- W empik go
Wyzwolony 45 - ebook
Wyzwolony 45 - ebook
Warszawa. Wymarłe miasto, do którego wraca życie, i w którym życie się odbiera. Odradzają się kina, Fogg śpiewa w swojej kawiarni, znów kursują tramwaje i kolejka EKD, a nowe władze organizują areszty, więzienia i obozy.
Październik 1944. Na lewym brzegu Wisły upadło powstanie. Na prawym swoje rządy wprowadzają Armia Czerwona, NKWD oraz UB. Funkcjonariusz przedwojennej Policji Państwowej – Wincenty Rybski - dostaje się w ręce majora Kolickiego, oficera radzieckiego kontrwywiadu wojskowego. Rybskiego zdradziła Aleksandra Fuchs, Żydówka której uratował życie w czasie wojny.
Kolicki daje Rybskiemu ultimatum – nie tylko chce uratować mu życie za oddanie tajnych dokumentów, które zdobył w czasie powstania, ale oferuje mu posadę w Głównym Zarządzie Informacji Wojskowej.
Jaką decyzję podejmie Rybski? Czy przyjmie propozycję, by ocalić swoje życie?
A może planuje coś więcej, niż tylko ratowanie własnej skóry?
Wyzwolony 45 to sensacyjna opowieść o trudach i niebezpieczeństwach powojennego życia, w której fikcja przeplata się z historycznymi wydarzeniami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66939-50-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚMIERĆ PO RAZ KOLEJNY
Sierpień 1945
Warszawa
Ile razy można zabijać jednego człowieka? Jego zabijano już tyle razy, że wszystkich nie pamięta, a nawet nie o wszystkich wie. Bo nie sposób wiedzieć, ile bomb nie doleciało do jego schronu w piwnicy, bo pilot spudłował albo wybrał inną kamienicę; nie miał pojęcia, czemu Kurt, Hans czy inny Wolfgang ustawił celownik tak, że krowa – salwa z zapalających rakiet – zamieniła w płonące kukły nie jego, tylko sąsiadów. Wiedział za to, że uniknął śmierci na Podwalu, dlatego że nie miał czasu i chęci przebijać się przez tłum, by popatrzeć na zdobyczny czołg, odszedł w ostatniej chwili i wybuch tylko go sponiewierał. Przesłuchania, więzienne cele, obozowe baraki, kule świszczące koło ucha, egzekucje za ścianą. Kto by to zliczył tak bez kartki i ołówka! Za to dobrze pamiętał ten pierwszy raz, kiedy tonął w Wiśle. Uratował go wtedy Maniek Ciechaniak, wyciągnął go z rzecznego wiru, choć parę chwil wcześniej Wicek Rybski, skoczywszy do wody, wykonując akrobatyczną ewolucję niczym cyrkowiec, wygrał z nim wyścig o miano króla wieczoru. Mimo to Maniek rzucił się za nim, ocalił go i zostali największymi przyjaciółmi. Jak to bywa z największymi przyjaciółmi, braćmi krwi jak z westernu albo romantycznej powieści, skończyło się na tym, że zostali śmiertelnymi wrogami. Chcieli się pozabijać, chociaż najpierw Maniek jemu, a później on Mańkowi uratował życie. Podobnie było z kapitanem Portugalczykiem. A jak było z Olą? Tego nie sposób było porachować i ocenić, bo ta historia jeszcze się nie skończyła. Wiedział, jak się zaczęła. I kiedy. Czternaście lat temu na Saskiej Kępie, od walki z bandytami, walki na śmierć i życie, z której wyszli cało tylko po to, by po latach połączyła ich wojna i kolejna walka o przetrwanie. Ale ta nie trwała paru minut, tylko sześć lat. Sześć lat z ogonkiem, cholera wie jak długim, może dłuższym niż sama wojna, bo wyzwolenie nie skończy się tak szybko, jakby tego chcieli wyzwalający i wyzwoleni. Za kilka chwil on, ocalony, a później wyzwolony, dorzuci do historii nowego ładu swoją cegiełkę, która w szerszym obrazie niczego nie zmieni, ale która może uratuje czyjeś życie. A czy on sam wyjdzie z tego cało? To już inna sprawa. Zabijano go już tyle razy. Pewnie w końcu komuś się uda, oczywiście miał nadzieję, że to nie będzie dzisiaj. Przeładował szmajsera, był gotów, jak najbardziej gotów na śmierć, ale bardziej na czyjąś niż swoją.I UPADEK
Lipiec 1944
Zamojszczyzna
Kapral Armii Krajowej Biały.
Dlaczego Biały?
Bo nie Czarny.
Chciał być Czarnym, jak ten rycerz, Zawisza Czarny z Garbowa, ale nie mógł, bo pochodził z Grabowca, a nie z Garbowa, a w Grabowcu był tylko jeden Czarny – porucznik Paweł Runkiewicz, syn właściciela cegielni. Konspiracja konspiracją, ale każdy znał Czarnego i wiedział, kim jest: że kieruje oddziałem partyzanckim, kompanią AK i że jest porucznikiem. Przecież w ważnych sprawach organizował zebrania, jego chłopcy mieli kwatery w okolicznych wioskach, a jeśli ktoś chciał do partyzantki, to ludzie walili prosto do niego. Biały był jednym z jego łączników, tak trochę na wariata, ot, chłopak ze wsi, który przeniesie meldunek albo i poda godzinę zbiórki, albo jakieś hasło. Później już był prawdziwym partyzantem, pierw strzelcem, później starszym strzelcem, a że się wyróżniał, to dostał kolejny awans i mimo że był młody, nie miał za sobą służby wojskowej ani nie walczył we wrześniu, to dochrapał się w końcu kaprala!
Wojowali więcej niż ci wrześniowi żołnierze, bez przerwy bijąc się z Niemcami i Ukraińcami. Pod koniec 1942 roku zaczęła się obrona polskich wiosek przed niemieckimi wysiedleniami i wywózką do obozów, a później poszło już na całego. Nie tylko bronili, sami też brali odwet. Płonęły wsie czarnych, czyli niemieckich kolonistów, szły też z dymem ukraińskie sioła, bo Ukraińcy dołączyli się do Niemców. Wojna, tak trzeba było. Wszystko wtedy było możliwe, każdy mógł być sojusznikiem, jeśli wróg był wspólny, więc choć się wydarzył siedemnasty września i sowiecki cios w plecy, wywózki oraz Katyń, to jednak gdy trzeba było, schodzili się z ruskimi partyzantami. Sowieci nie chcieli się z nimi strzelać, szli na Germańców, tak mówili. Aż w kwietniu 1944 roku pojawiła się ich cała armia. Z pół tysiąca ludzi przekroczyło Bug, nazywali się Zgrupowanie imienia Aleksandra Newskiego. Obie strony szybko się dogadały, ustaliły, co i jak i radzieccy partyzanci dostali od AK nie tylko wolną drogę, lecz także przewodników. Nie czekali na swoich, tylko ruszyli dalej, aż pod Trzeszczanem chcieli ich zatrzymać Niemcy. A właściwie wziąć w kleszcze, bo zaatakowali Ruskich od strony Drogojówki. Dwa dni się bili, a do bitwy dołączyli się chłopcy od Poleszuka i Żbika. Niemcy dostali w skórę, bo Ruscy byli dobrze zorganizowani, zaminowali podejście na swoje pozycje i w powietrze wyleciało kilka niemieckich samochodów. W końcu musieli się jednak wycofać, bo hitlerowcy ściągali coraz większe posiłki, a do tego ponieśli straty, byli ranni i zabici. Tych lżej rannych opatrzyli, ale dziewięciu ludzi było w ciężkim stanie i wymagało leczenia. I ci właśnie trafili do nich, do Siedliska pod Grabowcem. Przywieźli ich na furmankach, w eskorcie czterdziestu piechurów. Było uroczyście i wzruszająco, z muzyką, biesiadą i zapewnieniami o przyjaźni. Ruski kamandir major Karasiow mówił o braterstwie broni i pięknie się odwdzięczył za opiekę nad swoimi chłopcami, bo sprezentował czternaście zwykłych i dwa karabiny maszynowe. I pistolety dał, granatów dołożył i amunicji pełne skrzynie, a jakby tego było mało, to jeszcze parę kilogramów trotylu akowcom zostawił. Wyściskali się, pożegnali, a z tych dziewięciu nieboraków udało się uratować ośmiu, choć jednemu nogę powyżej kolana musiał doktor ciachnąć, ale fachowo, jak należy, to zrobił, bo radziecki partyzant przeżył. Karmili ich, aplikowali lekarstwa, dbali jak o synów i braci, więc szybko doszli do siebie i sześciu dołączyło do swoich. Dwóch tylko, Artiom i Alosza, który złapał zapalenie płuc, zostało do przyjścia Armii Czerwonej. Gdy weszli Sowieci, to zdawało się, że wyzwolenie i koniec wojny. A kiedy przyszły regularne oddziały, to były braterstwo i radość, jak z tymi partyzantami od majora Karasiowa. Przywitali się wylewnie, po słowiańsku, ale ta przyjaźń trwała krótko, bo zaraz nadciągnęło NKWD. I braterstwo zastąpiły wycelowane lufy mosinów, pepesz i naganów. Kazali broń oddawać.
Biały nie oddał, uciekł. Bo przecież z Niemcami mieli się bić, nie można kończyć tak w pół drogi. Jak koniec wojny, skoro Niemcy jeszcze w Warszawie, skoro Berlin nie został zdobyty?
Biały zamelinował się gdzieś między Zamościem a Hrubieszowem. Spotkał takich jak on. Niektórzy byli rozbrojeni, ale na niby. Broń zakopana, schowana, zabezpieczona. Przyszedł rozkaz, że kto może, ten idzie na Warszawę, bo tam powstanie. Szykowali się, że trzeba będzie tam po partyzancku pójść, lasami, polami, nocą, między ruskimi oddziałami. Z Niemcami i Ukraińcami tak tańczyli, więc i teraz dadzą radę.
Zeszli się na rozkaz komendanta Stera dziesiątego sierpnia w Ornatowicach. Trzy tysiące ludzi! Sowieci o tym wiedzieli. Przybyli z Hrubieszowa pułkownik wojska i major NKWD. Powiedzieli, że skoro idą na Niemca, na pomoc Warszawie, to im pomogą. Powiedzieli, że nie mają się co kryć z bronią, że wsio w pariadkie, że nie tylko oddadzą im, co wcześniej zabrali, ale też dozbroją. „Nie macie broni ciężkiej, amunicji u was mało, więc dostaniecie co trzeba, taczanki, granaty i amunicję, a do naszych linii, na front dostaniecie podwózkę ciężarówkami” – mówili jak sojusznicy. Jak im nie wierzyć, skoro cel ten sam był: wyzwolić Polskę, pogonić Niemców do Berlina, złapać Hitlera. No i umowa była uroczysta, a major NKWD dał czestnoje słowo sowietskogo oficera. Słowo honoru to słowo honoru, w dodatku oficerskie. Ten i ów mówił, że już wcześniej różne rzeczy obiecywali, że jak się spotkali z jednym oddziałem, z którym rozwalali Niemców, to dowódca ruski swój medal polskiemu dał. Od munduru go sobie odpiął! A dwa dni później ten sam dowódca przyszedł z oddziałem, otoczył i kazał oddać broń. Byli więc czujni i w napięciu czekali na szesnasty sierpnia. Bo na ten dzień umówili się z radzieckim oficerem w Hrubieszowie. Tam miały czekać na nich broń i transport.
Mijał dzień za dniem, ale nic się nie działo. Nic, kompletnie nic poza tym, że co rusz kolejni polscy partyzanci się pojawiali. Ściągali chłopcy z terenu, z powiatu hrubieszowskiego i z odleglejszych stron. Wielkie poruszenie się zrobiło i nawet tacy, którzy się wcześniej migali, przyszli, na ochotnika się zgłosili. We wsiach, miasteczkach i w samym Hrubieszowie kobiety naprawiały mundury, szyły furażerki. Mieli się wyszykować, żeby po wojskowemu dumnie wejść do powiatowego miasta, żeby nacieszyć mieszkańców widokiem polskiego wojska i pokazać Rosjanom, co znaczy polski żołnierz. „Skoro nic nie zrobili, to już nie zrobią” – mówili jedni. „To podstępni bolszewicy” – mówili drudzy i spali, nie wypuszczając broni z rąk.
Aż nadszedł szesnasty sierpnia i ruszyli marszową kolumną do Hrubieszowa. W końcu się policzyli, zobaczyli, ilu ich jest, i od razu zrobiło się lepiej. Biła od partyzanckiej braci jakaś siła, były w nich niespotykana energia i entuzjazm, moc jakiej jeszcze nigdy nie czuli, bo wiedzieli, że całe miasto na nich czeka, że będzie to defilada wyzwolenia i zarazem pożegnania, bo prosto z Hrubieszowa mieli ruszyć na Warszawę. Pięć godzin marszu, ale nogi same niosły, bo w mijanych wioskach machano do nich i oklaskiwano ich. Pięknie to wyglądało, a na czele szedł mały dobosz, który wybijał rytm, waląc w bęben. Pochód zbliżał się do celu z każdą minutą, dystans topniał w oczach, ale w połowie drogi, jakieś dziesięć kilometrów przed Hrubieszowem stanęli, bo pojawił się na drodze sowiecki patrol – dwa łaziki z oficerami, którzy powiedzieli, że kolumna ma się skierować na Obrowiec, a dowódcy mają się do nich dosiąść i pojechać na spotkanie w hrubieszowskim magistracie, bo coś jeszcze do ustalenia zostało. Ale co tu ustalać, skoro wszystko było jasne? Mieli wejść do miasta, tam dostać broń i amunicję, wsiąść na ciężarówki i ruszyć na Warszawę! Dwa dni i będą w stolicy, która wciąż walczyła i potrzebowała ich pomocy, więc co tu jeszcze uzgadniać i ustalać? Nieufni zaczęli szemrać. I nie tylko nieufni. Wszyscy. Coś tu było nie w porządku, nie tak się przecież umawiali. Czestnoje słowo sowietskogo oficera, to czestnoje słowo, a w umowie nie było żadnej filozofii. Zastanawiano się, wahano, oficerowie ważyli słowa i decyzje. Od strony Hrubieszowa nadjechał motor, a na nim mężczyzna i kobieta, najwyraźniej znani partyzanckim dowódcom, bo się przywitali jak starzy znajomi. Okazało się, że to też akowcy, przyjechali z Hrubieszowa i nie mieli żadnych wątpliwości, co się kroi. Zaklinali ich, żeby pod żadnym pozorem nie wchodzili do miasta, nawet się do niego nie zbliżali, bo otoczone jest kordonem sowieckich wojsk, stało się jasne, że nie pójdą na odsiecz Warszawie, że chłopaki z Zamojszczyzny nie pomogą powstańcom, że Warszawa będzie musiała dać sobie radę bez nich, bo oni co najwyżej będą się bić już tylko o to, by przeżyć do następnego dnia.
Na więcej nie mogli liczyć, bo w Hrubieszowie Ruscy rozgonili ludzi, którzy przyszykowali się na defiladę, i powiedzieli, że to nie AK, ale UPA nadciąga, więc ściągnęli duże siły, żeby obronić miasto. Że nie ma żartów, że banderowcy szykują rzeź, że będzie walka i że muszą się pochować w domach. Posłano więc konny zwiad. Nie wprost, ale zgodnie z instrukcjami dwójki motocyklistów na około, łąkami, przez Sławęcin. Konni wrócili i powiedzieli, że na wejściu do miasta są czołgi oraz stanowiska cekaemów. Kapitan Azja zarządził odwrót, ale nie wszyscy poszli za nim. Rozproszyli się, a grupa kapitana Wygi miała pójść tak, jak tego chcieli Sowieci, do Obrowca. W ten sposób mieli spowolnić pogoń, która na pewno już się zaczęła, skoro oficerowie nie chcieli opuścić swoich ludzi i pojechać na naradę. Biały trafił do oddziału Wygi i ruszył na spotkanie z Sowietami. Z daleka widzieli kolumnę pancerną i kawalerię, która podążała w ślad za ludźmi Azji. W Obrowcu też się pojawili i też z czołgami i kawalerią. Kapitan Wyga kazał im stanąć z bronią u nogi, żeby pokazać im, że nie chcieli się bić. Że umowa była o tym, że im pomogą pójść na Warszawę! Sowieci się zbliżali. Dwa czołgi jadące na czele ich kolumny nie zwalniały i w końcu stało się jasne, że chcą ich rozjechać. Rozpierzchli się więc, lecz nie wszyscy zdążyli. Mucha wpadł pod gąsienice i zginął na miejscu, inni skryli się w lesie, Ruscy sypnęli z działek, kaemów i karabinów, któryś z akowców odpalił rusznicę przeciwpancerną i trafił w jeden z czołgów, drugi się wycofał, ale zaszarżowała kawaleria. Poszli w zupełną rozsypkę, idąc przez lasy, chroniąc się po wsiach. A Sowieci szli i czesali, zabijali, aresztowali i gwałcili sanitariuszki. Po pewnym czasie łączyli się znów w oddziały, wymieniali informacje, liczyli straty. Ponad stu zabitych i aresztowanych, kilka dziewczyn pobitych i zgwałconych, nikt nie wiedział, co się stało z małym doboszem, który był z nimi. Martwili się o chłopca, zastanawiali się, co się z nim stało, czy nie wpadł pod czołg, czy nie stratowali go bolszewiccy kozacy. Biały wiedział, że ten chłopak nazywa się Rysio, i też się przejmował jego losem, i też myślał o chłopaczynie, który wybijał im marszowy rytm. I w końcu się dowiedział. W wiosce, w której się ukrywał, zrobiono obławę. Ustawiono wszystkich w szeregu i kazano czekać. W końcu przyjechał gazik i oprócz kierowcy i oficera oraz żołnierza z obstawy był w nim Rysio. Zdrowy, czysty, uczesany, widać, że odkarmiony i zadbany. I w ruskim mundurze...
Rysio ruszył z oficerem w obstawie dwóch sołdatów i zaczął wskazywać partyzantów. Biały miał nadzieję, że może go przeoczy, bo przecież nie sposób znać wszystkich. On sam niedawno się dowiedział, że ten mały dobosz ma na imię Rysio! A Rysio wybierał, ale jednego z chłopaków minął i kolejnego też, więc Biały uwierzył, że może się udać. W końcu Rysio, jakby się znudził tą całą robotą, stracił entuzjazm i poleciał w kierunku sowieckiego oficera.
– Konfiety! Daj, dziadzia, konfiety, no daj! – krzyknął, a oficer uśmiechnął się szeroko i wyciągnął z kieszeni munduru pudełko z landrynkami.
Kapral Biały odetchnął z ulgą.
1 października 1944
Warszawa, Śródmieście
Wciąż było ciemno, ale zaraz wstanie słońce i rozpocznie się sześćdziesiąty drugi dzień powstania, które jeszcze jakimś cudem i nadludzkim wysiłkiem tliło się mimo przytłaczającej przewagi Niemców, pożarów, przepełnionych szpitali, braku medykamentów, jedzenia i przede wszystkim amunicji.
Ile to jeszcze potrwa? To było pytanie, które dręczyło cywili, lekarzy i dowódców, ale nie żołnierzy takich jak strzelec Kredka. On był w amoku, jak w transie, w który wpadł jakiś czas temu. Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Jego o mało nie zabiło, za to bardzo wzmocniło, wrzuciło na tory, którymi jechał przed siebie jak pociąg, który gna, a którego maszynista nie wie, jaka będzie stacja końcowa. Edek Kredka tkwił na placu Napoleona, w czymś, co kiedyś było elegancką kamienicą, a teraz – ruiną w gruzowisku, które nie przypominało jednego z najelegantszych miejsc Warszawy. O tym, że to plac Napoleona przypominał tylko szkielet Prudentialu. Mimo że warszawski drapacz chmur oberwał potężnym pociskiem z działa kolejowego, nadal się trzymał i zdawał się rysować niebo. Kredka chciał się znaleźć na najwyższych piętrach tego gmachu i popatrzeć z góry na Warszawę, ale nie było mu to dane, podobnie jak lot samolotem, o którym marzył. Był daleki od tego, by spoglądać na cokolwiek z góry, bo leżał pod żelbetowym kawałkiem ściany, przysypanym cegłami. To była doskonała pozycja, bo nie dość, że chroniła przed ostrzałem, to na dodatek Niemcy nie mogli się spodziewać, że ktoś tam może być. Od ich strony wyglądało to jak kupa gruzów, pod którą mogły się znajdować tylko zwłoki powstańców i cywilów. Wczołgał się tam, przecisnął, zrobił stanowisko strzeleckie i czekał na dogodny moment. Jeśli się ruszą ze swoich pozycji, upoluje ich jak kaczki. Nigdy nie polował na kaczki, ale tak się mówiło. W ogóle nigdy na nic nie polował, nawet z procą na gołębie, dopiero dwa miesiące temu zaczął polować na ludzi. Może kogoś zabił, ale nie miał pewności. Na pewno miał dziewiętnaście lat, był starszym strzelcem, i pewnie dostanie kaprala. Szybka kariera, bo w kilka dni powstania nauczył się więcej niż na wszystkich konspiracyjnych zajęciach wojskowych. Teraz był już weteranem, który walczył w Śródmieściu od samego początku powstania, wiedział, co i jak, więc pewnie gdyby był starszy, to już by mu dali kaprala. Chciałby jeszcze tego Niemca dorwać, esesmana, który prowadził publiczną egzekucję na Woli, zemścić się na gadzie, który po salwie podszedł do rannych i dobijał ich strzałem w głowę. Miał skurwysyn zadowoloną minę. Kredka zapamiętał tę twarz i będzie pamiętał do końca swoich dni, i nawet gdyby miał to przypłacić życiem, toby wystrzelił w tę uśmiechniętą mordę.
Nagle podniosły się jakieś krzyki i wrzaski, jakiś komunikat poleciał po ich linii, od stanowiska do stanowiska, jak po drucie telefonicznym, ale co dokładnie krzyczeli, tego nie słyszał. Coś o strzelaniu, chyba chodziło o to, że Niemcy idą. Ale skoro idą, to zaraz powinni do nich strzelać, obłożyć ogniem! Granatniki, serie z cekaemów, może nawet miotacze ognia. A tu nic! To nie noc, żeby tak próbowali bez żadnego przygotowania. Wsłuchiwał się w odgłosy, ale nic nie potrafił wyłowić, był tylko pewien, że nikt nie strzela. Przeładował broń i wycelował. W samą porę, w celowniku pojawił się Niemiec. Szedł na bezczela z opuszczonym automatem. Wszedł na kupę gruzów i już był jego! Kredka wystrzelił, ale chybił, a szkop zeskoczył na dół, kula tylko świsnęła nad nim, tworząc obłoczek kurzu. Nagle ktoś w biało-czerwonej opasce wszedł mu w linię strzału, darł się i machał w jego kierunku, pojawiły się białe flagi. Nic z tego nie zrozumiał. Po chwili do jego stanowiska dopadł oficer.
– Strzelec Kredka, nie wiesz, że jest rozejm, nie słyszysz, co się do ciebie mówi?! – Jeszcze nikt nigdy się tak na niego nie darł. Twarz porucznika była wykrzywiona z gniewu. – Nie słyszysz? – powtórzył.
Nie słyszał. Po wybuchu pocisku w pobliżu jego stanowiska kilka dni temu stracił nie tylko przytomność, lecz także słuch, miał poranione palce i bark, zasypał go gruz. Wygrzebali go, zanieśli do szpitala polowego, który mieścił się w dawnym hotelu Terminus. Nie pasował do tego miejsca, w którym leżeli ludzie bez rąk i nóg, popaleni miotaczami ognia, wybuchami krów, które popieliły wszystko, co było w ich zasięgu. A on co? Że film mu się urwał, że trochę nie słyszał, że odłamków z niego parę wyjęli? No i że gorączkę miał?! No miał, ale ilu chłopaków było w gorszym stanie, a walczyli na pierwszej linii. Lekarka, doktor Krzyżanowska, uznała, że za młody jest, że organizm musi wypocząć, zagoić się muszą rany, gorączka musi spaść. Więc jak trochę spadła i się poczuł trochę lepiej, to od razu dał nogę ze szpitala. Nieco felernie mu poszło to dawanie nogi – bujnęło go raz i drugi, bo niewiele słyszał, ale to przecież drobiazgi, kiedy jego kompania walczy i go potrzebuje.
– Głuchy jesteś, nie słyszałeś? – ryknął znowu porucznik, po czym popatrzył na niego i sobie przypomniał. – No tak, głuchy i ranny. W szpitalu miałeś być, wracaj tam natychmiast, niewiele brakowało, a byś narobił niezłego bigosu! Nie wiadomo, czy zawieszenia broni by szlag nie trafił.
Porucznik nawrzucał mu przy chłopakach i jak szczeniakowi jakiemuś kazał się wynieść do szpitala. Więc wrócił, a co miał robić? W szpitalu dostał gorączki, ale i odzyskiwał słuch. Zwłaszcza nocą, kiedy skończyło się zawieszenie broni. Niemcy o dwudziestej, równo z opadnięciem wskazówki sekundnika odpalili najcięższy ostrzał, na jaki ich było stać, jakby chcieli pokazać, jaka jest różnica między kilkunastoma godzinami zawieszenia broni a wojną prowadzoną tak na całego, na cztery fajerki, na pełen gaz. Pewnie byli wściekli, że tylko kilka tysięcy cywilów skorzystało z ogniowej ciszy i wyszło z miasta, dokręcili więc śrubę, żeby przyśpieszyć negocjacje. I udało im się – drugiego października ogłoszono kapitulację.
Kredka dowiedział się wtedy, że zaczęło się wychodzenie z miasta, ale że szpitale zostają aż do czasu zorganizowania transportu.
Inne chłopaki z Kilińskiego weszły do batalionu osłonowego, który ochraniał ewakuację z miasta. Mieli broń, specjalne papiery i chodzili na patrole, a on tylko pomagał jako sanitariusz. Też dostał specjalną kartę ze szwabską pieczątką, ale na wyposażeniu tylko opaskę sanitariusza i chlebak z medykamentami. Oficjalnie to miał tylko zestaw łapiducha, a nieoficjalnie pistolet i nóż.
Dziwne to wszystko było. Kilka dni temu strzelali do siebie. Gdyby się spotkali twarzą w twarz, to nie byłoby przebacz. Tamci brali akowców do niewoli, tylko jeśli wyraźnie chciał tego oficer, oni zaś rozwalali każdego z SS i sił policyjnych. Chyba że potrzebowali języka. A teraz siedzieli w czymś w rodzaju kantyny, przy jednym stole, przy kubku herbaty, jakimś ochłapie i wódce. Pili, jedli, palili, czasem nawet rozmawiali. Jak gdyby nigdy nic. Jakby nie było ponad dwóch miesięcy jatki, pacyfikacji Woli i Starówki, mordów na Powiślu. Tamci przestali być zwierzętami, wrócili do ludzkiej postaci, jakby byli doktorem Jekyllem i panem Hyde’em. To trwało do momentu, w którym pojawili się Ukraińcy. Andryj, chłopak w mundurze z dystynkcjami Sturmmanna, niczym się nie wyróżniał, ale gdy popił, stawał się elektryczny.
– Riezat Lachy! Jak szliśmy, to tak krzyczeliśmy, był strach, co? – Andryj dość sprawnie składał zdania po polsku, miał tylko silny akcent.
Nikt mu nie odpowiedział, ale Edek odbezpieczył broń. Miał wrażenie, że nie on jeden.
– Baliście się, co? – Andryj wyszczerzył zęby.
– Spokijnyj! – warknął ukraiński Rottenführer i dał ręką znać, że to już koniec, że muszą iść. Trzej szeregowcy wstali od stołu, a Rottenführer wziął Andryja za ramię. Wychodząc, pijany Ukrainiec przytrzymał się ramy drzwi i uśmiechnął się krzywo. Edek poczuł, że jeszcze będą z nim kłopoty.
Kilka godzin później patrolował piwnice, szukając zagubionych i rannych, wtedy usłyszał wybuch. Taki stłumiony, nie jak od granatu czy miny. Paf, paf, paf – rozlegało się od strony Koszykowej. Co kilkanaście, kilkadziesiąt sekund słychać było te stłumione odgłosy. Ruszył w tym kierunku, nie czekając na nikogo. Spotkał patrol chłopaków z Kilińskiego, szli we trójkę.
– Dokąd idziesz? – zapytał go sierżant prowadzący patrol.
– Coś tam wybucha! – Wyjrzał za róg i zobaczył płomienie wydobywające się z parterów kamienic. – Co się dzieje?! – krzyknął.
– Niemcy idą z miotaczami i podpalają sklepy – wyjaśnił sierżant, zatrzymując go w miejscu. Mówił to, jakby to było coś oczywistego: idą sobie szkopy i palą sklepy!
– Jak to...? – Nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje i co słyszy, w ten spokój sierżanta.
– Tak to. Chcesz zerwać rozejm?
Chciał, ale nie mógł. Nerwowo zacisnął rękę na schowanym w chlebaku pistolecie i odwrócił się, żeby nie patrzeć na to, co robią Niemcy. Jeśliby próbowali powstrzymać tych, którzy teraz palą sklepy, rozpętaliby piekło, które mogłoby się skończyć nie tylko ich śmiercią, lecz także rozwałką cywilów, którzy jeszcze wychodzili z miasta. Głównie kobiety i dzieci, starsi mężczyźni, objuczeni tym, co się dało uratować, kołdrami, tobołkami i workami, popychając albo ciągnąc wózki, często dziecięce, które służyły teraz za wehikuły do przewozu tego, co stało się całym dobytkiem. Przejmujący tragiczny obraz, ale mocniej uderzyło Kredkę to, w czym uczestniczył poprzedniego dnia.
Brał udział w wyprowadzaniu dzieci z Instytutu Głuchoniemych. Szły przez plac Trzech Krzyży w milczeniu, tak jak w milczeniu znosiły piekło ostatnich dwóch miesięcy. On nieraz krzyczał, ze strachu, z bólu, ze zwątpienia, żalu i by ostrzec kolegów, a te dzieciaki wszystko na niemo i na migi. Wyobraził sobie dziecięcą kolumnę, bo pewnie jeszcze były jakieś dzieciaki po ruinach, która w razie zerwania rozejmu znalazłaby się w pobliżu bandytów w niemieckich mundurach, jak by to ośmieliło Ukraińców, Rosjan i żandarmów do ataku na szpitale. Wyobrażał sobie, jak Andryj wpada do Terminusa, drze się riezat Lachy, potem rzuca granat, chowa się za drzwi, a później wraca i do tych, którzy przeżyli, wali z automatu.
Byłaby rzeź. A przecież niedługo wyjdą z Warszawy i wtedy Niemcy i tak będą robić to, co tylko będą chcieli. Teraz już wiadomo, co będą chcieli zrobić, zresztą pokazali, na co ich stać po pacyfikacji getta. Nie tylko zdusili powstanie, ale też podpalili, co się dało. Wolał teraz o tym nie myśleć, najchętniej napiłby się wódki, zupełnie niespodziewanie przyszła mu na to ochota. Ale nie napije się, bo służba była odpowiedzialna, dowódcy by się wściekli. Zresztą choć nie był trunkowy – a może właśnie dlatego, że nie był – to zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje z człowiekiem pod gazem. Łatwiej zaprosić do tańca dziewczynę, łatwiej się o nią pobić, łatwiej wyciągnąć broń i pociągnąć za cyngiel.
Nigdy wcześniej nie było na kwaterze tak ciężko jak tej nocy. Nie mógł zasnąć. Pamiętał pijanego Ukraińca, którego odciągał przełożony i koledzy, pamiętał płonące sklepy. Nie wiedział, że każdy z dwóch ostatnich dni będzie jeszcze cięższy od tego, który nie dawał mu spokoju.
2 października 1944
Warszawa, Śródmieście
Mieli nie iść, ale poszli. Dosłownie dwa kroki dalej, ze Złotej na Sienną, tuż obok. Poszli, bo Niemcy byli tacy dokładni, skrupulatni, poszli, bo założyli opaski z gwiazdą Dawida. A jak już założyli, to zostali naznaczeni. Pierwszego grudnia 1939 roku trzeba było to zrobić, ale się ociągali. Wtedy jeden z sąsiadów, Oszczyk, zwrócił im uwagę, jakby chodziło o nanoszenie błota na klatkę schodową albo nocne hałasy w kamienicy.
– Panie doktorze, a pan bez opaski! – zaczął bez zbędnych wstępów. – I pani doktorowa także, a jakże to tak? Przecież jeśli są przepisy, to trzeba się ich trzymać, przestrzegać. Bo co by było, gdyby tak wszyscy zaczęli lekceważyć przepisy?
To był taki, zdawało się, miły człowiek, choć może nieco zasadniczy. A teraz zrobił się jeszcze bardziej zasadniczy, choć zachowujący pozory, jakby był tym wszystkim zatroskany. A potem mówił jeszcze, że nikt tu nie chce żadnych kłopotów, że jego polityka nie interesuje, ale skoro władze tak mówią, to czemuś to służy, że skoro kazali nosić opaski z gwiazdą Dawida, to nosić trzeba. Gdyby kazali nosić biało-czerwone, to on by chętnie nosił. Z kolei inżynier Romanowski, ten który miał syna w ONR, nie mówił nic. Nic a nic i dopiero po zamieszkach wielkanocnych zapukał do drzwi i powiedział, że mu przykro, że wstyd. Że jego syn robił to, co robił, ale na pewno teraz by się inaczej zachowywał, bo to już nie jest polityka, że sprawy zaszły za daleko. Może i tak by było, kto wie, ale Wacek Romanowski nie wrócił z wojny. Ważne, że jego ojciec miły był, zaskoczył ich i nawet później na swój sposób pomógł. Przede wszystkim nie mówił jak Oszczyk, że bezpieczniej im będzie we własnej dzielnicy. Inni sąsiedzi nie mówili wprost, niektórzy unikali jakichkolwiek tematów, pozostali szeptali, jedni zdawali się współczuć, inni byli obojętni, jeszcze inni nie afiszowali się z wrogością. A może trzeba było zdjąć opaski, rzucić wszystko, wsiąść do rikszy i pojechać w inne miejsce. Na Mokotów, na Ochotę, gdzieś, gdzie jakoś by się oddalili od ludzi, którzy ich znali. Ale dokładnie dokąd, do kogo? A co z mieszkaniem?
Wszystko obarczone było ryzykiem, a najbardziej wygląd Anny. O nim, o doktorze, mówiono później: pan to masz prezent od Boga, pan masz dobry wygląd! „Masz pan wygląd uniwersalny! – zachwycał się ich nowy sąsiad Dawid Goldman. – Gdybym ja miał taki wygląd...” Ale sąsiad milkł, gryzł się w język, kiedy przypominało mu się, że Anna miała rysy twarzy, włosy, oczy i uszy tak oczywiste, że mówiły więcej niż opaska z gwiazdą Dawida. Każdy szczegół jej fizjonomii mówił: jestem Żydówką! Jakkolwiek świetnie mówiłaby po polsku, jakkolwiek pięknie recytowałaby Apollinaire’a, także w oryginale, jakkolwiek wyraźnie i z najdoskonalszym akcentem mówiłaby po niemiecku, to mówiąc w każdym z języków, które doskonale znała, i tak pozostawała Żydówką. Więc założyli opaski, a później poszli, niedaleko, ledwie ulicę dalej, ze Złotej na Sienną. Wydawało się, że po prostu mieszkanie zamienili. Nawet nie stracili na tym, bo chrześcijańska rodzina musiała się wynieść ze swojego, gdy kamienica, w której mieszkała, włączona została do getta. Mówili „chrześcijanie”, nie „Polacy”, bo przecież i oni też byli Polakami, ale wyznania mojżeszowego. Bliżej im było do Polaków niż do chasydów! Doktor Reich nie chodził w mycce, a jego żona Anna w peruce, w szabas odwiedzali synagogę reformowaną, kiedyś o takich jak oni mówiono by „Niemiaszki”. Bo Żydzi z Niemiec byli nowocześni, a ci, którzy przyjechali ze wschodu, nazywani Litwakami, byli konserwatystami i chasydami. Zresztą doktorostwo Reichowie nie tylko byli postępowi i chodzili do reformowanej synagogi, ale przede wszystkim robili to dość rzadko, a po prawdzie to najczęściej na bar micwę.
W getcie było najpierw źle, a później tragicznie. Wyprzedawali, co się dało, dziękując Bogu, w którego wierzyli coraz słabiej, że uczynił ich bogatymi i wykształconymi. Ktoś, kto miał pieniądze i chrześcijańskich przyjaciół, miał jakieś szanse, a biedny Żyd w chałacie, który nie potrafił funkcjonować poza swoją społecznością i nie znał dobrze polskiego, był skazany na zagładę. Ale żeby skorzystać z pomocy znajomych chrześcijan, trzeba było wpierw przejść na drugą stronę muru. Żyli nędznie, ale żyli, nawet jeśli na ulicach leżały ciała zmarłych z głodu, a przy sklepach stały żebrzące dzieci. Było to życie straszne, ale jednak życie, a próba ucieczki kończyła się śmiercią na miejscu. Czekali więc, czy się coś zmieni. Ale zmieniało się tylko na gorsze. I coraz szybciej. Były wywózki, ale napływali nowi ludzie, w getcie robiło się coraz ciaśniej. Latem 1942 roku Niemcy rozpoczęli Grossaktion Warschau, Wielką Akcję likwidacyjną. Na ulicach rozklejono obwieszczenia Rady Żydowskiej, które informowały o decyzji władz niemieckich. Zarządziły one przesiedlenie na wschód wszystkich Żydów z warszawskiego getta. Starych i młodych, kobiet i mężczyzn – wszystkich. W Warszawie mogli zostać tylko ci, którzy pracowali dla niemieckich firm, członkowie i pracownicy Rady Żydowskiej, policjanci z Żydowskiej Służby Porządkowej, personel żydowskich szpitali. Ich rodziny też mogły zostać, a reszta musiała się liczyć z tym, że wcześniej czy później zostanie przesiedlona na wschód. Wieczorem dwudziestego trzeciego lipca prezes Judenratu Adam Czerniaków zażył cyjanek. Ta wiadomość szybko do nich doszła, a w ślad za nią treść pożegnalnego listu. Czerniaków napisał „Żądają ode mnie, bym własnymi rękami zabijał dzieci mego narodu. Nie pozostaje mi nic innego, jak umrzeć”.
Wiedzieli, że koniec jest bliski, poszli więc do sąsiada, Abrama Fabera, który od niedawna służył w żydowskiej policji. Był prawnikiem, wielu prawników tam służyło, ale przede wszystkim liczyły się znajomości, poza tym policjanci mieli fatalną opinię. Faber przyznał, że, owszem, wielu kolegów robi rzeczy niepopularne, tak to właśnie określił – niepopularne, ale czasem tak trzeba, ktoś musi. Poza tym Abram Faber pracował w biurze Służby Porządkowej, więc nie brał udziału w patrolach i akcjach. Był właściwie urzędnikiem, ale obiecał, że w miarę swoich możliwości pomoże Reichom, choć oczywiście nie za darmo, bo wszystko miało swoją cenę, zwłaszcza wolność. Wolność była bezcenna, więc pieniądze nie grały roli, ważne było życie. Faber miał coś wymyślić, przedstawić plan, ale na razie odkładał ich ucieczkę na później. Mówił, że to skomplikowane, że trzeba opłacić kilka osób, że wymaga to czasu, i prosił o cierpliwość. Wierzyli mu, bo widzieli, co się dzieje. Niemcy wraz z oddziałami ukraińskimi i łotewskimi blokowali całe kwartały i pędzili ludzi na Umschlagplatz.
Spotkali na podwórku żonę sąsiada policjanta, była smutna, myśleli, że coś się stało mężowi, ludzie ze służby porządkowej nie byli lubiani, poza rodzinami każdy im życzył źle.
– Co się stało, pani Faber? – zapytał doktor.
– Coś się stało mężowi? – dociekała z troską Anna i nie była to troska udawana, zdała sobie jednak sprawę, że pytając o męża Rajzli Faber, martwi się w gruncie rzeczy o siebie, a nie o nich, Abram Faber był ich ostatnią deską ratunku.
– Abram powiedział mi... – załkała – on powiedział... – Nie była w stanie się uspokoić i dopiero po paru minutach opowiedziała, co się stało. Jej mąż zaczął się upijać, chciała go pocieszyć, a on ją pobił. Podwinęła rękawy, ręce były sine, miała też skopane plecy. Wpadł w szał, bił ją i kopał, a ona nie krzyczała, żeby nie było wstydu na całą kamienicę, bo wystarczy już to, gdzie pracuje. On też nie chciał skandalu, bił tak, żeby nie było widać śladów, musiał się tego nauczyć w policji, bo on tam wcale nie siedział za biurkiem.
Rajzla opowiedziała, jak naprawdę wyglądała jego praca. Żydowscy policjanci, tacy jak on, szli z niemieckimi oddziałami do wytypowanego kwartału i wyciągali ludzi z domów. Policja i odziały SS obstawiały teren, a żydowscy funkcjonariusze, w tym i Abram Faber, wchodzili na podwórka i wywoływali ludzi z domów. Krzyczeli stały komunikat: „wszyscy schodzą na dół, każdy ma prawo do piętnastu kilogramów bagażu. Kto odmówi, zostanie rozstrzelany!”. Ludzie przerażeni zbiegali na dół, lecieli w tym, co mieli i co pośpiesznie spakowali, a oni pałkami gnali ich jak bydło na ulicę. Tam wygnańcy ustawiani byli w kolumny, które kierowano na Umschlagplatz, miejsce przy bocznicy kolejowej przy Stawkach. Z chorymi i niedołężnymi kończono na miejscu, nawet jeśli któryś się uchował, rozprawiano się z nim na placu przeładunkowym. Spędzano tam ludzi godzinami, było lato i ci, którzy przybyli pierwsi, musieli czekać na skwarze, aż plac się zapełni. Czasem były to nie godziny, ale dni, a kiedy zgromadzono dostateczną liczbę ludzi, otwierano wagony i wpychano ich do środka, byle szybko, nie zważając, czy rodziny są całe czy nie, nie bacząc na zagubione dzieci. Żydowska policja biła pałkami, żandarmi kolbami karabinów, lała się krew, dzieci płakały, kobiety krzyczały, mężczyźni, którzy próbowali protestować, wyli z bólu, kiedy rozbijano im za to głowy. Wielu kończyło swoją ewakuację na wschód już na rampie kolejowej. A ten wschód nie był gdzieś w Rosji, którą podbijali Niemcy, nie trzeba było robić zapasów na trzy dni jazdy, ten wschód był za Małkinią. Z jednej strony dobrze, bo nie Bełżec. Bo o Bełżcu, który leżał za Lublinem i Zamościem, krążyły plotki, że mordują tam niemal wszystkich przybyłych. Małkinia to inny kierunek. Małkinia, a konkretnie Treblinka. Ale już w sierpniu zaczęto o niej mówić, że też jest miejscem kaźni. Niemcy mają tam zapędzać deportowanych z Warszawy do wielkich baraków, gdzie ich mordują. Nie wiadomo jak. Podobno ludzie krzyczą przez kilka minut, a później nastaje cisza. Nie słychać strzałów, chyba że pojedyncze, a jednak ludzie giną. Jak? Zastanawiano się, szepcząc o tym strasznym miejscu. Ale może to tylko plotka, przecież nikt nie znał tego uciekiniera. Tak uznano i trzymano się tej niewiary w złe wiadomości, tak że nawet jak gazeta Bundu wydrukowała o tym artykuł, to i tak odsuwano tę okropność od siebie. Ale doktor Reich był chemikiem i zdawał sobie sprawę z tego, że już w wielkiej wojnie były ataki gazowe, a w tej spodziewano się ich, ale nie nadeszły i wojsko nie użyło milionów masek gazowych. A co zrobiono z gazem? Bo musiano mieć w magazynach gaz, zatem czy nie użyto go w Treblince? Nie dzielił się swoimi myślami z nikim, a przede wszystkim z Anną. Wystarczyło, że zdawała sobie sprawę z tego, że wywózka czekała ich wcześniej czy później. Chyba że Faber coś wymyśli.
Mijały dni, ludzi coraz bardziej ubywało. Reichowie siedzieli w mieszkaniu i bali się wychodzić na ulicę. Czekali. W końcu pojawił się sąsiad! Myśleli, że przyszedł, by ich wyprowadzić, ale on przyszedł, żeby zabrać ich na Umschlagplatz.
– Panie Faber – doktorowa załamała ręce – panie Faber, obiecał pan, obiecał...
– Pani Reich, ja nic nie obiecywałem, mówiłem, że jak będę potrafił, to pomogę, ale dziś muszę pomóc swojej rodzinie. Ja mam godzinę na to, żeby dostarczyć jeszcze pięć osób, jak tego nie zrobię, to mnie jutro wywiozą z całą rodziną, co do jednej osoby!
Błagali go, ale on nie chciał ich słuchać. Musiał ich wziąć, bo miał już trójkę, a to było za mało, by stanowić przepustkę do kolejnego dnia życia. Więc wziął ich. Przynajmniej nie okradł, wzięli, co mieli, doradził im, że mogą przekupić konwojentów, którzy umieszczą ich w szpitalu. Poszli na Stawki, oni oraz małżeństwo z dzieckiem. Kiedy już policzono sąsiadowi, że się wywiązał z pięciu ludzi, inny żydowski policjant za złote obrączki przeprowadził ich do szpitala przy Stawkach. Plac, który widzieli przez bramę, był piekłem. Pełen ludzi, odgłosów płaczu i bicia, palby, która informowała o dobiciu niezdolnych do poruszania się o własnych siłach. Ale szpital był jeszcze gorszy, chociaż powiedziano im, że dopiero ten na Umschlagplatzu jest prawdziwym piekłem. Za kolejne pierścionki, łańcuszki i złotą pięciorublówkę zorganizowano im ucieczkę. Wyjechali pod zwałami trupów, których Niemcy się bali, bo chyba sami uwierzyli we własną propagandę, że getto utworzono po to, by nie rozsiewać żydowskich zarazków.
Na cmentarzu trupy wrzucono do wielkiego dołu, a Reichowie byli wolni, tak wolni, jak można być na cmentarzu w getcie. Płot od strony cmentarza katolickiego był niski, nocą przeszli przez niego i weszli w las krzyży. Byli już zmęczeni, zwłaszcza Anna, więc weszli do jednego z grobowców. Przytulili się do sobie i usnęli. Sierpniowa noc była ciepła.
Obudziły ich jakieś odgłosy, stukanie, szuranie, głosy. Jakieś dwadzieścia metrów dalej kamieniarze szykowali komuś grób.
– Nie nasz – zażartował doktor, ale Annie nie było do śmiechu.
Kazał jej zostać, a sam poszedł zobaczyć, co i jak. Kamieniarze wyglądali na porządnych ludzi i tacy się okazali. Pomogli, zawiadomili kogo trzeba, po południu przyjechał po Reichów doktor Sielicki, z którym pracowali w Instytucie Chemii. Musiał albo dobrze opłacić dorożkarza, albo ten był wyjątkowo porządnym i odważnym człowiekiem. Musiałby być ślepy, by nie wiedzieć, kogo wiezie. Noc spędzili w domu Sielickiego na Ochocie. Zostali tam zresztą na dłużej, zajmując piwnicę. W kwietniu 1943 roku dochodziły do nich odgłosy powstania w getcie. Tuż po jego upadku do sąsiedniego domu wprowadzili się folksdojcze i trzeba było się wyprowadzać. Ochotę zmienili na ulicę Próżną, gdzie mieli kącik za kominem, pod samym dachem. Miejsca było mniej, zimą dokuczał chłód, latem gorąco. Tam zastało ich powstanie. Wyszli z ukrycia, mogli się cieszyć wolnością. Trwało to krótko, szybko okazało się, że prawdziwego wyzwolenia nie będzie. Padało coraz więcej bomb, wydawało się im, tak jak innym, że tego nie przeżyją. W końcu powstanie upadło i trzeba było wyjść z miasta. Znów strach przed wywózką, strach przed esesmanami i żandarmami, którzy mogli zrobić z nimi wszystko, co im się tylko spodoba. Byli tylko Żydami, których można było tysiącami mordować. Ustalili, że nie wychodzą, że zostają. Przycupnęli w jakiejś zrujnowanej kamienicy przy Widoku i czekali, co będzie dalej. Patrzyli, jak cywile i wojsko tysiącami opuszczają miasto. Co będzie dalej? Czy ktoś tu zostanie, czy Niemcy będą przeszukiwać domy i ruiny? Po ulicach chodziły patrole i jak się wydawało doktorowi Reichowi, niektóre z nich były polskie, czasem mieszane. Bali się kogoś zaczepić, a raz wpadli na niemieckiego żołnierza i myśleli, że to koniec. Ale to był jakiś starszy człowiek, nie esesman, zwykły żołnierz, który tylko machnął ręką, że mają mu zejść z oczu i krzyknął, że zaraz przyjdą patrole, z którymi nie da się porozmawiać. Udało się im raz, udało i po raz drugi, kiedy obok ich kryjówki przechodził młody chłopak, który nie miał broni. Miał na głowie polską furażerkę, zamiast automatu torbę sanitariusza, a na ramieniu białą opaskę z czerwonym krzyżem.
– Panie kawalerze... – zaczepił go Reich.
Zatrzymał się spojrzał na nich, wyglądali jak wszyscy, zagubieni i po prostu marnie.
– My się dwa lata poza gettem ukrywaliśmy – zaczął doktor Reich – najpierw w piwnicy, a później na stryszku, jak myszy czy gołębie, myśmy dożyli do powstania, bo pomogli nam dobrzy ludzie, pomóż i pan!
On wyglądał na doktora albo adwokata, ona... Patrząc na starszą panią, młodzieniec nie pomyślał o profesji, o tym, czy była przy mężu i zawiadowała piękną willą na Mokotowie. Nie była dla niego nauczycielką, lekarką, artystką, tylko Żydówką. Dwa dni temu była taka sytuacja, że wyszli z gruzów Żydzi i widział to Niemiec. Nic nie zrobił, chociaż musiał wiedzieć, kim są. Ale to nie był esesman, poza tym był w pobliżu polski patrol. A co się dzieje przy wyjściu z miasta, czy na Żydów nie polują esesmani i żandarmi? Nie ma co się zastanawiać, oni nie mogli tam iść – powiedział sam do sobie i zaraz sam siebie zapytał: Jak oni przetrwali, z jej wyglądem mówiącym wszystko o jej pochodzeniu, jak?
– A gdzie się państwo do tej pory ukrywali?
– Ostatnio to na Próżnej, do powstania tam byliśmy. Aż w końcu pan Sierakowski, co nas ukrywał, powiedział, że wolność, Warszawa zajęta przez powstańców. Radość była ogromna, a potem... Jak strzelali z armat, to zburzyli wyższe piętra, tam gdzie my się na strychu chowaliśmy, ale my już, jak reszta, siedzieliśmy w piwnicy. Niemcy dochodzili do barykady, więc uciekliśmy bliżej placu Napoleona. I tu dotrwaliśmy do końca. Nie mamy dokąd iść.
Młody człowiek się zamyślił. W końcu powiedział:
– Niech państwo wejdą tu, do tej piwnicy. Tu była nasza kuchnia polowa, jedzenia nie znajdziecie, dom już wyszabrowany przez Ukraińców, nie wrócą, nie mają po co. Poszukam czegoś, może jakiś dokument załatwię, jedzenie podrzucę. Zrobię, co mogę, a teraz muszę iść. Ja pracuję w szpitalu, zbieram rannych i zagubionych, muszę się trzymać patroli, na czas mam wrócić do szpitala, bo tam pomagam, a ludzi mało.
Zasalutował i już miał się obrócić na pięcie, kiedy doktor wyciągnął do niego rękę.
– Wróci pan? – zapytał Reich.
– Bardzo prosimy – dołączyła się Anna.
– Wrócę, proszę państwa! Wrócę na pewno.
Zasalutował raz jeszcze i odszedł.
Zostali sami, ona stała jak słup soli, jakby odejście sanitariusza pozbawiło ją nadziei. Doktor ujął żonę za ramię.
– Nie stój tak jak żona Lota, moja kochana. – Pociągnął ją za sobą. – On wróci, na pewno wróci, a teraz chodź do tej piwnicy. Szczęśliwie trafiliśmy na polskiego żołnierza, bo teraz jest tu więcej Niemców niż naszych.
Poszli i zeszli do piwnicy, która mogła się stać ich tymczasowym schronieniem albo grobem. Wrócił, najpierw z jedzeniem, a później raz jeszcze i zakomunikował, że ma na nową, lepszą kryjówkę. Poszli za nim, za starszym strzelcem Kredką, bo tak kazał do siebie mówić.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------