- W empik go
Z burzliwej chwili. Tom 3 - ebook
Z burzliwej chwili. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 394 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upływały dnie – upływały lata; wypadki rozsnuwały się z przyczyn, które, przyczyny dziś, stawały się następstwami jutro, następstwa w przyczyny się zmieniały, i tak dalej, bez końca. W opowiadaniu naszem dotychczasowem nagromadziliśmy w ilości znacznej fakty, sprawdzenie których znajduje się na kartach dziejów naszych. Uszykowaliśmy osobistości działające. Nastawiliśmy je tak, jak się one przedstawiają w oświetleniu dziejowem. Pod względem tym nic sobie do wyrzucenia nie mamy i uczyniwszy to, przystępujemy do dalszego rozwikływania zdarzeń powieściowych.
Zdarzenia te, wyprowadziwszy nas z Czyhrynia na czas jakiś, znów do Czyhrynia prowadzą napowrót.
W mieście nie zmieniło się nic. Przybył tylko budynek jeden – stanął jeden dom mieszkalny, widny, duży, nie gmach, ale od innych, z wyjątkiem zamku i większy i okazalszy. Stawiano go w czasie, kiedy Tymko w obcych przebywał krajach; pracowali przy nim cieśle, mularze, ślusarze, śród których przechadzał się od czasu do czasu rodzic bohatera naszego i ponaglał:
– Pośpieszajcie… pośpieszajcie… Bohdan stawiał dom ten dla siebie.
– Pałac, hej!… – powiadali ludzie. Ma dwór w Subotowie: na co mu ten jeszcze?…
Nie był to pałac. Niesłusznie posądzano o to dwór bez piętra, bez kolumnady od frontu i bez ozdób sztukateryjnych do koła. Ale, jeżeli posądzeniu słuszności przyznać nie można, za to słusznem zupełnie było zapytanie: Na co rotmistrzowi dwór ten drugi?
Zapytanie to dawało powód domysłom różnym, które w ogóle z tego wychodziły punktu, że Bohdan stawia dwór nie dla siebie, ale jeżeli nie dla syna, to dla córki.
Dla syna – dla którego? Zgadzano się powszechnie prawie, że to chyba dla Jurasia, który potrzebował, ażeby myślano zawczasu o zapewnieniu mu na przyszłość bytu spokojnego. Bohdan atoli, zapytywany, odpowiadał krótko:
– Dla siebie…
I nie tłumaczył się więcej przed nikim, ani przed żoną nawet – przed żoną, którą budowla ta zaniepokoiła tym niepokojem nieokreślonym, źródło którego tkwi w przeczuciu. Przyśniło się jej coś – coś się jej w gorączce zamajaczyło. Powiedzieć potrzeba, że pani Chmielnicka, od czasu wyprawy ochmatowskiej, czuła się coraz to gorzej i gorzej. Rzadko już kiedy pościel opuszczała. Podtrzymywała się lekami i odmawianiami. Znachorka stała się gościem jej zwyczajnym, wzywanym co dni kilka: warzyła zioła, kadzidła, szeptała, odlewała i tyle jeno sprawiała, że utrzymywała ją przy życiu, gasnącem, jak gaśnie w lampie płomyk, gdy się oliwa dopala. Pani Chmielnicka powiadała, iżby wyzdrowiała odrazu, gdyby tylko Tymka zobaczyła.
– Niechbym się jeno popatrzyła na niego… – przemawiała tonem prośby do męża, ilekroć zajrzał do niej.
Zdarzało się to rzadko, pomimo, że ustawicznie wzywała go do siebie i ustawicznie tyoh, co ją otaczali, zwłaszcza zaś dzieci, Jurasia i Helenkę, zapytywała o niego.
– Gdzie ojciec?…
– W Czyhryniu,.. budowli pilnuje… – była odpowiedź zwyczajna.
– Ach!… – skarżyła się. – Ta budowla!… Na co mu ona!… Mnie ona trwoży: wydaje się mi, że gdy dwór ten stanie, ja żyd przestanę…
– Cóż znów?… cóż znów?… – uspokajała ją Helenka.
– Cóż!… Sam on wie i mówi, że w zamku mieszka wróg jego największy: po cóż się wrogowi pod bokiem sadowi?…
"On" – był to Bohdan.
– W Subotowie mieszkamy na stronie… – ciągnęła dalej – blizko, aleć zawsze na stronie… Tam zaś, osiądziemy pod samym bokiem… pod samym bokiem… na hysie… na sztychu… O Boże miłosierdny!… Przyjedzie Tymoszko i Tymoszko tam osiądzie na oczach Lachom… na oczach Żydom… O biednaż główka moja!… O nieszczęsna ja!…
Ten dwór nowy trwoży mnie… Nie, ja do dworu tego żywa nie wejdę… A Tymoszko, mój Boże!… gdzie on?…
Tak żaliła się biedna matka. Wiedziała ona, że Tymko nabroił, że miał jakieś z Radziwiłłem zajście, że z Jass ukradkiem wymknąć się musiał – i tyle. Wszystko inne zresztą zagadką dla niej było. Zagadką i tajemnicą. Gdzie się on podziewa? co robi?… pojęcia o tem nie miała. Zapytywała męża, ten atoli zbywał ją krótko:
– Nie dzieje się mu tam krzywda żadna…
– Gdzież on?…
– Gdzie… Radbym o tem wiedzieć i ja…
– Zobaczyćbym go bodaj chciała…
– Ani tobie, ani jemu nic nie przyszłoby z tego…
– Jabym ozdrowiała, gdyby on mi przed oczami stanął…
Bohdan ramionami wzruszył i bądź milczeniem na słowa te odpowiadał, bądź też odchodził….
I on nie wiedział, co się z synem dzieje, ani, jakim był wymknięcia się jego ze stolicy Mołdawii powód istotny. Chorągiew, której Tymko przewodniczył, wróciła; lecz nikt w takowej szczegółów sprawy tej nie znał dokładnie. Pochwytano o niej coś nie coś. Kozacy na zamku jasskim Tymkowi nie towarzyszyli; następnie zaś, gdy wodza na czele ich nie stało, dostali rozkaz wynosić się niezwłocznie kosztem własnym. Wynieśli się przeto; do Czyhrynia przeciągnęli i z tego, co zaszło, zdać sprawy nie umieli, ani rotmistrzowi, który ich o syna zapytywał, ani podstarościemu, który, gdy się dowiedział, że przyszli samopas:
– Odbeczy on za tg sztukę… – odezwał się o Tymku.
Odezwanie się to, w połączeniu z wyrzekaniem podstarościego na Chmielnickiego za to, że "synkowi – smarkaczowi" chorągiew powierzył, kiedy z nią sam iść był powinien, stanowiło skazówkę jedyną, co do losu, jakiby Tymka spotkał, gdyby się w Czyhryniu pokazał. Los ów atoli nie przedstawiał się w postaci nader groźnej, zwłaszcza, że żądanie żadne, ani oskarżenie najmniejsze nie nadeszło ze strony Radziwiłła, który, po weselu, pociągnął do Lwowa, a ztamtąd wojska swoje drogą najkrótszą odesłał do Birż, sam zaś, z młodą małżonką i z pocztem małym, udał się do Warszawy. Zdaje się, że książe zapomniał o przestępstwie i o przestępcy, popłaciwszy nawiązki za kolana i spódnice. Z nim pociągnął i imć Kraska. Do Czyhrynia przeto dojść nie mogła ani skarga, ani wieść żadna, opierająca istotę czynu, dla którego Tymko chorągiew opuścił. Samo zaś chorągwi opuszczenie, nie w boju i nie w obliczu nieprzyjaciela, nie stanowiło w czasach owych, w których regulamina wojskowe, ani tak określonemi… ani z taką, jak dziś, ścisłością, przestrzeganemi nie były, zbrodni karę wielką pociągającej za sobą. Byłoby się Tymkowi skrupiło, tembardziej, że przemawiało za nim stanowisko poważne, przez ojca zajmowane. Mimo to Bohdan przedstawiał żonie położenie jego, jako mocno skompromitowane.
– Nie chciałbym być w skórze Tymka… – powiadał. Piwa nawarzył…
Biedna kobieta, trawiona niepokojem ustawicznym, z chorobą się pasowała. Pragnęła bodaj o synu wieści, której spodziewała się lada chwila. Raz po raz, na pościeli się dźwigając, przez okno spoglądała, ażali kto nie jedzie lub nie idzie i codziennie niemal przewidywał się jej ktoś.
– Od Tymka!… – wołała.
Ile razy Bohdan z Czyhrynia powracał, zawsze pewną była, że wiadomość przynosi.
Ciągnęło się to tak przez lat dwa.
Czekała, czekała, wyglądała – doczekała się nareszcie.
Doczekała się wiadomości. Przywiózł ją mąż.
Bohdan, z Czyhrynia lub zkądinąd wracając, nie miał zwyczaju odwiedzać żony chorej. Pani Chmielnicka wzywać go nie śmiała. Bo i na cóż? Pomódz nie mógł w niczem; a widok kobiety chorej zadowolnienia mu nie sprawiał, Nie wzywała go przeto, czekając aż sam do niej zajdzie, co zdarzało się, nie często jednak.
Zaszedł tedy i od pierwszego odezwał się słowa:
– Tymko…
– Co?!… – krzyknęła niewiasta, zrywając się i na pościeli siadając.
Oczy jej czarne, przygasłe, zajaśniały nagle blaskiem takim, jakim jaśniały, kiedy młodą i zdrową była; na blade, zapadłe policzki rumieniec odrazu wyskoczył i zapalił je niejako.
– Co?… – powtórzyła powolniej i zadyszała się – Tymko?…
– Ta co!… Z babami nie sposób… Tymko?… Tymko?… – odparł pan Chmielnicki, przedrzeźniając.
Pani Chmielnicka, pochyliwszy się nieco ciałem naprzód, jakby skoczyć miała, mężowi w oczy się patrzyła.
– Od Tymka wieść nadeszła… Zdrów, bezpieczny, niby u Pana Boga za drzwiami, u Tuhaj-beja…
– W niewoli!…
– Co tobie!… tfu!… Chciałbym ja niewoli takiej… Gości, poluje, po Limanie czółnem pływa, bachmaty najeżdża, jeść i pić ma tyle, ile zjeść i wypić zdoła, słowem, rozkoszuje…
– Czy to prawda jeno?…
– Czemużby nieprawda być miała!…
– Może… może… – z wysiłkiem zaczęła – może to ktoś od kogoś zasłyszał i tobie powtórzył…
– Ten ktoś, to Hryć, co z Tymkiem czas cały w Akkiermanie przebywał i którego Tymko do mnie z przekazem wysłał…
– O Boże… o Panie… niechże będą dzięki Tobie… Och!… – westchnęła. Gdzież on?…
– Kto?,..
– Ach… ach… ach… – przycisnęła pierś dłonią i ciężko dyszeć poczęła. – Niechże on… niech Hryć… do mnie… tu.. przyjdzie… Niech ja go rozpytam… Niech on mnie rozpowie…
– Eeh… gdzie on już!…
– Niech… oh!… przyjdzie…
– At… – ręką pan Chmielnicki machnął.
– Przyjechał…
– Jak przyjechał, tak odjechał… Przyjeżdżał nie po to, ażeby się cackać z nim.
Pani Chmielnicka spojrzała na męża z wyrazem głębokiego w oczach żalu.
– Przywiózł przekaz; odesłałem go na – powrót z rozkazem… Nakazałem Tymkowi wybierać się do Krymu, do Bahcziseraju…
– Główeńkoż moja!…. biedna moja… – zajęczała pani Chmielnicka, za skronie się dłoniami chwytając.
– No i cóż!… – zawołał pan Chmielnicki z niecierpliwości akcentem.
– Wprost do gniazda wilczego… wilkom w zęby same…
– Nie bądźże głupia, babo!…
– Oj biedneńkaż ja…
– Nie wyrzekaj daremnie!…
– Już ja jego na tym świecie nie zobaczę chyba…
– A!… – z niecierpliwości giestem odezwał się pan Chmielnicki i zwrócił się ku drzwiom.
Pani ręce do niego wyciągnęła.
– Słówko jeszcze… – błagalnym przemówiła głosem.
– No?… – zapytał.
– Och… och… – odkaszlnęła. Po cóż on tam… do tego… och… Krymu?…
– Cóż?… wracać ma tu?… bałamucić się?…
Zapytanie ostatnie, z naciskiem wyrazistym wymówione, odnosiło się do panny Heleny. Pan Chmielnicki ciągnął dalej:
– Ma się ciebie za spódnicę trzymać?… Nie pora to mu w świecie się rozpatrzeć, o ludzi się otrzeć, rozpoznać gdzie, co i jak?… Napiszę dla niego pismo do hana jegomości, Tuhaj doda mu do boku czausza, albo bajraktyra swego… Han jegomość przyjmie go honeste… A han, to osoba… personat, wobec którego zna mores taki nawet kniaź Jarema…
Pani Chmielnicka błędnem spoglądała okiem.
– Tybyś się tera cieszyć powinna…
– Żebym go tez bodaj zdaleka zobaczyła… Czyby on nie mógł, do Krymu jadąc, tu bogdaj na jedną zajechać minutkę?…
– Jeszcze co!… Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczma babanowiecka…
– Żebym chociaj zobaczyła kogoś, co oglądał Tymka na oczy własne…
– Zobaczysz… zobaczysz… – rzekł pan Chmielnicki tonem od niechcenia.
– Kogo?…
– Krzywonosa… Krzywonosowi do Czyhrynia przyjechać kazałem… Przyjedzie… poszlę go do Subotowa… Rozpytasz go, rozpowie ci…
– Kiedy?… – zapytała chora słabym głosem.
– Niebawem… za trzy, za cztery tygodnie…
– Za tygodni trzy… cztery… – powtórzyła na poduszki się chyląc i wymawiać poczęła poszeptem wyrazy oderwane: – Krzywonos,.. Tymko… Boże!… Tymko… dziecko moje… mój synek…
Głośniej odezwała się po chwili:
– Czy aby mu ona wiary dochowała?… Słów tych pan Chmielnicki nie słyszał, odszedłszy wnet po odpowiedzeniu żonie na zapytanie: "kiedy?" Słyszała je Helenka, która matki w chorobie doglądała. Słyszała, lecz na razie nie odpowiedziała nic. Aż pani Chmielnicka powtórzyła:
– Co?… dochowuje mu wiary ona?…
– Kto to wiedzieć może!… – odrzekła dziewczyna, która, od czasu jakieśmy ją po raz ostatni w sadku wiszniowym, we dworku pana Michała widzieli, na słuszną wyrosła pannę. Nie mówiłam z nią, nie widziałam jej od tak dawna…
– Mości słyszała co?…
– Ludzie gadają… – zaczęła i urwała.
– Co?… – zapytała chora.
– Gadają o imć panu podstarościm.
– Ah!… – jęknęła pani Chmielnicka, kiwnąwszy zlekka dłonią, z akcentem lekceważenia. Chybażby ona oczów nie miała…
Zamyśliła się. Po chwili zapytała:
– I cóż tam o tem gadają?…
– Widują go często w dworku pana Michała… Pan Michał na zamku często w gościnie bywa,..
– I cóż ztąd?… Bywa, to bywa… Ale… Widocznem było, że perswadować sobie chciała, lecz perswazyi brakło punktu oparcia dostatecznego. Zirytowało ją to. Zamilkła i pomilczawszy trochę, odezwała się:
– Gdyby jeno Tymko powrócił i…
Lecz się słów własnych przelękła. Porywczość Tymka ukazała jej w perspektywie zajścia różne, których się ona tak dla niego obawiała. Przyszło jej też na myśl i to zajście jakieś, w Jassach, o istocie którego nie wiedziała, a które przeszkadzało mu do Czyhrynia powracać. Straszno się jej zrobiło. Wzniosła do sufitu oczy, westchnęła i sama do siebie powiedziała:
– Boża niech się dzieje wola… Może to i lepiej, że Tymka tu teraz nie ma… Bóg miłosierny… wie co czyni…
Znów westchnęła; powoli uspokoiła się i spokojnie już zawiązała z córką rozmowę, którą rozpoczęła od zapytania:
– Podstarości, powiadasz, do dworku pana Michała zagląda?…
– Tak ludzie gadają… – odparła zapytana. Horpyna była zeszłej środy w mieście i widziała go, jak wchodził…
– Kto wie, po co on zagląda…
– Gadają, że się zaleca…
– Jemu potrzeba familiantki, a Helena… co?…
– Co?… – powtórzyła dziewczyna.
– Ojca jeno zna i ojca tylko zna… Nie wiadomo, zkąd i co… Stary przyplątał się na step, na futorze zrazu osiadł i za poręką, a pod skrzydłem tatuńcia, do miasta się przeniósł… Ani rodziny, ani krewnych… Nic ani nikt nie stoi za nim.. Sam jak palec… nibyto Lach, ale nie wiadomo… może cygan, może żyd: to i jakżeby podstarości wiązać się mógł z takim?… Coby na to powiedzieli ludzie?… Coby powiedział starosta?… Nie… zakonkludowała.
Mówienie, za długie nieco, zmęczyło ją. Ręce złożyła i wpatrzyła się przed siebie oczami otwartemi szeroko. Blade, wychudłe policzki jej oblekła nieruchomość. Gdyby nie oczy, zdawaćby się mogło, że to niewiasta nieżywa leży, o poduszki plecami oparta. Pokiwała wreszcie głową, westchnęła i znów zaczęła:
– Stary jednak podobnoż… stary pan Michał grosza zebrał dużo… Grosz podstarościego złakomić może… Co?… – zapytała.
– Może, mamuńciu… – odpowiedziała panienka.
– A onaż co na to?…
– Helena?… – zapytała panna Chmielnicka.
– Ehm… ona… Czyby za podstarościego wyszła z ochotą?…
– O… – odparła dziewczyna, kiwając głową na znak przeczenia. Nie wyszłaby z ochotą na niego…
– Zwłaszcza, mając takiego jak Tymko na oku i… na sercu…
– Prawda…
– Czy ona dla niego szczera?… Dziewcze ramionami wzruszyło, wyrażając w sposób ten niewiadomość i odrzekła:
– Nie widziałam jej, nie mówiłam z nią tak dawno…
– Wówczas jednak, kiedyś mówiła?…
– O, wówczas, szczerą całkiem szczerą była… O! pamiętam… jak ona, w sadku, pod wisznią stojąc, oka nie spuszczała z Tymka…
– Jakże to było?…
– Wyszłyśmy we dwie i wisznie rwały, aż tu, patrzę… hen… w polu, daleko, za rzeką, pokazuje się Tymko na koniu… Jam zoczyła go pierwsza… palcem pokazałam: widzisz?… Helena go, jak zajrzała, tak, przypatrywałam się jej z pod oka: co oczy odwróci, to wnet znów w tę stronę zwraca… Tak było, aż Tymko z koniem znikł w dali…
– A gdy znikł?… – zapytała pani Chmielnicka.
– Znikł i tyle…
– Cóż Helena?…
– Nic…
– Mówiła co?…
– Nie mówiła ona nic, ale stała się taka tużna ta sumna, że niech Pan Bóg broni…
Pani Chmielnicka westchnęła, poprawiła się na łóżku postękując i poleżawszy przez chwilkę w milczeniu, znów córkę zaczepiła:
– Jakże, cóż ty myślisz: czy byłaby ona dla Tymka?…
– W sam raz… – podchwyciła dziewczyna. Oni bucim stworzeni dla siebie: Tymko dla niej, ona dla Tymka… Coby to była z nich za para!…
Chora uśmiechnęła się.
– Czemu tatuńcio nie pozwalają?… – dodała panna tonem wymówki.
– Nie pozwalają… eh… tatuńcio mieć muszą jakąś racyę swoją…
– Chcieliby dla Tymka kasztelanki, jak dla mnie wojewodzica… Pytanie jednak: czy się wojewodzic trafi, czy się kasztelanka znajdzie?…
– W bożej to mocy i w bożej woli… – rzekła pani sentenoyonalnie. – Kto wie, co się stanie jeszcze… Ot, jam prosiła Fana Boga o bezpieczeństwo dla Tymka i Pan Bóg wszechmogący, w miłosierdziu swojem, wysłuchał mnie… Może wysłucha i dalej… Teraz… czekam… – rzekła ze smutkiem w głosie – daj Boże, ażebym doczekała… bodaj… wieści o nim. Żebym ino – dodała – odczuniała trochę…
To ostatnie – odczunianie, to znaczy, podzdrowienie – nie nastąpiło, niestety. Dla pani Chmielnickiej dnie, tygodnie mijały; z łóżka się podnieść nie mogła; zapadała coraz to bardziej i bardziej, doznając kiedy niekiedy tych zwrotów choroby, które w cierpieniach przynoszą ulgę niejaką. Doczekała się jednak wieści. Przyniósł takową nie mąż, który odwiedzał ją rzadko, ale Krzywonos, którego wyglądała i którego pojawienie się tak ją poruszyło, że o mało, o mało, nie przyprawiło jej o śmierć. Ręce wyciągnęła i krzyknęła:
– Od Tymka!…
Po okrzyku tym zmartwiała.
Córka i kobiety służebne poskoczyły do niej. Odzyskała przytomność, uspokoiła się i jak skoro przemówić mogła, pierwszem słowem jej było:
– Gdzież Daniło?…
Krzywonos, na widok wrażenia, jakie sprawił, cofnął się był do izby przyległej. Przywołany, powrócił i:
– Cóż u licha!… – zaczął – czy to ja straszny taki?… Boją się mnie wprawdzie, ale wróble; nie spodziewałem się, ażeby mośoiwośó wasza, pani rotmistrzowo, z wróblami w jednej stała linii…
– Chora jestem, Daniło… Widzisz?…
– Widzę… no… To bieda… Ale… ot…
W łeb się palcami podrapał, nie znajdując wyrazów na pocieszenie chorej. Przechodziło to zdolności jego. Plątała się mu na języku klątwa w matkę i w biesów tysiące; przychodziły mu na myśl wyrazy różne, dosadniejsze jedne aniżeli drugie: uważał atoli, że wobec niewiasty, nogą jedną w grobie stojącej, rzeczy podobne nie na swojem znajdowałyby się miejscu. Stał przeto, oczy szeroko roztworzył i miał minę mocno zafrasowaną.
– Tymko?… cóż Tymko?… – zapytała kobieta.
– Iii… Ot co… Tymko… Tymko… – Widziałeś go?…
– Nu a jakże… Ot jeszcze!… widzieć go nie miałem?…
– Dawno?…
– Czy dawno?… Będzie temu dni… – tu rachować na palcach począł – jeden… dwa… trzy…
Naliozył dziesięć, na jedenastym stanął.
– Zdrów?… – zapytała matka, w oczy mu swojemi wielkiemi, chorobliwemi, błyszczącemi i zżółkłą oprawą otoczonemi oczami patrząc.
– Jak ryba… O zdrów. – odparł.
– Byłeś z nim długo?….
– Czy długo?… Długo i nieodstępnie… Od czasu, jakieśmy na tę ochmatowską wyszli, włóczyłem się z nim wciąż razem… Ba nie!…… – poprawił się. Ot, co to, gdy człowiek zapomina!… Baz było tak, żem porzucił jego; drugi raz on porzucił mnie; a oto teraz, po raz trzeci… i teraz znów, ja porzucił jego…
– Rozpowiadajże mi, Daniło… – głosem proszącym odezwała się pani Chmielnicka, Mów, bądź łaskaw, co i jak?…
– Kiedyż to… hm?… – w łeb się palcami drapać począł, udając zamyślenie. O czem to wam rozpowiadać?…
– Nie ma o czem?…
– Ta że bo to ono niby jest; nie wiadomo tylko, z którego zacząć końca… Byliśmy pod Ochmatowem; odprowadzaliśmy do Jass kniazia Radziwiłła na wesele; na drodze jam z Soroki drapnął, bo… e… ale… at!… – ręką machnął. W Jassach Tymka honorowali… honorowali… iii… haha!… Aleśmy wkońcu uciekać musieli…
– Czemu?…
– Ta ot… Tymkowi w oko wpadła młodsza dziewczyna hospodarska, domnica albo kokowica, panna taka, że ha!… Wpadła mu ona w oko, zapatrzył się na nią i, kiedy mu trzeba było przeciskać się na wielkiem jednem zebraniu, gdzie był hospodar i hospo – darka, kniaź i kniahinia, bojarów i bojarek do licha, jak się przeciskać zaczął, tak bojarkom, paniom takim, że od patrzenia na nie oczy blachmanem zachodzą, szaty podarł, nogi porozdeptywał i kolana poobtłukał… Kniaź Radziwiłł tak się za to rozgniewał, że nie daj Boże… Toż Tymkowi czekać nie wypadało, co tam z gniewu tego wypadnie… Daliśmy drała… Jakieśmy machnęli, tak nie oparliśmy się aż w Akkiermaniu, u Tuhaj-beja, u którego nam, niby w raju… tylko…
– Tylko co?… – zapytała pani Chmielnicka, ze wzruszeniem powyższego słuchająca opowiadania.
– Nudy tam wielkie… Człek pleśnieje… Wyrwiemy się ztamtąd nakoniec, Bogu dzięki…
– Czemuż tak długo nie dawaliście wiedzieć o sobie?…
– Hm… Tymko pisać się zbierał, ta papieru nie było… Posyłaliśmy trzy razy po papier do Bachcziseraju, w końcu Tymko do Jass jeździł sam i natem stanęło, żeśmy wyprawili Hrycia z gębą…
– Był Tymko w Jassach?…
– Był, ale papieru nie przywiózł…
– A to?…
– A cóż!… Znów się zapatrzył na dziewczynę hospodarską…
– Na dziewczynę hospodarską… – powtórzyła pani Chmielnicka, jakby wyrazy te zapamiętać chciała.
– Na młodszę kniahini, Radziwiłki siostrę…
– Coż mu tam po niej!… – westchnęła.
– Wróżka wróżyła, że się ona jemu dostanie…
– Wróżka wróżyła… – odezwała się chora, nagle się prostując i oczami dokoła prowadząc. Wróżka… wróży-ła… Wróżyła jemu, Tymkowi, synkowi memu… dziewczy-nę hos-po-darską… O… Oh!… – odezwała się przeciągle, na wznak się na poduszki chyląc. Jeje-mu, Tymkowi, wróżka wróży-ła… wróżyła… wróży-ła…
Wyraz ostatni wymawiała coraz ciszej, coraz to ciszej, wreszcie szeptała takowy; na obliczu rozlany miała wyraz błogości; dalej ustami jeno ruszała, ruszała coraz to powolniej; wkońcu ruszać przestała; usta jeno miała rozchylone i oczy otwarte i wyraz błogości na obliczu rozlany. W izbie zapanowała cisza – cisza uroczysta. Panna Chmielnicka i służebnic parę stały nieopodal od łoża w milczeniu. Krzywonos stał także i na zapytanie pani Chmielnickiej czekał, rozpowiadać się gotując o wróżce owej, co Tymkowi taki świetny przepowiedziała los. Stan oczekiwania stał się stanem ogólnym, wszystkich w izbie zgromadzonych i trwałby nie wiadomo jak długo, gdyby nie tentent kopyt końskich, odgłos którego z podwórza doszedł nagle. Panna Chmielnicka przez okno wyjrzała.
– Tatuńcio… tatuńcio przyjechali!… – zawołała.
Ze słowem tem wybiegła. Krzywonosi służebnica ku drzwiom się zwrócili i po chwilce ujrzeli w takowych pana Chmielnickiego.
Wszedł i próg przekraczając:
– Nu… i cóż!… – odezwał się do żony – od Tymka nareszcie wieść masz…
Kroków kilka postąpił, stanął, brwi zfał – dował, w oblicze żony się wpatrzył i po chwili dokoła się obejrzał. Następnie znów spojrzenie na żonę zwrócił. Lewą dłoń podniósł, wąs lewy w garść ujął i tak go w palcach skręcił, że palce wydały odgłos do skwierczenia podobny. W czasie kręcenia wąsa, na twarzy jego przewinął się uśmiech przelotny, który znikł w chwili ukazania się, ustępując miejsca wyrazowi posępności, lekko grozą zaprawionej.
– Mamuńciu… tatuńcio!… – zawołała panna Chmielnicka na matkę.
– Umarła… – odrzekł pan Chmielnicki ponuro.
Wyraz ten padł niby grom i zrazu obezwładnił, znieczulił, w osłupienie wprawił wszystkich, z wyjątkiem Krzywonosa, który, z giestem, protestacyę oznaczającym, ręce podniósł i odpowiedział:
– Tylko co mówiła!…
– Umarła… – powtórzył pan Chmielnicki.
– Na!… – odrzekł Krzywonos, ramionami wzruszając – jakże na nią śmierć ta spadła nagle!… Mówiła… ot… przed minutką…
Do obecnych się zwrócił, jakby ich na świadków wzywał. Lecz nie widzieli oni wezwania tego. Córka z jękiem głośnym i z płaczu wybuchem do zwłok ciepłych jeszcze matki poskoczyła, za nią pogarnęły się służebnice; na rozlegające się po dworzu odgłosy żalu, zbiegać się poczęli domownicy; pojawił się Juraś; łoże nieboszczki otoczonem zostało; pan Chmielnicki na Krzywonosa skinął i wyprowadzając go na ganek, w te do niego przemówił słowa:
– No… nie masz ty już tu co robić… Zbieraj się i ruszaj do Akkiermanu z powrotem…
– A cóż Tymkowi, co się matki tyczy, powiedzieć?…
– Hm… cóż?…
– Zataićby może, iż zmarła… Bo on to był jej złotem w głowie oczkiem…
– Phi… Dowiedzieć się raz musi… Taić więc nie ma co… a nawet, lepiej, niech się dowie; będzie miał mniej o jedną z racyj, co go do Subotowa ciągną i pożaliwszy się trochę, w głowie mu się rozjaśni… Potrzeba… bowiem, żeby w Bahoziseraju miał głowę całkiem swobodną… Z hanem mówić ma…
– Hanowi więc?… – zaczął Krzywonos tonem zapytania.
– Nie ma do powiedzenia innego nic, tylko jedno: że w Warszawie jest postanowienie Turka zaczepić… Niechże on wie o tem i niech zawczasu obmyśli, na którą przerzucić się stronę: na lacką, czy na turecką… Jak postanowi on, tak zrobim i my… Albo z Turkiem na Lacha, albo z Lachem na Turka… Rzecz cała w tem, ażeby Tymko zapewnić go umiał, że ja trzymam teraz twardo z nim, z hanem jegomością… Ot co…
– A gdyby han o radę zapytał…
– O radę on nie zapyta… Wie on sam, gdzie raki zimują… Powiedzieć mu jednak, tak, od niechcenia niby, można, że Lachy kozactwu kością już w gardle stanęli… mianowicie zaś mnie… Oh!… – wytchnął, pięść zaciskając. Wszędzie indziej, na takiego jak ja sypałyby się starostwa i zaszczyty… Mnie nie mają za poszycie boże… Mnie lada skurczybyk, podstarości jakiś, w drogę wchodzi… Oh!…
Postąpił na ganku kroków kilka tam i napowrót i dodał:
– Mniejsza tam jednak o to,.. Rzecz w tem: niech han jegomość obmyśli zawczasu…
– A co do tej, jakiejś tam, obietnicy, o którą się Tuhaj-bej upomina?… – zagabnął Krzywonos,
– Hm?… at… – ręką machnął. Co do tej obietnicy?… Powiedz mu tak: Bohdanowi żonka zmarła i taki go owładnął żal, że się u niego niczego dopytać nie było można… Zawieziesz mu zresztą futro i samopał, będzie to dlań świadectwem, że pamięta o nim przyjaciel, brat, kardasz jego… Obietnica?… Ah!… – ręką machnął i uśmiechnął się sam do siebie. Mnie obietnica ta kamieniem teraz na sercu cięży, ale nie na Tuhaj-beja rzecz… Oho…
Podczas rozmowy tej, przez otwarte okna izby, w której umarła leżała, rozchodziły się po podwórzu jęki i płacze. Go chwila wychodził ktoś, mając łzy na oczach. Wyszedł na ganek Juraś i przed ojcem stanąwszy, a ręce załamawszy, rzekł z płaczem w głosie:
– Tatuńciu… ot, mamuńcia nasza zgasła… niby ta świeczka…
Pan Chmielnicki głową pokiwał, ramionami ścisnął i odrzekł:
– Pogaśniemy my tak wszyscy…
* * *ROZDZIAŁ II. NA FUTOR PO WIANO.
Śmierć pani Chmielnickiej ważnym była w okolicy wypadkiem – ważnym nie dlatego jeno samego, że nieboszczkę znano i poważano powszechnie, ale i dlatego jeszcze, że instynktownie niemal przeczuwano w niej hamulec, powściągający burzliwe Bohdana popędy. Nie mieszała się ona do niczego, na stronie stała, najmniejszego nie brała udziału w zamiarach, w radach, w zmowach, jakie często w sferach starszyzny kozackiej miejsce miewały: mimo to, wywierała na męża wpływ, – oglądał się na nią, – przytrzymywała go, zwłaszcza póki zdrową była. Wobec niewiasty tej, cichej, uczciwej, jaśniejącej niby anioł stróż w ognisku domowem, wobec tej matki, oddanej dzieciom duszą całą, uczuwał się on związanym. Sama obecność jej oddziaływała na niego. Ile – kroć unosił go poryw jakiś, zawsze do niej myślą się zwracał i powściągał się. Dzięki jej, nie wziął udziału bezpośredniego w tych wybuchach kilku, jakiemi zaznaczyły się czasy, poprzedzające ów wybuch wielki, który po śmierci jej nastąpił. To też wieść o śmierci jej obiegła szybko całą Czyhrynia okolicę i zajęła wszystkich żywo.
– Umarła… pani Chmielnicka umarła… świeć duszy jej Panie… – powtarzano a naciskiem żalu niekłamanego.
Pogrzeb jej ściągnął ludu siła i odbył się z przepychem całym, na jaki zdobyć się było można w miasteczku, położonem w oddaleniu od miast większych.
Smierć jej i pogrzeb ten historya, którą w stopniu wysokim obchodzą zdarzenia, jakie nastąpiły później, milczeniem pokryła. Czemu? Zapytanie to należy do rodzaju tych, które są kluczami zagadnień dziejowych, przedstawiających się nierzadko pod postacią faktów, doniosłości wszelakiej pozbawionych. Kobieta jedna umarła – umrzeć musiała: taką jest rzeczy ludzkich kolej. Gdyby jednak zeszła była ze świata tego o lat parę poźniej? – "Gdyby" to niesłychanie jest dla badaczy dziejowych ponętnem, otwierając lukę, której dotychczas nie zapełniły jeszcze żadne dokumenty, żadne świadectwa, żadne nawet poszukiwania. Czemu? – znów zapytamy.
Za trumną pani Chmielnickiej szła luda moc wielka. Szlachta posuwała się przodem, do szlachty szlusowało kozactwo, za kozactwem płynęła czarniawa chłopska. Księża obrządku wschodniego poprzedzali kondukt – wóz suknem czarnem okryty i koni parą zaprzężony. Dzwony jęczały; co kroków paręset zatrzymywano się dla wysłuchania ewangelii, przez archijereja czytanej, przez diaków i diaczków śpiewanej. Chrześcianie wyznań obojga w piersi się nabożnie bili, głowy pochylali i poszeptem powtarzali:
– Duszy tej sprawiedliwej, co do Ciebie Panie, odeszła, daj światłość wiekuistą…
Śród odprowadzających ją do miejsca spoczywania wiecznego znajdowali się: i podstarości i pan Michał. Szli jeden obok drugiego – ten butny, z głową do góry podniesioną, ten poohylony, pokorny, świecący łysiną, obejmującą łeb jego całkowicie prawie. Kondukt pogrzebowy przeciągał mimo dworku tego ostatniego. W okienku, wpół szeregami malw rozkwitłych zamaskowana, stała panna Helena. Stała i płakała – rzewnie płakała. Łza jej łzę pobijała – jak to powiadają. Pan Chmielnicki, tuż za wozem idący pomiędzy Jurasiem z jednej, a córką z drugiej strony, rzucił na nią z podełba spojrzenie ukośne. Ona nie widziała snadź spojrzenia tego, jak nie widziała spojrzenia podatarościego, który ją okiem zmierzył. Wzrok jej, w trumnę niby wbity, za trumną szedł, póki ją widać przez okienko było, a gdy znikła, odwrócił się i spoczął na obliczu starej, bardzo starej kobiety, obok ze złożonemi siedzącej rękami.
– Ot, babko… ot, tak to.… – odezwała się, oczy sobie fartuchem obcierając.
– Ano… – odrzekła zagabnięta – ludzie rodzą się i umierają…
– Onaż-bo jeszcze żyć mogła… – śród zajścia się płaczem przemówiła panna.
– Liczyła lat troche więcej, aniżeli połowa tych, com ja przeżyła…
– Młoda była…
– Nie stara… no i w rozkoszach żyła…
– Oj… takież to rozkosze!… – odparła panna Helena tonem, w którym przeczenie zabrzmiało.
– Stepowiczki, co do nas, za życia, "mojego"… daj mu Panie światło wieczne!… na futor się schodziły, narozpowiadać się dosyć nie mogły o dostatkach w Subotowie…
– Na dostatkach nie brakło, ale nie dostawało…
– Czego?… – zapytała stara, gdy panna Helena nie dopowiadała wyrazu, co na języku jej wisiał.
– Ach!… – westchnęła – o teraby długo rozpowiadać potrzeba…
– Zatęschniła, słyszę, za synem starszym, który gdzieś po świecie mandruje… Zatęschniła sierota… Tęschnota zabija niekiedy…
– Tak… zapewne… ale…
– A na tęschnotę – ciągnęła staruszka, nie zważając na wtręt panny Heleny – nie masz lekarstwa innego, tylko praca… Jej pani wielkiej, lekarstwa tego brakło… Ot, na ten przykład, ja… Odumarł mnie Niczypór mój i tęschniłabym, och! za nim, gdybym panią była… Zostałam sama, samiuteńka na świecie… No… i… cóż?… Pracuję i pocieszam się; tylko – dodała – te hroszi mi zawadzają… Otóżem ja i przyszła do tatuńcia twego: niech on poradzi co… Wszak to twoję, jaskułeczko ty moja…
Wyrazy ostatnie cechowała rzewność serdeczna.
– Nieboszczyk mój – prawiła dalej – przed skonaniem samem, upominał mnie, ażebym miejsce pokazała, aby nie odziedziczył tego wieczysty… Szkodaby było… Przeznaczyliśmy to dla ciebie, nieboszczyk mój i ja; a ty, jak tam zechcesz sobie: zechcesz hroszi w ziemi zostawić, ażeby się nie rozeszły, zostaną; nie zechcesz… zabierzesz… One się tobie przydać mogą.. Dziewczyna z wianem wybiera sobie lubego takiego, jaki jej się podoba, a nie idzie za takiego, za któregoby iść nie chciała…
Panna Helena z roztargnieniem, spowodowanem widokiem pogrzebu, słuchała ga – daniny staruszki, która nie kim innym była, jeno ową babą Motrą z futoru, co przed laty przygarnęła do serca swego pana Michała dla dziecka malusiego. Dziecko to wyrosło na pannę słuszną i śliozną, och! śliczną; a panna ta miała już za sobą przeszłość, wprawdzie nie nader długą, ale nakarbowaną karbami dosyć głębokiemi.
Karby owe pochodziły ztąd, że – taką śliczną była!
Jej, albo raczej natury, co ją w ponętę tak hojnie wyposażyła, była to wina.
Dzięki winie tej, stają się ona przedmiotem zalotów ze strony wszystkich tych prawie, co do zalecania się do gładkich białych głów prawo niejakia rościć mogli. Takich, tak w okolicy Czyhryniu, jak w Czyhryniu samym, jakoteż pomiędzy tymi, co się przez miasto przesuwali, liczba była nie mała. Raz po raz trafił się ktoś, co, jak skoro zoczył cudo nie pannę, wnet nastawiał się do smalenia cholewek. Z zalotników wszakże rodzaiu tego, rzadki jeno progi dworku przekraczał; część większa otaczała dworek łańcuchem warty niby, krążącej dokoła i luzującej się nieustannie prawie. Ej, stroiliż wartownicy ci miny!… pomagając sobie, ten kontuszem, włożonym w sposób, postawie szyk nadający, ów spinką zawiesisty, tamten cholewami mało że nie pańskiemi, inny kołpakiem na bok zwisającym, inny znów podkręcaniem wąsów barabanckich. Chodziło im – o co?… – o zwrócenie na siebie uwagi gładkiej panny: o nic więcej. Krążyli przeto, zachodzili, zatrzymywali się, zwracając postacie swoje ku okienkom, to frontem, to bokiem, słowem, basowali. Wszystko to atoli nie przydawało się na nic. Gdy się oblężenie to rozpoczęło, panna Helena zainteresowała się takowem. Kiedy kawalerowie z zewnątrz z daleka zaglądali, ona z wewnątrz z ukrycia wyglądała. Rychło atoli gra ta spowszedniała, jak powszednieją hołdy wszelkie. Panna Helena na gachów zewnętrznych patrzeć się nie raczyła; tych zaś, co próg pod tym lub innym przekraczali pretekstem, w ten przyjmowała sposób, że się im najczęściej nie pokazywała. Ach! bo miała przeszłość nakarbowaną.
Trzy karby…
Ale – do karbów tych powrócimy jeszcze, ułatwiwszy się pierwej z babą Motrą.
Staruszka prawiła, panna Helena słuchała póluchem, pozostając pod wrażeniem pogrzebu pani Chmielniokiej, pogrzebu, który przejął ją do głębi, który duszą jej wstrząsnął, który oddziałał na nią tak, jak oddziaływa wyrzut sumienia. Stawała, siadała, po izbie chodziła; niepokój trapił ją widocznie. Baba powiadała, że przyszła do miasta na momencik tylko, że chciałaby się, co do pieniędzy zakopanych, z panem Michałem porozumieć i że powracać co najrychlej musi, wszystko bowiem na futorze na bożej zostawiła woli; dodała w końcu:
– To szczęście, żem ciebie, serce, w domu zastała… żeś ty na pogrzeb ten nie poszła… – i zapytała: – Czemuś ty na pogrzeb nie poszła?…
Zapytanie to zmieszało pannę Helenę.
– Nie poszłam… – bąknęła i odchrząknęła.
– Ojciec wziąśó nie chciał?…
– Nie… nie to… ale… Tak… Głowa mnie od rana bolała…
– Bolała cię główka… – rzekła staruszka z akcentem troskliwości w głosie. – O, życie ty moję… A czy często główka cię boli?…
– Często…. nie… Kiedy niekiedy…
– Może tobie na sercu leży troska jaka?… Znów zapytanie zafrasowało ją.
– Nie wiem… hm… – odrzekła, odchrząknąwszy z cicha.
– Warz sobie ziele jakie i pij, tylko nie lubystek… Lubystku nie warz, niech cię Pan Bóg broni… i bez tego bowiem będziesz z tem miała kłopotów niemało… A może masz już?… he?…
– Och! babuńciu… – westchnęła dziewczyna.
– Zdrajca jaki?… co?…
– Et… – ręką od niechcenia zlekka machnęła.
– Toż to jam się spodziewała tego. "Niedaremnie Pan Bóg dał ci oczy czarne i kosy ruse… Ha!… Na to rady nie ma innej, jak machorka dobra, któraby umiała, jak należy, odlać, odszeptać i zlizać… Bo i pomiędzy znaoborkami: jest jedna taka, co umie, druga, co nie umie… Jak jaka… Inna, jak ci zliże, to…
Giestem dokończyła, giestem, który oznaczać miał, jak zlizanie zabezpieczy przeciwko zamysłom i zamachom, zkądby nie pochodziły takowe.
I prawiła dalej:
– Otóż ty znachorkę zawołaj do siebie, rozpowiedz jej, co i jak, a ona bedzie już wiedziała, jak zaradzić… Nie zwłócz jeno… Z rzeozami takiemi żartować nie można, tobie zwłaszcza, serdeńko ty moje, co jesteś, niby ta zorza jasna… Na ciebie patrzą z zazdrością, a z zazdrości idą złe oczy, a złe oczy robią dziewczętom szkody najwięcej… Oj!… gdyby nie złe oczy…
Podparła sobie babina dłonią brodę i za* dumała się.
Z zewnątrz dochodził do izby odgłos jęczenia dzwonów, który dzwonił w powietrzu echem ponurem, muzyką pogrzebową, przeciągłą, przewlekłą, łzami niejako nabrzmiałą. Baba Motra w zadumie swojej natchnęła się snadź na muzykę tę, w ten bowiem po chwili odezwała się sposób:
– Gdy ja umrę nie będzie dzwonienia takiego… Na pogrzebie moim wiatr w badyle zadzwoni…
– Babusiu!… – zainterpelowała ją panna Helena, którą uderzył dziwnie smutny ton, jakim baba Motra wymówiła wyrazy powyższe.
– A cóż!… Czy nie?… Umrę przecie i to niebawem… Nażyłam się tyle!… Dlategoż to jam się tu przyplątała, ażeby nie zabrać ze sobą do grobu wiadomości o miejscu, gdzie pieniądze zakopane… Żebyż to jegomość powrócili co rychlej.,.
Gdy ostatniego domawiała wyraża, odgłos dzwonienia cichnąć począł powoli, rwał się, huczał jeszcze drganiem powietrza, rozlewał się, wreszcie ustał.
– Ot… i ziemią przysypali… odezwała się stara.