- W empik go
Wyzwolona. Tom 2 - ebook
Wyzwolona. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA
Redakcya Admintstracya Warecka 14.
1907
Äîçïîëåíî Öåíçóðîþ. Âàðøàâà, 16 Àïðåëÿ 1900 ãîäà
I.
. II.
Ślub kościelny Cieńskich, będący dopełnieniem ich ślubu cywilnego, odbył się w cichości i zgoła nieznacznie. Nawet w hoteliku pani Pleury nic o nim nie wiedziano, a usunięte z przed drzwi krzesło nie zwróciło na siebie niczyjej uwagi.
Miodowe miesiące, które przypadły na czas feryi, postanowili małżonkowie spędzić nad morzem, w miejscowości cichej i nie drogiej. Obu tych warunków domagała się Wanda. Cisza potrzebna była jej nerwom, a taniość – pewnemu punktowi honoru, który nakazywał jej nie być mężowi swemu ciężarem.
Cieński był wprawdzie człowiekiem zamożnym, i żonie swej mogł był pozwalać na pewne „fantazyę,” Wanda jednak, jak we wszystkiem, tak i w małżeństwie, była za zupełną równością praw, a więc i–obowiązków.
I ona zresztą biedną nie była. Popiołek przed śmiercią nie tylko darował jej dług, ale nadto uczynił ją spadkobierczynią swej całej, dość znacznej schedy. Do odbioru jej potrzebne były jeszcze pewne formalności; w każdym razie zapis ten zdejmował z serca Wandy największą troskę, zapewniając możność dalszego swobodnego kształcenia się. Pod tym względem małżeństwo z Cieńskim nic w jej życiu nie zmieniało.
Cieński proponował wyjechać do kraju, odwiedzić rodziców i znajomych, ale Wanda odrzuciła propozycyę jednem słowem:
– Zawcześnie…
Pojechali przeto nad morze.
Miejscowość była jakby umyślnie dla zakochanych stworzona. Są na świecie takie urocze, zaciszne kąty, nad którymi zdaje się unosić uśmiech i błogosławieństwo Boga. Wszystko tam mówi o marności zabiegów ludzkich, zrodzonych przez pychę, chciwość, ambicyę i inne uczucia poziome, których jedynym przedstawicielem i wojownikiem w przyrodzie, jest – człowiek. Wszystko jednocześnie zachęca i nawołuje do zjednoczenia się w miłości.
Powiewy wiatru były tu pieszczotami, szum fal – muzyką; niebo miało raz podobieństwo do kryształowego dzwonu, kiedyindziej – do kotary z niebieskiego jedwabiu, rozpiętej nad łożem nowożeńców.
Wszystkie kwiaty cudownie pachniały, wszystkie ptaki dzwoniły jak dzwonki; wszyscy ludzie mieli na twarzy uśmiech.
Do poetyczności tego zakątka przyczyniało się w stopniu wysokim, że nie był on miejscem modnych schadzek tak zwanego „towarzystwa.” Piękności i powagi przyrody nie zamącał tu nieznośny snobizm, który z modnych miejsc kąpielowych czyni jakby dalszy ciąg bulwarów, klubów, salonów, buduarów, giełdy, teatru–całem jednem słowem, błyszczącej nędzy życia ziemskiego.
Cieńscy zamieszkali w prostym domku rybackim, który zresztą był schludny, wygodny i tak ładny, że się napraszał pod pędzel. Mieli tu obfitość dobrego mleka, ryb morskich i jarzyn; mieli widok na morze, którego szum do snu ich kołysał, mieli kąpiel o sto kroków ledwie od domu, mieli wreszcie bezmiar ciszy, którą prócz morza przerywały tylko rzewne piosenki młodej rybaczki tęskniącej za nieobecnym mężem.
Garstka osób, które tu równocześnie z nimi zdrowia i wytchnienia szukały, na wielkiej przestrzeni rozproszona, tak w nią wsiąkła, że się obecności jej prawie wcale nie czuło.
Każdy żył swoim dworem i sam sobie musiał wystarczać. Każdy też doświadczał złudzenia, że zerwały się wszystkie nici wiążące go ze światem. Jest wielu takich, którym myśl la nie byłaby tajemną; tacy jednak do ustronia tego nie zaglądali.
Po rannej, obowiązkowej kąpieli, towarzystwo tutejsze rozpryskiwało się na wrszystkie strony, stając się jedynem w swoim rodzaju społeczeństwem – samotników. Tak jednak rzeczy się układały, że prawie każdy samotnik miał swoją samotnicę. Te pary samotne i nigdy z innemi nie łączące się, błądziły przez cały dzień, a gdy księżyc świecił, to i przez noc całą, po wybrzeżu, między skałami i po wydmach, rzadkimi chwastami porosłych, lub też, przy spokojnem morzu, kołysały się w łodziach ua fali.
Jedne z nich zabawiały się malarstwem, inne–rybołóstwem, inne jeszcze–herboryzacyą. Ale to były tylko dodatki. Zajęcie główne polegało na patrzeniu sobie w oczy, ściskaniu się za ręce, obejmowaniu się za szyję i całowaniu. Wszystko totem swobodniej i otwarciej mogło być uprawiane, że kochanków podpatrywały tylko mewy, unoszące się wysoko z piskiem żałosnym.
Miejsce to było jakby jedną wielką „ko-chalnią.”
W powietrzu unosiła się tu jakaś odrębna woń miłości, odbierająca hart, sprawiająca zawrót i upojenie. Załomy skał, mchami aksamitnymi wysłane, cieniste i chłodne groty, wklęsłości dolin pełne kwiatów o zapachu odurzającym, ustronne laski, których alkowianej ciszy nawot świergot ptactwa nie przerywał szeptały bez przerwy kusząco:
– Kochajcie… kochajcie… kochajcie…
Ażeby, żyjąc w tej atmosferze ognia, nie rozgrzać się i nie zapłonąć; trzeba było być chyba napełnioną „zimnymi humorami” salamandrą.
Ranek był prześliczny. Rozsypał on tyle barwr po niebie, ziemi i wodzie, że świat cały połyskiwał tęczowo, jak koncha morska.
Morze w niektórych miejscach karbowało się drobniutkiemi falami, każda zaś fala zdawała się innym migotać kolorem; gdzieindziej, miało gładkość i ciężkość oliwy. Na niebie widać było jakby odbicie morza. Tak samo stroiło się ono w drobne, tęczowo połyskujące chmurki, i tak samo połyskiwało gdzieniegdzie płatami zupełnie gładkiego błękitu.
W dali pełzały po wodzie mgły różowe, liliowo, złociste, zakrywając całkowicie linię horyzontu. Nie było widać gdzie kończy się morze, a zaczyna niebo. Dwie te potęgi zlewały się razem, tak, że zdawało się iż płynąc w kierunku mgieł owych, po pewnym sie zapłynie się do Boga.
Zaraz po kąpieli i śniadaniu, Wanda popłynęła z mężem na morze. Czyniła to często i z porady lekarza i z własnego upodobania. Przy spokojnej fali, powolne kołysanie się w łodzi wprowadzało ją w rodzaju półsnu, nadzwyczaj dobroczynnego, gdyż zwalniającego od myślenia. Zmęczony jej mózg pożądał i potrzebował takiego odpoczynku.
Ale tego ranka było coś w powietrzu, na ziemi i na wodzie, co nie dawało jej zapaść w zwykłe odrętwienie. Czuła się niespokojną i podnieconą. Drażnił ją leniwy ruch łodzi, drażniło nerwowe rzucanie się Cieńskiego, drażniły oczy przewoźnika, wpatrującego się kolejno to w nią, to w jej rowarzysza.
Przewoźnik stary, wysłużony rybak, z twarzą pokrytą zmarszczkami i od słońca prawie czarną, pogodny zresztą i uśmiechnięty jak wszyscy mieszkańcy tego ustronia, przyglądał się Cieńskim z dziwnym wyrazem twarzy, w którym Wanda dopatrywała się – szyderstwa.
Może było to jedno ze złudzeń, jakim łatwo ulegają ludzie zdenerwowani; cokolwiek-bądź Cieńscy tworzyli parę, która w doświadczonym rybaku łatwo mogła była obudzić zdziwienie. Czuła to dobrze Wanda, dziś zaś czuła lepiej, niż kiedykolwiek.
Nie! nie byli oni taką parą małżeńską, jak inne, a raczej byli taką, jak żadna inna. Wanda myślała o tem dużo w ostatnich dniach, i przyszła do wniosków, które ją zasmuciły.
Nie była ona nigdy i nie chciała być uczuciową. Tak zwane „serce” pełniło w niej zawsze rolę czynnika drugorzędnego. Jednak gdy porównywała to, co w teoryi znane jej było o miłości, z tem, co pod tem imieniem przyniosło jej życie, nie mogła oprzeć się uczuciom wielkiej goryczy.
– Jedno z dwojga – myślała.–Albo cały świat gra komedya i nazywa szkło brylantem albo też mnie jednej od losu zamiast brylanta… szkło się dostało.
Przechylała się naprzemian ku jednemu lub drugiemu przypuszczeniu. Pojęcie miłości było dla niej dotąd czemś niepochwytnem. Miała dopiero jej przeczucie. Ale nie chciała przyznać się do tego ani przed innymi, ani przed sobą.
Cieńskiego lubiła. Było jej z nim lepiej, niż bez niego. Rozumiała jednak, że ten stosunek nie jest niczem innem, jak koleżeństwem.
Wystarczało jej to zupełnie w Paryżu, wrśród zwykłego biegu życia studenckiego. Ale tu, zdala od książek, starych profesorów i mozolnej, jednostajnej pracy, otworzyły jej się oczy na wiele rzeczy dawniej nie rozumianych. Odgadła, że w stosunku pomiędzy mężczyzną i kobietą, poza koleżeństwem i poza przyjaźnią, istni ej">istniej e jeszcze coś stokroć gorętszego i stokroć słodszego…
Siła nie na wylezienie wartości tego x; nie mogła jednak określić go inaczej, jak przez drugą, niewiadomą.
Tyle widywała tu par młodszych i starszych, małżeńskich i niby-małżeńskich! Żadna nie była podobna do tej, którą tworzyła ona z Cieńskim. W oczach tych wszystkich kobiet i tych wszystkich mężczyzn, błyszczał jakiś szczególny ogień, którego nie miały oczy ani jej, atti jej męża. Czyżby posiadali oni jakiś rodzaj mądrości dla niej niedostępny?
Z niektórymi miała sposobność rozmawiania, i przekonała się, że pod względem umysłowym są prawie prostaczkami. Dla większości, wyższa matematyka obcą była nawet z nazwiska. Jakiż stąd wniosek? Ten chyba, że przy nizkim poziomie naukowym, brali oni chimerę za rzeczywistość i bawili się jak dzieci, albo jak ludzie bez kultury, złudzeniem, nazwanem przez siebie „miłością.”
– Jeśli jednak to złudzenie czyniło ich szczęśliwymi–szeptał w duszy Wandy głos nie – śmiały – to czyż ich prostota nie była więcej warta od wysokiej wiedzy?
Głosowi temu Wanda nie dawała ucha. Owszem, tłumiła go, jakby był głosem szatańskim. Cały gmach jej umysłowości spierał się na przekonaniu, że tylko wiedza dać może człowiekowi szczęście prawdziwe.
Wszystko to tworzyło jakiś szczególny węzeł, nad którego rozplataniem daremnie się siliła…
Troski te i niepokoje, kryjąca się zwykle w mrokach, opadły ją teraz w biały dzień, jak stado kruków, i czarnemi skrzydłami słońce jej zakryły. Pochyliła głowę i oczy przymknęła.
Zbudził ją śmiech głośny, wesoły.
W odległości kilkudziesięciu kruków, przepływała barka, wioząca młodą parę, niedawno nad morze przybyłą.
Kobieta leżała na spodzie barki, wysłanej dużym kobiercem, zarzuciwszy ręce na szyję pochylonego nad nią mężczyzny. Oboje patrzyli sobie w oczy z nieclająeym się opisać wyrazem rozkosznego upojenia, i śpiewali na całe gardło jakąś piosenkę miłosną. Na ławce przy nich leżały kwiaty, pomarańcze i butelka z winem.
Fala, jakby przyjmując udział w wesołości tej pary, podrzucała figlarnie barkę do taktu piosenki; ptactwo morskie leciało za nimi z krzykiem rozgłośnym; słońce obrzucało ich ich barkę snopami złotych iskier.
Przepłynęli, nie widząc Cieńskich. Nie dojrzeliby może i największego okrętu! Św cały i ludzkość cała zamykała się dla nich. W dwóch pojęciach i w dwóch słowach: ja i ty.
Wandę ukłuło coś w samo serce, nic nie odpowiadając na pytania Cieńskiego, który stał się nagle rozmownym, kazała przewoźnikowi płynąć z powrotem.
– Wiecie? Ja już dalibóg nie wytrzymam dłużej w tej dziurze. Mam już potąd (pokazał na gardło) tego morza, tego piasku i tych trelów rybackich. Wściec się tu można, jak honor kocham! Ani dzienników, ani biblioteki, ani nawet jakiego takiego muzeum. Myślałem że choć kamienie druidyczne znajdę, ale i tego nawet nie widać w tym kącie przeklętym!….
Cieński, z wypiekami na drobnej twarzy, biegał po niewielkiej izbie, potrącając proste sprzęty z białego drzewa i ciągnąc za sobą to w tę, to w drugą stronę, obłoczek dymu z papierosa.
Wanda słuchała go w milczeniu, skulona apatycznie na nizkim, słomą wyplatanym stołku. I ona trzymała w ustach papieros. Od pewnego czasu przywykła do palenia, częścią z nudów, częścią dla umyślnego narkotyzowania się.
– Jednakże–odezwała się po chwili sennym głosem – jest tu dość ludzi, bardzo zadowolonych i z miejsca z pobytu w niem…
– Alboż to ludzie! – rzucił ze wzgardą
Cieński.
– Nie goryle przecię… – zauważyła powoli.
– W każdym razie coś pośredniego pomiędzy człowiekiem a małpą. Jacyś urzędnicy, kupcy, malarze…
Wanda nic nie odrzekła.
– Jaka szkoda, żeście dotąd jeszcze nie poznali Nietschego–ciągnął Cieński.– Zaraz za powrotem dam wam jego dzieła do przeczytania.
Nie przestawali mówić do siebie „wy,” uważając, że ta forma stwierdza wrzajemny szacunek małżonków.
– Słyszałem coś o jego teoryi „nadludzi”–wtrąciła Wanda, otaczając się dymem.
– Pyszna, boskateorya! Bo jedno zdwrojga: albo istnieje postęp i doskonalenie się ludzkości przez rozum, albo–stoimy i zawsze stać be dziemy w miejscu. W ostatnim wypadku jesteśmy tylko trochę doskonalszą odmianą małp; w pierwszym–musimy uznać gatunkową różnicę pomiędzy ludźmi rozumnymi a głupcami. Ponieważ ostatni obraziliby się, gdyby ich zaliczono do gorylów i szympansów, (możeby goryle i szympansy również były o to obrażone), więc pozostawiając głupcom tytuł ludzi, musieli rozumni nazwać – się inaczej. Stąd to powstała nazwa Ucbcrmensch, nie tylko głęboko, ale i dowcipnie wymyślona przez Nitschego.
Senne dotąd oczy Wandy zamigotały. – W tem jest dużo racy i–zauważyła, cokolwiek się ożywiając.
Cieński zatrzymał się, bębniąc nerwowo palcami po stole.
– Pomyślcie – prawił ze wzrastającym zapałem–czy istnieje jakakolwiek łączność pomiędzy nami a nimi? My żyjemy mózgiem, organem najszlachetniejszym; oni cel i motor życia umieścili w żołądku. Nie sąż to gąsienice, łażące po drzewie życia po to tylko, aby liście na niem obżerać? Nie sąż to podrzędne rodzaje stworzeń, zajęte wyłącznie akcyą rozrodczą?
Wanda słuchała z wielką uwagą.
– Jednak–zauważyła-oni szczęśliwsi są od nas.
Cieński zmarszczył się tak silnie, że aż mu binokle z małego nosa spadły. Potem zaśmiał się piskliwie.
– Być może – rzekł wreszcie, dusząc się od tłumionej uciechy.–Ale nieszczęśliwszemi jeszcze od nich są wieprze i osły.
Teraz i po ustach Wandy – która zresztą nigdy się nie śmiała – przemknął wyraz wewnętrznego zadowolenia.
Cieński prostym i prostackim argumentem przywrócił jej spokój, za którym od dawna już daremnie goniła. Hydra zwątpień, w ostatnich czasach mózg jej szarpiąca, otrzymała prawdziwe uderzenie pałką w łeb. Zabita, czy tylko ogłuszona, wypuściła ją w każdym razie ze swych szpon tygrysich.
Wyjechali, nie czekając końca sezonu. Jemu było tam duszno, jej za przestronnie. Wobec tego morza, tych skał, tego nieba i tych prostych, tak doskonale do przyrody tamtejszej przystosowanych ludzi, czuli się oboje zanadto – cudzoziemcami.
Ferye upływały dopiero za kilka tygodni, wracali więc do Paryża „rzemiennym dyszlem,” zatrzymując się po tygodniu w każdem z miast większych; a do niektórych umyślnie zbaczając.
Właściwej żyłki tyrustowskiej żadne z nich w sobie nie miało. Osobliwościom przyrody i arcytworom sztuki Cieński przygląda! się wzrokiem zimnym, nie zdradzającym przelotnej nawet ciekawości, zdumiewające ogromem – naiwności. Jak większość ludzi, zbyt wyłącznie i zbyt wcześnie naukom ścisłym oddanych, nie odczuwali oni piękna i cenić go właściwie nie umieli.
Mimo ciągłej zmiany miejsca i obfitości coraz nowych wrażeń, dokuczała obojgu nuda. Taili ją wzajem j przed sobą, krępowani pewnego rodzaju wstydliwrością, właściwą wszystkim młodym, nawet w tak niezwykły sposób skojarzonym małżeństwom.
Bezpośrednią przyczyną nudy była ścisła umysłowa dyeta, na jaką skazali ich lekarze przed wyjazdem. I mężowi, i żonie zabroniono jak najsurowiej prowadzić studya naukowre, czytać uczone dzieła–myśleć nawet o specyal-nościach, którym się poświęcali.
Dość dziwny był to zakaz dla małżonków, udających się w podróż poślubną, widocznie jednak nie przedstawiali oni dostatecznej pewności, że sami sobie wystarczą…
Paryzcy lekarze bywają domyślni, a zarazem i pomysłowi. Aby zabezpieczyć się, że zalecenia ich będą wypełnione, straż nad żoną powierzyli mężowi, a nad mężem żonie.
Jeszcze w Paryżu małżonkowie przetrząsnęli nawzajem swoje walizki podróżne, przyczem Wanda skonfiskowała Ci emskiemu grube dzieło o starożytnościach assyryjskich, on zaś zapłacił jej za to wyrzuceniem ukrytych między sukniami „biuletynów” Akademii nauk.
Pewnego razu, na czwarty czy piąty dzień po przybyciu do pewnego dużego miasta, którego osobliwości już zwiedzili, Cieński rzekł do żony:
– Uprzedzić wras muszę, że dziś nie będę mogł towarzyszyć wam w wycieczkach na miasto. Nawet obiad bądźcie łaskawi zjeść bo ze mnie. Pewne drobne, osobiste sprawy zmti-szają mnie do wcześniejszego wyjścia z domu. – To dziwnel – zawołała Wanda prawie… z radością – właśnie i ja o toż samo prosić was miałem. Muszą załatwić kilka „babskich” interesów, przy których współudział wasz byłby zupełnie zbyteczny.
– Więc do widzenia. Wrócę przed wieczorem.
– I ja zapewne nie wcześniej.
Podali sobie ręce. Cieński wybiegł z nerwowym pośpiechem. Można byłoby sądzić, że mu przepięła skrzydła-miłość wiarołomna.
Już zapalano gaz, gdy małżonkowie weszli prawie jednocześnie, ze stron przeciwnych, na werendę kawiarni hotelowej. Każde miało w ręku sporą paczkę.
Przywitali się po koleżeńsku i usiedli przy jednym stoliku. Żadnemu przez myśl nawet nie przeszło wystąpić z zapytaniem:
– Skąd wracasz?–co niesiesz?
Obustronne poszanowanie swobody było pierwszem przykazaniem ich katechizmu małżeńskiego.
Po krótkiej, obojętnej rozmowie i przerzucaniu dzienników wieczornych, przeszli do hotelu, gdzie zajmowali dość duży pokój z alkową. W pokoju sypiał mąż, w alkowie zastawionej parawranem żona.
Wandzie pilno było tego wieczora do spoczynku. Prawie zaraz po powrocie, powiedziała Cieńskiemu „dobranoc” i wślizgnęła się do swej sypialni, nie zapomniawszy zabrać ze sobą przyniesionej z miasta paczki.
Po chwili, była już w łóżku, zakryta zupełnie rozsuniętym na całą szerokość parawanem. Świecę postawiła przy sobie na mocnym stoliczku i szybko, z dziwną jakąś pożądliwością jęła odwijać paczkę.
W paczce były książki.
Pochwyciła leżącą na wierzchu, podniosła do oczu i… odrzuciła na stolik, skrzywiwszy się gniewnie. Następnie zrobiła to samo z drugą i trzecią.
Ściągnęła brwi, pomyślała chwilę i rzekła, unosząc się na pościeli:
– Czy już śpicie?
– Co znowu! –odparł chłopięcym głosem Cieński – Jeszczem nawet ostatniego papierosa nie wypalił. Czy wam co podać?
– Tak. Podajcie mi z łaski swej – moją paczkę.
– Wzięliście ją ze sobą do alkowy. Wzięłam, ale nie swoją.
– Jakto?
– Otworzywszy, przekonałem się, że to wasza paczka.
Nastąpiła dość długa chwila milczenia. Cieński widocznie zakłopotany, nie wiedział co mówić. Palił szybko papierosa oraz wydobywał i chował zegarek, wcale nań zresztą nie patrząc.
– I cóż ta paczka?–spytano z poza parawana.
– Paczka?… Nie wiem o jakiej paczce mówicie?
– O tej, którą z miasta przyniosłam.
– A… a co jest w tej paczce?
Na to zapytanie, które jakby mimowolnie wyrwało się z ust mówiącego, odpowiedziano głosem podniesionym i wyrażającym niesłychane zdziwienie:
– Co to znaczy, panie Cieński? Skąd ta indagacya?
Wybaczcie…– bąknął nieśmiało mąż Wandy, z krzesła wstając.–Ale skoro wam już wiadomo co mieściło się w mojej paczce, więc… zdawało mi się… wyobrażałem sobie… że… że…
Wanda przecięła krótko te dowodzenia.
– Ja do waszej paczki zajrzałem nieumyślnie–rzekła głosem nie tyle gniewnym, co na gniew silącym się.
Cieński, zmilczawszy, zabrał się do szukania paczki, i nie bez trudności znala.l ją na fotelu, pod porzuconem niedbale okryciem żony. Wyciągając, bez zbytniego pośpiechu, obmacał ją dokładnie palcami i przekonał się, że zawiera–książki.
Nie mogł powstrzymać cichego, Mefisto-wego śmieszku.
Śmieszek ten brzmiał jeszcze w jego głosie, gdy zbliżywszy się do parawanu, mówił:
– Proszę was. oto paczka…
Ponad parawanem ukazały się obnażone poza łokieć ręce–kształtne, choć słabo jeszcze rozwinięte ręce młodej kobiety, od których atłasowo gładkiej skóry świec odbijało się połyskliwie.
Cieński emu przypomniały się z fresków egipskich nagie ramiona młodych kapłanek, śpiewających hymn do wschodzącego słońca przy muzyce harf…
Przypomnienie to rozmarzyło go na chwilę–o ile w ogólności mogą rozmarzać się uczeni i erudycyi tego, co on, kalibru.
– Nie dziwię się waszej pomyłce–dodał, wręczając paczkę, a śmieszek szatański nie przestawał syczeć w jego głosie.
– Dlaczego? – spytała Wanda, już o wiele łagodniej.
– Paczki tak są do siebie podobne…
– Z wierzchu.
– I we środku.
Na gniew nie było już miejsca. Zrozumiała to Wanda i rzekła żartobliwie:
– Winniśmy oboje-–musimy więc nawzajem udzielić sobie rozgrzeszenia.
Cieński zaśmiał się cienko.
– To i lepiej!–rzekł. – Teraz już każde będzie mogło czytać, po muzeach łazić, ze specya-listami gadać i studyować – ile się zmieści. A przyznajcie, że bez tego wszystkiego było nam obojgu dyablo nudno…
– Przyznaję. Oto wasza paczka. Róbcie z nią, co się wam podoba. Ja zabieram się do swych skarbów. Mam tu zwłaszcza jedną świeżuteńką rozprawę, która mnie ciągnie jak magnes. „O kamieniach spadłych z księżyca”– pomyślcie tylko!
W takim razie: dobranoc.
– Dobranoc.
Długo w noc paliło się światło u młodych małżonków. Nazajutrz prawie do południa drzwi ich pokoju były zamknięte.
Służba hotelowa przechodziła mimo tych drzwi na palcach, zamieniając znaczące uśmiechy…
Koledzy i koleżanki obojga Cieńskich zajęli się usłaniem wygodnego „gniazdka” dla młodej pary podczas jej swobodnego bujania po prowincyi. Pozostawiona przez małżonków, a dość znaczna, jak na stosunki studenckie suma, znakomicie zadanie to ułatwiła.
Wynajęto mieszkanie w pobliżu Obserwa-toryum, gdyż Wanda koniecznie tego sobie życzyła, Były tam trzy pokoiki, przedpokój, i jakaś nieokreślonego przeznaczenia komórka. Kuchni nie było, gdyż Cieńscy postanowili po dawnemu stołować sie na mieście.
Z trzech pokoików, jeden przeznaczono na pracownię pana, drugi na pracownię pani; trzeci, leżący w pośrodku, stanowił miejsce neutralne i służyć miał za salonik do wspólnych idanek i do przyjmowania gości. Komórkę zajęła stale ugodzona posługaczka.
Dzięki draperyom z przeróżnych ciemnych i jasnych kretonów, oraz kwiatom, które w Paryżu są bardzo tanie, mieszkanko przybrało pozór strojny i wresoły. Salonik zyskał ozdobę z wynajętego pianina.
Uwzględnione też zostały i specyalne upodobania małżonków. W pokoju Wandy, koleżanki zawiesiły wielką i kosztowną fotografię nieba, świeżo wykonaną połączonem staraniem kilku instytucyj naukowych. Pracowmię Cieńskiego przyozdobił posążek Buddy, który po oczyszczeniu z kurzu i odzłoceniu, zajął miejsce na przygotowanym umyślnie trójnogu z czarnego drzewa.
Pewnego wieczoru, gdy przygotowania były już na ukończeniu, dwaj posłańcy miejscy przynieśli na ręcznem nosidle duży obraz. Miał on być „zamówiony przez samą panią.” Nie wdając się w dłuższe dochodzenia, obraz przyjęto i zawieszono w saloniku nad pianinem. Posiadał on ramy z kombinacyi czarnego i gorąco złotego pluszu, przedstawiał zaś coś środkującego pomiędzy majonezem z homara, wybuchem wulkanu i nagą kobietą.
Cieńscy powrócili wcześniej, niż się ich spodziewano. Jeszcze nie minęła całkowicie kanikuła, gdy zjawili się w Paryżu, otrząsając z obuwia proch podróżny, a wystawiając się na gorszą odeń kurzawę przeludnionego miasta.
Podniecenie nerwowe nie opuściło ani Wandy, ani Cieńskiego. Obejrzeli przelotnie swe „gniazdko,” rozgościli się w niem szybko i niedbale, jakby to była izba hotelowa, i rzucili sie natychmiast bez pamięci w odmęt studyów i rozpraw naukowych.
Specyalności ich nie miały pomiędzy sobą żadnych punktów stycznych, pociągnęły ich przeto od razu w strony przeciwne. Zaledwie stanęli na bruku paryskim, rozeszły się ich myśli, uczucia i dążenia. Rozeszły się nawet poniekąd i ścieżki ich życia.
Przez pierwsze trzy dni nie zamienili prawie ani jednego słowa.
Czwartego dnia w porze rannej, odwiedził młodych małżonków znajomy lekarz–ten sam, co wyprawił ich nad morze i kazał na ścisłą dy-etę umysłową.