- W empik go
Z biegiem marzeń. Z kanapowca na sportowca - ebook
Z biegiem marzeń. Z kanapowca na sportowca - ebook
Książka o wielkich marzeniach i ich realizacji. Gruby Tomasz, typowy przedstawiciel gatunku kanapowiec-nieruchawiec, postanawia któregoś dnia wstać sprzed telewizora, wyrzucić popcorn, wylać całą colę i odmienić swoje życie.
Zaczyna biegać i dzięki treningowi zmienia się ze smutnego kanapowca w szczęśliwego ultrasa (zawodnika, który bierze udział w zawodach na dystansach dłuższych od maratonu).
Towarzyszymy mu w jego przemianie. Poznajemy trening i zmianę nawyków żywieniowych, aby finalnie wziąć razem z nim udział w niewyobrażalnie trudnym Biegu 7 Szczytów.
W czasie 2 nieprzespanych nocy i 240 kilometrów biegu po szlakach górskich bohater napotyka wiele przeciwności i trudności typowych dla tego rodzaju wyścigu.
Książka o tym, jak ruszyć się z kanapy i zacząć biegać od grubasa do ultrasa, a w środku dużo inspiracji, motywacji i przygód.
Spis treści
1. Lądek-Zdrój
2. Kanapowiec-nieruchawiec
3. Przełęcz Płoszczyna
4. Tempo konwersacyjne
5. Międzygórze
6. Sprzęt
7. Długopole
8. Zasada 10 stopni Celsjusza
9. Jagodna
10. Łatwy, łatwy, trudny
11. Masarykowa Chata
12. Dieta
13. Jamrozowa Polana
14. Nudy brak
15. Kudowa-Zdrój
16. Gimnastyka rozciągająca
17. Pasterka – Szczeliniec
18. Siła biegowa
19. Ścinawka Średnia
20. Kros
21. Przełęcz Wilcza
22. Pierwsze zawody
23. Bardo
24. Półmaraton
25. Przełęcz Kłodzka
26. Boston
27. Orłowiec
28. Wzgórze Złamanych Serc
29. Lądek-Zdrój
Podziękowania
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-946430-1-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród ludzi krążyły legendy o jego wielkości. Jednak Piotrek nie przejmował się ani uśmiechami zawstydzonych zawodniczek, ani nerwowymi spojrzeniami zazdrosnych biegaczy. Znał doskonale każdy jego centymetr i potrafił wykorzystać to z pełną świadomością. Nie musiał opowiadać ludziom żadnych niestworzonych historii. Oni sami wiedzieli, że mają do czynienia z czymś niesamowitym, długim i momentami bolesnym.
Ten bieg był inny i mało kto miał odwagę się z nim zmierzyć. Było to w końcu 240 kilometrów ciągnących się szlakami dookoła Kotliny Kłodzkiej, ze startem i metą w Lądku-Zdroju. A wszystko odbywało się w ramach corocznej fiesty biegowej, w czasie której do Lądka zjeżdżali się zarówno początkujący, jak i najwięksi zapaleńcy biegów górskich. Piotrek, dyrektor i pomysłodawca całego zamieszania, tak opracował ich trasy, by każdy mógł znaleźć w nich coś dla siebie. Jeżeli ktoś dopiero zaczynał przygodę z lataniem po górach, mógł wybrać jedną z krótszych tras, na przykład 10 czy 21 kilometrów. Ci bardziej zaprawieni w bojach stawali na starcie maratonu lub biegu ultra o niebotycznej dla niektórych długości 65 kilometrów. Twardziele wyruszali na trasę K-B-L, prowadzącą z Kudowy-Zdroju przez Bardo, aż do Lądka-Zdroju lub SuperTrail z Lądka do Kudowy o długościach 110 i 130 kilometrów. Jednak mnie do tego uzdrowiska przygnała w ten lipcowy czwartek przygoda zupełnie innego kalibru.
Zaparkowaliśmy samochód w lądeckim parku 1000-lecia, na ulicy Lipowej i od razu z bagażnika wyjąłem swój plecak. Zarzuciłem go na siebie, a w przednie dwie kieszenie umiejscowione bezpośrednio na piersi włożyłem dwa bidony. Jeden z colą, drugi z wodą. W jedną rękę wziąłem kijki, a w drugą foliowy worek z napisem „Długopole”.
– Kochanie – odezwałem się do żony – weźmiesz „Kudowę” i „Bardo”? Musimy już iść, odebrać pakiet startowy, bo zaraz zamkną biuro, a przed startem chciałbym jeszcze chwilkę się skoncentrować.
– Oczywiście – odpowiedziała.
Z auta wysiadła reszta ekipy #TomaszTEAM ubrana w żółte biegowe koszulki z napisem „Z biegiem marzeń”. Zamknęliśmy samochód i zaczęliśmy iść chodnikiem w kierunku biura zawodów umieszczonego tuż obok amfiteatru.
Cała drużyna #TomaszTEAM szła, rozmawiając wesoło. Zwłaszcza dziewczyny szeptały sobie co chwilę coś na ucho, by po chwili wybuchnąć śmiechem. Tylko ja byłem całkowicie wyłączony i skoncentrowany. Słyszałem dochodzące do mnie dźwięki, widziałem obrazy, czułem zapachy, ale zmysły, które je rejestrowały, jakby nie należały do mnie. Zupełnie jakby mnie tutaj nie było. Jakbym siedział przed telewizorem i oglądał jakiś film z samym sobą w roli głównej. I tylko ciężar niesionego worka uświadamiał mi, gdzie tak naprawdę jestem.
Zarówno przed nami, jak i za nami ciągnął się sznurek innych biegaczy wraz z osobami towarzyszącymi, a wszyscy zmierzaliśmy w jednym kierunku. Weszliśmy do parku po kilku kamiennych schodach i już na samym początku rzuciła nam się w oczy czarna, dmuchana brama z napisem START. Znajdowała się na wprost, po przeciwnej stronie parku, na tle najbardziej charakterystycznej i rozpoznawalnej lądeckiej budowli mieszczącej Zakład przyrodoleczniczy. Na trawie poniżej, po obu stronach długich, szerokich parkowych schodów, przebywali biegacze przygotowujący się do startu. Niektórzy stali w grupkach i rozmawiali, niektórzy wprost przeciwnie – siedzieli lub leżeli w ciszy, koncentrując się przed startem. Trawa w miejscu, gdzie odpoczywali, była już całkowicie sucha, a po przedpołudniowej ulewie nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Nikt nie chciałby przecież ścigać się nocą po lesie w strugach ulewnego deszczu. Na szczęście na niebie nie było widać już ani jednej chmurki, a słońce, choć zenit minęło już dobrych parę godzin temu, nadal dawało się we znaki uczestnikom przedstartowego pikniku.
– Patrzcie – powiedziałem do TEAMu – mamy tu prawdziwą rewię ultrackiej mody. Każdy ubrany inaczej, każdy ma inne preferencje i inną wizję tego, co będzie się tu działo przez najbliższe 52 godziny. Jedni preferują duże plecaki z wbudowanym bukłakiem, inni montują bidony z przodu na piersiach, a jeszcze inni wolą mieć je przymocowane do dłoni. Część biegaczy startuje z nieskładanymi kijkami w rękach, inni mają poskładane kijki przymocowane do plecaka, a pozostali wcale nie zabierają ich na trasę.
– Każdy ma inną wizję drogi do zwycięstwa – pomyślałem, ale w tym wypadku przez „zwycięstwo” miałem na myśli samo dotarcie do mety. – Zobaczymy, jak będzie.
Przeszliśmy przez park i długimi stromymi schodami udaliśmy się do kinoteatru.
– W czym mogę panu pomóc? – zapytał przy drzwiach młody wolontariusz ubrany w białą koszulkę Salomona z czerwonymi rękawkami i mapą wszystkich tras na piersi.
– Chciałbym odebrać pakiet – odpowiedziałem.
– Tu, na tej liście sprawdzi pan swój numer startowy, a potem odbierze go pan naprzeciwko wejścia.
Wyszedłem z biura zawodów i udałem się w kierunku depozytów. Tam mogłem pozostawić swoje cztery magiczne worki opisane jako „Długopole”, „Kudowa” i „Bardo”. Były to worki na tak zwane przepaki, czyli miejsca w których jest możliwość przebrania się w nowe, suche i czyste ubrania oraz pozostawienia w zamian mokrych, brudnych i spoconych. Do każdego z tych przepaków solidnie się przygotowałem. Do swoich worków prócz ubrań takich jak skarpetki, majtki, spodenki, koszulki i buty włożyłem także dodatkowe baterie do latarki czołówki, tabletki przeciwbólowe, maść na otarcia oraz solidne porcje żeli energetycznych. Swoje worki włożyłem do kolorowych worków dostarczonych przez organizatora, po czym wolontariusz każdy z nich odpowiednio opisał moim numerem.
Do startu pozostało jeszcze trochę czasu, dlatego wróciłem do amfiteatru i usiadłem koło mojego zespołu na jednej z wolnych ławek. Z szarej papierowej torby z wielkim napisem „S” wyjąłem mapę z trasą zawodów. Otworzyłem ją i rozłożyłem na pobliskich ławkach. Trasę znałem prawie na pamięć, wgrałem ją także do zegarka. Przez dłuższy czas patrzyłem na plan i powtarzałem sobie w myślach ułożoną wcześniej taktykę, po czym włożyłem mapę do plecaka. Fioletowy numer startowy przypiąłem do swojego paska startowego i jeszcze raz na wszelki wypadek sprawdziłem, czy mam przy sobie wszystko co trzeba. Dowód osobisty, telefon i folia NRC, kubek, kurtka przeciwwiatrowa, chusta Buff i moja ulubiona czołówka z zapasową baterią. Wszystko miałem.
– Jestem gotowy – powiedziałem, ale tak naprawdę nie byłem. Na coś takiego nie można się do końca przygotować.
Udaliśmy się w kierunku startu. Razem z nami szedł cały mój TEAM kibiców oraz zawodnicy okupujący do tej pory ławki amfiteatru. Znalazłem sobie miejsce na samym dole schodów, na końcu tłumu zawodników. Część z nich miała przypięte takie same fioletowe numery jak ja. Oznaczało to udział w „Biegu 7 szczytów”, o długości 240 kilometrów dookoła Kotliny Kłodzkiej. Z Lądka-Zdroju, przez Długopole, Kudowę-Zdrój, Bardo i z powrotem do Lądka. Limit na dotarcie do mety wynosi 52 godziny. W tym czasie można biec, iść, czołgać się czy spać. Najważniejsze, by w tym czasie zaliczyć po kolei wszystkie punkty kontrolne i zameldować się na mecie. Pozostała część biegaczy miała na sobie zielone numery startowe, co oznaczało udział w zawodach SuperTrail o długości 130 kilometrów, z Lądka do Kudowy. Oni mieli łatwiej, dla nich wyścig na pewno skończy się o wiele szybciej.
Z megafonu dało się słyszeć zapowiedź rychłego startu. Ucichła muzyka i swoją przemowę rozpoczął pan Piotr, dyrektor i główny sędzia zawodów. Mówił o koleżeństwie, uczciwości i zwracał szczególną uwagę na niektóre fragmenty trasy, które ucierpiały znacząco podczas dzisiejszej, przedpołudniowej nawałnicy.
Ktoś nagle zaczął się niemiłosiernie rozpychać, próbując z końca stawki, dostać się na początek.
– Trochę kultury, kolego – ktoś co chwilę strofował wysokiego biegacza o długich, kruczoczarnych, kręconych włosach związanych w kitkę. Ten jednak nic sobie nie robiąc z tych uwag, nadal przepychał się w kierunku startu. Jego wypełniony plecak co chwilę zahaczał o jakiegoś Bogu ducha winnego biegacza, a kijki trzymane w ręce non stop waliły kogoś po głowie
– Z drogi, zróbcie mi miejsce do cholery – mruczał ciągle pod nosem i przepychał się dalej metr po metrze, aż w końcu znalazł się niemal na samym początku, bardzo daleko ode mnie.
– Zaczynamy końcowe odliczanie do startu – dało się słyszeć z megafonu, a wrzawa kibiców robiła się coraz większa.
– 10, 9, 8, 7 – dobiegało z megafonu oraz gardeł kilkuset kibiców. Im mniej sekund do startu zostało, tym głośniej skandowali kibice i tym słabiej słychać było głos dochodzący z megafonu.
– 6, 5, 4 – zaczęło się końcowe odliczanie. Oparłem kijki przed sobą o ziemię. Pochyliłem się i zawiesiłem się na nich całym ciężarem ciała. Zamknąłem oczy i w napięciu wyczekiwałem tych ostatnich sekund, przed czymś na co czekałem tak długo i na co tak ciężko pracowałem. Gdyby ktoś jeszcze kilka ładnych lat temu powiedział mi, że będę brał udział w biegu górskim o takiej długości, to na pewno kazałbym mu się puknąć w czoło. A tu proszę, taka niespodzianka. Jestem zaskoczeniem dla samego siebie.
– 3, 2, 1, start! – wrzeszczeli wszyscy tak głośno, że zapewne było ich słychać na drugim końcu miejscowości. Wystartowaliśmy. To znaczy wystartowali ci znajdujący się na początku. My, stojący z tyłu, zaczęliśmy powoli przemieszczać się w kierunku startu i każdy kto przekroczył jego linię, zaczynał biec.
Wystartowali już wszyscy prócz mnie. Pozostałem sam, jeden jedyny. Stałem pół metra przed linią startu i patrzyłem przed siebie. Tłum zamilkł i patrzył na mnie jak na wariata.
– Ej, wszystko w porządku? Wszystko gra? Coś się stało? – dało się słyszeć z tłumu otaczającego okolice startu. Wszystko było ze mną w jak najlepszym porządku. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że naprawdę tu jestem i za chwilkę rozpocznę największą przygodę swojego życia. Stałem jak wryty. Patrzyłem na linię startu i starałem się przypomnieć sobie siebie samego sprzed kilku lat. Niestety, nie były to najlepsze wspomnienia.
Zrobiłem krok do przodu, prawą nogą przekroczyłem linię startu i powiedziałem do siebie:
– Niech ta historia w końcu się zacznie.2. KANAPOWIEC-NIERUCHAWIEC
Zima 2012
Miałem zamówienie na kolejny projekt tego dnia. Siedziałem więc wygodnie przed komputerem, na swoim czarnym, skórzanym fotelu, jak to miałem w zwyczaju od lat. Plecy odpoczywały, wtulone w wygodne, specjalnie zaprojektowane oparcie. Obracałem miarowo fotelem raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby wprowadzając się w trans. Od czasu do czasu bawiłem się tym dziwnym, specjalnym drążkiem po lewej stronie, który służył regulacji wysokości siedziska. Ciągnąłem go do siebie i fotel zjeżdżał powoli na dół, wydając przy tym ten dziwny, charakterystyczny syk, jakby wypuszczanego powietrza. Potem przyciskałem drążek w dół i fotel razem ze mną unosił się do góry. Patrzyłem na ekran i starałem się sobie przypomnieć, ile lat już tak siedzę, w tym samym wysłużonym fotelu, przed tym samym monitorem i z tą samą myszką w ręce. Poruszałem nią z jednego końca podkładki na drugi, ożywiając kursor, który kreślił na ekranie kolejne linie i kółka. Jednak dzisiaj wszystko szło opornie, a koniec zadania zamiast się przybliżać, zdawał się coraz bardziej oddalać. Tak jakby z każdą narysowaną na ekranie figurą i naniesionymi parametrami przybywało zadań, zamiast ich ubywać. Robota nie szła do tego stopnia, że gdyby urządzono zawody w tej kategorii zawody, to niechybnie zostałbym w niej liderem.
Sięgnąłem po butelkę coli, co było prawie moim rytuałem o tej porze dnia. Nalałem sobie jedną szklankę, potem drugą i trzecią, a kolejne łyki zagryzałem grubo krojonymi chipsami o smaku cebulowym. Moja ręka głęboko nurkowała w opakowaniu, by upolować ostatnie niepołamane sztuki, a ja patrzyłem na narysowany przez siebie schemat. Nuda, zdawał się mówić głos w mojej głowie. Równie dobrze mógłbym tego nie robić, bo moje myśli były już zupełnie gdzie indziej.
Wiedziałem przecież, że dziś po pracy czekają mnie dwie przeprawy. Ciężkie i trudne jak przeprawy Hannibala przez góry. Pierwsza, łatwiejsza z lekarzem prowadzącym, a druga z żoną. Na obu, co prawda, trzeba się będzie nasłuchać i może lepiej wcale się nie odzywać, jednak znów będę się musiał tłumaczyć z podwyższonego cholesterolu, trójglicerydów osiągających granice skali mierzalności i pewnie większości innych parametrów, które nie będą spełniały żadnej przyzwoitej i nieprzyzwoitej normy.
Mój przeciętny wzrost nie czynił mnie ani wysokim, ani niskim. Z reguły gdy z kimś rozmawiałem, nie musiałem ani zbytnio podnosić głowy, ani jej opuszczać. Jednak ze względu na moją wagę byłem zdecydowanie za niski. Znajomi często naśmiewali się ze mnie i mówili, że mam „niedowzrost”.
– Przy tej wadze powinien mieć pan ze trzy metry wzrostu – żartował lekarz, a koledzy dodawali czasami, że „łatwiej jest mnie przeskoczyć niż obejść” – żartownisie.
Nieznajomym zazwyczaj patrzyłem prosto w oczy. Nie chciałem, by myśleli, że jest mi przykro lub że się wstydzę. Patrzyłem prosto w ich gałki oczne i widziałem, jak większość z nich próbuje utrzymać spojrzenie z daleka od mojej ponadprzeciętnej tuszy. Gdybym był kobietą, a oni podpatrywaliby ukradkiem w mój dekolt, mógłbym facetów spoliczkować, ale nie byłem kobietą, a oni nie patrzyli mi w dekolt, lecz na brzuch. Musiałem zatem przełykać ślinę, za każdym razem gdy spotykałem kogoś nieznajomego. Na szczęście często mi się to nie zdarzało. Rzadko wychodziłem. Tyle co do sklepu kupić na pierwsze śniadanie białe bułki, masło i pasztet oraz swoją ulubioną „zupkę chińską z Radomia” – na drugie. Na pierwszy obiad odgrzewałem sobie najczęściej w mikrofalówce jakiś gotowy słoik z pulpetami czy gołąbkami. Drugi, który robiła mi już żona, składał się zazwyczaj ze smażonych ziemniaków, kotleta schabowego w grubej panierce i sporadycznie jakiejś surówki, której nienawidziłem.
Cały czas pracowałem w domu i dzięki Bogu nie musiałem zbyt często go opuszczać. Spałem w jednym pokoju, salon miałem w drugim, a pracowałem w trzecim, tuż obok – za cienką ścianką działową wykonaną z regipsu wypełnionego wygłuszającą watą szklaną. To była moja mekka, azyl, kryjówka, do której wstęp mieli tylko nieliczni.
Zresztą, po co miałbym wychodzić? Zejście z drugiego piętra nie było dla mnie oczywiście czymś niemożliwym, ale nie należało do zadań łatwych i miłych. Było jednak niczym w porównaniu z wyzwaniem, jakim zawsze był powrót na górę. Prócz ponad setki swoich kilogramów i sterty ciuchów ubieranych na cebulkę musiałem przecież wnieść na górę jedną lub dwie torby z zakupami, których listę zostawiała mi żona.
Mała, żółta karteczka zapisana od góry do dołu niebieskim długopisem. Czasem, nie daj Boże, dwie, a to wszystko trzeba było przecież wnieść na górę. Oczywiście, jak na prawdziwego faceta przystało, nigdy nie przynosiłem siatek na kilka razy. Słyszałem kiedyś pogłoski o znajomym, którego kolega tak robił, ale przecież ja jestem prawdziwym mężczyzną, więc zawsze brałem wszystkie naraz. Dwie siatki w lewej ręce, dwie w prawej, pod jedną pachą opakowanie mleka, a pod drugą papieru toaletowego. Efekt był zazwyczaj taki sam. W połowie pierwszego piętra koszula zaczynała zmieniać kolor na plecach i robiła się coraz bardziej mokra od potu, a i oddech ciężko było już łapać. Na piętrze oczy zachodziły mi najczęściej mroczkami, więc opierałem się o ścianę pomalowaną do połowy olejną farbą w kolorze zielonym. To był mój standardowy przystanek, zawsze z góry zaplanowany. Gdy mijał mnie sąsiad, od razu niepytany głośno wycharkiwałem:
– Wszystko jest ok, tak sobie tylko przez okno patrzę. Trochę sobie postoję i zaraz uderzam na górę.
Sąsiad tylko wzruszał ramionami, mówił:
– Skoro tak twierdzisz… – i szedł dalej.
Na drugim półpiętrze było już teoretycznie z górki, ale zazwyczaj do coraz gęściej pojawiających się mroczków dołączały zawroty głowy, a serce waliło, jakby chciało przebić się przez klatkę piersiową, wyskoczyć i zakrzyknąć „witaj świecie”. Nogi nie pozwalały się już podnosić, a oddech stawał się coraz cięższy, praktycznie nie do wytrzymania.
Dojście do domu trochę zajmowało, ale gdy już się udało, większość garderoby była od razu do wymiany. Mokry podkoszulek, koszula zlana na plecach potem od karku aż do dołu i cała spocona bielizna lądowały natychmiast w koszu na brudną bieliznę. Jednak to nie zapach potu dochodzący z łazienki rozpraszał mnie dzisiaj najbardziej, lecz kłucie w klatce piersiowej, o którym też będę musiał powiedzieć lekarzowi.
Wizyta umówiona była na 15.00, więc zacząłem się powoli ubierać. Dżinsowe, granatowe spodnie, przecierane na kolanach nijak do mnie nie pasowały. Nie lubiłem w nich chodzić, tak jak nie lubiłem większości mojej garderoby, ale były to jedyne w miarę dopasowane do mnie spodnie w rozmiarze XXL. Do tego czerwona, kraciasta koszula, na to pulower, kurtka, no i buty. Buty… tak buty. Ich ubieranie nie należało do moich mocnych stron. Dlatego w sklepie wybierałem takie bez sznurówek, które nie wymagały późniejszego zawiązywania. Dzięki temu nie musiałem się już schylać i wiązać ich „na ślepo”. Brzuch zasłaniał przecież wszystko. Nie, żebym nie potrafił poradzić siebie ze sznurówkami bez patrzenia. Oczywiście potrafiłem, ale widok wielkiego, okrągłego, tłustego i zasłaniającego wszystko bebzola – jak to sam o nim mówiłem – wpędzał mnie w depresję.
Wyszedłem w ostatniej chwili, bo nie spieszyło mi się ani trochę. Podświadomie może nawet prosiłem Boga o spóźnienie. Może przepadnie moja kolejka u lekarza i nikt nie będzie mnie chciał przepuścić, a może jestem zapisany jako ostatni i lekarz nie będzie chciał na mnie czekać? Tego nie wiedziałem, ale sam podświadomie dążyłem do tego, by się z nim rozminąć. Musiałbym się z umówić na kolejny termin, a ten przecież nie byłby z dnia na dzień. Była więc nadzieja na odwleczenie tych kilku nieprzyjemnych chwil.
Jednak jak na złość wszystko szło dzisiaj jak w zegarku, tak jakby jakaś niewidoczna, wyższa siła założyła się ze mną, że dzisiaj to ja akurat zdążę. Autobus, na który liczyłem się spóźnić, sam się spóźnił i przyjechał na przystanek 10 minut po czasie. Odbiór wyników badań też, ku mojemu niezadowoleniu, poszedł płynnie, pani laborantka spisała się idealnie i zdążyła ze wszystkim na czas.
– Niech to szlag – pomyślałem – przecież przy pobieraniu próbek wyraźnie zaznaczała, że raczej nie uda się jej zdążyć na czwartek ze zrobieniem wyników. No, co za pech. Niestety, kolejka też nie przepadła i dokładnie o wyznaczonej przy rejestracji godzinie z pokoju lekarskiego wyszła pielęgniarka i zawołała:
– Następny… Tomasz Gruby… Czy jest pan Tomasz?
– Tak, jestem – odpowiedziałem. Wstałem powoli z krzesła i już bez możliwości wymigania się od tej nieprzyjemnej wizyty wszedłem z wynikami badań w ręce do gabinetu lekarskiego.
– Panie, nomen omen, Gruby… Ile pan ma lat?
– Czterdzieści… a czemu pan pyta?
– No, pytam panie Gruby, pytam i zastanawiam się, co panu powiedzieć? – powiedział zaczepnie, wpatrując się w kartę z wynikami moich badań, którą sam mu dałem jeszcze kilka minut wcześniej.
– A co? Z wynikami coś nie tak? – zapytałem dziwnie, tak jakbym sam nie znał odpowiedzi.
– A jak pan myśli? – rzucił to pytanie w pustkę, jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi i tylko się ze mną droczył.
– No, jak pan myśli? – powtórzył i położył wyniki przed sobą.
Zapadła cisza. Po chwili doktor sięgnął ręką po leżący w pojemniku czerwony długopis i zaczął coś zaznaczać. W gabinecie słyszałem jedynie szuranie długopisu i mocne bicie własnego serca. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że on też je słyszy i od razu zlałem się zimnym potem.
– No, ja się nie znam – rzuciłem nagle, mając nadzieję, że w jakiś sposób mnie to rozgrzeszy.
– Panie Tomku, może nie jest pan lekarzem, ale na pewno zdaje pan sobie sprawę, że pańskie wyniki nawet nie są złe, one są tragiczne. Hmmm? Proszę spojrzeć – popatrzył ma mnie i przesunął w moim kierunku kartkę z wynikami badań.
– Zaznaczyłem panu na czerwono wszystkie parametry, które wskazują na mizerny stan pańskiego zdrowia. HDL 37 – tragedia, LDL 280 – tragedia, trójglicerydy 260 – tragedia. Glukoza na czczo – 131, test obciążenia 75 gramami glukozy – 151, koszmar… Jeżeli nic pan ze sobą nie zrobi, jeżeli nie przestanie pan siebie zabijać, to niedługo pana z nami nie będzie. Ma pan żonę?
– Mam – odpowiedziałem i przełknąłem ślinę chyba tak głośno, że i on to słyszał.
– A dzieci?
– Mam.
– To dlaczego się pan tak traktuje? Dlaczego pan o siebie nie dba i tak strasznie się pan zapuścił? Czy życie jest panu niemiłe?
– Nie wiem, na które pytanie mam odpowiedzieć – spanikowałem.
– Panie Gruby… niech pan nie będzie złośliwy, musi pan sobie doskonale zdawać sprawę, że przy takiej nadwadze ryzykuje pan każdego dnia. Jeżeli nie weźmie się pan za siebie, to… – tu nagle przerwał i kręcąc głową, spojrzał na mnie w taki sposób, jakby jego wzrok miał mnie przedziurawić i wyjść z drugiej strony. Znów zlałem się zimnym potem. Czułem, jak jego krople spływają mi po plecach, ale tymi się nie przejmowałem. Bardziej interesowały mnie te, które zaczęły spływać po moim czole. On też je widział. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem chusteczkę i zacząłem doprowadzać się do porządku.
– To nie pierwsza nasza rozmowa, prawda?
– No… nie – odpowiedziałem z opuszczoną głową.
– A chce pan, by była ostatnia?
Znów zapadła cisza, a do głowy przychodziły mi jedynie głupie, bezsensowne odpowiedzi typu:
– Ta będzie ostatnia, bo już więcej do pana nie przyjdę… – powiedziałem. Nie, wcale tak nie powiedziałem. Na szczęście ugryzłem się w język, zanim pierwsza zgłoska wydobyła się z moich ust.
– Chce pan? – powtórzył.
Oczywiście, że nie chciałem, ale co mu miałem powiedzieć? Prowadziłem typowy kanapowy tryb życia, ruszać się nie lubiłem, a i potrzeb ku temu wielkich nie było. Tyle co te zakupy. Zawsze wiedziałem, że nie ma to jak uwalić się przed telewizorem z zagryzką u boku. W jednej ręce pilot, a w drugiej coś do jedzenia – tak można było opisać mój idealny, wymarzony wieczór. Chipsy, popcorn, frytki, chrupki. Byle co, byle jak, byle dużo i byle szybko.
Od szkoły już nie przepadałem za aktywnością fizyczną. Zresztą, kto przepadał? Chyba nikt ewentualnie jakiś wariat, narwaniec lub odmieniec. Nienawidziłem wychowania fizycznego. Tego skakania przez kozła, robienia podskoków, pompek, biegania i wszystkiego innego, co chyba tylko nauczyciel uważał za fajne. Tylko on się cieszył, gdy wszyscy mokrzy i śmierdzący od potu schodziliśmy do szatni się przebrać. On może był zadowolony, ja nie.
Wszyscy dookoła uważali, że sportowcy to przygłupy, ludzie bez ambicji, nieuki, tumany i na pewno słabo się uczą. Myślałem tak i ja. Facet wracający z siłowni to zawsze był „mięśniak” lub „koksiarz”, koszykarz to „jełop”, a ktoś kto przebiegł koło mnie na ulicy, był przeze mnie widziany jak odszczepieniec. Więc co mu miałem powiedzieć, jak miałem się wytłumaczyć ze swojego zapuszczenia, zasiedzenia i całej tej swojej nieruchawości? No jak?
Ostatnio syn powiedział mi, żebym już więcej nie wyganiał go na dwór, bo jeszcze kolana sobie poobdziera i to dopiero będzie „siara”, cokolwiek to znaczy. Raz mu powiedziałem, żeby poszedł pograć w piłkę, a on mi na to:
– Tato, tato, w piłkę to ja wiesz… pograć to se mogę na peesie. Wiesz, ile ja się muszę namachać kontrolerem, by całe takie rozgrywki wygrać?
– To rakietę ci kupię i na tenisa się zapiszesz…
– Na tenisa to ja się z Mariuszem w sieci umawiam i żadnych rakiet do tego nie potrzebuję…
– To chociaż wyjdź gdzieś na dwór – zaproponowałem.
– Nie będę lazł na podwórko się wygłupiać, bo jeszcze ktoś zobaczy. Kumple to se od razu pomyślą, że jakimiś biedakami jesteśmy, konsoli nie mam i na dworze muszę się bawić.
Z córką podobnie. Choć to dopiero pierwsza klasa podstawówki, to i tak już całymi godzinami siedzi z nosem w telefonie. Ogląda głupie filmiki na YouTubie, pisuje z koleżankami w Messengerze i nie ma mowy o wyjściu z domu, by pobawić się na podwórku.
Co więc miałem powiedzieć doktorowi? „Tak, chcę się wykończyć”? Wiadomo, że nie chciałem. Kto by chciał?
Wyszedłem z gabinetu z głową pełną wszystkiego i niczego: wątpliwości dotyczących życia, beznadziei, ale i możliwości i szans jednocześnie. Myśli kłębiły się i mieszały niczym składniki na zupę w garnku.
Skoro dzisiaj prawie każdy mój wynik jest zły, mój wskaźnik BMI, w wysokości prawie 36, wskazuje na otyłość II stopnia, praktycznie się nie ruszam, odżywiam się fatalnie, to co będzie, gdy zmienię chociaż jedną z tych rzeczy? Może to dobrze, że jestem teraz na dnie. Wykorzystam to do odbicia, jak trampolinę do wysokiego lotu. Przecież teraz może być już tylko lepiej…
– Tak jasne… już widzę jak będzie lepiej… – odezwał się z ironią mój wewnętrzny krytyk. Ten cichy, niepozorny głos, który od czasu do czasu słyszałem w swojej głowie, doskonale znał mnie, moje życie i wszystkie moje wcześniejsze nieudane próby zrzucenia wagi.
– Tyle razy już się za to zabierałeś, za swoje życie, za dietę, za zrzucanie wagi. Tak naprawdę to już chyba jesteś w tym ekspertem co…? – nie dawał mi spokoju, a ja szedłem ulicą, z opuszczoną głową i słuchałem jak moje buty szurają o ziemię.
– Znasz z pierdylion różnych diet, co nie? Dieta Dukana, dieta 1000 kalorii, surowa dieta, dieta niskowęglowodanowa, paleo, głodówka… i co? Nic… dalej jesteś, jaki byłeś – głos w mojej głowie kontynuował z zadowoleniem.
– Dlaczego uważasz, że tym razem ci się uda? – zapytał na koniec. No właśnie… dlaczego tym razem miałoby mi się udać?
Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, więc szedłem dalej, szurając wzrokiem o płyty chodnikowe.
Poczułem nagłe uderzenie w lewy bark. Ktoś przechodził obok i potrącił mnie, próbując odnaleźć w tłumie wolną przestrzeń.
– Przepraszam – powiedziałem automatycznie, uznając, że to moja wina i nie podnosząc wzroku, szedłem dalej, rozmyślając.
– To ja przepraszam – odpowiedział dziwnie znajomy głos i po chwili rzucił: – Tomek?
Odwróciłem się i podniosłem głowę. Nasze spojrzenia się spotkały.
– Tomek? – powtórzył elegancko ubrany mężczyzna, w doskonale dopasowanym garniturze. Kiwnął głową jakby sam do siebie, potwierdzając: „tak, to Tomek”.
Staliśmy tak przez chwilkę w ciszy. On mnie znał i możliwe, że ja też go znałem. Muszę jednak położyć duży nacisk na „możliwe”, bo on, niby też znajomy, nie kojarzył mi się z nikim, kogo znam. Jego długa, pociągła twarz, z wystającymi kośćmi policzkowymi była jakby znajoma. Te niebieskie przenikliwe oczy też były znajome, tylko ta delikatnie posiwiała fryzura wprowadzała dziwne zamieszanie. Znałem go, znałem… ale… no właśnie… ale skąd?
– To ja, Wojtek – przerwał to denerwujące milczenie. – Wojtek Koracki z liceum – tu przerwał, jakby zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem się nie pomylił. – Zawsze razem grzaliśmy tyły na wuefie u Psiora…, kojarzysz?
– Taaak – odpowiedziałam, nie będąc do końca pewien – ale czy ty nie powinieneś być gruby?
– Cha cha, jajcarz z ciebie – zaśmiał się od ucha do ucha, pokazując chyba całe swoje uzębienie – może i powinienem, ale nie jestem. Od dawna nie robię tego, co powinienem, tylko to co chcę. Za to ty wcale się nie zmieniłeś. Wyglądasz dokładnie tak samo jak… ile to już lat? Ze dwadzieścia…? No, na pewno dwadzieścia parę. Praktycznie od razu cię poznałem. Co słychać?
– Nic, wszystko dobrze… prawie wszystko… Lepiej powiedz mi, co takiego się stało, że tak schudłeś? Szok normalnie. U Psiora na lekcjach zawsze dostawaliśmy wciry za to, że we wszystkim byliśmy ostatni… Jak to zrobiłeś?
– Oj, długo by o tym opowiadać. To był szereg takich dziwnych zbiegów okoliczności. W sumie, to nawet nie okoliczności, bo na wszystko sam zapracowałem. Nadwagę miałem zawsze, ale jak doszły do tego siedząca praca, rodzina, dzieci, taka typowa stabilizacja, to już całkiem zatraciłem się w sobie. Nic się dla mnie nie liczyło, tylko wziąć z lodówki piwko, usiąść przed telewizorem i pooglądać jakiś serial. No i prawie dochrapałem się zawału. Lekarz powiedział, że niewydolność układu krążenia jest jedną z najczęstszych przyczyn zgonów i jak natychmiast czegoś ze sobą nie zrobię, to sobie na niego zapracuję.
– Czy on mówi o tobie, czy o sobie? Czy on był razem z nami w gabinecie? – odezwał się, niepytany o opinię, mój wewnętrzny krytyk, a Wojtek kontynuował.
– No i w końcu jakoś wziąłem się za siebie, tym bardziej że mój starszy brat miał zawał. Nic tak nie mobilizuje, jak takie nieszczęście u kogoś z rodziny. Naprawdę nie warto czekać, aż coś takiego się przytrafi tobie czy komuś innemu. Lepiej działać jak najszybciej.
– Przykro mi bardzo, co teraz u niego?
– Wszystko raczej w porządku, też wziął się za siebie. Właśnie idę się z nim spotkać.
– Uff, to dobrze. A jak to się stało, że tak szybko schudłeś?
– No co ty, to wcale nie było szybko, ale za to systematycznie. Zrobiłem badania i poszedłem do lekarza, żeby mi powiedział, co jest dla mnie bezpieczne, a co nie. Co mogę robić, jakie aktywności stosować, by nie napytać sobie biedy. Potem poszedłem do dietetyka, zmieniłem dietę i zacząłem po prostu chodzić na spacery. Najpierw bardzo powoli, na tyle, na ile pozwalały mi organizm i zdrowie. Z czasem gdy już się wprawiłem, chodziłem szybciej i szybciej. Pamiętasz jak Psior zawsze kazał nam biegać w tempie konwersacyjnym? Jak dobrze, że go mieliśmy. Kiedyś takie psy na nim wieszaliśmy, ale teraz dziękuję Bogu, że mieliśmy takiego nauczyciela. Nie docenialiśmy go, a teraz wiem, że miał rację. Do niektórych rzeczy trzeba dojrzeć. Tobie też się uda, jak będziesz chciał.
– Wiem – powiedziałem bez jakiejkolwiek nadziei w głosie.
– Sorry, muszę lecieć, brat na mnie czeka – powiedział Wojtek i zniknął w oddali jeszcze szybciej niż się pojawił. Tłum przechodniów szybko zagospodarował pustą przestrzeń, jaką po sobie pozostawił. Stałem tak przez chwilę oniemiały. Czy to naprawdę się wydarzyło, czy tylko miałem jakieś zwidy?
– Można tak po prostu zrobić coś ze sobą tak, by się udało? Tyle razy już próbowałem – powtarzałem sobie w myślach – w sumie to nawet raz coś mi się udało osiągnąć. Schudłem kilka lat temu te parę kilo, czyli można. Gdybym tylko później znów się nie zapuścił, to może dzisiaj wyglądałbym inaczej…
Z tymi dziwnymi myślami wróciłem do domu, wdrapałem się spocony na swoje piętro i usiadłem przy stole.
– I jak tam u lekarza? – zapytała żona, wchodząc do salonu.
– Dość tego!!! – krzyknąłem i walnąłem pięścią w stół.
– Słucham? – odpowiedziała ze zdziwieniem. – Pytam tylko, jak było u lekarza?
– Dość tego!!! – powtórzyłem. – Biorę się za siebie i koniec. Wiesz, kogo dziś spotkałem? – spytałem, ale nie czekałem na odpowiedź – Wojtka, Wojtka Korackiego… Takiego kumpla z liceum. Facet tak schudł, że praktycznie go nie poznałem. Gdyby on się do mnie nie odezwał, to ja w życiu bym nie powiedział, że to on. No, facet jest teraz chudy jak szczypior, a w szkole to był prawie tak gruby jak ja. To jest dla mnie po prostu szok i nie wiem, co mam powiedzieć.
– Ty mi lepiej powiedz, co tam u lekarza? Jak wyniki? – pytała dociekliwie żona, serwując wysmażonego kotleta z ziemniaczkami okraszonymi masełkiem.3. PRZEŁĘCZ PŁOSZCZYNA
No więc jednak zaczęło się. Kibice początkowo zbici z tropu moim zachowaniem zaczęli klaskać i krzyczeć. Pewnie na początku myśleli, że w ogóle nie wystartuję, że może obleciał mnie strach albo nawet będę chciał się wycofać jeszcze przed wystartowaniem. Mieliby o czym później opowiadać. Ale nie, rozczarowałem ich i przekroczyłem linię startu. Zostawiłem za swoimi plecami swoich kibiców z #TomaszTEAM, żonę i dzieciaki. Biegłem bardzo powoli ulicą Orlą i w oddali widziałem ostatnich biegaczy całego peletonu. Skręciłem w lewo, w ulicę Leśną, truchtając powolutku pod górkę, stukałem końcówkami kijków o asfalt ulicy. Plecy poprzedzających mnie zawodników zdawały się być z każdym krokiem coraz bliżej.
– Muszę uważać, by już na starcie się nie przypalić – pomyślałem. – Nie ma nic gorszego niż pognać do przodu zaraz na starcie, tak na złamanie karku, a potem po kilkuset kilometrach paść na ryj. – Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jak abstrakcyjne są moje myśli: – „Paść na ryj po przebiegnięciu kilkuset kilometrów”, przecież pewnie z 98% ludzi nie jest w stanie przebiec za jednym razem choćby jednego kilometra, a ja zarzucam sobie, że może biegnę za szybko i wykończę się po kilkuset kilometrach. Jakaś abstrakcja. Jeszcze wyścig porządnie się nie zaczął, a ja już mam głupie myśli.
Zawodnicy przede mną zaczęli skręcać w prawo. Zbiegali z ulicy do lasu i truchtali powoli pod górkę niebieskim szlakiem w kierunku wzniesienia Trojak. Znikali w lesie jeden za drugim, aż w końcu zostałem sam na asfaltowej drodze. Dobiegłem do powieszonego na drzewie oznaczenia sygnalizującego czarną strzałką na żółtym tle zmianę kierunku trasy biegu i sam skręciłem do lasu. Tu mało kto biegł pod górkę, duża część truchtała, ale większość po prostu szła po leśnym igliwiu, odpychając się mocno kijkami. Dogoniłem końcówkę peletonu i zacząłem powoli wyprzedzać. Prawa ręka, lewa ręka, odpychałem się mocno kijkami i gdzie tylko była możliwość, podbiegałem do przodu kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów.
– Mamy całkiem niezłe tempo – powiedział niski blondyn do swojego kolegi, wyższego o dwie lub trzy głowy.
– No, całkiem ładnie napieramy do przodu – odpowiedział. – Mam takie naiwne marzenie, żebyśmy bieg kończyli w tym samym tempie, w jakim teraz truchtamy pod górę.
– Tak, jasne – roześmiał się niski – na koniec to będzie tylko ból i zgrzytanie zębów, o ile w ogóle będzie. Gdy zaczyna się trenować ultra, to trzeba nauczyć się biegać wolno, bardzo wolno. A potem jak już się tego nauczysz, to na zawodach i tak się później okazuje, że końcówka jest jeszcze wolniejsza.
– Dla mnie najważniejsze jest, by uważać na siebie za Płoszczyną i na nic się tam nie nadziać – odpowiedział wysoki.
– Sorry, panowie – przerwałem im – coś tam się stało za Płoszczyną?
– Podobno w czasie tej nawałnicy z rana ostro tam się drzewa połamały i trzeba uważać. Leżą ponoć nawet na szlaku, tarasując trasę – odpowiedział niski.
– Ooo, dzięki nie wiedziałem, a wy skąd macie takie info?
– Na starcie mówili, tuż przed ruszeniem biegu.
– Aaa, to mogłem nie dosłyszeć. Taki jeden facet strasznie mi ciśnienie podniósł – odparłem. – Zamiast kulturalnie przejść bokiem albo chociaż przeprosić, to przepychał się, jakby był jakimś królem.
– A tak, kojarzymy go – odparł jeden – taki kruczoczarny w kitkę. Tutaj to już chyba wszystkim ciśnienie popodnosił. Tak, to taka gwiazdeczka, ma sponsorów, jakiś megasupport na punktach i wydaje mu się, że wszystko może. Ale to jeszcze wszystko się okaże.
– Oby – powiedziałem i delikatnie przyspieszyłem, pozostawiając towarzyszy.
Biegliśmy nadal powoli pod górkę, tworząc jeden, w miarę zwarty peleton. Kamienie, korzenie, ściółka leśna pod nogami, a w powietrzu duchota. Wilgotność musiała być naprawdę wysoka. Oddychać było ciężko, a mokra od deszczu ściółka parowała i sprawiała, że biegliśmy niemal w saunie. Moje plecy były już całkiem zlane potem, który zaczął spływać mi także na tylną część pleców. Zaczynałem się nawet zastanawiać, czy ci biegnący za mną nie pomyślą, że może trochę popuściłem. Cóż, nie mam na to większego wpływu, ale patrząc na nich, wiem, że też lepiej nie mają.
Wbiegliśmy na szczyt i minęliśmy po prawej stronie punkt widokowy, ze wspaniałą panoramą na Śnieżnik. Tym razem nie było czasu, by się takimi rzeczami ekscytować. Przebiegliśmy koło wielkich skał Skalnego Muru i droga nieco się wypłaszczyła. Udało mi się dzięki temu wyprzedzić jeszcze kilka kolejnych osób. Część z nich brała udział w moim biegu, część biegła tylko do Kudowy i kończyła zawody zaledwie w połowie mojego dystansu. Lecz tu wszyscy biegliśmy razem. Minęliśmy Trzy Baszty i między krzakami przedostaliśmy się do Skalnej Bramy, która otwierała nam drogę ku zbiegowi z Trojaka. Jednak dobieg do bramy był na tyle wąski, że powstał przed nią mały korek. Nie dlatego, że było aż tak wąsko, ale dlatego, że było nas tu aż tak wielu. Na chwilkę przystanąłem i poczekałem na swoją kolej. Przeszedłem przez Bramę i zatrzymałem się jak wryty. Droga, do tej pory prawie płaska, nagle spadała w dół. Nie dało się po niej jednak ani zbiec, ani zjechać na dolnej części pleców. Całe zejście usiane był wielkimi kamieniami. Czasem tak wielkimi, że zejście po nich graniczyło z cudem. Schodziłem zatem powoli. Jeden wielki krok za drugim wielkim krokiem. Czasem przeskakiwałem z jednego kamienia na inny, a czasem siadałem na jednym z nich, by bezpiecznie ześlizgnąć się niżej.
Wychodził tu mój brak doświadczenia w biegach tego typu. Nie można przecież odmówić prawdy powiedzeniu: „Startujesz na asfalcie, trenuj na asfalcie. Chcesz startować w górach, trenuj w górach”. No i tu wyszło szydło z worka, bo ja w górach za dużo nie trenowałem i teraz jeden niepozorny zbieg obnażył wszystkie moje słabości. Na szczęście to tylko kilkadziesiąt metrów i za wiele czasu na nim nie straciłem. Nie tylko ja miałem problemy z pokonaniem bramy, ale byli też tacy, którzy przefrunęli nad zbiegiem, dosłownie jakby wcale go tu nie było. Przeskakiwali po kamieniach szybko i zwinnie jak jakieś kozice górskie i w kilka sekund byli już na dole. Tak właśnie przegonili mnie Mały z Wysokim.
Pokonałem w końcu Skalną Bramę i puściłem się w dół zbiegu prawie na pełnej szybkości. Nie był to jednak zbieg tak łatwy jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Duże, płaskie kamienie znaczące trasę uciekały spod nóg i nie pozwalały na rozwinięcie „maksymalnej prędkości przelotowej”. Buty nad wyraz chętnie ślizgały się po kamieniach, więc co chwilę rozkładałem ręce na boki jak dziecko uczące się jeździć na deskorolce.
Dobiegliśmy na dół, przebiegliśmy koło drewnianej wiaty z oznaczeniami czerwonego szlaku rowerowego. Tutaj nasz niebieski szlak spotykał się z zielonym, z którym musieliśmy zaprzyjaźnić się na najbliższe kilkanaście kilometrów i po niewielkiej polance znów wylądowaliśmy w lesie. Ten był jednak zupełnie inny. Wąski szlak prowadził pomiędzy porastającymi okolice ścieżki krzakami i drzewami. Niski biegł tu bez kłopotów, ale jego Wysoki kolega notorycznie zahaczał głową o wystające na szlaku konary, od których musiał odganiać się jak od natrętnych much.
– Śmieszy cię to? – zapytał biegnącego przed nim Niskiego.
– Ani trochę – odparł – ale zamiast gadać, lepiej uważaj na ziemię, bo zaraz wpakujesz się prosto w jakieś błotsko.
Faktycznie, dzisiejsza ulewa pozostawiła po sobie ślady. Choć normalnie nie było ich widać, to tutaj w kilku miejscach można było zobaczyć jej skutki. Na początku nie wiedzieliśmy dokładnie, jak poradzić sobie z wielkimi błotnymi kałużami zalegającymi centralnie na środku szlaku, ale po kilku podejściach wiedzieliśmy już, że pokonanie ich na wprost zupełnie nie wchodzi w rachubę. Jedynym sposobem, który mógł uratować buty przed totalnym zagrzebaniem się w błocie, było obejście kałuż dookoła, praktycznie tuż przy samych drzewach i krzakach. Tylko tam mieszanka wody z ziemią była na tyle gęsta, że stawiając sprawne i szybkie kroki, można było się pod nią nie zapaść.
Jednak ślady pozostawione przez szybszych od nas biegaczy wyraźnie wskazywały, że nie każdy miał ochotę cackać się z błotem. Co poniektórzy atakowali breję frontalnie i dopiero po jakimś czasie orientowali się, że ten typ walki w dłuższej perspektywie skazany jest na porażkę. Wyskakiwali wtedy z błota na bok, ale ich buty i przemoczone skarpetki na pewno prędzej czy później zbiorą swoje żniwo.
Ja nie popełniłem tego błędu i obchodziłem morze błota dookoła, przytulając się do otaczających je drzew i krzaków, bo tak to z boku mogło wyglądać. Pod jednym z nich znalazłem okaz, który z chęcią zabrałbym ze sobą do domu i stworzył kolekcję „butów pozostawionych w błocie”. Był czarny, z wyglądu przypominający zdobycze lat osiemdziesiątych lub dziewięćdziesiątych, z grubymi sznurówkami i gumową podeszwą nachodzącą na palce. Jestem w stu procentach pewien, że ja lub któryś z moich kolegów miał taki za czasów mojego dzieciństwa. Był z wierzchu cały porośnięty mchem i nurkował w brązowych wysuszonych liściach z poprzedniego sezonu.
Nie było jednak zbyt wiele czasu, by napawać się znaleziskiem. Zaczynało się króciutkie, ale strome podejście pod Karpiak. Kijki znów poszły w ruch. Przede mną ostro pracował Niski z Wysokim, a za mną ciągnęły się kolejne osoby. Tuż przed szczytem zrobiło się tak stromo, że ciężko było mi nawet szybko iść. Na szczęście panowie przed mną mieli takie same problemy, więc sami zwolnili.
Weszliśmy na płaski szczyt, na którym kiedyś stało jakieś zamczysko lub warownia.
– Ciekawe, jaka księżniczka kiedyś tutaj mieszkała – pomyślałem, uśmiechając się do siebie. Nie ma się co dziwić budowniczym. Miejsce prawie doskonałe, otoczone dookoła górami, z ładnymi widokami, na zachwycanie się którymi nie było czasu. Przebiegliśmy kilkanaście metrów po czymś, co kiedyś było dziedzińcem, i z drugiej strony wzgórza skręciliśmy ostro w prawo. Nadal biegliśmy połączeniem szlaków niebieskiego i zielonego wzdłuż czegoś, co kiedyś było murami warowni, i nagle skręciliśmy zgodnie z trasą ostro w prawo.
O zbieganiu znów nie było mowy. Przedzieraliśmy się pomiędzy krzakami i małymi drzewkami gęsto porastającymi wąską ścieżkę prowadzącą bardzo ostro w dół. Zatrzymaliśmy się tuż przed jakąś leśną drogą, a tak naprawdę jakieś 2 metry nad nią. Zastopował nas bardzo ostry, nagły i niespodziewany uskok. Powoli jeden po drugim schodziliśmy po nim uważnie. Każdy, któremu się udało, skręcał natychmiast w prawo i biegł przed siebie zielonym szlakiem. Tu w końcu można było przyspieszyć, droga była twarda, ubita, prawie idealna do szybkiego biegania. Szkoda tylko, że taka krótka – pomyślałem. Przebiegliśmy przez skrzyżowanie i skręciliśmy w prawo w kierunku polsko-czeskiej granicy. Nie może być lepiej oznaczonej trasy. Wąska, wijąca się jak wąż ścieżka, wydeptana w trawie, z wbitymi co 100 metrów słupkami granicznymi. Nie można się pomylić, a i zgubić też byłoby bardzo ciężko. Biegliśmy w małej grupce, jeden za drugim, tak jak na to pozwalał wąski szlak. Bardziej niż grupkę biegaczy przypominaliśmy biegnącą stonogę czy skolopendrę. Lewo, prawo, lewo… góra, dół, co chwilkę skręcaliśmy, jeden za drugim, jak jeden organizm.
Nadal moje plecy pociły się tak niemiłosiernie, że aż czułem jak spływa po nich pot. Chyba zaraz się odwodnię – myślałem i raz po raz sączyłem ciecz przez niebieskawą rurkę wystającą z bukłaka.
– Kolego, mógłbyś przyspieszyć i iść chlupać gdzieś indziej – zażartował ktoś biegnący za mną. Faktycznie, mieszanka coli i wody znajdująca się w moim plecaku wydawała charakterystyczny chlupiący dźwięk przy każdym biegowym kroku. Chlup, chlup, chlup, mieszanina z każdym podskokiem także podskakiwała i po chwili opadała na dno.
– Nie bój się – odpowiedziałem – zaraz i tak się pożegnamy.
Już za niecałe trzy kilometry mieliśmy dobiec do pierwszego punktu, znajdującego się na Przełęczy Gierałtowskiej. Tam miałem wcielić w życie swój szatański plan. Zabrałem ze sobą w plecaku bidon mieszczący ponad litr mojej ulubionej ultramikstury. Dzięki temu planowałem nie zatrzymywać się przy pierwszym wodopoju i po prostu pobiec dalej, do następnego punktu mieszczącego się na Przełęczy Płoszczyna. Ile chciałem na tym zyskać? Czasowo pewnie niewiele: minutę, dwie, góra trzy. Przy wyścigu trwającym kilkadziesiąt godzin jest to oszczędność niezauważalna. Bardziej chodziło mi o efekt psychologiczny. W jednym momencie miałem zostawić za sobą kilkunastu lub kilkudziesięciu zawodników, wyprzedzić ich, pokazać plecy. Na razie pozostawało mi biec w grupie, choć czasami wydawało mi się, że biegnę sam lub w niedużym towarzystwie: Niski, Wysoki i ja. Wystarczyło wtedy się odwrócić i zobaczyć ciągnący się za nami ogon kilkudziesięciu biegaczy. Nie trwało to jednak długo. Kolejne podbiegi i podejścia robiły swoje. Grupka rwała się na coraz to mniejsze i mniejsze.
Zaczęliśmy zbiegać na przełęcz i wszyscy delikatnie przyspieszyli, tym bardziej że ubita droga w tym pomagała. Ujrzałem polankę, na której krzątali się wolontariusze. Na środku stały dwa wielkie zielone zbiorniki. Jeden z napisem „Cola”, drugi z napisem „Woda”. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, podbiegali do zbiorników i ustawiwszy się w kolejce, czekali na napełnienie swoich bidonów czy plecaków. Minąłem ich i potruchtałem dalej. Ostentacyjne chwytając w rękę rurkę od bukłaka, odblokowałem przepływ magicznego napoju, wsadziłem końcówkę do ust i próbowałem zassać zawartość. W rurce zabulgotało. Zassałem mocniej i w końcu popłynął życiodajny ultrapłyn. Obejrzałem się za siebie. Biegłem sam.
Tuż przed podejściem na Kowadło czekała mnie miła, wręcz cudowna niespodzianka. Na szlaku czekały wszystkie kibicujące mi dziewczyny w białych koszulkach z napisem „#TomaszTEAM”. Moja Asia, Klaudia, Ewa, Lidka, Monika, Aga, Daria i Agata, tylko Karola i Michała gdzieś brakowało. Dziewczyny machały, krzyczały – czegoś takiego naprawdę się nie spodziewałem. Ani ja, ani zapewne żaden z uczestników biegu. Skąd one się wzięły, tu w środku lasu? Szkoda, że nie dane mi było widzieć min innych zawodników, gdy w środku lasu wpadali na grupkę szalejących, ubranych jednakowo dziewczyn.