- W empik go
Z burzliwej chwili. Tom 1 - ebook
Z burzliwej chwili. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 425 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napisawszy dosyć pokaźną, powieści historycznych ilość i zabierając się do pisania jednej więcej, uczuwam potrzebę wytłumaczenia się z onych przed publicznością. Pohop do tłumaczenia się biorę ztąd, że, o ile z pojawiających się od czasu do czasu na kartach pism naszych czasowych piśmiennictwa tego rodzaju ocen sądzić można, panuje u nas we względzie tym absolutna w zapatrywaniu się dowolność. Nie posiadamy urobionego pojęcia, ani o istocie powieści historycznej, ani o tem, czy i jakie ma ona do rozwiązania zadanie: dlatego też krytyk każdy, oraz każdy co się za krytyka ma, inną mierzy ją miarą. Ten chciałby, ażeby była taką, ów owaką, regulując chcenie własne wedle osobistych do pewnej formy, do pewnych zasad, do pewnych widoków nawet upodobań.
Kto jeno o powieści historycznej pisze, ma sobie za obowiązek niemal świadczyć się Walter-Skotem. Walter Skot w odniesieniu do tego produkcyi literackiej rodzaju, stał się odkupicielem grzechów krytyki, niewiedzącej co z fantem tym począć. Świadczy się wiec nim, na oślep trochę, to jest, na oślep o tyle, że, zrobiwszy sobie z utworów jego rodzaj okularów, zapatruje się przez nie na utwory późniejsze, w odmiennych poczynane i wykonywane warunkach. Okulary te przed półwiekiem miały znaczenie swoje. Dziś są one anachronizmem. Od czasu onego, jak wszystko, tak i powieściopisarstwo postąpiło, stosując się do wymóg momentów, jakie kolejno, jeden po drugim, od zgonu autora Waverleya upłynęły.
Powieść historyczna…
Przedewszystkiem jednak powiedzieć mus zę, jak mi się przedstawia powieść w ogólności. Co to jest właściwie powieść? – Powieść, zdaniem mojem, niczem jest innem, jak historyą życia potocznego, tego życia, co się urabia na tle zwyczajów, urabia obyczaj i stanowi kanwę, na której zasnuwa się historya, w technicznem, że się tak wyrażę, wyrazu tego znaczeniu. Z tego zapatrując się punktu, nie masz powieści niehistorycznej. Obejmuje ona, bądź historyę spółczesną, bądź historyę czasów minionych, czasów bliższych lub dalszych, zawsze atoli związanych z chwilą obecną tą nicią, która, w rozmaitych życia objawach, ciągnie się z przeszłości najodleglejszej, dochodzi teraźniejszości i nie urywa się woale. Dzieje pozawiązywały na niej węzełki, przy których parka z nożycami swojemi nic do czynienia nie ma. Życie snuje się ustawicznie, sprowadzając powolne przemiany, które w odleglejszych jeden od drugiego momentach znaczą się wyraźniej, aniżeli w blizkich. Za znaczenie przemian tych, stanowi historycznej powieści zadanie specyalne.
Do czego się one – przemiany owe – odnoszą? – do człowieka, oczywiście, bardziej jednak w tem, co otoczenie jego stanowi, aniżeli w tem, co jest istotą natury jego. Ta ostatnia od wieków – od pierwszego uspołecznienia ludzkiego zawiązku – pozostaje jedną i tąż samą. Jedne i też same ducha człowieczego właściwości działają jak działały, pod postacią cnót i przywar, za sprawą namiętności, które, jak służyły za podnietę dzikiemu mieszkańcowi jaskiń, tak też za podnietę służą wychowańcowi do najostatniejszych wyników doprowadzonej cywilizacyi. We względzie tym, stanowiącym wyróżnienie rodzaju człowieczego śród rzeszy stworzeń, człowiek nie uległ przemianie i napróżno poszukiwalibyśmy w przeszłości czegoś w tej mierze, coby nie istniało w teraźniejszości, czegobyśmy nie znajdowali śród siebie i w nas że samych. Natura ludzka zmianie nie uległa; zmodyfikowała się jeno w objawach swoich, tę przedstawiających osobliwość, że rozmaitemi są do nieskończoności, nastręczając się przez to, jako przedmiot wiecznie nowy, wiecznie świeży, zawsze zajmujący i nigdy niewyczerpany, zagadkowy bowiem i tajemniczy. Zbadanie tajemnicy – rozwiązanie zagadki: to lep na umysł człowieczy. Przeniknienie istoty na – tury własnej zajmowało ludzi w przeszłości, jak zajmuje ich w teraźniejszości. Pracowano w kierunku tym na drodze filozoficznej i na drodze tej powieść uważać należy, jako przyczynek, przychodzący z pomocą pracy, mającej za przedmiot człowieka, którego, czy to weźmiemy w chwili obecnej, czyli też w czasach mgłą najodleglejszej owianych przeszłości, zawsze przedstawia się on nam osobnikiem tym i takim samym. Łatwo sprawdzić to na narodach dzikich i półdzikich, istniejących obecnie. Widzimy śród nich człowieka surowego, brutalnego, tem się głównie odznaczającego, że ukrywać nie umie popędów i skłonności, wspólnych tak jemu, jak członkowi społeczeństw najbardziej oświeconych. Cywilizacya nie sprowadza zmian, a tylko wpływa na sposób objawów i na liczebne onych rozmiary: łagodzi i osłabia jedne, wzmacnia drugie, umniejsza te, mnoży owe, w ogóle wytwarza warunki, śród których wrodzone popędy i skłonności znajdują w kierunkach jednych utrudnienia, w drugich ułatwienia.
Warunki te stanowią właściwy materyał powieści historycznej – one jej nadają cechę. Autor, przystępując do odtwarzania na drodze fantazyi przeszłości, nie ma potrzeby poszukiwać człowieka odmiennego, a tylko i wyłącznie warunków, które w danym czasie wpływały na sposób, w iaki w społeczeństwie objawiały się wrodzone popędy i skłonności natury człowieczej. Oto zadanie powieści historycznej.
Zadanie to, we względzie rozwiązywania onego, przedstawia dwa sposoby – dwie metody, że tak się wyrazimy: jedna, którą pozwolimy sobie nazwać kronikarską, druga, dla której przyjmiemy nazwę historycznej. Różnica pomiędzy tą a ową zachodzi ta sama, co pomiędzy kroniką a historyą – pomiędzy notowaniem faktów a ocenianiem takowych. Różnica to znaczna, nadająca historyzmowi powieściowemu charakter dwojaki, a całkiem odmienny. Powieściarz-kronikarz, wybrawszy sobie w dziejach punkt pewien i ześrodkowawszy na takowym twórczość swoją artystyczną, stawia się na punkcie tym sam i z niego na teraźniejszość spogląda. Powieściarz-historyk przeciwnie: ze stanowiska chwili obecnej rozpatruje moment dziejowy, który zafrapował imaginacyę jego. Pierwszy przybiera nasię rolę wskrzeszonego z grobu prapradziadka, rozpowiadającego – rozprawiającego niekiedy – o tem co widział i słyszał, drugi jest człowiekiem dzisiejszym, rozważającym i sądzącym.
Ze stanowiska kronikarskiego rozważanie sądzące, racyi nie ma. Przyjmuje się rzecz in crudo, jako tło i na tle tem kreśli się obraz, najdokładniejszy o ile można. "O ile można" – natem polega sztuka cała. Chodzi o takie powieści napisanie, ażeby czytelnik uległ złudzeniu, w dawne przeniósł się czasy i ujrzał się w otoczeniu postaci, któreby mu się wydały takiemi, jakiemi w czasach owych być były powinny. Koniecznemi są, tu procedery pewne, analogiczne do tych, jakich używają podrabiacze wszelakiej staroświecczyzny – analogiczne, powiadamy, nie zaś podobne, dla odróżnienia mechanizmu fabrycznego od twórczości artystycznej, pomimo że w pewnej mierze wykazaćby się dało i podobieństwo. Podobnym, naprzykład, bywa ten proceder, gdy autor opowiadania historycznego przejąć usiłuje język i styl staroświecki. Przyrównać to się da do zadymiania malowideł, do zwilgotniania dokumentów, do przepalania czerepów eto. Na tej drodze dojść można do wysokiego doskonałości stopnia, do jakiego np. doszedł Makpherson, który zfabrykował sławne Pieśni Ossjana, albo Hanka, którego podrobienie Rękopisu Królodworskiego odkrytem zostało w ostatnich dopiero czasach. Powieściopisarza tę obierający drogę archaizują, co nie jest bez wdzięku; wymaga to atoli wielkiego ze strony autora wysiłku, zaczerpniętego z wczytywania się w stare księgi, uczenia się z książek języka, który z używania wyszedł. U nas jest to rzeczą możliwą, zaczynając od wieku XV. Wyżej wczytywanie się sięgnąć nie może, dla braku piśmiennictwa, z którego posiada literatura nasza urywkowe jeno zabytki. A i język wieku XV, ba nawet XVI, niebardzo nadaje się do odtwarzania w opowiadaniu, nie posiada bowiem jeszcze tej giętkości i elastyczności, którą nabył później, gdy przeszedł przez trzechwiekowe próby piśmiennicze i pozbył się krępujących go powijaków konstrukcyi łacińskiej, dających się uczuwać u pisarzy wieku złotego. Zresztą proceder ten trąci zawsze podróbką, która też bywa najczęściej rodzajem mi xtum compositum , łączącem w sobie sposoby mówienia późniejsza z dawniejszemi i nie stanowiącem bynajmniej istoty powieści historycznej. Jest to raczej szata jej przybrana – maska. Istota polega na sposobie przedstawiania rzeczy – na sposobie, poszukującym piękna w treści i formie, traktowanych tak, jak malarze przedmioty historyczne traktują. Warunki piękna zależą w razie takim od kolorytu i tonu, od charakterów osób działających i od tego co nosi nazwę prawdy rysunkowej – słowem, od obrazowości, trzymanej ściśle w ramach momentu dziejowego i ożywianej ruchem akcji powieściowej. Wchodzą tu i typy, które rysunkowi pomagają wielce. Krótko mówiąc, zużytkowują się wszystkie powieściowe akcesorya z baczeniem na to, ażeby dramatyczna podściółka odnosiła się całkowicie do momentu danego, nie wychylając się z onego ani myślą, ani słowem, ani czynem.
Drugi rodzaj – rodzaj ściśle historyczny – wprowadza w opowiadanie żywioł, zdolny wielki wzbudzić interes, pod warunkiem, ażeby był zastosowany umiejętnie. Żywiołem tym jest krytyka historyczna, mająca za zadanie objaśnienie momentu dziejowego, wykazanie onego stron słabych i mocnych, a oraz wpływu, jaki wywrzeć mógł na objawy późniejsze w kierunku bądź politycznym, bądź społecznym, bądź tez towarzyskim. Jest to, że się tak wyrazimy, obraz z komentarzami; jest to też dramat opowiadany, w którym zaznaczone być muszą węzły akcyi, brzemienne następstwami.
Wprowadzenie krytyki podnosi powieść o stopień wyżej – nadaje jej znaczenie poważniejsze – wprowadza ją w dziedzinę historyczną, w której nie dosyć jest wykazać, jak się przodkowie nasi ubierali, co jadali, na czem czas spędzali, w jakich formach manifestowali cnoty i występki, nienawiśći miłość, ale także co, jak i z jakich powodów myśleli i działali w zakresie przyczynowości dziejowej.
Zachodzi tu jednak wielkie jedno "ale", na które uwagę zwrócić należy.
Krytyka wszelka, tembardziej zaś historyczna, opierać się musi na podstawach pewnych, wziętych już to z filozofii w dawniejszem o niej pojęciu, już z polityki, albo też z socyologii. Są to zasady. W pierwszym razie, cechuje takowe pogląd przeważnie etyczny, w drugim przeważnie utylitarny, w trzecim wysnuty z praw rozwoju bytowego, odniesionych do ogólnego nieodszukanego jeszcze pierwiastku. Pokazuje się ztąd, jak różnemi są podstawy, a zatem jak różnemi są punkta zapatrywania się, wedle których krytyka historyczna, sądy o momentach dziejowych wydaje. Historya sama rozpada się na szkoły, klasyfikujące się według doktryn zasadniczych. W tych ostatnich zawiera się a priori zaczyn krytyczny, będący pewnym rodzajem pryzmatu, przez który autor, czy to historyk, czy też powieściopisarz, rozpatruje i ocenia wypadki, z tą atoli różnicą, że pierwszy opowiada i rozumuje, drugi opowiadanie wraz z rozumowaniem wkłada w akcyę opisowo-dramatyczną, wciela je w osobistości odgrywające role odpowiednio, przeprowadza niby nić czerwoną w wątku działania odzianego w szatę piękna artystycznego, uzależnionego od tychże samych warunków, jakim podlega piękno w powieściach w ogóle; to znaczy, od poprawności języka, od ponęt stylu, od proporcyonalności i stosowności w częściach składowych.
Utrzymują niektórzy, iż wprowadzenie krytyki historycznej do historycznych powieści obejść się nie może bez szkody prawdy, która utworom tego rodzaju przyświecać powinna.
Że prawda wszelkiego rodzaju utworom przyświecać powinna, to najmniejszej nie podlega wątpliwości; że jednak prawda, w historyi zwłaszcza, zależy od sposobu zapatrywania się na czyny dokonane, to także wątpliwości nie podlega.
Dwa te pewniki oddziaływują wzajemna siebie i z oddziaływania tego to wynika, że w powieściach, pisanych ze stanowiska najbardziej kronikarskiego, w takich, w których autor najmocniej się od krytyki odosobnił, w takich nawet utworach, mimo wiedzy i woli autora, przebija się indywidualność jego. Wyzywają takową skłonności – gusta, jeżeli nie co innego. W oświetleniu skłonności tych i gustów przedstawia się mu prawda historyczną, którą też on czytelnikom daje taką, jaką sam wziął – jaką wziął z kronik, dajmy na to, którym także przewodniczyła indywidualność autorów, podających fakta w obecności ich zdarzone w oświetleniu takiem lub innem, stosownie do tego, jak one na umysł ich lub na wyobraźnię oddziaływały. Wiadomo powszechnie, że kronikarze dzielą się na chętnych i niechętnych, przedstawiających jeden i tenże sam fakt, pierwsi jako czyn heroizmu wysokiego, drudzy jako dzieło sromotne. Autor powieści na tle faktu onego osnutej, studyując takowy, ma do wyboru tych lub owych. Czem się w wyborze kieruje? Jakie, we względzie podniety i pobudki za przewodnika mu służą? Czy, zresztą, podniety i pobudki owe istnieją nazewnątrz niego, czy w nimże samym? Pytania te zawierają odpowiedź w sobie. Powieściopisarz-kronikarz, w wyborze i przedstawieniu rzeczy, idzie za głosem osobistych skłonności i gu – stów, powieściopisarz-historyk za kierownika ma przekonanie. Tak jeden przeto, jak drugi, przedstawia czytelnikom prawdę historyczną wedle tego, jak i jakie na nią światło pada. Prawda przeto prawdą być nie przestaje, ani w razie pierwszym, ani w drugim, ale jak zwykle, jak zawsze, jak w razie każdym – jest względną, bądź dodatnią, bądź ujemną, stosownie do punktu zapatrywania się na nią. Krytyka nie nadweręża jej ani trochę, nie osłabia, owszem – wzmacnia, objaśniając, wykazując strony jej takie, których gołosłowność kronikarska wykazać nie mogła. Tak czyni historya; tak też czyni i powieść historyczna.
Sciśle rzecz biorąc, z tego cośmy w powyższym powiedzieli ustępie, wywnioskować by się dało, że zaznaczony przez nas rodzaj powieści kronikarskiej istnieć nie może. Tak jednak nie jest. Istnieć on może i istnieje, lecz pod postacią kunsztownie obrobionych podań, branych in crudo. Obrobienie tyczy się jeno, w razie takim, strony zewnętrznej. Autor nie jest twórcą, a tylko odnowicielem – ogładza, poleruje, zaokrągla; lecz, jak skoro podania owe bierze w sensie materyału surowego i z niego zamierza, bądź gmach wznieść, bądź posąg wyrzeźbić, bądź też obraz odmalować, wówczas nie sposób, ażeby na gmachu, na posągu, na malowidle nie odbiła się indywidualność autorska, świadcząca o skłonnościach autora, o gustach lub przekonaniach jego. Jako wzór w zakresie powieściopisarstwa historycznego podawanym jest Walter Scott. Odznaczenie to należy mu się słusznie i w rodzaju kronikarskim, wzniósł się on na stopień możliwej wysokości; że atoli podań nie brał in crudo do artystycznego obrobienia, że przyjmował je w znaczeniu materyału surowego, na wszystkich przeto romansach swoich odbił piętno indywidualizmu własnego, manifestującego się w ogólnym nastroju. W każdym utworze wielkiego powieściarza mocno są zaznaczone narodowe, polityczne i religijne skłonności jego. Z każdego przegląda szkot, rojalista, prezbiteryanin. Przechyla się wyraźnie ku szkockorojalistyczno-prezbiteryalnej stronie, przez rozmiłowanie i czerpiąc w rozmiłowaniu uroki, zlewa na nią takowe. Co ukochał, to podniósł i na widowni, w oświetleniu kunsztownem, postawił. Jest to mistrz we względzie tym niedościgniony, nie wyzwolon atoli od tego, co pospolicie "tendencyjnością" nazywają.
Wyznamy, iż nie bez pewnego przymusu napisaliśmy wyraz "tendencyjność" w zastosowaniu do Walter Scotta. Cóż – kiedy wyraz ten stosuje się do niego! Trudno prawdę ukrywać. Tendencyjność Walter-Scotta manifestuje się w rozmiłowaniu – w skłonnościach i, acz zręcznie osłonięta, po mistrzowsku w stylowe i ekspozycyjne uroki oprawiona, przebija się jednak we wszystkiem co napisał. Uważać ją można, jako tendencyjność archeologa, ceniącego wyżej lada zabytki śniedzią starości okryte, aniżeli arcydzieła nowoczesne; niemniej przeto jest to tendencyjność wyraźna. Nie jest ona wyrozumowana. Czyż jednak, ażeby tendencyjność tendencyjnością była, koniecznie na to potrzeba, ażeby ją rozumowanie podszywało? Jako żywo! Rozumowania ani trochę nie masz w tej, naprzykład, co dziś, śród nas, w ostatniej ćwierci XIX stulecia, do naśladowania średniowieczne podaje wzory. Luboć nie wyrozumowana, wszakże rzeczywista Walter-Scotta tendencyjność służy jako dowód, że w kronikarskim nawet rodzaju powieściarstwo ustrzedz się nie może tej barwności, która cechuje ludzi w dziejowem, w społecznem, w potocznem nawet życiu. W rodzaju historycznym, rozumowaniem się posiłkującym, barwność ta wyraźniej występować musi. Widzieć się to daje na naśladowcach Walter-Scotta, na naszych zwłaszcza, śród których najbliżej mistrza stoi Bronikowski. Czy ustrzegł się on barwności tendencyjnej? Słabszy od niego Bernatowicz i jeszcze słabszy Niemcewicz, ratunku w niej szukają; późniejsi zaś od tych trzech a wyżsi od nich pod każdym względem: Rzewuski, Kaczkowski i Bodzantowica, są już tendencyjnymi do szpiku kości – są już powieściopisarzami historycznymi.
Tempora mutantur..
Od czasów Walter-Scotta zaszły zmiany wielkie, tak w potrzebach, jak w pojmowaniu rzeczy. Powieść, która w pierwszych wieku naszego latach miała znaczenie wyrobów cukierniczych, przydatnych jeno dla łakomnisiów, wrosła w życie społeczne i, wrosłszy, z życia potrzeby w siebie wciągnęła. Potrzeby te przeniknęły treść jej nawskróś. Czy jest ona społeczną, t… z… obyczajową, czy też historyczną, z potrzebami rachować się musi – musi płynąc z prądem, coraz to bardziej nasiąkającym pierwiastkami rozumowemi, występującemi pod postacią haseł sztandarowych. Jak przed laty zapytywano człowieka, w co wierzy, kto go rodzi etc… tak dziś zapytują: "co myślisz, bracie?" Ciężkie też nastały czasy: myśleć potrzeba…. temu nawet, co powieści pisze, – myśleć, obrazując, czy to społeczne, czy też minionych pokoleń życie. Samo zewnętrznej formy piętno nie wystarcza: – inaczej pojęto historyę i pojęcie to odbiło się na powieści na tle historycznem osnutej. I nad nią, jako nad dziełem myśli, wionęły sztandary, które sztuce patronują – patronują tak dalece, że malarze nawet rozpadają się na stronnictwa polityczne i społeczne. Prąd unosi, powieść też z prądem płynie: Rzewuski, Kaczkowski i Bodzantowicz, zapatrując się ze stanowiska terazniejszego na przeszłość, idealizowali tę ostatnią, w ich bowiem przekonaniu posiadała ona warunki, których zatrata szkodę przyniosła, a powrót pożądanym by był; Jeż, z tegoż stanowiska w przeszłości się rozglądając i przekonań ich w wielu względach nie podzielająo, nie raz też różnić się z nimi musi, wytykając ujemności w czynnikach, które się im dodatniemi, zbawiennemi, wielkiemi wydawały.
Nie wypieramy się krytyki historycznej w poglądach naszych na przeszłość narodową i nie przyznajemy sobie pierwszeństwa we wprowadzeniu onej do powieści historycznej. Wprowadzili ją przed nami Rzewuski, Kaczkowski i Bodzantowicz, ale w sensie konserwatywnym. My pierwsi śród polskich historycznych powieściopisarzy wzięliśmy postęp za przewodnika i nie zachwycaliśmy się bezwzględnie wszystkiem, co zdziałali praojcowie nasi, nie zakrywając atoli, ani też obniżając, pod względem wartości, tych działalności ich stron, które się nam pięknemi lub dobremi wydały. O! bo w przeszłości naszej pełno jest stron takich. Kochamy też ją całą, synowskiego serca potęgą, – kochamy ją… z wadami i ułomnościami jej; widzimy atoli te ostatnie i pojąć nie możemy, w czemby wykazywanie ich ubliżać miało pamięci tych, co szli w jarzmie historycznej konieczności, wysnuwającej się z racyj od nich po większej części niezależnych.
Co winni przodkowie nasi temu, że ulegali naporowi ducha czasu, który ich na błędne prowadził szlaki? Oprzeć się naporowi nie mogli, czy nie umieli – to fakt, pełen sam w sobie grozy tragicznej, rozłożonej na momenty dziejowe, w których się urabiał i rozwijał powoli, póki rozwiązanie nie nadeszło. Faktowi temu nie przeczy chyba nikt i nikt też nie wspomina o nim bez uwag, podszytych krytyką historyczną. Jedni twierdzą, że powinno było być tak, drudzy – że inaczej. Powieściopisarze nie zajmują w społeczeństwie stanowiska wyodrębnionego; nie są wskazani na takiego rodzaju bajanie, w któremby prawa nie mieli z własnem, obywatelskiem wystąpić zdaniem. Prawo to przysługuje im na równi ze wszystkimi: wolno im widzieć złe tam, gdzie inni widzą dobre; wolno też im wypowiadać zdanie swoje; ale nie wolno zdania wypowiedzianego pozostawiać bez dowodów. W tem to właśnie tkwi tendencyjność historyczna – tendencyjność, wymawiana nam w sposób dotyczny przez ludzi, znajdujących słowa pochwały dla tendencyjności Rzewuskiego i innych. Jeżeli tendencyjność Rzewuskiego na pochwały zasługuje, to tendencyjność w ogóle zasługiwać nie może na naganę. Nie tendencyjność przeto, ale rodzaj onej ściągnął na nas nieuznanie ze strony sędziów dorywczych. Nie martwi to nas ani zraża, pomimo że – co prawda – wolelibyśmy krytykę poważną a najsurowszą, tendencyjną ale oraz literacką, któraby odróżniać umiała tło od rysunku, rysunek od akcyi i, rozebrawszy utwór na części składowe, wyrzekła o każdej sąd gruntowny. Brak krytyki takiej czujemy dotkliwie. Nie zniechęca to nas jednak do pracowania dalej na niwie powieści historycznej, przyświecając sobie na takowej przekonaniem własnem, które nam krytyczny o wypadkach urabia sąd. Z sądem tym w sumieniu, przystępujemy do zobrazowania momentu, jednego z najważniejszych w dziejach naszych. Jak zobrazowanie to wypadnie, udatnie czyli też nieudolnie, sąd o tem do czytelników należy. Co do nas, przejęci jesteśmy tem przeświadczeniem, że, z raz obranej nie schodząc drogi, spełniamy obowiązek obywatelski, polegający przedewszystkiem na mówieniu prawdy, wówczas nawet gdy takowa przykrość komu sprawia. I nam nie sprawia przyjemności dotykanie strón ujemnych przeszłości naszej. Wolelibyśmy w upłynionych wiekach spotykać same strony dodatnie, te podnosić, w szaty piękna artystycznego przystrajać i spółcześnikom ku podziwianiu podawać. Strón takich pełno w historyi naszej; lecz, gdybyśmy się do nich zwracali wyłącznie i niemi jeno czytelnika bawili, w razie takim powieściowe nasze obrazy pozbawionemiby były jednego z najważniej – szych warunków, a mianowicie, warunku prawdziwości, nam zaś autorskie, autorskoobywatalskie sumienie nasze straszliwyby uczyniło zarzut – zarzut rozmyślnego wprowadzania czytelników w błąd.
Tempora mutantur.. rzekliśmy wyżej. W czasach naszych – w dobiegającym ku końcowi wieku – dwie mianowicie z dziedziny piśmienniczej rzeczy wsiąkły w życie społeczne: dziennikarstwo i powieść. Dziennikarstwo było suchą kroniką wypadków zaszłych; powieźć była baśnią o zakroju wyłącznie fantastycznym. Pierwsze miało na celu zaspokojenie ciekawości publicznej, druga – zabawienie czytelników. Równocześnie prawie i tamto i ta uczuły potrzebę odwołania się do rozumu, a to dla nadania ciekawości i fatazyi podstawy realnej, brzemiennej pożytkiem. Drogą tą weszła tendencyjność i tu i tam: w dziennikarstwie pojawiły się artykuły rozumowane, rozprawy często głębokie; powieść zajęła się studyowaniem charakterów, sytuacyj, epok, stosunków społecznych, stosunków towarzyskich, słowem, wszystkiego, co się do życia odnosi, co życiem jest, co istnieje, co istniało, co istnieć powinno – stała się spowiedzią ogółu, podobna wielce do tej spowiedzi, z którą J. J. Rousseau wystąpił przed publicznością. Nie wyklucza to fantazyi; imaginacya przez to wpływu nie straciła, lecz się uregulowała w ten sposób, że dzieło sztuki przywołało sobie na pomoc warunek prawdy artystycznej, wymagającej koniecznie podstawy realnej, do której dogrzebywało się stopniowo. I dogrzebało się. Powieść z dawniejszych szczudeł, na których niegdyś występowała, zeszła na grunt… rzeczywisty, bez względu na to zkąd treść czerpie, z przemijającej teraźniejszości czy też z przeminionej przeszłości. W jednym i w drugim razie zajmuje się studyowaniem, nie ześrodkowując takowego na samej jeno psychicznej stronie charakteru, osobistości wprowodzanych przez autorów do działania obrazowo-dramatycznego, ale rozciągając je na wszystko, co osobistości te, wzięte w znaczeniu żywych żywego społeczeństwa członków, otacza, obchodzi i dotyka. Stała się różnostronną, szeroką, prze – dewszystkiem zaś krytykującą, tak to co jest dodatniem, jako też to co nosi na sobie znamiona ujemności rozkładowej.
To też nie zupełnie słusznemi wydają się nam wymagania krytyki, a raczej krytyków, poszukujących w powieściach jednej jakowejś szczególnej cechy, jak naprzykład psychicznego studyum charakterów i, potępiających w czambuł te, w których nie znajdują takowego. Nie ma tego; jest za to może co innego. Może założenie autora odnosiło się do czegoś takiego, co studyum psychiczne charakterów czyniło zgoła zbędnem, w odniesieniu do całości owej harmonii utworu. Warto głębiej w to wgląd ad, zwłaszcza co się tyczy powieściarstwa polskiego, traktowanego, zaprawdę, po macoszynemu przez arystarchów literatury naszej. Powieść postąpiła – naprzód po szła; krytyka nasza z tyłu pozostała, żyjąc w epoce Balzaca, pod względem powieści obyczajowej, w wieku Walter-Scotta, gdy o historyczną chodzi. Wypadałoby przeto, ażeby i ona także się naprzód posunęła, wymogi czasu uwzględniła i troskliwiej nieco zajęła się tym ważnym piśmiennictwa nadobnego dziełem, którym we Francyi, w Anglii, w Niemczech zajmują się bardzo troskliwie, który, na równi z dziennikarstwem, wsiąkł w krew społeczną, stał się chlebem powszednim, żywiącym rzesze, kanałem, przeprowadzającym pojęcia o tem co piękne, a co brzydkie, co dobre, a co złe, co pożyteczne, a co szkodliwe. Warto, zaiste, uważnie śledzić za rozwojem polskiej powieści, mającej cechy i kosmopolityczne i narodowe, jedne atoli i drugie zarówno odnoszące się do tego ogółu, któremu każdy onego członek obowiązanym jest służyć w prawdzie i w miłości.
W tym duchu, my, ogółu tego syn, dajemy mu nową pracę naszą, osnutą na tle zdarzeń, których wysoko tragiczna groza sama przez się zaleca się czytelników uwadze. Obyż do wysokości tej dostroić się zdołała zdolność nasza autorska!ROZDZIAŁ II. ZNACHOR STEPOWY.
Sawa wszedł, a wnijście jego tem się jeno zaznaczyło, że drzwi skrzypnęły. Gdyby nie skrzypnięcie drzwi, chód jego wziąśćby można za chód ducha, który, lubo się zebrał w ciało o kształtach człowieczych, nie postradał atoli tej własności, która istotę bezcielesną niesłyszalną czyni. Nic ani nie szelesnęło. Stąpanie nie wydawało odgłosu najmniejszego. Wszedł, do łoża przystąpił, przed chorym stanął i przemówił:
– Pozdrowion bądź, wojewodo…
Wojewoda uśmiechnął się do przybysza uśmiechem uprzejmym.
Osobistość tego ostatniego zasługuje na to, ażebyśmy jej słów kilka poświęcili.
Sawa Bandura wyglądał na człowieka, któremu lat dokładnie oznaczyć niesposób. Jednym wydawać się mógł starym, nie zgrzybiałym atoli, drugim – młodym, młodości wszelako nie pierwszej. Świadectwo wieku, jakie zazwyczaj na obliczu ludzie noszą, na twarzy jego maskowała tak na. Ukrainie zwana "rabizna," to znaczy, te ślady, jakie pozostawia po sobie ospa naturalna. Policzki, czoło, nos, pokrywały szwy, plamy, dołki i wypukłości, zachodzące na brwi, wąsy i brodę. Jedną z brwi przepoławiał szram głęboki, czyniący przerwę w jednym z ostrzeszków, przysłaniających z góry oczy, które też, z powodu tego, miały wyraz niezwykły; że zaś były siwe i bystre, przybierały więc znamię dzikości, widnej u zwierząt drapieżnych. Czoło orały bruzdy głębokie wzdłuż i wszerz; nos miał kształt dzióba orlego; wargę zwierz" ohnią w części jeno okrywały rzadkie, kępiaste wąsy; te zlewały się z brodą, zarost której taki miał pozór, jakby tu i ówdzie powyrywanym był ze skórą. Na głowie włos rzadki i najeżony wpadał w barwę rudawą, przez którą przebijała się srebrzystość, niby siwizna, poczynająca się nie z wierzchu, ale od spodu wyrostu włosów.
Ogólny oblicza wyraz naprowadzał na myśl drapieżność – drapieżność atoli nie tygrysią, nie hienią, lecz ptasią, sokolą czy orlą, a więc lotną jakąś, mimo, że nieuskrzydloną. Wzrostu był słusznego, chudy, lecz muszkularny, w chodzie posuwisty i lekki, co świadczyło o sile, zarówno jak i o zręczności. Odzież okrywająca go przedstawiała się jako mięszanina strojów szlacheckiego i chłopskiego, polskiego, tureckiego, tatarskiego nawet i nie zalecała się ani czystością, ani całością: miał na sobie chołosznie z płótna zgrzebnego, na ciele półżupanik niegdyś błękitny, ale spłowiały, z wierzohu kaftan tatarski ze sukna burego przewrzosłem podpasany, na głowie kołpak futrem lisiem wykładany, stary i podarty, kształtem przypominający okrycia głowy używane obecnie przez żydów starowierców; na nogach ze skóry surowej sierścią na wierzch obrócone chodaki, służące za zewnętrzną powłokę dla onuczek, grubo stopę obwijających. Przez ramię zwisała mu spora torba płócienna; za plecami sterczał instrument muzyczny, mający kształt teorbanu o małym brzuszku i o długiej trzema strunami nawiązanej szyi; za pasem nóż, w ręku długi, do kostura podobny, sękaty i w okucie zaostrzone zaopatrzony kij: oto, jaką była odzież i jakiem było uzbrojenie człowieka, którego chory tak gorąco przed śmiercią oglądać pragnął.
Chodaki były powodem, że chód jego taki był lekki i cichy.
Wszedł, niby duch, i przed chorym stanął.
Pozdrowił – po komnacie okiem powiódł, Boczył stojący opodal stołek, poszedł poń, przystawił sobie i usiadł.
– Znaleźli cię przecie, Sawo, i dognali… – przemówił starzec.
– Znaleźli… dognali… Poznałem, wojewodo, ludzi twoich i wyszedłem do nich z burzanów.
– O dobrze… o dobrze… Jakżem rad temu!….
– Czy co nowego?…… – zapytał Sawa.
– Widzisz?…, umieram… – odrzekł starzec – umieram…
Gdy on to mówił, Sawa pilnie i uważnie w oczy mu patrzył.
– Może nie?…… – zapytał chory z akcentem nadziei obudzonej; na odpowiedź czekał; gdy zaś ta nie następowała, zapytał znów:
– Znasz może ziele takie, które przytrzyma duszę uchodzącą?…. może zaklęcie?…. może?….
Sawa ręką machnął.
– Coż?…… – starzec na to – lampa dogorywa?….
– Dogo-ry-wa… – odrzekł zapytany, zgłoski dzieląc.
– Ha! kiedy tak, to niech się wola Boża dzieje… Ale, ot co… siły nie mam, wyręczże mnie i woreczki w szkatule przełóż ze strony lewej na prawą…
Sawa ku szkatule się zwrócił.
– Te?…… – zapytał, palcem wskazując.
Chory głową na znak potwierdzenia skinął.
Przekładanie woreczków ze strony lewej na prawą nie zabrało czasu dużo i otworzyło przystęp do zasuwek, znajdujących się na lewo.
– Naciśnijże teraz ćwieczek, co główką nieco wystaje… – dodał chory.
Sawa przycisnął ćwieczek i od przyciśnięcia wysunęła się u spodu szufladka malutka. W szufladce tej znajdowało się kilna kamieni drogich wartości wysokiej, miakowicie zaś brylant wielkości mało że nie orzecha laskowego. Jaśniały one i połyskiwały na mięciuchnej puchowej podściółce, dno szufladki zakrywającej. Sród kamieni spoczywał pierścień, ten atoli, ani wartością przeciętną, ani misternością obrobienia z otoczeniem nie harmonio wał. Był on wprawdzie złoty i duży – zdobił go krwawnik; lecz ani złoto, ani krwawnik iść nie mogły w porównanie z kamieniami, za które, na opłacenie każdego, poszłoby pierścieni takich dziesiątki, setki może.
– Weź pierścień ten… – odezwał się starzec – szufladkę zasuń, woreczki na miejsce dawne złóż, szkatułę zamknij i pod łoże ją wsuń…
Gdy Sawa wykonał wszystko wedle skazówek starca, wówczas ten ostatni w następujący zaczął sposób, mówiąc powoli i z przestankami:
– Miałem niegdyś rozmowę z nim. skarżył się i płakał przedemną,.. Skarżył się na losy, które z niego bicz boży zrobiły… i wpadł był w rozpacz taką, żem go pocieszać musiał…!… Tłumaczyłem mu, jako smaganie swawolnictwa może się na dobre obrócić, byle nie zaszło za daleko… byle miarę zachowało… Tłumaczenie to trafiło do niego: prosił mnie, błagał, żebym miary patrzył i przy niej na straży stanął… i… gdy sumienie moje powie mi: "dosyć… " ażebym to "dosyć" jego powiedział sumieniu… I dał mi w zakład ten oto pierścień… W razie, gdybym sam, osobą własną, dostać się do niego nie mógł, mam mu pierścień ten posłać przez kogo…
Starzec zmęczył się mówieniem długiem.
Nastała chwila milczenia. Sawa czekał; starzec odpoczywał – odpoczął i tak się odezwał:
– Weź ty… pierścień ten…
– Na pokazanie mu onego teraz?…… – zapytał Sawa tonem niepewnym.
– O nie… – odrzekł. – Weź i zachowaj go… i… – dodał po namysłu chwilce – ty sam rozpoznasz moment najwłaściwszy… Powiesz mu: "stój!…. " on stanie…
Sawa pierścień w palcach obracał, jakby się onemu przypatrywał; przez chwilę milczał; następnie uśmiech począł mu po ustach igrać; w końcu odezwał się:
– Ej… nie stanie on…
– Przyrzekł… krzyż całował… przysięgał…
– Eh… – machnął Sawa ręką. – Ta!…. Gdyby wiedział, dokąd idzie, do kresu by doszedł i zatrzymał się… Ale dla niego kresu nie ma i… dla tego…
– Co?…… – zapytał starzec
– Dla tego rozum zalewa sobie… Rozum by go rzucił wstecz…
– Nie ma więc, myślisz, nadziei?….
– Nie myślę ja, ażeby nadziei nie było… trudno jeno dojść, gdzie ona… Może jednak znajdzie się kiedy mędrzec taki, co ją odkryje i pokaże i wszyscy zobaczą… Za mędrca takiego miałem ciebie, wojewodo… – westchnął.
Starcowi oczy zajaśniały, brwi nad oczami się sfałdowały, – udźwignąć się usiłował, nie dopiąwszy atoli celu usiłowania swego, zapytał:
– Miałeś… czyż nie masz już?….
– Umierasz…
– Ach… – westchnął wojewoda, dłonie obie podniósł i nad czołem je sobie splótł, głowę o poduszkę oparł i oczy w adamaszkowe sufity namiotu – kotary wlepił.
Sawa mówił powoli.
– Po zejściu twojem nie zostanie już nikt z ludzi, mających przy powadze rozum i serce… Z senatorów tyś jeden umiał zemsty nie poszukiwać za krzywdę własną i nie imać oręża, gdy ręka sama miecza szukała… Drugiego takiego nie ma… Po śmierci więc twojej…
– Panie!…… – przerwał starzec, wołając głosem błagalnym – śmierć odemnie odwróć jeszcze!….
Sawa zamilkł i ze spółczuciem na chorego patrzał.
– Sawo!…. wszak ty z zaklęciami się znasz?….
– Na nic tu już zaklęcia wszelkie… – rzekł tenże sucho i szorstko.
Starzec powoli, z wysiłkiem, w sposób drżący, z głębi piersi odetchnął.
– Ano… – po odetchnieniu przemówił. – Bądź co bądź… ty pierścień ten zachowaj… Może się on przyda… Może za pomocą pierścienia tego obudzi się w nim sumienie… Bądź sumieniem jego: przysięgał…