Yumi i malarz koszmarów - ebook
Yumi i malarz koszmarów - ebook
Samodzielna opowieść z uniwersum Cosmere, w której dwoje ludzi pochodzących z zupełnie różnych światów musi się porozumieć i współpracować, żeby ocalić swoje społeczności przed zagładą. Yumi pochodzi z krainy ogrodów, medytacji i duchów, zaś Malarz żyje na świecie ciemności, techniki i koszmarów. Kiedy ich losy splatają się nagle w dziwny sposób, czy uda im się zapomnieć o różnicach i współpracować, by odkryć tajemnicę wiążącą się z ich sytuacją i uratować swoje wspólnoty?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67793-63-6 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przede wszystkim wyraźmy wdzięczność Emily – osobie, której dedykowana jest ta książka – za to, że jest jednocześnie moim natchnieniem, i współprezeską Dragonsteel. Sądzę, że wszyscy bylibyście zdziwieni tym, jak wiele robi za kulisami. Zasługuje na pochwały, wyrazy uznania i ogromne podziękowania za to, że podzieliła się z Wami wszystkimi swoją książką (czyli tą).
Dział artystyczny skupia się na kwestiach takich jak ilustracje w książkach, grafika koncepcyjna i tym podobne fajne rzeczy. Spośród pracujących w tym dziale chciałbym podziękować Isaacowi StewarŤowi – wiceprezesowi i mojemu wieloletniemu wspólnikowi – za to, że wziął na siebie ogromne zadanie przygotowania oprawy graficznej wszystkich tajnych projektów.
A skoro o tym mowa, za tę książkę odpowiadała Aliya Chen, która wykonała kawał doskonałej roboty. Chciałem, by w każdej z tych książek ilustratorzy mieli wyjątkowo dużo swobody i mogli tworzyć takie ilustracje, jakie sobie wymarzyli, zaś z Aliyą pracowało się fantastycznie. Mam nadzieję, że słuchacze audiobooka znajdą czas, żeby obejrzeć piękne ilustracje, które stworzyła na potrzeby tego projektu.
W dziale tym pracują również Rachael Lynn Buchanan (która zainteresowała nas twórczością Aliyi), Jennifer Neal, Ben McSweeney, Hayley Lazo, Priscilla Spencer i Anna Earley.
Chcieliśmy również podziękować ludziom spoza Dragonsteel, którzy pomagali przy tym projekcie. Są to Oriana Leckert z Kickstartera oraz Anna Gallagher i Palmer Johnson z BackerKit. Na szczególne podziękowania zasługuje Bill Wearne, nasz specjalista od druku, który czynił cuda, żeby te książki zostały wydrukowane w terminie.
Działem wydawniczym kieruje wiceprezes Wprowadzony Peter Ahlstrom. Jego zespół włożył mnóstwo dodatkowej pracy, żeby cztery dodatkowe książki wyszły na czas, i zasługuje na ogromne podziękowania! Są wśród nich Karen Ahlstrom, Kristy S. Gilbert (która opracowała układ), Betsey Ahlstrom, Jennie Stevens i Emily Shaw-Higham. Redakcją zajęła się Deanna Hoak.
Wiceprezesem kierującym działem operacyjnym jest Matt „Że ile książek zamierzasz wydać w tym roku?” Hatch, który pojawił się w naszej firmie w idealnym momencie, żeby poradzić sobie z tym wielkim projektem. W jego zespole pracują Emma Tan-Stoker, Jane Horne, Kathleen Dorsey Sanderson, Makena Saluone, Hazel Cummings i Becky Wilson. Wielkie dzięki za utrzymanie nas wszystkich w ryzach i pilnowanie, żebyśmy się nie rozpraszali!
Działem reklamy i marketingu kieruje wiceprezes Adam Horne. To ci goście, którzy pomogli mi stworzyć wszystkie nagrania promujące tajne projekty i byli nieocenionym wsparciem przy rozpowszechnianiu informacji na ten temat! W jego zespole pracują Jeremy Palmer, Taylor D. Hatch i Octavia Escamilla. Dobra robota!
Działem realizacji zamówień i wydarzeń kieruje wiceprezeska Kara Stewart. Jej zespół miał wyjątkowo trudne zadanie przy czterech tajnych projektach, bo zebranie wszystkiego, zapakowanie i wysłanie do Was było ogromnym przedsięwzięciem. Kierowali również dostarczeniem wszystkim produktów cyfrowych i zajmują się obsługą klienta, więc niezależnie od tego, którą wersję kupiliście, to ci mili goście wam ją dostarczyli! Ogromnie dziękuję im wszystkim za całą pracę.
Członkami zespołu są: Christi Jacobsen, Lex Willhite, and Kellyn Neumann.
Mem Grange, Michael Bateman, Joy Allen, Katy Ives, Richard Rubert, Brett Moore, Ally Reep, Daniel Phipps i Dallin Holden.
Alex Lyon, Jacob Chrisman, Matt Hampton, Camilla Cutler, Quinton Martin, Kitty Allen, Esther Grange, Amanda Butterfield, Laura Loveridge, Gwen Hickman, Donald Mustard III, Zoe Hatch, Logan Reep, Rachel Jacobsen i Sydney Wilson.
Do mojej grupy pisarskiej zaliczali się: Emily Sanderson, Kathleen Dorsey Sanderson, Peter Ahlstrom, Karen Ahlstrom, Darci Stone, Eric James Stone, Alan Layton, Ethan Skarstedt i Ben Olseeeen.
Czytelnikami alfa byli: Jessie Farr, Oliver Sanderson, Rachael Lynn Buchanan, Jennifer Neal, Christi Jacobson, Kellyn Neumann, Lex Willhite, Joy Allen, and Emma Tan-Stoker.
Wśród czytelników beta znajdowali się Joshua Harkey, Tim Challener, Lingting „Botanica” Xu, Ross Newberry, Becca Reppert, Jessica Ashcraft, Alyx Hoge, Liliana Klein, Rahul Pantula, Gary Singer, Alexis Horizon, Lyndsey Luther, Nikki Ramsay, Suzanne Musin, Marnie Peterson i Kendra Wilson.
Do czytelników gamma zaliczało się wielu czytelników beta, jak również Brian T. Hill, Evgeni „Argent” Kirilov, Rosemary Williams, Shannon Nelson, Brandon Cole, Glen Vogelaar, Rob West, Ted Herman, Drew McCaffrey, Jessie Lake, Chris McGrath, Bob Kluttz, Sam Baskin, Kendra Alexander, Lauren McCaffrey, Billy Todd, Chana Oshira Block i Jayden King.
I, co oczywiste, chciałbym ogromnie podziękować wszystkim wspierającym na Kickstarterze, którzy umożliwili ten projekt! Dzięki Waszemu entuzjazmowi wzniósł się do stratosfery. Bardzo wam dziękuję.
_Brandon Sanderson_Rozdział 1
Gwiazda świeciła wyjątkowo jasno, kiedy malarz koszmarów zaczął swój obchód.
Gwiazda. W liczbie pojedynczej. Nie, nie słońce. Jedna gwiazda. Ślad po kuli na nocnym niebie, krwawiący bladym światłem.
Malarz koszmarów stał przed blokiem i wpatrywał się w gwiazdę. Zawsze uważał tę wartowniczkę na niebie za coś dziwnego. Mimo to czuł do niej sympatię. Przez wiele nocy była jego jedyną towarzyszką. Pomijając koszmary.
Przegrawszy pojedynek spojrzeń, malarz koszmarów ruszył ulicą, na której panowała cisza, poza brzęczeniem linii hionowych. Wszechobecne, przecinały powietrze na wysokości około dwudziestu stóp – bliźniacze pasma czystej energii, grubości ludzkiego nadgarstka. Wyobraźcie je sobie jako bardzo dużą wersję włókien wewnątrz żarówki – nieruchome, emanujące blaskiem, pozbawione podpór.
Jedna z linii miała niezdecydowany, niebiesko-zielony odcień. Można by go nazwać morskim – a może seledynowym. Ale jeśli tak, to w odmianie jarzeniowej. Blady kuzyn turkusowego, który siedział w domu i słuchał muzyki, i nigdy nie złapał dość słońca.
Druga miała jaskrawy odcień fuksji. Jeśli można by przypisać osobowość sznurowi światła, ten był dziarski, żywiołowy, bezczelny. Ubranie w takim kolorze wkłada się jedynie wtedy, gdy chce się przyciągać spojrzenia wszystkich obecnych. Odrobinę zbyt purpurowy, by nazwać go gorącym różem, był przynajmniej bardzo komfortowo ciepłym różem.
Mieszkańcy miasta Kilahito uznaliby moje wyjaśnienia za zbędne. Po co wkładać tak dużo wysiłku w opisywanie czegoś, co wszyscy znają? Przypominałoby to opisywanie wam słońca. Potrzebujecie jednak tego kontekstu bo linie hionowe – zimna i ciepła – były kolorami Kilahito. Nie potrzebowały słupów ani przewodów, by je podtrzymywały, i biegły wzdłuż każdej ulicy, odbijały się w każdej szybie, oświetlały każdego mieszkańca. Cienkie jak drut pasma obu kolorów oddzielały się od głównych sznurów, wnikały do każdej budowli i zapewniały energię niezbędną dla nowoczesnego życia. Były tętnicami i żyłami miasta.
Równie niezbędny dla życia w mieście był kroczący pod nimi młody mężczyzna, aczkolwiek odgrywał zupełnie inną rolę. Rodzice nadali mu imię Nikaro – ale zgodnie z tradycją wielu malarzy koszmarów używało swojego tytułu w kontaktach ze wszystkimi poza towarzyszami. Nieliczni zinternalizowali go w takim stopniu, jak on. Dlatego będziemy nazywać go tak, jak on nazywał siebie. Po prostu Malarz.
Pewnie powiedzielibyście, że Malarz z wyglądu przypominał Vedeńczyka. Podobne rysy twarzy, czarne włosy, ale skóra o jaśniejszym odcieniu niż u większości mieszkańców Rosharu. On sam byłby zaskoczony tym porównaniem, bo nigdy nie słyszał o takich ziemiach. Właściwie jego rodacy dopiero niedawno zaczęli się zastanawiać, czy ich planeta jest samotna w cosmere. Ale za bardzo wybiegamy w przyszłość.
Malarz. Był młodym mężczyzną, do dwudziestki został mu jeszcze rok, gdybyśmy liczyli lata w taki sposób, jak wy. Jego rodacy używali innych liczb, ale dla wygody powiedzmy, że miał dziewiętnaście lat. Chudy, w szaro-niebieskiej koszuli wypuszczonej na spodnie i długim do kolan płaszczu, był typem człowieka, który nosił włosy zapuszczone do ramion, bo uważał, że to wymaga mniej wysiłku. W rzeczywistości wymaga o wiele więcej, ale tylko, jeśli robi się to właściwie. Myślał również, że wyglądały bardziej imponująco. Ale ponownie, tylko, jeśli robi się to właściwie. Czego nie robił.
Moglibyście uznać go za zbyt młodego, by dźwigać ciężar ochrony całego miasta. Ale widzicie, robił to z setkami innych malarzy koszmarów. Był ważny w ten sam cudownie nowoczesny sposób, co nauczycielki, strażacy i pielęgniarki – kluczowi pracownicy, którzy zasłużyli na swoje święta w kalendarzu, pochwały z ust każdego polityka i ciche podziękowania ludzi w restauracjach. W rzeczy samej, dyskusje na temat ogromnie wartościowej roli przedstawicieli tych zawodów zagłuszają inne, bardziej przyziemne rozmowy. Na przykład te na temat podwyżek wynagrodzenia.
W efekcie Malarz nie zarabiał dużo – tyle, że wystarczyło na jedzenie i drobne wydatki. Mieszkał w kawalerce zapewnianej przez pracodawcę. Każdej nocy ruszał do pracy. I robił to, nawet o takiej godzinie, nie bojąc się napaści. Kilahito było bezpiecznym miastem, jeśli pominąć koszmary. Nie ma to jak rozszalałe, na wpół świadome plamy mroku, jeśli chodzi o ograniczenie przestępczości.
Co zrozumiałe, większość ludzi w nocy pozostawała w domach.
Noc. Cóż, tak ją będziemy nazywać. Czas, kiedy ludzie spali. Oni mieli inny punkt widzenia na te kwestie niż wy, bo jego rodacy mieszkali w ciągłej ciemności. Jednak moglibyście powiedzieć, że czas jego zmiany robił wrażenie nocy. Malarz mijał puste ulice i zatłoczone mieszkania. Jedyną aktywność dostrzegł w okolicach ulicy Hałastry – moglibyście ją uprzejmie nazwać podrzędną dzielnicą handlową. Naturalnie, wąska ulica leżała w pobliżu skraju miasta. Tutaj linie hionowe zwijały się i skręcały w znaki. Wystawały z kolejnych sklepów, przypominając ręce machające dla zwrócenia uwagi.
Każdy znak – litery, obrazki i wzory – został stworzony z użyciem zaledwie dwóch kolorów, morskiego i magenty, i za pomocą nieprzerwanych linii. Tak, w Kilahito były rzeczy w rodzaju żarówek, jak to się często zdarza na wielu planetach. Ale hiony działały, nie wymagając dodatkowych mechanizmów ani wymiany, zatem wielu na nich polegało, zwłaszcza na zewnątrz.
Wkrótce Malarz dotarł do zachodniego skraju. Koniec hionu. Kilahito było okrągłe i otaczał je ostatni rząd budynków, nie do końca mur. Głównie magazyny, pozbawione okien i mieszkańców. Za nimi biegła ostatnia ulica, tworząca pętlę wokół miasta. Nikt z niej nie korzystał. I tak się tam znajdowała, tworząc swego rodzaju bufor między cywilizacją a tym, co kryło się za nią.
A tym, co kryło się za nią, był całun – niekończąca się, atramentowa ciemność, która oblegała miasto i wszystko na planecie.
Przytłaczała miasto jak kopuła, a odpychały ją hiony – które można było również wykorzystać do tworzenia przejść i korytarzy między miastami. Jedynie światło gwiazdy przebijało całun. Po dziś dzień nie jestem w stu procentach pewien, dlaczego. Ale to było blisko miejsca, gdzie Mistrzostwo się Rozszczepiło, i przypuszczam, że to mogło mieć wpływ.
Patrząc na całun, Malarz pewnie założył ręce na piersi. To było jego królestwo. Tu był samotnym łowcą. Jedynym wędrowcem. Mężczyzną, który kroczył w niekończącej się ciemności, nie bojąc się…
Po jego prawej zabrzmiał dźwięczny śmiech.
Westchnął i spojrzał w stronę dwójki malarzy koszmarów, którzy spacerowali wzdłuż granicy. Akane miała jaskrawozieloną spódnicę i zapinaną na guziki białą bluzkę, a długi pędzel malarza koszmarów trzymała jak batutę. Obok niej kroczył Tojin, młody mężczyzna o muskularnych ramionach i płaskiej twarzy. Malarz zawsze sądził, że Tojin przypomina obraz namalowany bez użycia skrótów perspektywicznych. Z pewnością ludzkie ramiona nie mogły być tak wielkie, a szczęka tak kwadratowa.
Ta dwójka zaśmiała się znów z czegoś, co powiedziała Akane. Później go zauważyli.
– Nikaro?! – zawołała Akane. – Znów dostaliśmy ten sam harmonogram?
– Jasne. Jest, no, w tabeli… tak myślę. – Czy w ogóle ją tym razem wypełnił?
– Super! – odparła. – Do zobaczenia później. Może?
– Yyy, jasne.
Akane odeszła, stukając obcasami o kamień, z pędzlem w dłoni i płótnem pod pachą. Tojin wzruszył ramionami i podążył za nią, swoje materiały trzymał w dużej torbie. Malarz odprowadził ich wzrokiem i stłumił pragnienie, by za nimi pobiec.
On był samotnym łowcą. Jedynym wędrowcem. Pozbawionym eskorty włóczęgą? Tak czy inaczej, nie chciał pracować w parze lub w grupie, jak wielu pozostałych.
Byłoby miło, gdyby ktoś go poprosił. Żeby mógł pokazać Akane i Tojinowi, że ma przyjaciół. Rzecz jasna, odrzuciłby taką propozycję ze stoicką stanowczością. Bo pracował samodzielnie. Był pojedynczym spacerowiczem. I…
Malarz westchnął. Trudno było zachować odpowiednio ponure nastawienie po spotkaniu z Akane. Szczególnie, kiedy jej śmiech odbijał się echem z odległości dwóch przecznic. Dla wielu jego współpracowników malowanie koszmarów nie było aż tak… poważnym zadaniem, jak on sądził.
Pomagało mu, kiedy myślał, że jest inaczej. Sprawiało, że nie czuł się tak, jakby popełnił wielki błąd. Szczególnie kiedy rozmyślał o życiu, w którym miał spędzić każdą noc w ciągu następnych sześciu dziesięcioleci na tej ulicy, podświetlany blaskiem hionów. Samotny.Rozdział 2
Yumi zawsze uważała pojawienie się dziennej gwiazdy za zachęcające. Dobry omen. Znak, że pierwotne hijo będą na nią otwarte i ją przyjmą.
Dziś dzienna gwiazda wydawała się wyjątkowo jasna – świeciła łagodnym błękitem nad wschodnim horyzontem, podczas gdy na zachodzie wznosiło się słońce. Potężny znak, jeśli ktoś wierzył w takie rzeczy. (Zgodnie ze starym powiedzeniem zgubione rzeczy zawsze znajdują się w ostatnim miejscu, do którego się zajrzy. Z drugiej strony omeny zazwyczaj pojawiają się w pierwszym miejscu, w którym szukają ich ludzie.)
Yumi wierzyła w znaki. Musiała – omen był najważniejszym wydarzeniem w jej życiu. W dniu jej urodzin niebo przecięła spadająca gwiazda, co wskazywało, że została wybrana przez duchy. Zabrano ją od rodziców i wychowano, by wypełniała uświęcony i ważny obowiązek.
Usiadła na ciepłej podłodze wozu, a do środka weszły jej służące, Chaeyung i Hwanji. Ukłoniły się rytualnie, po czym nakarmiły ją pałeczkami maipon i łyżkami – posiłek składał się z ryżu i potrawki, które pozostawiono na ziemi, by się ugotowały. Yumi siedziała i przełykała – nie była tak prymitywna, by jeść samodzielnie. To był rytuał, a ona się w nich specjalizowała.
Jednakże tego dnia czuła się rozproszona. Minęło dziewiętnaście dni od jej dziewiętnastych urodzin.
Dzień decyzji. Dzień działania.
Dzień, w którym – może – spytałaby, czego chce.
Dzieliło ich sto dni od wielkiego festiwalu w mieście Torio, wspaniałej stolicy, siedzibie królowej. Corocznej prezentacji najwspanialszej sztuki, przedstawień i projektów. Nigdy tam nie pojechała. Może… tym razem…
Kiedy służące ją nakarmiły, wstała. Otworzyły przed nią drzwi, po czym wyskoczyły z prywatnego wozu. Yumi odetchnęła głęboko i podążyła za nimi. Wyszła na słońce i od razu wsunęła stopy w drewniaki.
Służące natychmiast uniosły ogromne wachlarze, którymi ją zasłoniły. Naturalnie mieszkańcy wioski zgromadzili się, by ją zobaczyć. Wybrana. Yoki-hijo. Dziewczyna wydająca rozkazy pierwotnym duchom. (Nie jest to najbardziej zwięzły tytuł, ale w ich języku brzmi znacznie lepiej).
Ta ziemia – królestwo Torio – ogromnie różniła się od miejsca, gdzie żył Malarz. Nieba nie przecinała żadna świetlista linia – ciepła czy zimna. Nie było bloków mieszkalnych. Ani chodników. Och, ale mieli słońce. Potężne czerwono-pomarańczowe słońce, w kolorze wypalonej gliny. Większe i bliższe niż wasze słońce, miało charakterystyczne barwne plamy – jak gotująca się potrawka śniadaniowa, wzburzona i falująca na niebie.
To szkarłatne słońce nadawało krajobrazowi… cóż, zupełnie zwyczajne barwy. Tak działa mózg. Po spędzeniu tam kilku godzin przestalibyście zauważać, że światło jest odrobinę bardziej czerwone. Ale tuż po przybyciu wyglądałoby to uderzająco. Jak miejsce krwawej masakry, której nikt nie zauważa, bo wszyscy są zbyt otępiali.
Ukryta za wachlarzami Yumi przeszła w drewniakach przez wioskę do miejscowego zimnego źródła. Kiedy do niego dotarła, służące zsunęły jej koszulę nocną – yoki-hijo nie rozbiera się ani nie ubiera samodzielnie – i pozwoliły jej wejść do nieco chłodniejszej wody. Zadrżała od jej wstrząsającego pocałunku. Po chwili Chaeyung i Hwanji dołączyły do niej z unoszącą się na powierzchni tacą, na której spoczywały przezroczyste mydła. Przetarły ją raz pierwszym, po czym się spłukała. Raz drugim i znów się opłukała. Dwa razy trzecim. Trzy razy czwartym. Pięć razy piątym. Osiem razy szóstym. Trzynaście razy siódmym.
Moglibyście to uznać za przesadę. A jeśli tak, to czy nigdy nie słyszeliście o religii?
Na szczęście otaczająca Yumi odmiana kultu miała zastosowanie praktyczne. Ostatnie mydła można było tak określić jedynie przy wykorzystaniu najszerszej definicji tego słowa – wy uznalibyście je za pachnące kremy ze składnikami nawilżającymi. (Uważam, że szczególnie dobrze nadają się do stóp, choć pewnie będę potrzebował ich do całego ciała, kiedy trafię do toryjskiej wersji piekła za wykorzystywanie ich rytualnych składników do leczenia haluksów).
Ostatnie spłukanie wiązało się z zanurzeniem pod wodą i doliczeniem do stu czterdziestu czterech. Włosy unosiły się wokół niej, falując zgodnie z jej poruszeniami, jakby były żywe. Obowiązkowe mycie sprawiało, że jej włosy były niezwykle czyste – co było ważne, gdyż powołanie Yumi nie pozwalało ich obcinać, więc sięgały do pasa.
Choć rytuał tego nie wymagał, Yumi lubiła patrzeć w górę przez migoczącą wodę i sprawdzać, czy uda jej się dostrzec słońce. Ogień i woda. Płyn i światło.
Doliczywszy do stu czterdziestu czterech, wyskoczyła z wody i sapnęła. Miało być coraz łatwiej. Miała wznosić się spokojnie, odnowiona i odrodzona. Tymczasem tego dnia zachowała się niegodnie, bo zakasłała.
(Tak, postrzegała kaszel jako „niegodne zachowanie”. Nawet mnie nie pytajcie, jak postrzegała coś naprawdę uciążliwego, jak na przykład spóźnienie się na rytuał).
Kiedy skończyła rytualną kąpiel, nadeszła pora na rytualne ubieranie się, którym również zajmowały się służące. Tradycyjna szarfa pod biustem, później szerszy biały pas na piersi. Luźne pantalony. Następnie tobok, dwie warstwy grubej, barwnej tkaniny, z obszerną pofałdowaną spódnicą. W odcieniu jaskrawej magenty, co było jej rytualnym strojem na ten dzień tygodnia.
Znów włożyła drewniaki i jakimś cudem zaczęła iść, naturalnym i płynnym krokiem. (Uważam się za względnie zwinnego, ale toryjskie drewniaki – nazywają je getuk – są jak cegły przywiązane do stóp. Utrzymanie w nich równowagi nie jest szczególnie trudne – w końcu mają zaledwie sześć cali wysokości – ale większość obcych porusza się w nich z gracją pijanego chulla).
Po tym wszystkim, była w końcu gotowa… do kolejnego rytuału. W tym przypadku musiała pomodlić się w wioskowej świątynce, by poprosić duchy o błogosławieństwo. Znów pozwoliła służącym, by osłoniły ją wachlarzami, po czym wyszła i skierowała się do ogrodu.
Jaskrawoniebieskie kwiaty – o kształcie kubków, by chwytać deszcz – szybowały na prądach konwekcyjnych. Unosiły się na wysokości około dwóch stóp. W Torio rośliny rzadko odważyły się dotykać do ziemi, by rozgrzane skały ich nie spaliły. Każdy kwiat miał jakieś dwa cale średnicy, ich szerokie liście chwytały prądy – przypominały lilie z delikatnymi opadającymi korzeniami, które pochłaniały wilgoć z powietrza. Przejście Yumi sprawiło, że zawirowały i zderzały się ze sobą.
Świątynka była niedużą budowlą, drewnianą, bez ścian, ale z ażurową kopułą. Co interesujące, ona również wznosiła się z wdziękiem kilka stóp nad ziemią – tym razem dzięki unoszącemu duchowi, który przyjął materialną formę dwóch rzeźb o groteskowych rysach, zwróconych ku sobie nawzajem. Jedna, w przybliżeniu męska, kucała na ziemi, druga zaś, w przybliżeniu kobieca, trzymała się dna budynku. Choć po przybraniu materialnej formy zostały rozdzielone, wciąż były częścią tego samego ducha.
Yumi przeszła wśród kwiatów, a prądy konwekcyjne sprawiały, że jej spódnica falowała. Gruby materiał nie unosił się na tyle, by to było zawstydzające – jedynie się wydymał, co podkreślało krój szaty. Po dotarciu do świątyni Yumi zdjęła drewniaki i weszła na chłodne drewno. Prawie nie drgnęło, podtrzymywane stabilnie przez siłę ducha.
Uklękła i zaczęła pierwszą z trzynastu rytualnych modlitw. Jeśli sądzicie, że opis jej przygotowań trochę zajął, wiedzcie, że to było celowe. Może pomóc wam zrozumieć – w minimalnym stopniu – życie Yumi. Ponieważ to nie był wyjątkowy dzień, jeśli chodzi o jej obowiązki. Był typowy. Rytualne jedzenie. Rytualna kąpiel. Rytualne ubieranie się. Rytualne modlitwy. I tak dalej. Yumi była jedną z Wybranych, wskazaną w chwili narodzin i obdarzoną umiejętnością wywierania wpływu na hijo, duchy. Wśród jej rodaków był to ogromny zaszczyt. I nigdy nie pozwalali jej o tym zapomnieć.
Modlitwy i późniejsza medytacja zajęły około godziny. Kiedy skończyła, spojrzała w stronę słońca, a ażurowe sklepienie świątynki sprawiało, że zdobiły ją naprzemienne pasma światła i cienia. Czuła się… szczęśliwa. Tak, była pewna, że to stosowne uczucie. Została pobłogosławiona tą pozycją, jako jedna z nielicznych szczęśliwych.
Świat, który zapewniały duchy, był cudowny. Pomarańczowo-czerwone słońce świecące między chmurami w jaskrawych odcieniach żółci, szkarłatu, fioletu. Pole unoszących się kwiatów, drżących, kiedy malutkie jaszczurki przeskakiwały z jednego na drugi. Kamień poniżej, rozgrzany i pełen energii, źródło wszelkiego życia, ciepła i wzrostu.
Była częścią tego wszystkiego. Kluczową.
Z pewnością było to cudowne.
Z pewnością było wszystkim, czego mogła potrzebować.
Z pewnością nie mogła pragnąć więcej. Nawet jeśli… nawet jeśli dziś był szczęśliwy dzień. Nawet jeśli… może, choć raz, mogła poprosić?
Święto, pomyślała. Mogłabym je odwiedzić, nosząc ubranie zwykłej osoby. Jeden dzień normalności.
Szelest tkaniny i stukot drewnianych butów na kamieniu sprawiły, że Yumi się odwróciła. Tylko jedna osoba odważyłaby się podejść do niej w czasie medytacji – Liyun, wysoka kobieta w surowym czarnym toboku z białą szarfą. Liyun, jej kihomaban – słowo, które oznaczało coś pośredniego między strażnikiem a sponsorem. Dla uproszczenia będziemy używać określenia „opiekunka”.
Liyun zatrzymała się kilka kroków od świątynki, ręce trzymała za plecami. Pozornie czekała na życzenia Yumi, jako służąca dziewczyny wydającej rozkazy pierwotnym duchom. (Zaufajcie mi, przyzwyczaicie się do tego tytułu). Jednak nawet w sposobie, w jaki Liyun stała, było coś wymagającego.
Może chodziło o modne buty – klapki z grubą warstwą drewna pod palcami i smukłym obcasem z tyłu. Może o fryzurę – włosy przycięte krócej z tyłu, a dłuższe z przodu, przez co, kiedy patrzyło się na nią z boku, przywodziły na myśl ostrze. To nie była kobieta, której czas się marnowało, nawet jeśli wcale na was nie czekała.
Yumi podniosła się szybko.
– Czy to już czas, opiekunko-nimi? – spytała z szacunkiem.
Języki Yumi i Malarza miały wspólne pochodzenie i łączyła je pewna charakterystyczna cecha, którą trudno mi wyrazić w waszym języku. Mogli odmieniać zdania lub dodawać modyfikatory do słów, by zasugerować pochwałę lub pogardę. Co ciekawe, nie istniały wśród nich żadne przekleństwa ani wyzwiska. Po prostu zmieniali słowo na jego najniższą formę. Postaram się zachować te niuanse, dodając określenia „wysoko” lub „nisko” w pewnych kluczowych miejscach.
– Czas jeszcze nie nadszedł, wybrana. Powinnyśmy zaczekać na wybuch parostudni.
Oczywiście. Wtedy powietrze zostawało odnowione – lepiej zaczekać, jeśli ta chwila była blisko. Ale to znaczyło, że miały czas. Kilka cennych chwil bez zaplanowanych zadań lub ceremonii.
– Opiekunko-nimi – powiedziała Yumi (wysoko), zbierając odwagę. – Święto Ujawnienia. Nadchodzi.
– Za sto dni, tak.
– A to trzynasty rok. Hijo będą niezwykle aktywne. Nie będziemy… zwracać się do nich tego dnia, jak zakładam?
– Najpewniej nie, wybrana. – Liyun zajrzała do niedużego kalendarza, w formie książeczki, który trzymała w sakiewce. Przerzuciła kilka stron.
– Będziemy… w pobliżu miasta Torio? Poróżujemy po tym regionie.
– I?
– I… ja… – Yumi przygryzła wargę.
– Ach… Chciałabyś spędzić dzień święta na modlitwie w podziękowaniu za to, że duchy obdarzyły cię tak wysoką pozycją.
Po prostu to powiedz, szeptała część jej. Powiedz nie. Nie tego chcesz. Powiedz jej.
Liyun zatrzasnęła książeczkę i obserwowała Yumi.
– Z pewnością tego właśnie chcesz – powiedziała. – Nie pragnęłabyś czegoś, co przyniosłoby wstyd twojej pozycji. Sugerowałoby, że żałujesz sytuacji, w jakiej się znalazłaś. Prawda, wybrana?
– Nigdy – szepnęła Yumi.
– Ze wszystkich dzieci urodzonych w tamtym roku ty zostałaś obdarzona zaszczytem tego powołania, tych mocy. Jesteś jedną z czternastu, które żyją obecnie.
– Wiem.
– Jesteś wyjątkowa.
Wolałaby być mniej wyjątkowa – ale poczuła się winna w chwili, kiedy tak pomyślała.
– Rozumiem. – Yumi zacisnęła zęby. – Nie czekajmy na parostudnię. Proszę, zaprowadź mnie do miejsca rytuału. Pragnę jak najszybciej wypełnić swoje obowiązki i przywołać duchy.Rozdział 3
To przerażające, jak koszmary się przeobrażają.
Mówię teraz o zwyczajnych koszmarach, nie takich, które zostają namalowane. Straszne sny – one się zmieniają. Ewoluują. Napotkanie czegoś przerażającego na jawie jest wystarczająco paskudne, ale przynajmniej te śmiertelne okropności mają kształt, materialność. To, co ma kształt, można zrozumieć. To, co ma masę, można zniszczyć.
Koszmary to płynna groza. Kiedy człowiek choć w najmniejszym stopniu zapanuje nad jednym z nich, on się zmienia. Wypełnia zakamarki duszy jak rozlana woda pęknięcia w podłodze. Koszmary to sączący się chłód, stworzony przez umysł, by ukarać samego siebie. W tym sensie koszmar to definicja masochizmu. Większość z nas jest dość przyzwoita, by trzymać tego rodzaju rzeczy w ukryciu.
W świecie Malarza te mroczne kawałki miały zadziwiającą skłonność do ożywania.
Stał na skraju miasta – oświetlony od tyłu radioaktywnym seledynem i elektryczną magentą – i wpatrywał się w kłębiącą się ciemność. Miała materialność, kłębiła się i przepływała niczym stopiona smoła.
Całun. Czerń poza.
Nieukształtowane koszmary.
Pociągi jeździły hionowymi liniami do miejsc takich jak miasteczko, w którym wciąż mieszkała jego rodzina, oddalone o parę godzin drogi. Wiedział, że inne miejsca istnieją. Wciąż jednak trudno mu było nie czuć samotności, kiedy wpatrywał się w tę niekończącą się ciemność.
Trzymała się z dala od linii hionowych. Przeważnie.
Odwrócił się i przez jakiś czas szedł ulicą poza granicami miasta. Po jego prawej zewnętrzne budynki wznosiły się jak mur tarcz, oddzielone od siebie wąskimi przejściami. Jak wspominałem wcześniej, to nie były prawdziwe umocnienia. Mury nie powstrzymywały koszmarów – uniemożliwiłyby jedynie ludziom wyjście na skraj.
Doświadczenie podpowiadało Malarzowi, że nikt tu nie przychodził poza jego towarzyszami. Zwykli ludzie pozostawali w domach – nawet ulicę dalej w głąb miasta człowiek czuł się nieskończenie bezpieczniej. Ludzie żyli tak, jak kiedyś on, bardzo starając się nie myśleć o tym, co tam było. Gotowało się. Kłębiło. Obserwowało.
Ostatnimi czasy stawianie temu czoła było jego pracą.
Z początku niczego nie dostrzegł – ani śladu szczególnie odważnych koszmarów wdzierających się na teren miasta. One potrafiły jednak być dyskretne. Dlatego Malarz szedł dalej. Jego wyznaczony rewir był niedużym klinem, który zaczynał się kilka przecznic w głąb od skraju, ale część zewnętrzna była najszersza – i tam z największym prawdopodobieństwem pojawiały się koszmary.
W czasie obchodu cały czas wyobrażał sobie, że jest samotnym wojownikiem. Nie zaś, zasadniczo, deratyzatorem, który ukończył szkołę plastyczną.
Po prawej mijał obrazy na ślepych ścianach. Nie był pewien, gdzie dokładnie miejscowi malarze wpadli na ten pomysł, ale ostatnio – kiedy na patrolu nic się nie działo – mieli w zwyczaju ćwiczyć na zewnętrznych budynkach miasta. Ściany zwrócone w stronę całunu nie miały okien. Dlatego były wielkimi, zachęcającymi płótnami.
To nie była ściśle część ich pracy i każde dzieło stanowiło swego rodzaju osobistą deklarację. Minął obraz Akane, przedstawiający ogromny kwiat. Czarna farba na pobielonej ścianie. Jego miejsce znajdowało się dwa budynki dalej. Pusta biała ściana, choć można było dostrzec wyłaniający się spod spodu nieudany projekt. Postanowił raz jeszcze go pobielić. Ale nie tej nocy, bo w końcu dostrzegł ślady koszmaru.
Podszedł do całunu, ale – oczywiście – go nie dotknął. Tak… czarna powierzchnia wyglądała na naruszoną. Jak farba, której ktoś dotknął, kiedy prawie zaschła, była… nierówna, zafalowana. Trudno było to dostrzec, bo całun nie odbijał światła, w przeciwieństwie do atramentu lub smoły, które poza tym przypominał. Ale Malarz został dobrze wyszkolony.
Coś wyłoniło się w tym miejscu z całunu i ruszyło w głąb miasta. Z wielkiej torby malarza wyjął pędzel, narzędzie długości miecza. Czuł się lepiej, kiedy miał go w ręku. Przerzucił torbę na plecy, czuł ciężar płótna i tuszu w jej wnętrzu. Następnie ruszył w głąb miasta – mijając pobieloną ścianę, która ukrywała jego najnowszą porażkę.
Próbował cztery razy. Ta ostatnia zaszła dalej niż większość jego prób. Obraz gwiazdy, który zaczął, kiedy usłyszał wieści o nadchodzącej wyprawie w ciemność na niebie. Podróż na samą gwiazdę – naukowcy zamierzali wykorzystać w tym celu specjalny pojazd i parę linii hionowych sięgających na niezwykłą odległość.
Malarz dowiedział się wtedy czegoś interesującego. W przeciwieństwie do wcześniejszych przekonań gwiazda nie była po prostu plamą światła na niebie. Teleskopy ukazały, że jest planetą. Zamieszkaną, na ile się domyślali, przez innych ludzi. Miejsce, którego światło jakimś sposobem przebijało całun.
Wieści o nadchodzącej wyprawie na krótko go natchnęły. Ale stracił tę iskrę i obraz popadł w zapomnienie. Ile minęło czasu, od dnia, w którym go zamalował? Co najmniej miesiąc.
Na rogu w pobliżu obrazu dostrzegł parującą ciemność. Koszmar przeszedł tędy i otarł się o kamień, pozostawiając osad, który parował powoli, wypuszczając czarne smużki w mrok nocy. Spodziewał się, że koszmar ruszy tą drogą – niemal zawsze wybierały najkrótszą trasę do miasta. Ale i tak cieszył się z potwierdzenia.
Skradając się, Malarz wrócił do krainy bliźniaczych hionowych świateł. Gdzieś z prawej dobiegał śmiech, ale koszmar najpewniej nie skierował się w tamtą stronę. Dzielnica przyjemności była miejscem, do którego ludzie udawali się, by robić wszystko poza spaniem.
Tutaj, pomyślał, dostrzegając czarne pasma na donicy przed sobą. Krzew wyrastał w stronę linii hionowych i ich odżywczego światła. Dlatego, kiedy Malarz szedł pustą drogą, kroczył między roślinami, które wyglądały, jakby wyciągały ręce w geście pozdrowienia.
Kolejny znak pojawił się w pobliżu bocznej uliczki. Odcisk stopy, czarny, wypuszczający ciemne opary. Koszmar zaczął ewoluować, wychwytywać ludzkie myśli, zmieniając się z bezpostaciowej czerni w coś, co miało kształt. Z początku niewyraźny, ale zamiast być pełzającym, płynącym czarnym czymś, pewnie miał teraz nogi. Nawet w tej formie rzadko pozostawiały odciski stóp, więc miał szczęście, że go znalazł.
Wszedł w głąb ciemniejszej ulicy, gdzie linie hionowe były cienkie i delikatne. W tym zacienionym miejscu przypomniał sobie pierwsze noce samodzielnej pracy. Mimo obszernego szkolenia, mimo nauki u trzech różnych malarzy, czuł się odsłonięty i obtarty – jak świeże zadrapanie wystawione na powierzchnię. Jego uczucia i strach unosiły się pod samą powierzchnią.
Ostatnio strach ukrywał się głęboko pod odciskami doświadczenia. Mimo to mocno ścisnął torbę jedną ręką i wyciągał pędzel przed siebie. Tam, na ścianie, znajdował się odcisk dłoni o zbyt długich palcach i czymś, co przypominało szpony. Tak, nabierał kształtu. Jego ofiara musiała być blisko.
Dalej, w głębi wąskiej uliczki, przy gołej ścianie, znalazł koszmar – istotę z atramentu i cienia, wysoką na jakieś siedem stóp. Wytworzyła dwie długie ręce, które zginały się w zbyt wielu miejscach, a jej wydłużone dłonie przyciskały się do ściany z rozcapierzonymi palcami. Jej głowa zatonęła w kamieniu, by zajrzeć do pomieszczenia za nim.
Te wysokie zawsze wytrącały go z równowagi, szczególnie kiedy miały długie palce. Wydawało mu się, że widywał takie postacie w swoich własnych poszarpanych snach – wytwory grozy kryjącej się wewnątrz. Jego stopy zaszurały na bruku, istota to usłyszała i wycofała głowę, a wokół niej unosiły się smużki bezkształtnej czerni, jak popiół z dymiącego ogniska.
Nie miała jednak twarzy. One nigdy nie miały twarzy – chyba że coś poszło bardzo nie tak. Zazwyczaj z przodu głowy ukazywały głębszą czerń. Taką, która ociekała czarnym płynem. Przypominającym łzy albo wosk w pobliżu płomienia.
Malarz natychmiast sięgnął do mechanizmów obronnych umysłu i zaczął rozmyślać o przyjemnych rzeczach. To był pierwszy i najważniejszy element szkolenia. Koszmary, jak drapieżniki żywiące się umysłami, wyczuwały myśli i emocje. Szukały najpotężniejszych, najbardziej dotkliwych, by się nimi karmić. Spokojny umysł ich nie interesował.
Istota odwróciła się i znów wcisnęła głowę przez ścianę. Ten budynek nie miał okien, co było idiotyzmem. Koszmary i tak ignorowały ściany. Usunięcie okien sprawiało, że mieszkańcy jeszcze bardziej więzili samych siebie w pudełkach domów, co jeszcze podsycało ich klaustrofobię – i utrudniało zadanie malarzom.
Poruszając się powoli i ostrożnie, Malarz wyjął z torby płótno – kawał tkaniny o rozmiarach trzy stopy na trzy, naciągnięty na ramę. Położył je na ziemi przed sobą. Następny był kałamarz z tuszem – czarnym i rzadkim. Malarze koszmarów zawsze pracowali w czerni na białym tle, bez kolorów, bo potrzebne było coś, co naśladowało wygląd koszmaru. Mieszanka tuszu została stworzona, by zapewniać doskonałą gradację odcieni szarości. Choć Malarz ostatnio nie przejmował się takimi szczegółami.
Zanurzył pędzel w tuszu i ukląkł nad płótnem, po czym zawahał się i spojrzał na koszmar. Wciąż wznosiła się znad niego czerń, a jego kształt był nadal niewyraźny. Dopiero po tuzinie wypraw koszmar stawał się wystarczająco materialny, by być niebezpiecznym – a za każdym razem musiały wracać do całunu, by się odnowić, bo inaczej by wyparowały.
Oceniając po jego wyglądzie, ten był względnie nowy. Najpewniej nie mógł zrobić mu krzywdy.
Najpewniej.
I z tego właśnie powodu malarze byli tak ważni, a jednocześnie wymienni. Ich praca była niezbędna, ale nie pilna. Jeśli koszmar został odkryty w czasie pierwszych dziesięciu wypraw do miasta, dawało się go zneutralizować. I niemal zawsze tak było.
Malarz doskonale radził sobie z panowaniem nad swoim strachem z pomocą takich myśli. To była część jego szkolenia – bardzo pragmatyczna. Kiedy uspokoił oddech, próbował ocenić, z czym kojarzył mu się koszmar, jaki mógłby być jego kształt. Podobno, jeśli wybrało się coś, co istota już przypominała, a później się to namalowało, zyskiwało się nad nią większą władzę. To było dla niego trudne. A raczej w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy wydawało mu się, że nie ma sensu zadawać sobie trudu.
Dlatego dziś wybrał kształt niedużych bambusowych zarośli i zaczął malować. W końcu istota miała patykowate ręce. Prawie jak bambusy.
Przećwiczył wiele różnych rodzajów pędów bambusów. Właściwie moglibyście powiedzieć, że Malarz malował każdy segment z pewnego rodzaju naukową precyzją – nieduży poziomy zawijas na początku, a później długa linia. Krótkie zatrzymanie pędzla w miejscu, by po jego podniesieniu pozostał guzowaty koniec segmentu bambusa. Każdy z nich można było stworzyć jednym pociągnięciem.
To było efektywne, co ostatnio wydawało mu się najważniejsze. Kiedy malował, utrwalał kształt w umyśle – jako centralny, potężny obraz. Jak zwykle, taka świadoma myśl przyciągnęła uwagę istoty. Zawahała się, a później wydobyła głowę ze ściany i zwróciła ją w jego stronę, a jej twarz ociekała własnym tuszem.
Ruszyła w jego stronę, krocząc na rękach, które jednak stały się bardziej zaokrąglone. Z guzowatymi segmentami.
Malarz nie przerywał. Pociągnięcie. Zawijas. Liście utworzone szybkimi machnięciami pędzla, bardziej czarne od głównego korpusu bambusa. Podobne wyrostki pojawiły się na ramionach istoty, kiedy się zbliżyła. Do tego skurczyła się w sobie, kiedy na dole namalował donicę.
Obraz pochwycił istotę. Rozproszył ją. Zanim więc dotarła do niego, przeobrażenie się dokonało.
Ostatnio nie zatracał się w malowaniu. W końcu, jak sobie powtarzał, miał pracę do wykonania. I wykonywał ją bardzo dobrze. Kiedy skończył, istota zaczęła nawet wydawać bambusowe odgłosy – cichy szelest pędów uderzających o siebie nawzajem, który towarzyszył wszechobecnemu brzęczeniu linii hionowych.
Uniósł pędzel, pozostawiając na płótnie doskonały obraz bambusa. Istota w uliczce go naśladowała, jej liście ocierały się o ścianę. A później, z odgłosem bardzo przypominającym westchnienie, koszmar się rozproszył. Malarz celowo przeobraził go w nieszkodliwy kształt – a teraz, gdy został uwięziony, nie mógł uciec do całunu, by odzyskać siły. Zamiast tego, jak woda na rozgrzanej płycie, po prostu… wyparował.
Malarz stał samotnie w uliczce. Spakował swoje rzeczy i wsunął płótno z powrotem do dużej torby, obok trzech innych, niewykorzystanych. I wrócił na patrol.