- promocja
- W empik go
YORIM Próba Medveh - ebook
YORIM Próba Medveh - ebook
Trzech nastoletnich chłopców wyrusza do lasu Medveh na coroczną Wielką Próbę. Można wziąć w niej udział tylko raz w życiu, a jej historia jest równie stara, jak sama Eleania. Zanurz się w opowieści o zielonych łąkach, lesie i słońcu. O zmaganiach drużyny Yorima i świetlistych owocach Aldorian, których smak znany jest tylko bogom. O trytach, welijanach i gluidach, o księżycu i ukrytych światach, o honorze i walce, przyjaźni i błędach, o zamku Dortonis i wijącej się między wzgórzami drodze. O wszystkim tym, czym jest Edai.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396914514 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć nie jestem zawodowym tłumaczem, w przypadku niniejszej książki moja rola z oczywistych względów tak właśnie jest nazwana. Język ligerycki, którym posługuje się zdecydowana większość perian w Edai, na pozór nie różni się zasadniczo od języków europejskich. Mimo to wiele wyrażeń i określeń, tak zwyczajnych dla rodzimych jego użytkowników, sprawia trudności w przekładzie, w tak zwanym naszym świecie nie istnieją bowiem istoty, przedmioty czy zjawiska powszechnie znane w Edai. Sporo związanych z tym wyjaśnień zawarłem w tekście, część w przypisach – wszystko z głęboką nadzieją, że przyczynią się do lepszego zrozumienia prezentowanej treści. O samym utworze powiedzieć mogę tyle, że zyskał wyjątkową popularność w Eleanii, Hedanie i Milhoncie, a nawet w krainach dalszych, szczególnie ze względu na postać głównego bohatera oraz jego niezwykłe losy. Nawet jeśli Tuk Folio ubarwił pewne epizody, jest powszechnie chwalony za rzetelność historyczną i opieranie się na sprawdzonych źródłach.
To, co dla mieszkańców Edai jest fabularyzowanym opracowaniem historycznym, dla nas będzie tylko kolejną pozycją fantasy, z czym zupełnie się pogodziłem. W takim też duchu ta książka zostaje wydana, w twardej oprawie i ze wspaniałymi ilustracjami Eda Menroya. Wielu współczesnym trudno pogodzić się z faktem, że inne światy nie istnieją w przestrzeni fizycznej, a mimo to są równie „realne” jak nasz, i że choć najszybsze nawet statki kosmiczne nigdy nie będą w stanie do nich dotrzeć, są dla nas dostępne w zupełnie inny sposób. Zadowalają się oni twierdzeniem, że wszystko to jest co najwyżej „wytworem zbyt bujnej wyobraźni” odciągającej nas od „prawdziwego życia”, przez które rozumieją głównie czynności takie jak na przykład obieranie ziemniaków czy mycie samochodu.
Nie zamierzam z tymi przekonaniami polemizować.
Idąc za radą redaktora, usunąłem z tekstu kilka wtrętów gawędziarskich, w moim mniemaniu bez straty dla całości. Nie wprowadziłem również długich wyjaśnień dotyczących samego Edai – byłoby to z całą pewnością zbyt dalekie odejście od oryginału, dla licznych czytelników, szczególnie tych młodszych, ogromnie nużące.1. WYPRAWA
Pośród zielonych łąk Eleanii żył sobie chłopiec imieniem Yorim. Miał trzynaście lat i mieszkał z rodzicami w Dalsie, pełnej zabawy i śmiechu wiosce, w której urodziny obchodzi się huczniej niż rocznice zwycięskich wojen, a głód oznacza w najgorszym razie spóźniony o godzinę obiad.
Poznalibyście go już z daleka po jasnych włosach i dziarskim, sprężystym chodzie. Yorim nigdy się nie garbił i choć nie przywiązywał wagi do stroju, zawsze wyglądał dobrze. Jego sprawne ręce aż się rwały do wiązania lin, ostrzenia kijów czy wertowania map. W przyszłość patrzył bez lęku, a jego spojrzenie było czyste niczym poranne niebo.
Najbardziej lubił długie letnie dni i wyprawy z przyjaciółmi. Wędrowali po okolicznych lasach i wzgórzach, noce spędzając w koronach drzew, szałasach albo wprost pod błyszczącymi gwiazdami. Tropili zwierzęta, wytyczali sobie tylko znane szlaki i odkrywali miejsca pełne tajemnic.
Przyznać trzeba, że rodzice nieraz najedli się przez niego strachu. Chcieli jednak, by wyrósł na dzielnego mężczyznę, cieszyli się więc w duchu, że jest odważny i daje sobie radę.
Ale było coś jeszcze.
Powiadano, że gdy Yorim był niemowlęciem, matka zabrała go na święte wzgórze Wereli, starożytne i pełne majestatu miejsce, gdzie według legend bogowie z życzliwością spoglądają na nowo narodzonych perian. Wiele godzin wędrowała w słońcu przez pełne kwiatów eleańskie łąki, zatem gdy wspięła się na porośnięte drzewami wzgórze, usnęła ze zmęczenia. Spała długo i mocno, a kiedy wreszcie uniosła powieki, zdało się jej, że ujrzała pochylonego nad koszem świetlistego Veola, na którego jej syn spoglądał śmiało i z ufnością. To spojrzenie pozostało mu już na zawsze – odważne, nieugięte, pełne wigoru i blasku.
Biorąc to za dobry omen, matka ruszyła z powrotem do wioski. Pech chciał, że potknęła się o wystający korzeń, a kosz wyślizgnął jej się z dłoni i runął w dół zbocza. Już przepadał w gęstwinie, gdy po niebie przemknęły jakieś cienie, zaszumiały wielkie skrzydła i błysnęły ostre szpony. Czarne nupigle, przeklęte ni to ptaki, ni zjawy, których każdy Eleańczyk bał się bardziej niż wilków, chwyciły kosz i poniosły wysoko nad lasem.
Mówiono, że to one zatruły Yorima straszliwym jadem Utrup-Groule, a zabójcza zgnilizna zmieszała się z czystą eleańską krwią. Gdy zrozpaczona matka znalazła go wiele godzin później, w jego oczach nie było już łez. Leżał blady i na wpół martwy, a krążące wokół leśne ptaki kwiliły żałośnie. Na prawym nadgarstku chłopca, po wewnętrznej stronie, pojawiły się dwie okropne, przeplatające się pręgi, czerwone i miejscami sine. Szeptano potem w okolicy, że Yorim był w dziecięctwie ciężko chory i że cała ta historia została zmyślona, by usprawiedliwić zaniedbania i karygodny brak odpowiedzialności jego rodziców. Jedynie najbliżsi znali prawdę; tylko oni wiedzieli, jak wiele matka i ojciec ofiarowali bogom, aby utrzymać go przy życiu.
To wtedy – na cześć Yofiela, szóstego Veola – otrzymał swe imię.
------------------------------------------------------------------------
Była już późna wiosna, gdy Yorim rozpoczął przygotowania do najdalszej jak dotąd wyprawy, na którą wyruszał ze swymi najlepszymi przyjaciółmi Garwinem i Fionem. Tym razem nie była to zwykła wycieczka – wybierali się do samego Medveh na owianą legendami Próbę Lasu. Tradycja Próby Lasu była tak stara, że mieszkańcy środkowej Eleanii wiązali jej początki, niesłusznie zresztą, z samym stworzeniem świata Edai. Można było wziąć w niej udział tylko raz w życiu, a uczestnicy nie mogli mieć więcej niż trzynaście lat.
Yorim i Garwin zapakowali do plecaków niewielkie łopaty, liny, ciepłe koce z owczej wełny i spore zapasy jedzenia. A także, rzecz jasna, kamienie lokacji, dość popularne w Eleanii płaskie kamyki zaklinane w nierozłączne pary. Każdy kamień miał niewielką wypustkę, która zawsze kierowała się ku swojemu odpowiednikowi. Dzięki temu rodzice mogli z łatwością odnaleźć swoje dzieci, handlarze towary, a bogacze skradzione skarby.
Chłopcy byli już gotowi do drogi i nadszedł czas pożegnań. Od lat nikt z Dalsu nie wziął udziału w próbie, więc żegnani byli jak bohaterowie. Wielu mieszkańców sądziło, że jeśli ktoś miałby wygrać próbę – a byłoby to pierwsze zwycięstwo w historii wioski – to właśnie Yorim, tak wielkie były jego charyzma i pewność siebie.
– Ruszajcie, kochani. Wszyscy tu będziemy się modlić za wasze zwycięstwo – powiedziała ciotka Karelia.
Posypały się dobre rady i przestrogi.
– Pamiętajcie, żeby nie chodzić w przemoczonych butach!
– Uważajcie na głodne flimzy!
– Czy na pewno macie zapasowe koce?
– Tylko nie zgubcie swoich kamieni!
– Uważaj, proszę, na niego – zwróciła się do Yorima matka Garwina. – Wiesz, jaki on bywa trudny.
A potem podeszła do niego jego mama. Objęła go za szyję i z oczami mokrymi od łez szepnęła do ucha:
– Tak bardzo bym chciała, żeby się wam udało.
Na koniec głos zabrał ojciec Garwina.
– I nie pokazujcie mi się tu bez znamion, rozumiemy się?
Gdy wreszcie wyruszyli, z twarzy nie schodził im szeroki uśmiech. Przepełniała ich ta specyficzna ekscytacja związana z każdą wielką wyprawą w nieznane.
W sąsiedniej wiosce czekał już na nich młody tryt Fion. Tryci byli podobnego wzrostu jak ludzie, jednak odróżniały ich od nich grubsze karki, bardziej wystające czoła oraz dłuższe i silniejsze ręce. Ich cera też była zdecydowanie bardziej śniada, czasami wręcz pomarańczowa. Z natury byli spokojni i niezwykle zapobiegliwi; wszystko musiało być przemyślane, zaplanowane i wolne od ryzyka. Jeśli natrafisz w Edai na wybitnego konstruktora czy planistę, będzie to zapewne właśnie tryt.
– Nie zgadniesz, co mam w plecaku – powiedział Garwin, gdy tylko znaleźli się na drodze, a ich wioska została w tyle.
– Mam nadzieję, że choć trochę pieniędzy. Mogą nam być potrzebne – odparł Yorim.
– Pieniądze to wiadomo, ale nie o to chodzi.
– Widzę łopatę, duży koc, linę…
Garwin pokręcił głową. Z trudem zachowywał spokój, tak bardzo przejęty był swoją niespodzianką. Nieco niższy od Yorima, miał ciemne, wiecznie zmierzwione włosy i rozbiegane, psotne oczy. Nawet gdy był poważny, odnosiło się wrażenie, że zaraz ryknie śmiechem, klepiąc się po udach i pociągając małym, zadartym nosem. Przy Yorimie wyglądał niezdarnie i wyraźnie ustępował mu siłą. W głębi serca zazdrościł mu odwagi i pewności siebie, był jednak dumny, że ma takiego nadzwyczajnego przyjaciela.
– No dobrze, nie wiem. Pewnie to nic specjalnego i tylko jak zwykle chcesz mnie sprowokować – rzekł w końcu Yorim, udając, że już go to nie interesuje.
Garwin znał jednak przyjaciela na tyle, by wiedzieć, że tajemnica nie da mu spokoju.
– Tak, jasne, nic specjalnego. – Uśmiechnął się chytrze. – Tylko w pewnym momencie możesz się bardzo zdziwić. Serio.
– No to się zdziwię.
Dłuższą chwilę szli w milczeniu.
Co on tam ma? – myślał Yorim, patrząc uważnie na przyjaciela. Miał nadzieję, że nie zrobił czegoś głupiego. Garwin lubił pakować się w kłopoty.
Chłopak wyszczerzył zęby, mrugnął porozumiewawczo i poklepał plecak.
– Jest tu bezpieczny.
– On? Czyli to jakieś stworzenie, tak? – nie wytrzymał Yorim.
Garwin pokręcił głową.
– Widzę, że nie zgadniesz. Może Fion będzie miał więcej szczęścia.
Droga wiodła przez pola uprawne i łąki pachnące tysiącami kwiatów. Ich twarze muskał przyjemny chłodny powiew, gdzieś w oddali słychać było dzwonki prowadzonego na pastwiska bydła. Dość szybko doszli do rozstajów, przy których umówieni byli z przyjacielem. Stał dokładnie tam, gdzie się go spodziewali, czujny i gotowy do drogi. Fion patrzył zazwyczaj lekko spode łba, lecz spojrzenie miał zaskakująco życzliwe – po prostu, nawet jak na tryta, był nieśmiały. Przysłuchując się rozmowom, zazwyczaj splatał swoje długie, ciemne ręce na piersi i tylko uśmiechał się nieznacznie.
Ale tym razem emocje wzięły górę i śmiał się w głos.
– Drużyna Zielonej Paproci wita szlachetnego kompana! – zawołał Yorim.
– Chwała bohaterom! Biada wrogom Zielonej Paproci! – odkrzyknął uradowany Fion, po czym szturchnął się z nimi ramieniem na powitanie. A przecież z początku był absolutnie przeciwny wyprawie.
– No naprawdę nie mogę – mówił. – Idźcie beze mnie, opowiecie mi, jak było.
Odkąd jego ojciec wyjechał, Fion dużo pomagał mamie i siostrom. Jako najstarszy z rodzeństwa nie chciał na zbyt długo opuszczać domu. Poza tym tryci nieszczególnie lubili zmiany i towarzyszącą im nieprzewidywalność. Przekonała go dopiero matka, która pewnego dnia powiedziała:
– Tylko raz ma się trzynaście lat, Fionku. Nie chcę, żebyś spędził całą młodość na rąbaniu drewna i pomaganiu przy dzieciach.
Jakiś czas Fion bardzo się niepokoił, czy aby na pewno będzie o wszystkim pamiętał. Przecież nawet do końca nie wiedział, co może mu się w tym lesie przydać! Niemniej w głębi duszy cieszył się już z tej wyprawy i gdy tylko opuścił rodzinne gospodarstwo, poczuł, że gdyby w nim został, do końca życia okropnie by tego żałował.
Jego talizmanem był wielki wilczy kieł, bezcenny dar od taty, który wręczył mu go uroczyście trzy lata temu z okazji dziesiątych urodzin. Fion zawiesił go sobie na szyi i wierzył, że kieł ochroni go przed niebezpieczeństwem, a może nawet przyniesie kiedyś szczęście.
Ominęli Kempes i wkrótce skręcili na północ. Było południe i żar lał się z nieba. Z wielką ulgą zagłębili się w chłodny modrzewiowy zagajnik.
– Mogą nam być potrzebne porządne kije – odezwał się Yorim.
Fion przytaknął i rozbiegli się po lasku. Gdy po chwili Yorim wychynął z gęstwiny, zastał Garwina siedzącego na plecaku z długim nożem w ręku. Trzymał na kolanach kij i wycinał w korze swoje imię.
– Zwariowałeś, Garwin?! Skąd to masz?! – krzyknął.
– A widzisz, jednak niespodzianka – odparł zadowolony z siebie chłopak.
– Przecież do Medveh nie wolno zabierać żadnej broni, nie pamiętasz? Skąd to masz? Czy to nie jest przypadkiem ten słynny nóż twojego taty?
Garwin skrzywił się tylko.
– Jednak zazdrościsz – powiedział. – I słusznie, bo jest piękny. A w obcym lesie może nam się bardzo przydać. Wiadomo, wszystko się może zdarzyć. Oczywiście będziemy go dobrze chować.
– Nie możemy go zabrać, i tyle – oświadczył Yorim.
– Chyba oszalałeś! To jest mój nóż i zrobię z nim co zechcę!
Yorim milczał, a Garwin doskonale wiedział, że przyjaciel za nic w świecie nie ustąpi.
Tymczasem spomiędzy drzew wyszedł Fion. Choć znalazł najlepszy kij, jak zwykle nie był zadowolony.
Garwin czym prędzej zaprezentował mu swój nóż.
– No zobacz, Fionku. Czy to nie istne cudo? Ostrzejszy niż miecz i śmiga w ręku jak mysikrólik. A Yorim mówi, że nawet na czarną godzinę nie możemy go zabrać.
Fion podniósł nóż do oczu i oglądał go z nieskrywanym podziwem. Miał słabość do pięknych przedmiotów, a trzeba przyznać, że broń robiła wrażenie. Gładka rękojeść wysadzana była turkusami i ozdobiona srebrnym wizerunkiem wierzgającego rumaka – symbolem królestwa Eleanii. Takim nożem znacznie łatwiej było wyciąć na kiju rozłożystą paproć i trzy kły, znak ich drużyny, niż malutkim kozikiem. No i faktycznie mógł się przydać.
– Żadnej broni to żadnej broni. Sprawa jest jasna – oświadczył Yorim.
Fion rozłożył ręce. Cóż można zrobić, kiedy Yorim się uprze?
A ja i tak go biorę, pomyślał rozdrażniony Garwin. Nie jest moim ojcem, żeby mi mówić, co mogę, a czego nie.
Ale po chwili zmiękł i przystał na propozycję Fiona, by zakopać nóż gdzieś na skraju lasu. Zabiorą go po zakończeniu próby.
Yorim tymczasem był już myślami gdzie indziej. W Medveh będzie wiele drużyn i być może będą liczyły po sześć, siedem albo i więcej osób. Część zresztą siedzi tam pewnie od kilku dni, a w sztuce przetrwania jest zaprawiona co najmniej tak jak oni. Jaką przewagę miała jego drużyna? Żadną. Garwin nie był siłaczem, a Fion miał słaby refleks. Jeśli chcieli wygrać, musieli znaleźć sojuszników.
Spojrzał na mapę.
– Według moich obliczeń do Medveh zostało nam jeszcze dwadzieścia godzin marszu – oznajmił.2. MEDVEH
Królestwo Eleanii bynajmniej nie imponowało wielkością czy siłą. Trudno było mu się równać z potężnym Hedanem na południowym wschodzie czy posępnym Mulhradem zza Gór Granicznych. Nawet leżący na północy Tilmahon przewyższał je rozmiarami i bogactwem. Było zresztą tych krain w Edai dużo – liczne królestwa wielu ras, w większości jeszcze nawet nieodkrytych. Położone w długich dolinach i na górskich zboczach, wśród skał i w jaskiniach, na mokradłach i przy osuwiskach, nad morzami i pośrodku jezior. A gdziekolwiek by wędrować, zawsze pojawiały się nowe, niby znajome, a przecież zupełnie nieznane, o drogach krętych i prostych, szerokich i wąskich, gładkich i kamienistych. Z odmiennymi zapachami, pełne różnorakich smaków, fascynujące i barwne jak kwiaty. Zamieszkiwało je tyle stworzeń, że nie sposób było wszystkie zliczyć, poznać i uszeregować. Wysiłki te podejmowali uczeni w Patlos, rzadko kto jednak sięgał po ich księgi, zbyt porywające było bowiem życie w tym pulsującym kotle odmienności, zbyt suche zaś opisy względem prawdziwych doznań.
Nawet sama Eleania pełna była perian najróżniejszej postaci i pochodzenia, w większości bardziej przyjaznych niż wrogich, gdyż światło Veoli świeciło tam jasno, by żyli wśród zgody i śmiechu i by każdy dzień był cudem. Sączyli bogowie w ich umysły treści radosne i wzniosłe, a świetlisty pył niósł się po polach i wioskach, dodając im piękna i blasku. Wzdychały więc serca mieszkańców do łąk, na których wiatr rozwiewał nagrzane słońcem trawy, do drzew i czystej wody, do miast gościnnych i dobrych, w których każdy każdemu chciał być przyjacielem i w których grano, cieszono się i śpiewano. A ktokolwiek tam trafiał, zaraz czuł się lepiej, chciał siadać z nimi i ucztować, śmiać się i tańczyć do późnej nocy. Można by pomyśleć, że chmury nigdy nie zakrywają tam słońca, że świat ten wolny jest od chorób i lęku.
Była więc Eleania krainą, w której żyło się dobrze i dostatnio, w której praca na roli była wyborem, a nie koniecznością, w której domy w najmniejszych nawet osadach bogate były w sprzęty i księgi i w których w upalne lato pakowano zapasy jedzenia i płócienne namioty, aby wozami ruszyć nad morze, odwiedzając po drodze znajomych i krewnych. Nawet starcy nie wydawali się tam zniszczeni przez życie, lecz pełni pięknych wspomnień i wdzięczni, że takiej im przyszło doświadczyć łaskawości stwórców.
Tak w każdym razie myślał o swojej ojczyźnie Yorim. Bo już Garwin uważał na przykład, że prawdziwy świat zaczyna się dopiero w Hedanie, że w Eleanii wszystko jest marne i na opak, że można się w tym udusić jak świnia w niewietrzonym chlewie. Fion z kolei wszędzie widział tyle problemów, że dziesięć pokoleń cudotwórców nie starczyłoby, żeby je wszystkie zgłębić i naprawić.
------------------------------------------------------------------------
Gościniec wiódł między pagórkami, pośród rozległych pól uprawnych i zielonych pastwisk. Minęli Lasy Gereckie, wschodnie rozstaje, tryckie wioski Ertrut i Gelten i jeszcze tego samego dnia przekroczyli w bród płytką Elskinę. Odpoczęli krótko w cieniu Czterech Samotnych Skał, po czym skorzystali z okazji i na wielkim wozie pełnym siana dotoczyli się do ukrytej pośród wzgórz Petliny. W lokalnej karczmie zamówili porządną kolację i spędzili noc w ciasnym pokoiku nad stajnią.
Następnego dnia po południu dotarli wreszcie do obrzeży lasu. Gdy zaczęło się ściemniać, na jego skraju rozbili pierwsze obozowisko. To tutaj, pod wielką sosną o pomarańczowym pniu, zdecydowali się zakopać nóż Garwina.
– Moim zdaniem to błąd, a ty, Yorim, jesteś uparty jak stary kozioł. Zobaczycie, jeszcze go nam zabraknie.
– Powiedział wielki prorok Garwin z Dalsu dnia szesnastego milata osiemset trzydziestego szóstego roku Nowych Czasów – rzekł Yorim, zasypując dołek.
Fion stał obok pełen mieszanych uczuć. Teraz, gdy byli daleko od domu, posiadanie długiego, ostrego noża nie wydawało się już takie nierozsądne. Niekoniecznie przecież wszyscy przestrzegali zasad próby. To była ich jedyna prawdziwa broń, a właśnie się jej pozbywali.
Ciepła noc minęła spokojnie i wczesnym rankiem powędrowali dalej. Jeszcze przed południem trafili na wysoki słup z wyrzeźbioną postacią dziwacznego przygarbionego starca w obszernym płaszczu z ptasich piór. Nieopodal słupa szeroki trakt zakręcał na północny wschód.
– Dotarliśmy – oznajmił Yorim. – To podobizna strażnika lasu, który w noc Martila otwiera żelazne wrota na polanę próby. Musimy teraz zejść z głównej drogi i poszukać miejsca na bazę.
Spojrzeli w stronę lasu, w który mieli się zagłębić. Choć przemierzyli już wspólnie wiele leśnych ostępów, czuli, że tym razem stoją w obliczu czegoś innego, nieznanego i tajemniczego. Olbrzymie drzewa sięgały aż po horyzont. Medveh nie mógł być znowu aż tak wielki – ojciec Garwina twierdził, że gdyby mieć prostą i wygodną drogę, z jednego krańca na drugi dałoby się przejść w czasie krótszym niż dwie lekcje świata ożywionego u pani Lento w Dalsie. Nie było jednak w tym lesie żadnych dróg, a jedynie plątanina ścieżek wijących się pośród wzniesień, wąwozów, strumieni i rozpadlin. Powiadano, że pozwalały opuścić las tylko w trzech punktach okalającej go od wschodu i północy drogi.
Wielkie stare drzewa zamarły w oczekiwaniu na ich decyzję.
– Nie ma na co czekać, chodźmy – rzucił Garwin, ale sam nie ruszył się z miejsca.
Stali w palącym południowym słońcu, a przed nimi piętrzyła się wysoka, ciemna ściana. Tu czuli się bezpiecznie, tam czekała ich niewiadoma, być może niebezpieczeństwo. Popatrzyli w górę na gałęzie. Czyżby właśnie się wydłużyły, zabierając im kawałek nieba?
Ostrożnie zrobili kilka kroków. Olbrzymie jesiony szemrały cicho ponad ich głowami. Zdało im się naraz, że to już nie drzewa, ale jakieś pradawne postacie mierzą ich wzrokiem i szepczą.
Gdy tylko minęli pierwsze sękate pnie, nieprzyjemne wrażenie zniknęło. Medveh okazał się ciepły i cichy; kojący spokój rozlał się po ich ciałach, odpędzając lęki i trwożne myśli. Szli powoli, oczarowani pięknem lasu, a pod stopami szeleściły im suche liście. Kierowali się na zachód, rozglądając się za miejscem na obozowisko. W końcu je znaleźli – niewielkie wzniesienie porośnięte wysokimi bukami. Pagórek był suchy i zapewniał dobrą widoczność.
Nie tracąc czasu, zabrali się do budowy schronienia z gałęzi. Potem zaczęło się mozolne stawianie prowizorycznego ogrodzenia i zaplatanie sznurkowych drabinek do wspinania się na wyższe konary rozłożystych drzew. Kiedy skończyli, Yorim wyjął z plecaka flagę drużyny Zielonej Paproci i uroczyście zatknął ją na dachu szałasu.
Nadszedł zmierzch. Odśpiewali swoją pieśń wojenną, po czym rozłożyli się wygodnie przy ogniu. Po wielu godzinach marszu i kolejnych kilku ciężkiej pracy byli bardzo zmęczeni. Ale też dumni z tego, co udało im się zrobić w tym czasie.
Ognisko już dogasało, gdy nagle Yorim powiedział:
– Popełniliśmy chyba duży błąd, rozpalając ogień, nim dokładnie sprawdziliśmy okolicę.
Chłopcy rozejrzeli się nerwowo. Było całkiem ciemno.
– Musimy wystawić wartę – oznajmił Yorim.
– Ja mogę być pierwszy – zgłosił się Fion.
– No dobra. Fion pierwszy, ja drugi, a na końcu Garwin.
– Dlaczego ja zawsze na końcu jak jakiś niewolnik? – oburzył się Garwin, a w jego głosie można było wyczuć niepokój.
– Ktoś musi – odparł Yorim. – Poza tym nie ma się czego bać. Nupigle, jeśli już atakują, to tylko w środku nocy. Czyli wtedy, gdy na warcie będziemy ja lub Fion.
Garwinowi przeszły ciarki po plecach. Przypomniał sobie, co mówiono o nupiglach – od dawien dawna straszono nimi dzieci w jego rodzinie. Gdyby miał bodaj nóż ojca!
– Nie jestem śpiący – rzekł szybko. – Trytku, może ty się zdrzemniesz, a ja teraz popilnuję?
Miał spore szczęście, bo Fion prawie zasnął na siedząco i nie słuchał niemal, o czym mówią. Pokiwał tylko głową i już po chwili słychać było jego pochrapywanie. Niewiele później zasnął również Yorim.
Garwin ścisnął mocno kij. Chociaż za dnia las wydawał się przyjazny i bezpieczny, teraz czuł się nieswojo. Wydało mu się, że usłyszał jakiś szelest i zobaczył światło. Po chwili jednak nie był już tego taki pewien, co tylko spotęgowało jego niepokój.
Tymczasem las milczał. A nawet jeśli nie do końca milczał, to z biegiem czasu Garwinowi coraz trudniej było zachować czujność. Nie mógł się połapać, czy to szumią stare drzewa, czy może przyśnił mu się właśnie strumyk w Dalsie. W końcu zmęczenie wzięło górę i nim jakaś nowa niespokojna myśl zatrzepotała w jego umyśle, zapadł w sen.
Na niebo wychynął Loovil, pierwszy księżyc. Gdyby chłopak nie zasnął, w jego srebrzystej poświacie bez trudu dostrzegłby wysoką, ciemną postać, która podeszła do obozowiska. Nieznajomy przyglądał się śpiącym chłopcom. Stał tak dłuższy czas zamyślony, w końcu westchnął głęboko, pokiwał głową i odszedł. Jeśli ktokolwiek zauważył jego obecność, to na pewno nie był to nikt z drużyny Zielonej Paproci.
------------------------------------------------------------------------
Rankiem chłopców przywitały ciepłe promienie słońca sączące się przez splątane gałęzie wysoko nad ich głowami. Tylko Garwin spał wciąż twardo, chrapiąc, co nie uszło uwagi pozostałych. Kiedy już się obudził, usiłował ignorować ich pretensje, lecz w końcu wściekł się i powiedział, że ma dość wyrzutów i że Yorim ma mu natychmiast oddać jego nóż, bez którego czuje się bezbronny jak mucha.
– Nigdy nie wolno ci zasnąć na warcie – powiedział Yorim. – Z tymi nupiglami to przecież żartowałem. W tym lesie nie ma żadnych niebezpiecznych istot. W przeciwnym razie próba mogłaby się zakończyć tragedią.
– No, zdaje się, poza żarłocznymi ptakami Kadu – odezwał się Fion. – Tymi, co zjadają wszystkie owoce z drzewa Aldorian.
– Tak – potwierdził Yorim. – Ale to jest dopiero po nocy Martila, na samym końcu próby. Z tego, co wiem, ptaki Kadu nie atakują perian.
– Ja się niczego nie bałem, bo czego się bać w takim lasku? – rzekł Garwin. – Chodziłem po lasach tysiące razy. Często nawet ty sam popiskiwałeś wtedy ze strachu i musiałem cię pocieszać. Tak, tak, Yorimku, nie patrz tak teraz na mnie, jakbyś nie pamiętał. Zresztą mniejsza o to, faktycznie zasnąłem. Ale Fion zasnął pierwszy i można by mu łeb ukręcić, a nawet by nie mrugnął. A prawda jest taka, że Loovil tak bił po oczach, że musiałem je co chwilę zamykać.
– Jasne, musiałeś, bo od patrzenia na ten księżyc można umrzeć. – Yorim spojrzał porozumiewawczo na Fiona.
Garwin wierzył w różne głupstwa. Zawsze przekonywał ich na przykład, że ostatni kęs posiłku należy zostawić głodnym flimzom, bo inaczej mogą się przyczepić i nie sposób będzie je przegnać. Po czym przy najbliższej okazji, niepomny własnych ostrzeżeń, wylizywał do czysta talerz, tłumacząc, że choć wszystko, co mówił, to najświętsza prawda, jest tak głodny, że flimzy muszą tym razem poczekać.
– Wiem, że i tak mi nie wierzysz. – Garwin machnął ręką i zmienił temat. – Myślałem, że z owoców Aldorian w ogóle nic nie zostaje.
– Kiedyś podobno drużyny tak się tłukły, że nawet nie dotarły na polanę – powiedział Yorim. – No i wszystkie owoce zjadły ptaki.
– A może się nie zorientowali, że to ta noc?
– No nie – odparł zdecydowanie Yorim. – Dni to już każdy sobie dokładnie liczy. Poza tym to przecież jedyna noc, gdy wszystkie trzy księżyce Edai wschodzą naraz.
– Ale mogły być chmury i ciemno jak u Fiona w piwnicy. Poza tym musiał być jeszcze strażnik. Dlaczego on nie zwrócił im uwagi? Strażnik lasu pojawia się tylko raz, właśnie w noc Martila, na samym końcu. Czyli za ponad trzy miesiące od teraz. Czeka przed żelazną bramą przy polanie, liczy flagi i ta drużyna, która zdobyła ich najwięcej, idzie dalej. Zwycięzcy muszą przejść tej nocy jeszcze trzy próby, zanim dotrą do drzewa.
– A ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego wszyscy muszą tu ze sobą walczyć – rzekł Fion. – W zgodzie można osiągnąć znacznie więcej.
– Owoce są nagrodą za zwycięstwo – ciągnął Yorim. – Pokonałeś najwięcej drużyn i masz najwięcej proporców? Możesz zjeść owoce Aldorian. W tę jedną noc w roku, gdy dojrzewają, a nie jest ich wiele. Poza tym każdy chce mieć jak najciemniejsze znamię.
– Pan Rand mi mówił – wtrącił Garwin – że jak zjesz ich dużo, to stopy robią ci się ciemne jak szpaki. I że już do końca życia ludzie cię szanują, a każdy twój wróg wie, że taka stopa może zmiażdżyć mu przełyk. No co, Yorim, dlaczego znowu się uśmiechasz? Jest dokładnie tak, jak mówię. Poza tym wiecie dobrze, że zawsze znajdzie się ktoś, kto musi ciągle wygrywać, bo inaczej zrobią mu się w mózgu klopsy. Zabierze innym flagę i tamci też będą musieli kogoś napaść, by nie przegrać. I tak to się nakręca. Więc to będzie od początku jatka, bij-zabij-wypruj-flaki. A my nie mamy nawet jednego długiego noża, nie powiem przez kogo.
Słuchający go uważnie Fion pokiwał głową. Pewnie jest w tym trochę racji, pomyślał. A to oznaczało, że nie byli bezpieczni. Spojrzał na prowizoryczne ogrodzenie. Należałoby je wzmocnić, okopać. Yorim wszystko robił za szybko, zawsze na już, na teraz. Fion próbował tłumaczyć mu, że plan obozu jest nieprzemyślany, że jeśli przyjdzie co do czego, taka prowizorka na nic się nie zda. Może więc zostać tutaj, gdy oni pójdą na zwiady? Poprawić, co trzeba? Yorim modlił się każdego dnia do bogów, ale czy bogowie chronią głupców, którzy nie potrafią dobrze przygotować obozu? Podczas gdy Garwin wciąż tylko gadał, on zdążył ociosać cztery paliki, by wzmocnić przynajmniej narożniki ogrodzenia. Gdyby ktoś zaatakował ich od wschodu, mieliby za mało czasu, by przygotować się do obrony. Powinni też zrobić choćby prowizoryczny wał z gałęzi, który ochraniałby ich i maskował obóz od tej strony. Poza tym niepotrzebnie zużyli aż tyle sznurka na drabinkę – powinni przygotować wcześniej kilka pętli. Jeśli dojdzie do walki, jak poradzą sobie z większą liczbą wrogów? Mając gotowe pętle, mogliby unieruchomić pierwszych napastników. I byłoby to łatwiejsze, gdyby wejście do obozu było wąskie – atakujący stłoczyliby się w nim na chwilę, a to wystarczyłoby do zarzucenia na nich pętli. Tak, pętle to jakiś pomysł.
– Fion, co ty tam jeszcze robisz? Zostaw już tę palisadę, jest wystarczająco wspaniała – powiedział Yorim, szykując się do wyjścia.
Rzeczywiście, wspaniała, pomyślał tryt. Gdzie mu się tak ciągle spieszy?
– Kto bierze flagę? – spytał.
– Zostawimy ją tutaj. Idziemy tylko na chwilę, więc nie będziemy paradować z nią po lesie. Po co ją składasz?
– Chcę ją schować pod liście.
– Schować? Chyba zwariowałeś! Żaden odważny Eleańczyk nie nurza swojej flagi w błocie. Niech inni wiedzą, do kogo należy ta część lasu.
Fion dał za wygraną i ruszyli na zwiad. Musieli być bardzo uważni, by dokładnie zapamiętać wszystkie ścieżki. Ostrzegano ich, że w Medveh łatwo stracić orientację. W miejscach, w których spodziewali się nieprzebytej gęstwiny, otwierały się niespodziewanie polany, tam gdzie powinna biec droga, gęstniały młode świerki. Nigdy nie widzieli tak wspaniałych drzew, tylu zakamarków i wąwozów, tak zwartych ścian zieleni.
Powiadano, że Eleańczycy kochają drzewa jak mało kto. Nierzadko widywano perian różnych ras i pochodzenia gładzących dłońmi chropowatą korę, obejmujących czule pokaźne pnie lub układających się do snu na szerokich konarach.
W każdym miasteczku i każdej wiosce rosło przynajmniej jedno okazałe drzewo, wokół którego koncentrowało się życie. I nie chodzi tu wcale o święte drzewa Naka, których fioletowy sok delium bogaty był w skondensowany ulther. Mowa o zwykłych wiązach, jesionach czy dębach, wysokich i dumnych, o pniach grubych jak rycerskie baszty. Drzewa te zwyczajowo obwieszano podłużnymi, spiczastymi lampionami, na wzór świecących owoców wymarłych już drzew Aldorian, które to owoce ściągnęły kiedyś na tę krainę olbrzymie nieszczęście. Ostatnie takie drzewo pozostało w Medveh, chronione od wieków potężnymi czarami i niezmiennymi zasadami Próby Lasu.
Yorim, Garwin i Fion szli raźnym krokiem, wypoczęci i radośni, z rozkoszą wdychając zapach świeżej żywicy. Poranne słońce, tańczące beztrosko na ciepłym poszyciu, wprawiło ich w znakomity nastrój.
Tak natrafili na strumień, a nieopodal na wąską ścieżkę, która zawiodła ich do urokliwego szmaragdowego jeziorka o porośniętych trawą brzegach. Bez zastanowienia zrzucili ubrania i wskoczyli do chłodnej wody. Cóż to było za wspaniałe uczucie!
Żaden z nich nie przypuszczał, że najdzie ich tutaj drużyna Szarej Włóczni.
Było ich czterech. Zupełnie zaskoczyli Yorima, wyłaniając się niespodziewanie zza skały. Przywódca grupy, z dużym kijem w dłoni, wysunął się naprzód. Był wysoki, szczupły i zapewne diabelnie zwinny. Spojrzenie miał bystre i uważne, jak ktoś, kto nie popełnia głupich błędów. Yorim, który właśnie wyszedł z wody, stanął jak wryty. W końcu podniósł ręce i powiedział:
– Jesteśmy nieuzbrojeni i nie mamy złych zamiarów.
Tamten długo mierzył go wzrokiem.
– Gdzie macie swoją flagę? – spytał.
– W bezpiecznym miejscu – odparł hardo Yorim, patrząc mu w oczy.
– To cała wasza drużyna?
– Być może.
Chłopak najwyraźniej bił się z myślami. W pierwszej chwili gotów był walczyć, jego drużyna miała w końcu przewagę liczebną. W głębi duszy czułby się jednak podle, atakując nieuzbrojonych rówieśników, którzy nie wyrządzili mu krzywdy, a wyglądali całkiem swojsko.
– Czyli zostawiliście flagę w pustym obozie, gdzie nikt jej nie pilnuje – rzekł i pokręcił z politowaniem głową.
Yorim odwrócił wzrok, by ukryć zmieszanie. Czy aż tak łatwo było ich rozgryźć?
– A co? Bo co? Masz z tym jakiś problem? – ciskał się Garwin, stanąwszy za plecami Yorima. – A może jest nas dwudziestu i zaraz komuś stanie się krzywda?
– A może jednak tylko trzech? – Nieznajomy się uśmiechnął.
Garwin spojrzał na Yorima, a potem na tamtych czterech.
– No i co? Co z tego? A wy? Wielki mi oddział rycerzy: trzech niemrawych, a czwarty nieświeży – rzucił, po czym zachęcony brakiem reakcji nieznajomych dodał: – Wspaniała drużyna, śliska z nosa wydzielina.
Z jakichś powodów stojący naprzeciw nich chłopcy, zamiast potraktować to jako obrazę, wybuchnęli śmiechem. Zbity z tropu Garwin zerknął znów na Yorima i widząc, że on także się uśmiechnął, zaczerwienił się po same uszy.
Dlaczego nikt nie bierze mnie poważnie? – pomyślał. Gdybym tylko zechciał, w każdej chwili mógłbym ich przerobić na pokarm dla kota.
– Dopiero tu przybyliście, prawda? – zapytał nieznajomy. W końcu przełożył kij do lewej ręki i wyciągnął dłoń w kierunku Yorima. – Jestem Traian, drużyna Szarej Włóczni.
Wszyscy podali sobie ręce, wyraźnie zadowoleni z takiego obrotu spraw.
– Próba Lasu to nie piknik, musicie uważać. – Traian pokręcił głową. – W życiu nie zostawiłbym flagi w obozie bez straży. Wystarczyło kilka dni, a już zrobiło się niebezpiecznie. Czarne Blizny, zapamiętajcie tę nazwę. Przewyższają nas liczebnie, a wciąż dołączają do nich nowi. Ostatnio było ich już ośmiu. Jeśli tylko znajdą wasz trop, będzie po was. Najlepiej nie rozpalajcie w nocy ogniska i często zmieniajcie miejsce pobytu.
Yorim, Garwin i Fion popatrzyli po sobie i pomyśleli o tym samym. Ledwie tu przybyli, a popełnili już tyle błędów! Może to ten las tak na nich działał? Może poczuli się tu zbyt bezpiecznie? Oby nie stało się to przyczyną ich rychłej zguby!
– Ten las jest bardzo duży – powiedział w końcu Yorim. – Tak szybko nas nie wytropią.
– No nie wiem. Na razie proponuję sojusz. Chciałbym, żebyśmy sobie pomagali i wspierali się w potrzebie. I by żadna drużyna nie ukradła drugiej flagi.
Fion i Garwin spojrzeli na Yorima. Chłopcy z Szarej Włóczni budzili sympatię. A gdy pojawia się zagrożenie, sprzymierzeńcy mogą być na wagę złota.
– Drużyna Zielonej Paproci z radością przyjmuje sojuszników! – zawołał Yorim, co reszta powitała radosnymi okrzykami. Gdy wrzawa ucichła, zwrócił się do Traiana: – Szczerze mówiąc, myślałem, że tutaj wszyscy walczą ze wszystkimi.
– Być może walczą – odparł wódz Szarej Włóczni. – W takim razie jednak tym większe szanse mają drużyny działające razem. Nie jest nas w sumie aż tak wielu.
– A czy ten sojusz jest już na zawsze? – spytał Fion. – Bo co, jeśli na sam koniec zechcecie nas załatwić?
– Na razie się nie znamy, więc czy jesteście godni zaufania, to się dopiero okaże. Ale jeśli nie złamiecie słowa, sojusz, mam nadzieję, będzie trwał do końca. Owoców wystarczy dla wszystkich.
W odpowiedzi Yorim zaproponował wspólne ćwiczenia, co bardzo się tamtym spodobało. Najpierw podzielili się na grupy i trenowali walkę kijami. Potem były zapasy i test ukrywania się w lesie. Było przy tym dużo śmiechu i wygłupów, a skończyło się wzajemnym wrzucaniem do wody.
Wreszcie musieli się rozejść, by wrócić przed nocą do obozowisk. Uzgodnili, że nazajutrz spotkają się ponownie przy jeziorku i ustalą plan na kolejne dni.
------------------------------------------------------------------------
Po powrocie Yorima i jego towarzyszy spotkała przykra niespodzianka. Szałas był zniszczony, a obóz splądrowany. Zamiast dumnej flagi drużyny Zielonej Paproci powiewała jakaś stara, śmierdząca szmata. Tuż obok ktoś rozgarnął liście i napisał patykiem na gołej ziemi: „Dzieciaki do domu!”. Jeżeli jeszcze przed chwilą myśleli o tym miejscu jako o obozowisku, teraz na pewno nim nie było. Byli zdruzgotani. Garwin, śmiertelnie zmęczony, położył się na ziemi. Fion patrzył z mieszaniną smutku i złości na powalone ogrodzenie i połamane szczeble drabinki. Jak każdy tryt ciężko przeżywał wszystkie sytuacje, w których ktoś zniszczył to, co on z trudem zbudował. Wychodziło na to, że jak zwykle miał rację – nie trzeba się było stąd w ogóle ruszać.
– No to już wiedzą, że jest nas trzech i że jesteśmy bardzo głupi – odezwał się w końcu. – Mamy szczęście, że się na nas nie zaczaili, bo wyłapaliby nas jak kaczki. Pewnie było ich niewielu i musieli wrócić po resztę.
Yorim usiadł obok Garwina i nad czymś się zastanawiał.
– Zabrali nam całe jedzenie – ciągnął tymczasem Fion. – O ile wiem, są tu specjalnie oznaczone drzewa, pod którymi strażnik lasu zostawia prowiant dla uczestników próby. Obawiam się jednak, że nasi przeciwnicy część tych punktów już kontrolują.
– A niech kontrolują – wycedził przez zęby Yorim.
Tej nocy nie spędzili w obozowisku i nie próbowali rozpalać ognia. Zaszyli się w stercie suchych liści nieopodal i przytulili do siebie, aby było cieplej. Bez koców z owczej wełny tylko tyle mogli zrobić, by nie zmarznąć. Żaden z nich nie spał. Czekali.
Fion się nie pomylił. Kiedy tylko zrobiło się ciemno, usłyszeli szepty i wśród drzew zamajaczyły skradające się postacie. Gdy zbliżyły się do ich zniszczonego obozu, ktoś zawołał:
– Małe, tchórzliwe dzieciaki uciekły do mamusi!
W odpowiedzi rozległ się okropny śmiech i zapłonęła pochodnia. Yorim, nie bacząc na konsekwencje, spróbował wychylić się z liści. Udałoby mu się to, gdyby nie Garwin i Fion, którzy choć trzęśli się ze strachu, przytrzymali go za tunikę.
– Zwariowałeś?! – szepnął mu do ucha Garwin. – Nie mamy z nimi szans!
– Oni nas celowo prowokują! – ostrzegł Fion.
Yorim przestał się szamotać, ale nie zrezygnował. Gdy tylko uchwyt jego przyjaciół zelżał, silnym ruchem wyszarpnął się im, wyskoczył z liści i przyczaił za drzewem.
– Zielona Paproć to gówno, nie paproć! – zawołał ktoś obelżywie.
Inne głosy zaczęły mu wtórować, gardłując wszelkie możliwe obelgi i przekleństwa.
Garwin i Fion patrzyli bezradnie, jak Yorim wypada z ukrycia i wściekle wywijając kijem, rzuca się do ataku. Miał przed sobą kilku chłopców o dzikich twarzach przeciętych zygzakami czarnej farby. Byli zaskoczeni i nieprzygotowani. Chociaż celowo ich prowokowali, nie mieli pojęcia, że wróg jest tak blisko.
Yorim powalił pierwszego z nich i zdzielił drugiego kijem po nogach. Chłopak krzyknął i złapał się za goleń.
– Śmierć wrogom Zielonej Paproci! – wrzasnął Yorim.
Złapał kolejnego chłopca za szyję, ale tym razem trafił na silniejszego od siebie. Przeciwnik przycisnął go do ziemi i uwolnił się z uchwytu, po czym usiadł na nim okrakiem i przytrzymał mu ręce. Natychmiast doskoczył do nich następny, próbując uderzyć Yorima w twarz. I pewnie by mu się to udało, gdyby nie Fion, który szarpał go już za nogi i usiłował odciągnąć. Wkrótce jednak tryt zwalił się na poszycie trafiony znienacka grubym kijem w głowę.
Odgłosy walki stopniowo cichły – drużyna Zielonej Paproci nie miała szans w tym starciu. Przestraszonego Garwina wyciągnięto z liści i skrępowano, a już po chwili trzech przyjaciół przywiązano do grubego sznura i popędzono przez las. Czarne Blizny triumfowały.
------------------------------------------------------------------------
Pochodnie tylko nieznacznie rozświetlały otaczający ich mrok. Mijali ociekające żywicą pnie olbrzymich świerków, kamienne rumowiska i szare od mgły polany. Ścieżka to pięła się w górę, to opadała, plącząc się i wijąc, tak że wkrótce zupełnie nie wiedzieli, w jakim kierunku idą.
Po godzinie marszu prowadzący grupę chłopak zarządził postój. Jego towarzysze szybko rozstawili warty, rozpalili ognisko i rozłożyli przy nim swe łupy.
Bragor, przywódca drużyny, był krępy i całkiem silny jak na trzynastolatka. Patrzył na Yorima, Garwina i Fiona z taką niechęcią, jakby nie byli zwykłymi chłopakami, ale najbardziej zagorzałymi wrogami, dzikimi bestiami, dla których nie wolno mieć litości. Zaczął przetrząsać ich plecaki, a wyciągnąwszy z nich kamienie lokacji, cisnął je w zarośla.
– Biablada! – wrzasnął dziko.
Chłopcy byli przerażeni. Nie dość, że rodzice wielokrotnie powtarzali im, by pod żadnym pozorem nie rozstawali się z kamieniami lokacji, to słowo „biablada” było przekleństwem, którego żaden szanujący się Eleańczyk nigdy nie wymawiał. Powiadano, że ten zakazany urok przyciąga flimzy i złe stworzenia ze świata Arhaladu.
– O, co ja widzę! Bardzo ładna łopata, trytku – rzekł pogardliwie Bragor, wyciągając z plecaka Fiona kolejny przedmiot. – Bardzo nam się przyda, co, chłopaki?
Gdy wreszcie skończył, kazał przywiązać jeńców do drzewa.
– Kto spróbuje uciekać, będzie zbierał zęby z ziemi – ostrzegł.
Kompani Bragora zaśmiali się paskudnie, a otaczający ich zewsząd ciemny las głucho milczał w obliczu tej niesprawiedliwości.