; nie mając ochoty przestawać z urwisami w naszym wieku, nie nabraliśmy żadnej z przywar, które próżniactwo mogło nam było podszepnąć. Źle mówię właściwie, żeśmy próżnowali, w życiu bowiem pewno nie byliśmy bardziej czynni; a najszczęśliwsze było to, że wszystkie pochłaniające nas kolejno zabawy przykuwały nas do domu, tak że nie mieliśmy najmniejszej pokusy wychylać się na ulicę. Sporządzaliśmy klatki, flety, wolanty, bębny, domy, łodzie, proce. Psuliśmy narzędzia poczciwego dziadka, aby za jego wzorem robić zegarki. Mieliśmy zwłaszcza upodobanie w zasmarowywaniu papieru, rysowaniu, malowaniu, „iluminowaniu”, przy czym w farbach sprawialiśmy istne spustoszenie. Przybył wówczas do Genewy szarlatan włoski, zwany Gamba-Corta; poszliśmy go zobaczyć i nie byliśmy oczarowani; ale miał marionetki, zaczęliśmy tedy sporządzać marionetki. Jego marionetki odgrywały coś w rodzaju komedii – i my zaczęliśmy układać komedie. Naśladowaliśmy, jakeśmy umieli, gardlany głos Poliszynela. Dawaliśmy śliczne przedstawienia, których, w braku innej publiczności, musiała cierpliwie słuchać nieszczęśliwa rodzina. Raz znów wuj Bernard przeczytał w domu bardzo piękne kazanie własnego układu; w kąt komedie, zaczęliśmy układać kazania. Te szczegóły nie są zbyt interesujące, przyznaję, ale pokazują, jak nasze pierwsze wychowanie musiało być racjonalne, skoro teraz, rozrządzając niemal swobodnie czasem i sobą, w wieku tak niebezpiecznym, tak mało sililiśmy się nadużyć tej swobody. Nie czuliśmy potrzeby dobierania sobie towarzyszów; idąc na przechadzkę, spoglądaliśmy na ich zabawy bez pożądliwości, nie myśląc nawet, że moglibyśmy wziąć w nich udział. Przyjaźń wypełniała tak doskonale nasze serca, że wystarczyło nam być razem, aby najskromniejsze uciechy stawały się rozkoszą.
Nierozdzielność ta ściągnęła w końcu na nas uwagę; tym bardziej, iż wysoki wzrost krewniaka przy mojej małej figurce czynił z nas dość komiczną parę. Jego długa cienka postać, twarz podobna do gotowanego jabłka, łagodna mina, niedbały chód, wszystko to pobudzało dzieciaków do drwinek. W miejscowej gwarze dano mu przydomek _Barnâ Bredanna_; ledwie wyszliśmy z domu, wszędzie, gdzieśmy się ruszyli, słyszeliśmy natychmiast „Barnâ Bredanna”. On znosił to spokojniej; ja złościłem się, chciałem się bić – tego właśnie pragnęli mali hultaje. Rozdawałem kuksańce, obrywałem je wzajem. Biedny krewniak wspomagał mnie jak mógł; ale był słaby, jedno uderzenie pięści waliło go na ziemię. Wówczas wpadałem we wściekłość. Wprawdzie, chociaż dostawało mi się sporo guzów, drwiny te mierzyły nie we mnie, lecz w Barnâ Bredanna, ale moja gwałtowność tak pogarszała sprawę, iż w końcu z obawy przed napaściami i prześladowaniem odważaliśmy się wychodzić jedynie w godzinach, gdy cała dzieciarnia była w szkole.
Otóż i znalazłem się w roli mściciela krzywd. Aby się stać doskonałym rycerzem, brakło mi jedynie damy; niebawem miałem aż dwie. Od czasu do czasu udawałem się do ojca do Nion, miasteczka w Vaud. Ojca bardzo tam kochano, a życzliwość ta spływała i na syna. W czasie tych krótkich pobytów pieszczono mnie i ugaszczano na wyścigi. Zwłaszcza niejaka pani de Vulson psuła mnie dobrocią, a jako szczyt wszystkiego córka jej wzięła mnie sobie za kawalera. Łatwo sobie wyobrazić rolę kawalera jedenastolatka wobec panny liczącej lat dwadzieścia dwa. Ale wszak te hultajki zawsze rade wysuwają na pierwszy plan takie małe laleczki, aby ukryć za nimi duże, albo też znęcić je obrazem igraszek, którym umieją dać odrobinę pieprzyku! Co do mnie, nie dostrzegałem wówczas tego niestosunku i brałem rzecz poważnie: oddałem się jej całym sercem, a raczej całą głową, jedynie bowiem głową byłem zakochany, mimo iż zakochany byłem do szaleństwa, a moje uniesienia, wybuchy, gniewy wyładowywały się w scenach, na które patrząc, można było umrzeć ze śmiechu.
Znam dwa rodzaje miłości, wyraźnie zarysowane, bardzo realne i niemające z sobą niemal nic wspólnego, jakkolwiek oba są bardzo żywe i różne od tkliwej przyjaźni. Cały bieg mego życia dzielił się między te dwie miłości tak odmiennej przyrody, a nawet zdarzyło mi się doświadczyć obu naraz. I tak na przykład w chwili, o której mówię, gdy zajmowałem się panną de Vulson tak publicznie i tak tyrańsko, iż nie mogłem ścierpieć zbliżenia się do niej drugiego mężczyzny, równocześnie miewałem z niejaką małą Goton sam na sam krótkie, ale dość żywe, w których ona raczyła obejmować rolę surowej mentorki. To było wszystko, co od niej uzyskałem; ale to wszystko, które w istocie było wszystkim dla mnie, zdawało mi się najwyższym szczęściem. W ten sposób, rozumiejąc już, jakkolwiek po dziecinnemu, wartość tajemnicy, odpłacałem pannie de Vulson, bez żadnego podejrzenia z jej strony, chytrość, z jaką posługiwała się mną dla pokrycia innych uczuć. Ku wielkiemu memu żalowi sekret mój albo odkryto, albo też moja mała mistrzyni mniej ściśle go strzegła ode mnie, niebawem bowiem rozdzielono nas.
Ta mała Goton była to doprawdy szczególna osóbka. Nie będąc ładną, miała w sobie coś takiego, iż trudno ją było zapomnieć; do tego stopnia, iż wspominam ją dotąd jeszcze, często o wiele żywiej, niżby staremu szaleńcowi przystało. Oczy jej, figurka, wzięcie, wszystko wyprzedzało o wiele jej lata. Miała minkę rozkazującą i dumną, bardzo właściwą dla jej roli ze mną, i to może podsunęło nam pomysł naszych igraszek. Ale co było w niej najdziwniejsze, to jakieś pomieszanie zuchwalstwa i skromności, trudne w istocie do pojęcia. Pozwalała sobie ze mną na najdalej idące poufałości, nie dopuszczając mnie do żadnej; traktowała mnie jak dziecko, co każe mi przypuszczać, że sama albo nim przestała być, albo, przeciwnie, była nim tak bardzo, iż w niebezpieczeństwie, z którym igrała, widziała tylko zabawę.
Mogę rzecz, iż należałem cały do każdej z tych dwóch istot, i to tak doskonale, że przy żadnej z nich nie zdarzyło mi się pomyśleć o drugiej. Ale poza tym uczucia, jakie budziły we mnie, były najzupełniej różne.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.