Wzlot i upadek człowieka nowoczesnego - ebook
Wzlot i upadek człowieka nowoczesnego - ebook
Esej Jacka Dobrowolskiego to antropologiczny szkic, który stara się odpowiedzieć na pytanie, czy starożytne hasło „poznaj samego siebie” jest wciąż aktualne w naszych czasach, zdominowanych przez naukę i technikę. Praca została wyróżniona w drugiej edycji konkursu o nagrodę im. Barbary Skargi na esej metafizyczny.
Jacek Dobrowolski – filozof i pisarz, adiunkt w Instytucie Filozofii UW, autor nagrodzonej przez Fundację Kultury powieści 120 godzin oraz traktatu Filozofia głupoty.
Spis treści
1. Wstęp. Kto, kogo, po co i jak?
2. Podmiot pomiędzy skrajnościami
3. Geneza: oszustwo sokratejsko-platońskie, czyli ta niewiarygodna potrzeba nieśmiertelności
4. Człowiek nowoczesny. Przypadki Robinsona
5. Naukowe podstawy człowieka nowoczesnego
6. Ewolucja człowieka nowoczesnego. Wąsy Nietzschego. Najlepiej przystosowany i człowiek bez właściwości. Cztery filary człowieczeństwa
7. Ewolucjonizm i zoodycea. Zwierzęcość człowieka nowoczesnego
8. Nowoczesność jako fałszywa świadomość
9. Technika i umysł. Bóg-maszyna. Jednostka wobec „Facebooka”
10. To, co powraca
11. Śmierć śmierci i człowiek późnej nowoczesności
Indeks osób i postaci literackich
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-18264-9 |
Rozmiar pliku: | 572 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są dwie odpowiedzi na pytanie o to, czy nauka i technika potrafią sprostać wezwaniu: poznaj samego siebie, i obie z nich brzmią „nie”. Pierwsze z tych „nie” jest raczej trywialne: nie mogą, ponieważ tylko ten, kto jest sobą-poznającym-siebie może temu wezwaniu sprostać albo nie. Tylko podmiot-poznający. Nauka i technika mogą jedynie mu dopomóc lub przeszkodzić, lub, także, być neutralne w tym dziele czy „wychodzić na zero”, tj. wnosić do tytułowego zadania tyle samo plusów co minusów. Co więcej, czy nauka i technika w ogóle mają takie zadanie? Czy ich celem – bądź jednym z celów – mogło kiedykolwiek być „poznanie samego siebie”? Jeśli nawet przyczyna celowa – jeśli jest taka, a już w to można wątpić – istnienia nauki i techniki ma coś wspólnego ze starożytnym sloganem reklamowym Pytii, to raczej tyle, że pierwszy w historii zachodniej wiedzy zwrot od „poznania przyrody” do „poznania samego siebie”, zwrot sokratejski, odbył się właśnie pod patronatem i w ramach transferu tegoż hasła z sakralnej przestrzeni wyroczni do przestrzeni filozofii. Od zarania więc zachodnia nauka i będąca jej wytworem technika szły inną drogą – drogą poznania tego, co obiektywne, przyrody, w odróżnieniu od drogi subiektywności – tego, co ludzkie. W samych korzeniach – trudno byłoby je wyrwać czy odciąć – naszego myślenia tkwi różnica między tymi dwiema drogami, różnica wyrastająca z najbardziej może podstawowego dualizmu „przedmiotu” i „podmiotu”. I ani nauka, ani tym bardziej technika, nie mają środków po temu, aby ten poprzedzający je dualizm przekroczyć – nie mają też takiej potrzeby.
Wykraczając jednak poza trywialność tej narzucającej się prima facie uwagi, zakładamy, że w istocie pytanie odnosi się właśnie do tego „kogoś” i jego samowiedzy oraz do tego, jak nauka i technika, niezależnie od ich własnego przeznaczenia, mogą temu komuś być użyteczne w zadaniu zrozumienia siebie; a w innym nieco sensie do tego, jak nauki „nomotetyczne” oraz akompaniujący im rozwój technologiczny wpływają na nauki „idiograficzne”, czyli humanistyczne, i dojdziemy wraz z tym założeniem, po długiej i krętej drodze, do drugiego „nie” – złożonego, niejednoznacznego i zapośredniczonego w wielu różnorodnych, choć zawsze też cząstkowych „tak” oraz „o tyle, o ile”. Będzie to więc w istocie coś w rodzaju: „raczej nie, wszelako…” – co zresztą znowu może wydawać się dość trywialne, ale jak zawsze perły tkwią w szczegółach, toteż bez fałszywego zażenowania banalnością punktu docelowego przejdźmy etapy tej drogi, przedstawione w niniejszym eseju, którego głównymi zmiennymi będą właśnie „kto” i „co” z tytułowego wezwania.
Poznaj samego siebie. Poznaj sam ego. Bez wątpienia ten ktoś, podmiot-poznający, jak już go zdążyliśmy nazwać, być może przedwcześnie, jest pewnym konstruktem, a nie czymś po prostu danym, zastanym. Będzie się on konstruował i rekonstruował w toku całego niniejszego wywodu, w żywiole jego dyskursu, daleki od jakiejkolwiek „naturalności” czy bezpośredniości, a jednak roszczący sobie prawo do jakiejś „faktycznej prawdy” czy autentyzmu, który jednak zagwarantować mu mogą tylko „kategorie” – takie jak „człowiek”, „osoba”, „podmiot”, „ja”, „jednostka”, „jestestwo”, „autor” itd. – wszystkie bardzo podejrzane, poddane już wielu druzgocącym dekonstrukcjom i zawsze kontrowersyjne, zawsze też ostatecznie bezpodstawne; implodujące w ekscesie i dywergencji sensów. Każde określenie tego „kogoś”, do którego odnosi się pytanie, będzie jakimś wyborem, będzie musiało coś wykluczyć lub pominąć, a coś innego może wyolbrzymić ponad miarę, wprowadzić zniekształcenie – ale czego? Otóż właśnie, tego „czegoś”, co jest tym nieznanym „czymś” – identycznym chyba z „kimś” – kto poznaje samego siebie, czegoś na tyle złożonego, a jednocześnie „najbardziej własnego”, że nie da się go łatwo usunąć, pominąć, zapomnieć o nim, odsunąć od „siebie” – nawet jeśli są powody, by wątpić w jego realność. Pamiętajmy też, że nie tylko indywidua ludzkie są podmiotami – podmiotem bowiem jest – albo bywa – Bóg, podmiotami są (bywają) inne duchy, podmiotami mogą też być kolektywy (klasy, narody, wspólnoty wiernych, mniejszości, korporacje itp.) oraz abstrakty-pojęcia: „człowiek jako taki”, „człowiek nowoczesny”, „przeciętny Kowalski” itd. Wszystkie te podmioty mogą również okazać się adresatami hasła „poznaj samego siebie”.
Ujmijmy rzecz drogą wyliczenia. Rozważane przez nas starożytne wezwanie może kierować się do:
a. Człowieka poznającego swoją naturę.
b. Duszy poznającej swoją duchowość/boskość.
c. Jednostki poznającej swoją jednostkowość.
d. Osoby ludzkiej poznającej swoją osobowość i „osobność”.
e. Podmiotu poznania poznającego swoją podmiotowość.
f. Ducha absolutnego poznającego samego siebie, czyli totalność tego, co jest.
g. Zwierzęcia myślącego poznającego swoje życie/ciało.
h. Klasy w sobie poznającej siebie jako taką i stającej się klasą dla siebie.
i. Dowolnego zdolnego do przetwarzania danych bytu przetwarzającego dane dotyczące jego samego.
j. Autora niniejszego eseju poznającego siebie drogą autokontemplacji.
Oto, co nam podsuwa tradycja filozoficzna Zachodu, i zapewne można by dodać jeszcze kilka innych wariantów – przy czym, zauważmy, nie są to opcje wyłączające się ani też wyraźnie odgraniczone od siebie, tak jak, na przykład, jednostkowość nie jest wyraźnie odgraniczona od duchowości czy cielesności. Być może zresztą jedynie wzięcie pod uwagę wszystkich z nich i stosowanie naprzemienne jest jedynym sposobem na to, by uzyskać w miarę wyczerpującą odpowiedź na nasze wyjściowe pytanie – w duchu, odpowiednio, (a) humanizmu, (b) antropo-teologii o sokratejsko-platońskiej proweniencji, (c) indywidualizmu, (d) „personalizmu”, (e) subiektywizmu/egzystencjalizmu, (f) heglizmu, (g) naturalizmu, (h) marksizmu i (i) posthumanizmu, a w końcu (j) czegoś w rodzaju quasi-solipsyzmu (przypadkowa kolejność ich uporządkowania nie jest przypadkiem o tyle, o ile już zrazu ma nas odciąć od ujęcia podporządkowanego chronologii – nie o nią nam chodzi). Należy je traktować jako dostępne nam perspektywy, jakie pojawić się mogą zawsze w tym tekście, ustanawiając właściwą dla tematu wielość punktów widzenia. Z jakichś powodów w każdym z wymienionych wyżej przypadków – być może nie licząc, choć i to nie jest całkiem oczywiste, ostatniego – chodzi o kategorię o roszczeniach „uniwersalnych”, nie wyłączających nikogo. A jednak na ile uniwersalne jest już samo „poznaj samego siebie”? Czy zawarta w tym haśle relacja „samo-zwrotności”, ta osobliwa relacja zachodząca pomiędzy x a x, „auto-” jest czymś uniwersalnym, czy może lokalnym? Czymś ostatecznym czy może epizodycznym? Czymś nieuniknionym, cechą gatunku, czy może czymś, co nie jest niczym więcej, jak zdarzeniem dyskursywnym, przelotnym wytworem mowy, względnie warunków kulturowych? Czymś pospolitym czy wyjątkowym, popularnym czy luksusowym, historycznie stałym, nawracającym czy unikalnym, bezprecedensowym?
Ten, kto ma odpowiedzieć na pytanie, które dotyka kwestii „poznawania samego siebie”, musi też przynajmniej z grubsza wiedzieć, kim jest, albo przynajmniej zakładać, że to wie, albo przynajmniej zakładać, że może wiedzieć; a także mieć doświadczenie poznawania/próby poznania samego siebie, albo może tylko przeświadczenie, że ma takie doświadczenie – i tylko na to doświadczenie, względnie przeświadczenie, może liczyć, a poza tym tylko na inne teksty na podobny temat (tyle w sprawie metodologii niniejszego eseju). Ryzykuje, że będzie zajmował się czymś fikcyjnym, a może czymś, co istnieje tylko o tyle, o ile się o tym myśli, i w miarę, jak się o tym mówi. Czymś, co urzeczywistnia się tylko w akcie myślenia o tym, czym i czy jest. Czy coś, co istnieje w ten sposób, może być poważnym zagadnieniem poznania?
Jest jeszcze inne ryzyko, związane z tym, jak bardzo przywołane wyżej kategorie, mimo roszczenia i pożądania uniwersalności, są nieuchronnie ekskluzywne. Są to wszystko, rzecz jasna, pojęcia filozoficznej dobrej wiary i woli – dobrą wiarą i wolą jest jednak piekło wybrukowane. Co począć z wszystkimi tymi, którzy z jakichś powodów zostają przez owo starożytne wezwanie „poznaj samego siebie” wykluczeni, pominięci? Którzy podjąć go z różnych względów nie mogą ze względu na obiektywne warunki? Nie można wątpić ani zapomnieć choćby na chwilę, że jest ich wśród ludzi przytłaczająca większość. Mimo że na pierwszy rzut oka nic nie mogłoby się wydawać bardziej „ludzkie” i ogólnodostępne, przynajmniej w intencji, niż to szlachetne hasło – które będąc jedynym umieszczonym nad wejściem do świątyni, obok owych dziesięciu pozostałych mądrości wykutych na steli przy wejściu, od początku narzucało się sugestywnie jako „najważniejsze z wezwań” (nawiasem mówiąc, były generalnie dwie „najważniejsze” uniwersalne propozycje przedłożone przez zachodnią tradycję: greckie „poznaj samego siebie” oraz chrześcijańskie „najważniejsza jest miłość”; pochrześcijańska nowoczesność dorzuciła do tego jeszcze: „skrusz kajdany!”). A jednak jesteśmy przecież doskonale świadomi i tego, że to starożytne wezwanie jest również rozkazem władzy; nie jest politycznie neutralne, wpisuje się w istniejące hierarchie, po części odsyłając do przywileju, po części zaś legitymizując jego ekskluzywność, a po jeszcze innej części transformując ów przywilej w instrument kontroli i sterowania, przez co funkcja panowania nad sobą uogólnia się, przekształcając w reżim panowania ogólnego nad wszystkimi – jakże wiele tu uwikłań, niebezpieczeństw, pułapek ideologicznych! Wykluczając, segregując, hierarchizując i zachęcając do kontemplacji, a jednocześnie roszcząc sobie pretensję do tego, by ustanawiać zadanie pierwszorzędne i najwyższe „dla każdego człowieka” – być może odwodzi go od zadań w istocie pilniejszych, mniej teoretycznych, a bardziej praktycznych czy moralnie palących?
Z trzeciej strony, jednym z tych sensów hasła „poznaj samego siebie”, który definitywnie można uznać dzisiaj za skompromitowany, a w każdym razie za niedający się już dłużej w świetle historii powszechnej bronić, jest przekonanie, że poznanie samego siebie prowadzi do panowania nad sobą w sensie mocnym i globalnym; że samowiedza daje realną, suwerenną samodzielność, samo-władztwo – nie tylko namiastkę panowania w postaci, jak najbardziej atrakcyjnego samego w sobie, podporządkowania sobie innych, ale realną władzę w sensie zdolności do realizacji swego najlepiej pojętego dobra. Milczącym założeniem jest tu starodawna wiara filozoficzna, że człowiek, zarówno człowiek pojedynczy, jak i ludzkość w ogóle, potrafi sobą rozumnie pokierować. Jednakże doświadczenie XX wieku (nie tylko tego wieku, ale tyle wystarczy) poucza nas, o ile historia w ogóle może pouczać, że z zasady człowiek, tak pojedynczy, jak i ludzkość, nie kieruje się rozumem, co najwyżej czasem, w ograniczony sposób i w ograniczonym celu go używa, ale nie jest to per saldo regułą decydującą – a nadzieja, że tak stać się może, jest już tylko matką naiwnych, największych pięknoduchów, chociaż kiedyś, u zarania ery oświeconej, matkowała bardziej utalentowanym i dobrze zapowiadającym się dzieciom, postępowi, emancypacji, sekularyzacji itp., enfants prodigieux, które jednak wszystkie wyrodziły się i zbuntowały przeciw poczciwemu oświeceniu. Tym samym można chyba dość autorytatywnie przyjąć, że hasło „poznaj samego siebie” ani nie spełniło swoich obietnic, ani też, najwyraźniej, nie trafia ono w samo jądro powszechnego ludzkiego zainteresowania i troski, jest więc to hasło przynajmniej po części oszustwem, a mówiąc nieco delikatniej, by oddać mu sprawiedliwość – wszak oddawanie sprawiedliwości jest ukłonem, jaki brak złudzeń składa pięknym ideom – jest ono złudzeniem, samo-oszustwem, fikcją piękną i wzniosłą, dzięki której, jak by powiedział Nietzsche, człowiek w ogóle staje się dopiero zwierzęciem interesującym.
Dodajmy, że inne niż zachodnia kultury raczej nie nadają zadaniu poznania samego siebie aż tak wysokiego priorytetu: kiedyś nazwano by może w nazbyt esencjalizujący sposób „wschodnią” zasadę wybijającą się często w świadomości nieeurocentrycznej, wedle której najważniejsze byłoby raczej „zjednoczenie z bytem w ogóle”, a nie samopoznanie – właściwe poznanie znosi bowiem, zgodnie z tą koncepcją, samo owo „samo-”, unieważniając jednostkowość i podmiotowość bycia, roztapiając umysł we Wszystkim. Problem i program poznania samego siebie jest być może epizodycznym projektem, który na jakiś czas – nie tak znowu długi – pojawił się w pewnej lokalnej kulturze i cywilizacji, bez wątpienia opartej na bardzo rozrzutnym, kosztownym i energochłonnym koncepcie jednostkowego szczęścia jako dobrobytu i prawa do zabezpieczonego bytu, do niepodlegania naturalnej selekcji, i w ogóle do życia typu all-inclusive, w którym każdy może cieszyć się tym, że jest sobą.
Umasowienie konsumpcyjnego dobrostanu, jakkolwiek i tak względne, wydaje się jednak zjawiskiem historycznie przejściowym, już w tej chwili widać oznaki wyraźnego odwrotu od koncepcji uniwersalizacji „państwa dobrobytu” – w którym bez wątpienia najlepiej rozwija się ludzki indywidualizm wraz z najbardziej jego elitarnym, tak czy owak, choć bardziej już łatwo dostępnym programem autokontemplacji, poznania samego siebie. Oczywiście, westernizacja czyni z tego projektu własność całej planety, ale to, czy się on upowszechni w chwili obecnej, nie rozstrzyga się już wyłącznie w kręgach cywilizacji zachodniej – coraz więcej ma i będzie tu miała do powiedzenia specyficzna re-formacja dalekowschodnia, chińska i konfucjańska, która prawdopodobnie ze względów oszczędnościowych, jakie narzucają warunki późnego kapitalizmu i dynamicznej inflacji cen surowców, wytworzy silny nacisk na zacieśnienie przestrzeni udostępnionej jednostce i jej materialnej swobody opartej na rozrzutnej konsumpcji indywidualnej, kosztochłonności istnienia. To prawda, że chiński boom turbokapitalistyczny ostatniego ćwierćwiecza wytworzył także w Państwie Środka nowe, specyficzne modele narcystycznego egocentryzmu (słynne i przysłowiowe już „nowa chińska klasa średnia” oraz „pokolenie jedynaków”), wprowadzając do dziedziny chińskiej kolektywności element o niejednoznacznym, złożonym wpływie, dzięki któremu nastąpi może w dalszej perspektywie jakaś „fuzja wschodu z zachodem” – jednak nawet ten kompromis, trudno przewidywać, jak bardzo toksyczny, z perspektywy przyszłości już teraz zdaje się w każdym razie marginalizować przedmiot naszych rozważań, czynić go ideą raczej zamierzchłą, nieniosącą energii przyszłości ani nadziei na lepsze jutro; niezwiastującą już niczego.
W związku z tymi przesunięciami geopolitycznych centrów zarządzania, które odbierają relatywne znaczenie kręgowi atlantyckiemu, a nadają je kręgowi pacyficznemu, zasada „roztopienia jaźni” może nabrać większej politycznej wagi, bo to właśnie ona wyznaczać będzie paradygmat w centrum zarządzania masami, masami, dodajmy na marginesie, których liczebność przewyższy wszystko, czego pod tym względem byliśmy świadkami w XX wieku, z 13 mld Ziemian prognozowanymi na rok 2100. „Poznaj samego siebie” może więc, jak wiele na to wskazuje, być już przebrzmiewającym, odchodzącym powoli i niepostrzeżenie do przeszłości hasłem, jeśli nie zasłoną dymną postekspansjonistycznej cywilizacji znajdującej się u schyłku swej dominacji, u kresu swego dziejowego znaczenia. Zajmując się jej esencjalnymi priorytetami intelektualnymi, uprawiamy być może już tylko jakże zacną sztukę medytowania nad szlachetnymi ideami przeszłości, własną (choć dla Polaka ta „własność” jest czymś dodatkowo nieoczywistym, korespondencyjnym, jakby „na słowo honoru”), minioną już na wieczność chwałą. Pomyślmy o tym, jak bardzo jesteśmy w tym prowincjonalni i, pardonnez le mot, zapyziali – oto gdzieś na peryferiach dawnego imperium cywilizacji europejskiej, obecnie pogrążonego w kryzysie i skazanego na to, by nigdy już w przewidywalnej przyszłości nie grać pierwszych skrzypiec w orkiestrze międzynarodowej, ktoś jest na tyle przejęty antykwarycznymi, nobliwymi ideałami, by zajmować się czymś tak bardzo już minionym, niedzisiejszym, a w każdym razie pozbawionym jakiejkolwiek mocy mobilizacji i bezpośredniego opisu aktualności, jak „poznawanie samego siebie”.