Wyznania łgarza - ebook
Wyznania łgarza - ebook
Najlepsza z niefantastycznych powieści Philipa K. Dicka
„Jack Isidore (…) wierzy w latające spodki, w zagadkę Morza Sargassowego, w Atlantydę, podziemne cywilizacje i w japońskich szpiegów z sąsiedztwa. Ma zapisaną dokładną datę zagłady świata, będącą jednocześnie terminem powtórnego przyjścia – właściwie przylotu – na ziemię Jezusa, przybysza z gwiazd. Jak nazywać Jacka: dziecinnym naiwniakiem czy wręcz oszołomem, świrem? I kto może go tak nazywać, skoro otaczają go ludzie tylko na pozór lepiej poskładani?”
z przedmowy Rafała Nawrockiego
„Twórczość zbyt zwariowana, by ją zaakceptować, lecz zbyt niepokojąca, aby zapomnieć”
„Washngton Post”
Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach 50. i 60. XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku czy Trzy stygmaty Palmera Eldritcha.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-976-3 |
Rozmiar pliku: | 850 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem zrobiony z wody. Nie zorientowalibyście się, ponieważ mam tę wodę w środku. Moi znajomi też są z wody. Wszyscy. Nasz problem polega na tym, że musimy poruszać się tak, żeby nie wsiąknąć w ziemię, a jednocześnie zarabiać na życie.
Właściwie jest jeszcze jeden, większy kłopot. Czujemy się obco, gdziekolwiek byśmy się znaleźli. Dlaczego tak jest?
Odpowiedź brzmi: z powodu drugiej wojny światowej.
Druga wojna światowa zaczęła się 7 grudnia 1941 roku. Miałem wtedy szesnaście lat i chodziłem do szkoły średniej w Seville. Kiedy usłyszałem w radiu wiadomość o wybuchu wojny, zdałem sobie sprawę, że wezmę w niej udział i że nasz prezydent ma wreszcie okazję dokopać Japońcom i Niemcom, co będzie wymagało naszego wspólnego wysiłku, ramię przy ramieniu. To radio sam zbudowałem. Od dawna budowałem pięciolampowe superheterodyny. W moim pokoju było pełno słuchawek, cewek, kondensatorów i innego sprzętu technicznego.
Wiadomość w radiu przerwała reklamę chleba, która brzmiała tak:
„Homer! Kup raz bochenek gospodarskiego!”
Nienawidziłem tej reklamy i rzuciłem się do radia, żeby przełączyć na inną częstotliwość, kiedy nagle kobiecy głos umilkł. Zauważyłem to, oczywiście. Nie musiałem się wiele zastanawiać, żeby sobie uświadomić, że coś się dzieje. Moje znaczki z niemieckich kolonii – te, które przedstawiały Hohenzollerna, jacht kajzera – leżały rozłożone niedaleko plamy słonecznego światła i musiałem powkładać je do klasera, zanim coś im się przytrafi. Stałem jednak na środku pokoju i nie robiłem absolutnie nic, tylko oddychałem, no i naturalnie utrzymywałem inne normalne procesy życiowe. Podtrzymywałem biologiczną stronę istnienia, a mój umysł skoncentrował się na radiu.
Siostra, matka i ojciec wyszli oczywiście na całe popołudnie, nie było więc komu powiedzieć, co się stało. To doprowadziło mnie do wściekłości. Kiedy usłyszałem, że samoloty tych żółtków zrzuciły na nas bomby, zacząłem biegać w kółko, zastanawiając się, do kogo by tu zadzwonić. W końcu zbiegłem do living roomu i wykręciłem numer Hermanna Haucka, szkolnego kolegi, z którym siedziałem w jednej ławce na fizyce. Powiedziałem mu, co się stało, a on zaraz przyjechał na rowerze. Siedzieliśmy, czekając na kolejne wiadomości, i omawialiśmy sytuację.
Dyskutując, zapaliliśmy po camelu.
– To oznacza, że Włochy i Niemcy też od razu się wtrącą – powiedziałem. – To oznacza wojnę ze wszystkimi państwami Osi, nie tylko z Japońcami. Oczywiście będziemy musieli najpierw załatwić Japońców, a potem zająć się Europą.
– Jestem bardzo zadowolony, że mamy wreszcie okazję dołożyć Japońcom – oświadczył Hauck. Co do tego obaj byliśmy zgodni. – Najchętniej od razu bym zaczął – dodał.
Przechadzaliśmy się po pokoju, paląc papierosy i wsłuchując się w komunikaty.
– Żółte gnojki – powiedział Hermann. – Wiesz, że oni nie mają własnej kultury? Całą swoją cywilizację, wszystko, ukradli Chińczykom. Właściwie to oni bardziej niż inni pochodzą od małpy. Właściwie to nie są ludzie. Nie będziemy walczyć z prawdziwymi ludźmi.
– To prawda – zgodziłem się z nim.
Wszystko to działo się oczywiście w 1941 roku, a wtedy nikt nie kwestionował takich nienaukowych twierdzeń. Dzisiaj wiemy już, że Chińczycy też nie mają żadnej kultury. Przeszli na stronę czerwonych jak kupa mrówek, którymi w gruncie rzeczy są. To dla nich naturalna egzystencja. Tak czy inaczej nie ma to specjalnego znaczenia, bo kłopoty z Chińczykami były nam pisane. Pewnego dnia będziemy musieli ich załatwić, tak jak załatwiliśmy Japońców. I zrobimy to, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila.
Niedługo po siódmym grudnia władze wojskowe wywiesiły na słupach telefonicznych obwieszczenia, które nakazywały Japońcom opuścić Kalifornię do takiego a takiego dnia. W Seville, które leży około czterdziestu mil na południe od San Francisco, mieliśmy paru Japońców, którzy zajmowali się różnymi interesami: jeden z nich hodował kwiaty, inny miał sklep spożywczy – prowadzili mało znaczące firmy i ciułali cent do centa, żywiąc się zwykle miską ryżu dziennie i zmuszając swoje dzieci, żeby wykonywały całą pracę. Żaden biały nie może z nimi konkurować, bo są gotowi pracować za darmo. W każdym razie teraz musieli się wynosić, obojętnie, czy im się to podobało czy nie. Według mnie mogło im to wyjść tylko na dobre, bo wielu z nas było mocno wzburzonych ze względu na to, że Japońce mogli dokonywać aktów sabotażu i szpiegować. W szkole paru z nas pogoniło małego Japońca i dokopało mu trochę, żeby zademonstrować nasze uczucia. O ile sobie przypominam, jego ojciec był dentystą.
Jedynym Japońcem, którego znałem, był Japoniec mieszkający po drugiej stronie ulicy, agent ubezpieczeniowy. Tak jak oni wszyscy, miał duży ogród wokół domu. Wieczorami i w weekendy pojawiał się w spodniach koloru khaki, koszulce i tenisówkach, uzbrojony w wąż do podlewania, worek nawozu, grabie i łopatę. Miał w tym ogrodzie dużo różnych japońskich warzyw, których za nic nie potrafiłem rozpoznać: jakąś fasolę, dynie piżmowe, melony, a także normalne buraki, marchew i zwykłe dynie. Przyglądałem mu się często, gdy wyrywał chwasty spomiędzy dyń, i zawsze wtedy mówiłem: „Kuba Dyniogłowy znów poszedł do ogródka. Szuka sobie nowej głowy”.
Naprawdę wyglądał jak Kuba Dyniogłowy z tą swoją chudą szyją i okrągłą głową. Włosy miał podgolone jak u studenta college’u i zawsze się szczerzył. Miał wielkie zęby, których nie zakrywały wargi.
Wizja tego Japońca, który wędruje z gnijącą głową w poszukiwaniu nowej, prześladowała mnie, kiedy usuwano ich z Kalifornii. Wyglądał tak niezdrowo – głównie dlatego, że był wysoki, chudy i przygarbiony – że zastanawiałem się, co mu może dolegać. Wyglądało mi to na gruźlicę. Przez pewien czas bałem się – chodziło to za mną całymi tygodniami – że kiedyś w ogrodzie albo kiedy będzie szedł ścieżką do samochodu, ta szyja mu się złamie, a głowa spadnie pod nogi. Czekałem w strachu, kiedy to się stanie, ale za każdym razem, gdy go słyszałem, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wyjrzeć. Zawsze można go było usłyszeć, kiedy był w pobliżu, bo stale chrząkał i spluwał. Jego żona była bardzo mała i ładna i też pluła. Wyglądała prawie jak gwiazda filmowa. Jednak po angielsku, jak twierdziła moja matka, mówiła tak źle, że nie było warto się do niej odzywać; potrafiła tylko chichotać.
To, że pan Watanaba wygląda jak Kuba Dyniogłowy, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, gdybym w dzieciństwie nie czytał książek o krainie Oz. Właściwie ciągle jeszcze miałem parę z nich w pokoju, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Trzymałem je razem z czasopismami fantastycznonaukowymi, starym mikroskopem, kolekcją kamieni i modelem Układu Słonecznego, który zbudowałem na początku szkoły średniej na lekcję fizyki. Kiedy powstały pierwsze opowieści o krainie Oz, gdzieś koło 1900 roku, wszyscy uważali, że to zupełna fikcja, podobnie jak w książkach Jules’a Verne’a czy H. G. Wellsa. Teraz jednak zaczynamy rozumieć, że chociaż niektóre postacie, takie jak Ozma, Czarnoksiężnik i Dorotka, były produktami wyobraźni Bauma, to sam pomysł, że wewnątrz planety może istnieć inna cywilizacja, nie jest aż tak fantastyczny. Ostatnio Richard Shaver przekazał szczegółowy opis cywilizacji, która mieści się w środku Ziemi, a inni badacze liczą się z możliwością dokonania podobnych odkryć. Może być też tak, że zaginione kontynenty Mu i Atlantyda okażą się częścią starożytnej kultury, w której krainy istniejące wewnątrz planety grały ważną rolę.
Dziś, w latach pięćdziesiątych, oczy wszystkich skierowane są w górę, w niebo. Uwagę ludzi zaprząta życie na innych planetach. Jednak w każdej chwili ziemia może się nam otworzyć pod stopami, a dziwne i tajemnicze istoty wypełzną stamtąd i znajdą się nagle wśród nas. Warto się nad tym zastanowić, a tu, w Kalifornii, gdzie zdarzają się trzęsienia ziemi, sytuacja jest szczególnie napięta. Za każdym razem, kiedy przytrafia się trzęsienie ziemi, zadaję sobie pytanie: Czy tym razem otworzy się szczelina, która ukaże nam podziemny świat? Czy to już teraz?
Czasami podczas godzinnej przerwy na lunch dyskutowałem o tym z kumplami z pracy, a nawet z panem Poitym, który jest właścicielem firmy. Przekonałem się, że jeśli nawet któryś z nich zdaje sobie sprawę z istnienia innych inteligentnych istot poza ludźmi, to interesuje ich tylko UFO i te istoty, które widujemy na niebie, nawet o tym nie wiedząc. To jest właśnie to, co nazywam nietolerancją, a nawet uprzedzeniami, no ale nawet dzisiaj trzeba dużo czasu, żeby fakty naukowe stały się powszechnie znane. Wśród większości naukowców zmiany też zachodzą wolno, więc to my, obznajomiona z nauką część opinii publicznej, musimy stanowić awangardę. A jednak zauważyłem, że nawet wśród nas jest wielu takich, których guzik to obchodzi. Na przykład moja siostra. Od kilku lat ona i jej mąż mieszkają w północno-zachodniej części hrabstwa Marin i poza buddyjską religią zen nic ich nie interesuje. A więc, niedaleko szukając, w mojej rodzinie mamy osobę, która zrezygnowała z naukowej dociekliwości na rzecz azjatyckiej religii, dla krytycznego, racjonalnego myślenia tak samo groźnej jak chrześcijaństwo.
W każdym razie pan Poity okazał zainteresowanie, pożyczyłem mu więc kilka książek pułkownika Churchwarda na temat Mu.
Choć praca, którą wykonuję w warsztacie „Opony w Jeden Dzień”, jest interesująca, mam tam okazję wykorzystywać głównie moje zdolności manualne, a tylko niewiele z tego, co wiem na tematy naukowe. Jestem nacinaczem opon. Bierzemy łyse opony, to znaczy takie, które są zjechane do tego stopnia, że prawie lub w ogóle nie mają bieżnika, a potem ja i inni nacinacze pogłębiamy rozgrzanym prętem stary bieżnik, aż rowki sięgają do samej osnowy. Opona wygląda po tym tak, jakby była na niej jeszcze guma, chociaż właściwie jest tam tylko tkanina, z której robi się osnowę. Następnie malujemy wszystko czarną farbą na bazie gumy i opona wygląda, jakby była nie wiem jak dobra. Oczywiście, gdybyście założyli ją na koło, to wystarczyłoby najechać przy cofaniu na zapaloną zapałkę i trach! Kapeć. Zwykle jednak nacięta opona starcza na jakiś miesiąc. Nawiasem mówiąc, nie moglibyście kupić tych opon. Sprzedajemy tylko hurtowo, to znaczy handlarzom używanymi samochodami.
Praca nie jest zbyt dobrze płatna, ale dosyć zabawne jest szukanie śladów starego bieżnika – czasami prawie w ogóle go nie widać. Tak naprawdę to tylko ekspert, wyszkolony technik, taki jak ja, potrafi znaleźć i naciąć rowek. A nacinać trzeba perfekcyjnie, bo kiedy się wyjedzie poza ślad, to powstaje wielkie wyżłobienie i nawet idiota potrafi się wtedy zorientować, że to nie oryginalny, maszynowy bieżnik. Kiedy skończę nacinać oponę, wygląda ona dokładnie tak, jakby zrobiła to maszyna, a dla nacinacza nie ma na świecie większej satysfakcji.