- W empik go
Z burzliwej chwili. Tom 2 - ebook
Z burzliwej chwili. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 382 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyprawa owa, na którą Chmielnickich, ojca i syna, wyruszających widzieliśmy, rozstrzygnęła się pod Ochmatowem. Ze strony polskiej dowodził osobiście hetman wielki koronny, Stanisław Koniecpolski. Pod rozkazami jego szły wojska kwarciane, pułki kozackie i chorągwie pańskie: jego własne, Lanckorońskich, Lubomirskich, Tyszkiewiczów, Koryckich, Ostrożskich, Potockich, Kisielów, Wiśniowieckich – w ogóle panów, co na Rusi rozległe posiadali dobra i sami rusinami z pochodzenia byli. Rzecz to była naturalna. Panowie ci stawali w obronie posiadłości swoich, przez najazd tatarski zagrożonych bezpośrednio. Panowie z województw od teatru działań wojennych oddalonych, ani się sami stawili, ani pocztów nie przysłali. Nie dziwiło to nikogo; nikt nieobecnym nieobecności za złe nie brał. Dziwićby się raczej należało, gdyby się byli stawili. Wielkopolanie i litwini mogliby dokazać tego na uskrzydlonych koniach chyba. Wojnę toczyli rusini sami, z wyjątkiem jedynym, który pojawił się niespodzianie i był zdumiewającym, z powodu przestrzeni, jaką przebyć musiał, ażeby w krótkim czasie, jaki upłynął od wkroczenia nieprzyjaciela do bitwy ochmatowskiej, na teatr wojenny przybył. Wyjątek ów pochodził z krańczyn rzeczypospolitej, przeciwległych tym, na których się odbywała akcya wojenna – z Litwy – ze Żmudzi – z Birż.
W Birżach panował potomek rodu jednego z najznakomitszych, książę Janusz Radziwił, starosta żmudzki. Powiadamy "panował" w tym sensie, w jakim Chmielnicki pierwszy, a za nim Szajnocha, panów polskich "królewietami" zamianowali.
Królewięta to byli w najściślejszem a do stanu i kształtu rządów w Polsce odniesionem znaczeniu. Szlachcic polski każdy, zrodzony kandydat do tronu, był de jure królewicem. Czerń atoli szlachecka na dalszym stała planie. Faktycznie królewicami – królewiętami – byli magnaci; otaczali władzę zblizka, posiadali głos i mogli wiele; majestatowi monarszemu dodawali blasku, ale w zamian za to zajmowali wszyscy razem i każdy z osobna stanowisko rodziny królewskiej, należeli bezpośrednio do nieustającej rady familijnej, w odniesieniu do której panujący obowiązanym był do względów wielkich. Bez nich nic się nie działo i dziać nie mogło. Interesa ich, widoki, kaprysy nawet i fantazye odegrywały rolę znaczną w sprawach prywatnych i publicznych, wewnętrznych i zewnętrznych.
Książę Janusz Radziwił zajmował śród królewiąt stanowisko jedno z wydatniejszych. Syn Krzysztofa II, pana na Birżach i Dubinkach, odziedziczył po ojcu wytrwałość w tak zwanych "błędach genewskich" i skłonność do dąsów, zwłaszcza gdy okazya do takowych wprost lub ubocznie od króla pochodziła. Skłonność ta cechowała Radziwiłów w ogóle. Coż dziwnego! Psuli ich nietylko ludzie, ale sam Pan Bóg. Bracia szlachta garnęła się do nich; monarchowie i papieże spółubiegali się o nich; Pan Bóg na intencyę ich specyalne czynił cuda. Jednemu z Radziwiłów, jak skoro na świat przyszedł, zesłał na powitanie rój pszczół do kołyski. Sierotka zaś – czyżby został tem, czem został, gdyby się o niego Pan Bóg nie starał? Z katolika kalwin; z kalwina znów katolik – tym ostatnim stał się nie pierwej, aż Stwórca sam przekonał go o wyższości wyznania jednego nad drugiem. Raz – przybywa doń zakonnik po jałmużnę; książę dać mu kazał pięknego, ale nieujeżdżonego konia z tą kondycyą, że, jeżeli na nim do klasztoru dojedzie, koń ten własnością konwentu się stanie. Ku wielkiemu księcia i dworu całego zdumieniu, koń ów "pod zakonnikiem tak szedł spokojnie, jak gdyby już dobrze przytarty szkapa." Cud to był. Cud atoli inny wyraźniej jeszcze zaświadczył o osobliwej Pana Boga względem Radziwiłów skłonności. Piszą o nim: Nicius Erithraeus, Kojałowicz, Przetocki i inni – vide Niesiecki. Książę Sierotka razu pewnego jechał z Warszawy do Wilna i na gospodzie stanąwszy, kazał sobie posiłek sporządzić. Działo się to przed Wielkanocą, w dzień wielkopiątkowy. Ugotowano mu, z wyraźną Pana Boga obrazą, obiad mięsny. Na stole, do którego książę zasiadł z dworzany, występowały mięsiwa jedne po drugich i pomiędzy innemi okazały kapłon pieczony. Ze spółbiesiadników jeden, przypomniawszy, że to wielki piątek, szydzić się jął i naigrawać z obrządków katolickich i tajemnic ołtarzowych, w następujący w końcu odzywając się sposób: "Taka w tem prawda, czego katolicy uczą, jak to, że ten kapłon upieczony i tu na półmisku postawiony, żyje." O dziwo! Zaledwie słowa te wymówionemi zostały, aliści kapłon z półmiska się zerwał, w skrzydła uderzył i zapiał. Dowód taki, wyraźny i jawny, przekonywającym był w tym względzie, że poznał Radziwił, jak go Pan Bóg do siebie "ciągnie." Czyby "ciągnął," gdyby to nie o Radziwiła chodziło? Nie chciał przeto już "dalej – jak biograf powiada – opierać się ciągnącej łasce boskiej" i powrócił na łono kościoła prawdziwego. Ciągnienie wszakże owo odnosiło się do linii ołycko-nieświezkiej, nie zaś do birżańsko-dubinkowskiej, która tez z racyi tej trwała upornie w błędach kalwińskich, dąsając się zarówno na Pana Boga, jak na króla. Nie stryjże to rodzony księcia Janusza pod Guzowem się wsławił? Nie ojciecże to jego do Zygmunta III pisał: non est majus demeritus quam gratias regnatis domeruisse? Nie z jegoż to poduszczenia poseł upicki najpierwszy z liberum neto użytek uczynił?
Mimo to, książę Janusz, jedyny litewski pan, na Ruś przeciwko tatarom przybył. Z tak daleka!…. Gdzie Krym, gdzie Rzym – gdzie Ochmatów, gdzie Birże! Ptakiem chyba z państwa swego zleciał. Nie dosyć atoli natem. Stawił się z pocztem takim, jakiemu równego nie wystawił nikt, pod względem doboru ludzi, koni, rynsztunku i uzbrojenia. Chorągiew jedna hussarska okryta – ludzie jeden w drugiego niby niedźwiedzie; na nich kirysy w emalię, skóry lamparcie, u ramion skrzydła szerokie, na hełmach pióra gęste, pod nimi konie dzielne. Chorągiew druga kozacka – ludzie w kontuszach z wylotami, barwa ponsowa, na grzbietach burki kosmate, na łbach kołpaki z kitami, konie lekkie i lotne, Dalej, pod przykryciem roty piechoty węgierskiej, ciągnął, poprzedzany przez obsługiwane przez puszkarzy niemieckich cztery działa mosiężne, tabor spory, składający się w części z pojazdów pysznych, z wybijanych aksamitem karet, z kolas krytych, w części większej z wozów, ponakrywanych skórami i rogożami. Osobno, w otoczeniu straży przybocznej, szły powozy, z których jeden zajmował książę; z tyłu prowadzono konie wierzchowe, następnie jechała służba dworska i służba myśliwska. Dwór pana na Birżach i Dubinkach, biorąc na uwagę liczbę i okazałość, nie ustępował w niczem dworowi króla jakiego, a przynajmniej księcia panującego.
Wystąpienie to niekoniecznie licowało z charakterem wyprawy. Wprawdzie z panów każdy, równie jak każdy oddział wojska narodowego, wlókł za sobą tabór; w taborach pańskich znajdowały się karety i kolasy; ale te ostatnie nie były tak wytworne; tabory zaś stanowiły w czasach owych część składową nieodzowną sztuki wojennej, służąc, w razie potrzeby, jako szaniec ruchomy tak w zaczepnem na polu bitwy działaniu, jako też zwłaszcza w odwrocie. Wprowadzili je w użycie Hussyci. Tabory oddawały usługi wielkie – niosły żywność i amunicyę i zdwajały siłę wojska. Przeszły następnie w nadużycie: czegóż jednak nie nadużywają ludzie! Z tem wszystkiem tabor księcia Janusza, w którym bronzy, złocenia i barwy zanadto w oczy biły, wyglądał jako nadużycie w nadużyciu, stanowił w wojsku, gdy się do takowego w pochodzie przyłączył, wyjątek. Hetman wielki, gdy tabór ów po raz pierwszy zoczył, zastanowił się.
– Eee… – zaczął, wskazując synowi ręką szereg karet i cugów – popatrz jeno… Co to… co to?….
Stanisław Koniecpolski, czerstwy, jędrny, z długą brodą, wzrostem niewielki, starzec, jąkał się mocno.
– Ccco to… – krztusił – co to?….
Syn, chorąży koronny, spiął ostrogami konia, poskoczył, rozpytał i, powracając, oznajmił ojcu, czyje to karety i cugi.
– To iii… tez… prz…
O coś jeszcze stary hetman syna zapytać chciał, lecz przeszkodził mu przybywający w tej właśnie chwili kniaź Jeremiasz, który nie dawniej jak wczora wojska swoje wprowadził w ordynek pochodny i otrzymał dla nich miejsce w szyku bojowym. Hetman i książę pozdrowili się uprzejmie i pierwszy wysłuchał z uśmiechem na obliczu krótkiej drugiego przemowy, wyrażającej nadzieję powodzenia.
– Da Bóg… ddda Bóg… – odrzekł hetman z przyciskiem.
– Mam sobie za zaszczyt stawać pod rozkazami mościwości waszej…
– Gratias aago…
– Mciściwość wasza przyjąć racz z afektem dobrym służby moje…
– Z wdzięcznością… oojczyzna… – odparł starzec.
Wodzowie jechali jeden obok drugiego czas jakiś w milczeniu, które przerwał książę Jeremiasz:
– Zajeżdżałem po drodze do Czyhrynia… – odezwał się od niechcenia.
– Aaa?…. eee?…… – zaczął hetman, jąkając się.
– Wielmożność wasza rzuciłeś zapewne okiem na zamek?…… – pospieszając ojcu z pomocą, zapytał chorąży koronny.
– Tak… – odparł tenże – zatrzymałem się tam na chwilę i obejrzałem obrony… Pozwoliłem sobie nawet panam admonitionem admovere służbie mościwości waszej.
– Tooo… gratias ago… – rzekł hetman. Rozmowa powyższa toczyła się w polu, opodal nieco od traktu, którym ciągnęły hufce i tabory. Wodzowie, dla uniknięcia snadź kurzu, trzymali się z boku w oddaleniu niejakiem. Na postaciach ich widać się dawało znużenie, od rana bowiem, z wyjątkiem niedługiego w południe odpoczynku, siedzieli na koniach, a dzień ku schyłkowi się już miał. Koniecpolskiemu wiek podeszły pozwalałby na odbywanie pochodu w kolasie; nie czynił atoli tego, dla dwóch powodów: raz dla tego, że z wyrachowania wypadało mu, że nieprzyjaciel w pobliżu już znajdować się musi, pomimo że o tatarach nie miał jeszcze wiadomości dokładnych, powtóre, dla dawania z siebie przykładu panom, którzy radzi folgowali sobie. Wyznać należy, że przykład skutkował niebardzo. Z wyjątkiem Koniecpolskiego młodego, który ojcu towarzystwa dotrzymywał i kniazia Wiśniowieckiego, który przykładu nie potrzebował, żaden zresztą z biorących w wyprawie udział osobisty starszych i młodych magnatów na szkapie się nie trząsł. Niejeden, w karecie siedząc, i zbroi nie miał na sobie. Ten i ów drzemał, tonąc w poduszkach puchowych. Rzadki w powozie nie posiadał instrumentum gaudii, pod postacią butelek kilku węgrzyna wytrawnego, służącego do zabijania nudów podróży powolnej. Z karet niektóre szły puste, – za to w innych zsiadało się panów po dwóch i po kilku, zabawiając się gawędką, warcabami, kościami. Takim gospodom ruchomym towarzyszyła pieszo służba, pacholiki, kozaczkowie, węgrzynki.
Hufce i tabór księcia Janusza zajmowały miejsce ostatnie w kolumnie pochodnej. Het – man zwrócił uwagę na chorągwie w dobrym maszerujące szyku. Zastanowiła go okazałość onych.
– Hhhoneste… honeste… – wyjąkał, ręką wskazując.
– Wspaniale… – dorzucił chorąży koronny.
Książę Jeremiasz, ściągnąwszy nieco brwi, okiem znawcy powodził wzdłuż po rotach, prezentujących się tak, że do zganienia w onych nie nastręczało się nic zgoła. Po chwili odsapnął i rzekł:
– Ut apparet, książę na Birżach i Dubinkach chce tatarów nietylko vincere, ale oraz i vexare…
Hetman zlekka głową wstrząsnął, z giestem zapytanie oznaczającym.
– Wszak tak – odparł książę – złakomi ich widokiem zdobyczy bogatej, której nie dostaną…
– Splendor, zaprawdę, wielki… – odezwał się Koniecpolski młody. – I do czego to splendor taki z tak daleka przeciwko tatarom sprowadzać?….
– Dla pokazania, że co Radziwił, to nie jakiś tam pan z Rusi…
– Chyba dla tego… I dokazał swego… zakasował nas.
– Niech zna świat pana z Litwy!….
– Samemu cesarzowi jegomości nie towarzyszy orszak okazalszy…
– Może tez w wystąpieniu tem i kalwinizm udział jaki ma… – wtrącił książę, który sam będąc katolikiem świeżej daty, u jezuitów wychowany, na wyznanie uwagę zwracał.
– Może… – odrzekł chorąży koronny.
"Może" owo, pomiędzy młodymi ludźmi zamienione, odnosiło się do spółzawodnictwa, jakie panowało pomiędzy magnatami, manifestując się we wszystkiem, co się w ten lub ów sposób do manifestacyi tego rodzaju nadawało. Jednemu służył ku temu ród, drugiemu majątek, innemu rzeczywisty lub urojony rozum, Szło to tak daleko, że nawet zalety powierzchowne, rysy oblicza, piękny wzrost, szykowny wygląd, branemi były za miarę porównania. Rzecz prosta – róźnica wyznania odegrywała we względzie tym rolę ważną. Radziwił chełpił się kalwinizmem swoim i przystrajał go tak, ażeby w oczy bił. Była w tem próżność – choroba, która grasując w sferach tak panujących, jak do panowania się garnących, wyrządziła Polsce krzywdy straszliwe.
Nie bez racyi przeto książę Jeremiasz posądzał księcia Janusza o pobudki próżności, nakazujące mu, dla tego, że był Radziwiłem, litwinem i kalwinem, wystąpić na Rusi świetniej, aniżeli panowie ruscy.
Cóż mu jednak nakazywało z tak daleka na wyprawę wojenną przybywać? Czy także próżność?
We względzie tym zachodziła po części zagadkowość, po części wątpliwość. Ta ostatnia rozstrzygała się na korzyść księcia. Pakt obecności świadczył dobrze o uczuciach jego patryotycznych. Pospieszył ze służbą krajowi i pospieszył tak, że pojąć nie można było, jak zdążyć mógl. Może mu w tem dopomógł Bóg kalwiński. Fakt atoli faktem pozostawał i powściągał wszelkie uwagi a przypuszczenia złośliwe, do próź – ności się ściągające. Dla tego też tak hetman, jak Koniecpolski młody, jak książę Wiśniowiecki, przejeżdżając opodal nieco od hufców radziwiłowskich, ciągnących traktem w oddaleniu niejakiem od kolumny pochodnej, przyglądali się onym z ciekawością z admiracyą połączoną.
Wojsko posuwało się szlakiem, prowadzącym z Chmielnika na Żywotów, ku Zwinogródce i dochodziło do pozycyi, która, ze względu na postawienie się przeciwnika, miała znaczenie strategiczne. Tatarowie zajmowali przestrzeń pomiędzy Zwinogródką a Humaniem, nie zdradzając się jeszcze co do miejsca, w którem bitwę stoczyć zamierzają. Śledziły za ruchami ich zblizka oddziały lotne zaporoskie, oddane pod rozkazy Chmielnickiemu, który czyhryńcom dowodził i z chorągwią grodową stanowił punkt środkowy operacyi podjazdowej, rozwiniętej na długości takiej, jaką wynosił front operacyjny armii nieprzyjacielskiej, Miał więc Chmielnicki do spełnienia zadanie ważne i trudne, wymagające czujności nadzwyczajnej i znajomości rzeczy wielkiej.
Osłaniał wojsko i przeniknąć był powinien zamiary przeciwnika. Do hetmana często przybiegali od niego gońce i Koniecpolski ustawicznie wyglądał takowych. I obecnie, jadąc obok księcia Wiśniowieckiego i przysłuchując się rozmowie, jaką on z Aleksandrem Koniecpolskim toczyli, raz po raz przed siebie okiem rzucał, oczekując zaporożca z wieściami.
Zaporożec nie przybywał; z przodu nic się widzieć nie dawało; wojsko jeno płynęło drogą, połyskując blaskiem metalicznym, jaki sprawiał połysk oręża na słońcu.
Z przodu nic się widzieć nie dawało, – za to pokazała się gromadka jeźdzców z tyłu, Dali znać o sobie tententem koni kłusujących. Na tentent obejrzał się Koniecpolski młody i rzekł:
– A… otóż i książę Janusz…
Na słowa te hetman koniowi swemu cugli powściągnął i… zwróciwszy go półobrotem w prawo, w miejscu zatrzymał. W chwilkę później stanął przed nim jeździec dorodny, lat około czterdziestu, siedzący na dzielnym, maści siwej, krwi arabskiej ogierze, ubrany w aksamitną, bogatą klamrą pod szyją spiętą delię, z pod której przeglądał pancerz; na głowie miał kołpak soboli, z kitką z piór czaplich. Zatrzymał się przed hetmanem, kołpak podniósł i głowę przed nim z uszanowaniem uchylił.
– Wiwi-wi-witajcie, mości książe… – wyjąkał Koniecpolski.
– Służby moje uniżone, panie mościwy, hetmanie wielki koronny… – była księcia odpowiedź.
Po powitaniu tem nastąpiły powitania z księciem Jeremiaszem i z młodym Koniecpolskim, poczem wnet hetman konia zwrócił i ruszył, pociągając za sobą przybysza i towarzyszy dawniejszych. Sformowała się sama przez się czwórka z wodzów złożona – trzech młodych, jeden sędziwy, poważny, brodaty.
– Dźdździę-kuję… za pomoc spieszną… – odezwał się ten ostatni do przybysza.
– Hm… – mruknął książę Janusz z lekkim na ustach uśmiechem. – Mógłbym się pospiechem tym chwalić, gdyby nie był on przypadkowym i gdyby nie było w nim do – pełnienia powinności nie tyle względem kraju, ile względem siebie…
Wyrazy ostatnie cechowała jakaś trudna na razie do rozwiązania zagadka. Przypadkowość?… powinność względem siebie?…… – coby to oznaczać miało?…. Powinność względem siebie wklucza się w powinność względem kraju; przypadkowość zaś domyślać się kazała, że książę, ciągnąc w te strony z nadwornemi wojskami swojemi, miał inną jakąś, nie przeciwko tatarom, wyprawę na celu. Miałożby to chodzić o zajazd jaki? Była to rzecz przypuszczalna. Książę Wiśniowiecki dokonał był właśnie niedawno zajazdu Romsza, znajdującego się w posiadaniu Kazanowskiego. Można więc było przypuszczać, że i Radziwiła… który przed rokiem owdowiał po Potockiej, córce Stefana, wojewody bracławskiego, pana co posiadał rozległe na Rusi dobra, sprowadzała na Ruś sprawa zajazdowa. Nie wypadało jednak zapytywać go o to. Z tego powodu, rozmowa, która się wszczęła od wymiany salutacyj i komplimentów, zeszła prędko na powinszowania, tyczące się siły zbrojnej, wystawionej przez pana na Birżach i Dubinkach. Młody Koniecpolski chwalił ludzi i konie; w końcu, półseryo a półżartem, powtórzył uwagę księcia Wiśniowieckiego, odnoszącą się do żalu, jaki owładnie tatarami, gdy ich ominie zdobycz taka, Książę Janusz uśmiechnął się na to i odparł:
– Sprowadziłem chorągwie nie na pokazywanie onych tatarom…
– Na gromienie ich niemi…
– Tak… zapewne… gdy do tego przyszło… Zachodzi tu jednak circumstantia peculiaris. Wybrałem się – dodał – nie na wojnę, ale na gody weselne…
Książę Wiśniowiecki i Koniecpolski młody spojrzeli nań ze zdziwieniem niejakiem. Hetman odchrząknął i rzekł:
– Tttegom się dddo-myślał…
Janusz książę Radziwił, jakieśmy rzekli powyżej, owdowiał przed rokiem. Miał za sobą Katarzynę Potocką, zrodzoną z Maryi Mohylanki, hospodarówny wołoskiej. Katarzyna owa wypadała siostrą ciotecznorodzoną księciu Jeremiaszowi Wiśniowieckie – mu, który również z Mohylanki, Reginy, Maryi siostry rodzonej, zrodzonym był. Imię, jakie nosił, danem ma zostało na ohrzcie na pamiątkę dziadka po kądzieli, Jeremiasza hospodara. Ten miał córek cztery i wszystkie powydawał za panów polskich: jednę za Michała Wiśniowieckiego, drugą primo voto za Stefana Potockiego, secundo voto za Firleja, trzecią za Samuela Koreckiego, czwartą za czterech po kolei, Przerębskiego, Sędziwoja-Czarnkowskiego, Myszkowskiego i Potockiego. Pomiędzy książętami przeto, Wiśniowieckim a Radziwiłem, zachodziła kolligacya przez Mohylanki – byli sobie szwagrami – i dzięki kolligacyi tej wzmianka o godach weselnych obeszła księcia Jeremiasza. Do kogo jednak odnosiła się ona? – Do księcia Janusza – tego domyślić się było łatwo. Ale panna młoda? Nazwisko jej było tajemnicą, dla młodych ludzi zwłaszcza, z których jeden, wprost z obcych przybywając krajów i mając jeszcze głowę nabitą projektem podróży do Indyów, nie miał ani możności, ani czasu rozpatrzeć się w stosunkach miejscowych, drugi zaś, zajęty publicznemi i prywatnemi sprawami, trzymającemi go pomiędzy Wiszniowcem a Łubnami, zacietrzewiony w procesach tego rodzaju, jak z Kazanowskim, roztargniony rzeczami wojennemi, może i zasłyszał o wiadomości, tyczącej się powtórnych pana na Birżach związków małżeńskich, ale mimo uszów ją puścił. Z tem większą przeto obecnie ciekawością uwagę na mówienie księcia Janusza zwrócił.
– Ciągnę – prawił ten ostatni – na gody moje własne… Odprawię je po odbytej potrzebie wojennej…
– Z kimże, jeżeli zapytać wolno?…… – odezwał się chorąży koronny.
– Ha… zawsze z krewniaczką księcia jegomości… – odparł, oczami na księcia Jeremiasza wskazując.
– A?…. z krewniaczką moją?…. Cieszy mnie to niewymownie… – podchwycił len ostatni, zamyślając się lekko, jakby przypomnienia w myśli zbierał. – Aha!…… – dodał po chwilce – z hospodarówną zapewne…
Książę Janusz na znak potwierdzenia domysłu tego głową pochylił.
– Zaszczyt to dla mnie wielki… Dziwi mnie jeno, żem nic nie wiedział o tem…
– Nie dziw. Rzecz się zawiązała per nuntios, którzy pactum composuerunt nuperrime… Wasza książęca mość ostatniemi czasy nie byłeś w Warszawie…
– Zajęcia trzymały mnie gdzieindziej…
– Działo się regis interventu… Jak skoro zapadło słowo ostatnie, wybrałem się w podróż niezwłocznie, nie spodziewając się przeszkód ze strony Marsa… Bellona w drodze mnie zaskoczyła…
– Z powodu tego waszej książęcej mości mitręga się dzieje… – wtrącił chorąży koronny.
– Hm… zapewne… trochę…
– Przeciwnie… – podchwycił książę Wiśniowiecki – doda to blasku pochodniom hymenu, które obwinąć będzie można we wieńce z liści laurowych…
– Tak… zaiste… – potwierdził książę Radziwił z wymuszonym nieco uśmiechem i dodał sposobem na pół echowym: – Pochodnie hymenu… wieńce lauru…
Odpowiedź ta wyrzeczoną była tonem takim, że, pomimo potwierdzenia słów księcia Jeremiasza, oznaczała, iż pan młody chętnieby się był obszedł bez obwijania w laury pochodni hymenu. Brał w wojnie udział, bo musiał – bo tatarzy szlaki mu przecięli. Byłby jednak wolał podróż odbywać spokojnie, jeżeli nie dla czego innego, to dla tego, ażeby zwłoki uniknąć. Kto bowiem odgadnąć mógł, jak długo wojna potrwa – zwłaszcza zaś wojna taka. Tatarstwo – to kurzawa: w garść ją chwycisz, rozsypie się i zbierać potrzeba okruszynę po okruszynie. Przytem, drużyna weselna niebardzo nadawała się do działań wojennych, niszczących konie i obdzierających na ludziach odzież. Nie dla braku przeto animuszu rycerskiego, dowody którego złożył pod Smoleńskiem, gdzie walczył zaszczytnie, ale dla racyj innych, ze splendorem związku zamierzonego styczność mających, młody wdowiec nie nader ochoczo brał w wojnie udział. Czemu wojna ta nie wypadła wcześniej nieco, albo później nieco? Stało się jednak. Gdy się zaś stało, nie pozostawało nic innego, jak do okoliczności się stosować, nie okazując humoru złego.
Nie pozostawało nic innego; ale, co się humoru tyczy, z tym sprawa nie szła gładko. Radziwił zanadto był panem wielkim, magnatem, wielmożą, ażeby nad sobą całkowicie zapanowywać w razie potrzeby umiał. Zły jego przeto humor zdradzał się sam przez się, mimowiednie i mimowolnie. Najwyraźniej zdradzał się przez to, że, zamiast mówić o sprawach wojennych, zawiązał z Koniecpolskim młodym gawędkę o krajach obcych, mianowicie zaś o Indyach, dokąd wędrowiec młody byłby popłynął, gdyby nie stanowcze ojcowskie veto, które go do Polski ściągnęło. A szkoda. Zamiarem hetmanica było podbicie królestw paru na rzecz rzeczypospolitej polskiej.
Na gawędce tej upływał czas – wodzowie jechali, wojska się posuwały, słońce się ku zachodowi chyliło.
Nagle z przodu, na polu, pokazało się jeźdzców kilku, pędzących co koń wyskoczy. Kierunek pędu ich przeciwnym był temu, w którym podążały wojska. Hetman, pewny, że to gońce od korpusu podjazdowego, zwrócił na nich baczną uwagę. Kniaź Jarema, książę Janusz i chorąży koronny uwagę na nich zwrócili także. Rozmowa się urwała. Miejsce onej zajęło oczekiwanie. Jeźdzce pędzili, zbliżali się szybko – przybliżyli się wreszcie. Ten co na czele jechał, na wilczatym siedział koniu; konia przed hetmanem na miejscu osadził – wodzowie się zatrzymali.
Hetman, któremu mówienie przychodziło z trudnością, nie odezwał się pierwszy. Odezwał się Chmielnicki – on to był bowiem.
Przybycie jego osobiste zwiastowało rzeczy ważne.
– Przywożę miłościwości waszej wieści o hordzie… – zaczął, z głębi piersi oddychając.
– Ppp-pomyślne?…… – zapytał Koniecpolski.
– Zagony się do kupy ściągnęły…
I wnet począł sprawę zdawać z dokładnością i ze świadomością rzeczy, znamionującemi tak skończoną rzemiosła wojennego znajomość, jako też szczególną umysłu bystrość. Wymieniał pojedyncze oddziały tatarskie, zkąd i w jakiej przychodziły sile i pod jakimi szły wodzami, aż się z rozsypki, z okolic Humania, Zwinogródki i innych miejscowości, zgromadziły w dolinie Tykicza, pod Czarną Kamionką, w poważnej sile czterdziestu tysięcy wojowników, słuchających rozkazów Omera-agi. Nazwisko wodza tego znanem w Polsce było; znał je mianowicie książę Wiśniowiecki, który w latach poprzednich do czynienia z nim miał – na głowę go był poraził i syna mu w niewolę wziął. Opowiadał dalej Chmielnicki o wojennym tatarów szyku – o tem, które tabory zajmują środek, które skrzydła prawe i lewe i jakiemi są zamiary ich. W ostatnim tym względzie, oto co prawił: – Zgromadzili się pod Czarną Kamionką, posunęli się do Buków i tam, wypoczywając, stoją w szyku, gotowym do przyjęcia bitwy… Lecz czekać nie będą… Jutro, skoro świt, ruszą na Kuty, w intencyi zbliżenia się do Woronnego i Ochmatowa, dokąd posunęli swoje straże przednie… Chcą oni ubiedz trzęsawiska tameczne i wojska nasze na twardym spotkać gruncie… Dufają w siły swoje…
Wojska polskie liczyły wojowników nie więcej, jak tysięcy dziesięć…
Hetman, sprawozdania Chmielnickiego wysłuchawszy, zapytał:
– Do Och-ochmatowa dddaleko?….
– Półtory milki… – odrzekł zapytany. – Setnia czebryńska groblę w Ochmatowie zajmuje; zaporożce na czatach stoją ze strony jednej, hen, aż po Zielony Róg, z drugiej ku Podojnej.
Koniecpolski, wąsy sobie palcami rozgładziwszy, dłoń po długiej brodzie swojej spuścił powoli z góry na dół, przyciskając takową do piersi. Oznaczało to u niego zadowolnienie. Następnie lekko konia potrącił i stępem ruszył. Orszak cały za jego poszedł przykładem. Chmielnicki z kozakami miejsce z tyłu zajął. Na poważnem wodza obliczu znać było zamyślenie poważne. Milczał; zdawało się, jakby obliczał – odchrząkiwał niekiedy. Po upływie kwadransa, nie dłużej, w siodle się nieco odwracając, ręką na Chmielnickiego skinął.
– Wracaj do setni Waszmość i od straży przedniej przyszlij mi pułkownika Czarnieckiego…
Słowa te z ust starca wyszły płynniej, jak zwykle, co zdarzało się zawsze, gdy go co zajęło żywo. Na polu bitwy, gdy rozkazy dawał, nie jąkał się wcale.
Chmielnicki, którego koń przez czas namyślania się hetmańskiego wypoczął nieco, ruszył wnet z kopyta i niebawem z oczów znikł. W chwil kilka później, ze strony, w którą on odjechał, przybył całym konia pędem jeździec i przed hetmanem niby wryty stanął.
Nie będziem się zatrzymywali nad opisywaniem postaci jeźdzca tego. Czytająca polska publiczność zna ją z opowiadań historyków i pamiętnikarzy, z podań i pieśni, z rysunków i malowideł. Jest to jeden z tych losu wybrańców, których popularność wytrzymuje próby czasu bez skazy najmniejszej – wzrasta owszem w oddaleniu. Zresztą, w opowiadaniu niniejszem, Stefan Czarniecki nie odegrywa i odegrywać nie będzie roli wydatnej. Nie o niego nam głównie chodzi. Nie będziemy też na nim zatrzymywali czytelnika uwagi.
Wezwany przybył po rozkazy do hetmana, który, znając ludzi swoich, nie potrzebował się z nim w długie wdawać rozhowory.
– Jutro bitwa… – rzekł. – Zajmij Waszmość stanowisko nawprost grobli ochmatowskiej…
Czarniecki odpowiedział słów kilka, konia na miejscu zwrócił i wichrem się oddalił.
– Mości książe… – po upływie chwil kilku zaczepił Koniecpolski Radziwiła, któremu, jako gościowi rycerskiemu, należały się względy pewne.
– Co do mnie – podchwycił Radziwił, uprzedzając przypuszczalną a do dowództwa w boju odnoszącą się propozycyę hetmana – wymawiam i wypraszam sobie dowództwo chorągwi moich własnych, oddając takowe całkowicie pod rozkazy Wielmożności waszej… Znajdując się tu przypadkowo, nie chcę i nie mogę partycypować w boju inaczej, jeno jako ochotnik prosty… Gdy Wielmożność wasza wyślesz na nieprzyjaciela którą z chorągwi moich, pójdę z nią z ochotą…
– Nie odmówisz mi jednak wasza książęca mość, w razie potrzeby, światłej rady swojej… – była hetmana odpowiedź.
– Jeżeli takowa przydać się jeno będzie mogła Wielmożności waszej…
Sprawienie wojska do boju jutrzejszego nie wymagało rozporządzeń szczególnych, te bowiem poczynionemi były z góry. Oddział każdy wiedział zawczasu, jakie w szyku bojowym zająć ma miejsce. Że zaś szyk bojowy z trzech składał się części – środek i dwa skrzydła – więc i dowództwa nad częściami temi naprzód rozdanemi były. Porządek we względzie tym panówał zupełny i na podstawie porządku tego co wieczora obóz się zataczał. Każdy wiedział, co do kogo należy. Perspektywa blizkiej bitwy nie sprowadzała zmian ani modyfikacyj żadnych.
Wodzowie jechali – wojska ciągnęły – słońce zachodziło, złocąc oczerety, porastające na stawiskach żaszkowskich.
Żołnierstwo spodziewało się pod Żaszkowem obozowania. Pora dnia do spoczynku wzywała ludzi i konie, znużone pochodem całodziennym. Nadzieja ta atoli zawodną się okazała. Nakazanym jeno został przystanek krótki dla napojenia koni, i wnet wojsko w dalszy ruszyło pochód, rozdzielając się za wsią na trzy drogi. Część jedna, naczelna, wzięła się w prawo, wzdłuż stawisk, pod dowództwem Potockiego, druga, środkowa, pociągnęła traktem, trzecia, z księciem Jeremiaszem na czele, udała się szegłówkami, prowadzącemu mimo Bahwy na wyżyny, dominując nad dolinami bahwiańską i ochmatowską. Chorągwie wszakże Radziwiła w Żaszkowie pozostały. Kiedy straż tylna groblę przechodziła, słońce spuściło się za wzgórza, osłaniające od wschodu Piatyhory, Aleksandrówkę i Krzywoczynówkę.
Niebo jaśniało pogodą. Gwiazdy na błękicie występowały powoli. Księżyc w pierwszej kwadrze zeszedł wcześnie i, posuwając się po sklepieniu lazurowem, przyświecał pospieszającym hufcom, nad któremi migały blaski, niby ogniki błędne. Były to odbicia promieni księżycowych od jasnych zbroi rycerskich i od grotów spis kozaczych.
Wieczorny, chłodnawy, rzeźwiący wietrzyk przeciągał ponad polami. Gwarowi ludzi i skrzypieniu kół odpowiadały odgłosy stepowe. Na lewo odzywały się koniki polne i przepiórki, na prawo chruściele i żaby. Żołnierze gdzie niektórzy półgłosem sarkali, złorzecząc karności wojskowej, która ich w wieczór taki, do spoczynku nęcący, w szeregach trzymała i do pochodu zmuszała.
"Ej miesiącu, miesiączyku, nie świeć ty nikomu,
Tylko memu miłeńkiemu, gdy wraca dodoma."
Pieśń tę zaczął był ktoś w jednej z setni kozaczych.
– Ot… cichobyś był… – skarcił śpiewaka towarzysz. – Zachciewa się tobie o księżycu śpiewać, kiedy człekby wolał nie oglądać słońca tego cygańskiego… Gdyby nie świeciło, hetmanby może nie pędził wojska po nocy…
– Nibyż to lepsze słońce ludzkie… – odrzekł na to inny – nie byłeś chyba pędzony przez dzień cały…
– Taka nasza dola kozacza… – odezwał, się jeszcze inny. – Ubraliśmy się w skórę wilczą, wilkami nam być potrzeba..
W sposób ten pocieszali się żołnierze w marszu, który się nie zakończył aż na godzinę z czemeś przed północą, kiedy czoła kolumn natknęły się na łańcuch warty, wystawionej przez Czarnieckiego. Wojska się zatrzymały i przy świetle księżyca, zachodzącego za sorokociurzańskie lasy, zajmować poczęły pozycyę, która, nie będąc wyraźnie bojową, w bojową z łatwością zmienić się mogła. Oddziały jeden po drugim na stanowiska wchodziły, stając w porządku przepisanym, pod okiem oboźnego, który obwoływał kolejno chorągwie i roty. Reszta starania należała już do rotmistrzów. Ci, w ciągu marszu uprzedzeni, kazali konie rozpoprężyć i rozchełznać, ale nie rozsiodływać i wnet im obroki dać. W godzinę niespełna gospodarka obozowa ukończoną została. Konie u kołków szeregami uwiązane gryzły owies w torbach; wartownicy przechadzali się krokami mierzonemi; na ziemi pokotem ludzie spali pod burkami i huniami. Dalej nieco, z tyłu, w odległości mniej więcej połowy ćwierci mili, szeregowały się wozy taborne i pojazdy starszyzny. Dla starego hetmana ustawiono obok kolasy jego łóżko obozowe; przed niem tkwił buńczuk, około którego warta chodziła. Namiotu w obozie całym ani jednego; ognia nigdzie ani śladu. W rozpołożeniu całem czuć się dawał spoczynek chwilowy, nacechowany zupełnem, co się tyczy rzucenia się do oręża na zawołanie najpierwsze, pogotowiem. Na polu dokoła zapanowała cisza senna, której nie przerwało nic przez całą nocy resztę.
Przerwał ją dopiero pierwszy brzask dzienny.
Jak skoro na niebie jutrzenka się zarumieniła, natychmiast w obozie powstał ruch. Trąby nie zagrały, tarabany nie zabębniły – nakazanem im było milczenie; mimo to ludzie się zrywali – wyciągali, ziewali, oczy przecierali i do koni spieszyli. Zanim słońce zeszło, wojsko całe w linii już stało. Hetman w pełnej zbroi, w burce co mu lewe osłaniała ramię, z buławą, znamieniem władzy, w ręku, poprzedzany przez buńczucznego a poprzedzająca trębaczy i orszak straży przybocznej, objeżdżał szeregi, czyniąc tu i ówdzie uwagi i przestrogi stosowne, odnoszące się do jazdy ciężkiej i lekkiej, do piechoty i harmaty.
Zauważyć należy, że w szeregach nie znajdowały się świetne księcia Janusza chorągwie. Pozostały one w Żaszkowie, jako rezerwa, wezwaną być mająca w razie potrzeby wielkiej. Przy rezerwie onej pozostał i wódz jej naturalny. Z tego powodu książę Janusz nieobecnością świecił. Hetman, wojsko sprawiwszy i stanie onemu na miejscu zaleciwszy, udał się naprzód traktem ku Ochmatowi prowadzącym.
– Będzie taniec… – poszła po szeregach poszeptem mowa.
Bitwa w powietrzu niejako wisiała, pomimo, że nieprzyjaciela ani z przodu, ani z boków widać nie było. Z przodu rozlegały się pola, na prawo pokazywała się wioska opuszczona a w niej grobelka, stawek i dalej oczerety, na lewo ciągnął się parów, za nim las.
Żołnierze w szeregach, wodzowie przed szeregami w niemem oczekiwaniu spoglądali ku wschodowi, zkąd niebawem powinno się było słońce pokazać. Kniaź Jarema, jak posąg, stał na koniu przed skrzydłem lewem; przed prawem pan Potocki przejeżdżał się powoli. Oczekiwano najprzód na powrót hetmana, który, odjechawszy, znikł był za górką.
Ani słońce nie wschodziło, ani hetman nie powracał – zdawało się, jakby w stronie tamtej życie zamarło.
Najpierwszą życia oznakę dały kaczki dzikie. Wyleciało z za górki stado jedno z wrzawą, za niem drugie, trzecie, czwarte.
– Ktoś tam kaczki płoszy… – ten i ów w szeregach się odezwał.
Nagle w powietrzu rozległ się zgiełk, który, podchwytywany z przodu, z boków i z tyłu przez echa, zmieniał się w rodzaj tego odgłosu, jaki wydaje zbliżająca się zdaleka burza, sprawiająca powietrza drżenie i ziemi dudnienie. Łączyły się z tem świsty jakieś. Wreszcie zabrzmiało kilka jeden po drugim wystrzałów działowych i wraz z tem pokazał się hetman powracający. Jechał stępem, brodę gładził i spokojnie błękitnem spoglądał na szeregi okiem. Wodzowie skrzydłowi wnet ku niemu poskoczyli. On ku nim jeno buławą skinął. Wodzowie rozjechali się na stanowiska swoje i po chwili linia cała stępem powolnym podała się naprzód.
Wojsko ruszyło w szyku, zachowując w szeregach porządek ścisły. Uszło staj parę i zatrzymało się. Przed niem odsłonił się widok w rodzaju swoim osobliwy. W poprzeg ciągnęła się dolina, otulona tumanem, z którego, niby z otchłani jakiej, wyskakiwały jeźdźców gromadki. Byli to zaporożce. Niebawem, pędząc co w koniach tchu stawało, pokazała się setnia kozacza pod Chmielnickiego dowództwem. Po niej, w odwrocie pospiesznym, nadbiegała straż przednia pod Czarnieckim. Zaporożce, Czehryńce i Czarnieckiego komenda przesuwali się przez luki, dzielące hufce jedne od drugich… i szykowali się z tyłu, za szeregami, które, gdy się przed niemi pole oczyściło, ujrzały wynurzające się z tumanu tłumy tatarskie. Kupa jedna darła się przez groblę, inne przez trzęsawiska. Dolinę napełniał las ruchomy spis nagich.
Hetman, jakby na coś czekał jeszcze, znaku do ataku nie dawał. Nareszcie ku towarzyszącym mu trębaczom głową skinął. Trąby się ozwały i w chwili tej, po wydanych przez rotmistrzów rozkazach "naprzód!" zabrzmiała na linii całej: "Boga Rodzica!"