Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z burzliwej chwili. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z burzliwej chwili. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 394 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. BIED­NA MAT­KA.

Upły­wa­ły dnie – upły­wa­ły lata; wy­pad­ki roz­snu­wa­ły się z przy­czyn, któ­re, przy­czy­ny dziś, sta­wa­ły się na­stęp­stwa­mi ju­tro, na­stęp­stwa w przy­czy­ny się zmie­nia­ły, i tak da­lej, bez koń­ca. W opo­wia­da­niu na­szem do­tych­cza­so­wem na­gro­ma­dzi­li­śmy w ilo­ści znacz­nej fak­ty, spraw­dze­nie któ­rych znaj­du­je się na kar­tach dzie­jów na­szych. Uszy­ko­wa­li­śmy oso­bi­sto­ści dzia­ła­ją­ce. Na­sta­wi­li­śmy je tak, jak się one przed­sta­wia­ją w oświe­tle­niu dzie­jo­wem. Pod wzglę­dem tym nic so­bie do wy­rzu­ce­nia nie mamy i uczy­niw­szy to, przy­stę­pu­je­my do dal­sze­go roz­wi­kły­wa­nia zda­rzeń po­wie­ścio­wych.

Zda­rze­nia te, wy­pro­wa­dziw­szy nas z Czyh­ry­nia na czas ja­kiś, znów do Czyh­ry­nia pro­wa­dzą na­po­wrót.

W mie­ście nie zmie­ni­ło się nic. Przy­był tyl­ko bu­dy­nek je­den – sta­nął je­den dom miesz­kal­ny, wid­ny, duży, nie gmach, ale od in­nych, z wy­jąt­kiem zam­ku i więk­szy i oka­zal­szy. Sta­wia­no go w cza­sie, kie­dy Tym­ko w ob­cych prze­by­wał kra­jach; pra­co­wa­li przy nim cie­śle, mu­la­rze, ślu­sa­rze, śród któ­rych prze­cha­dzał się od cza­su do cza­su ro­dzic bo­ha­te­ra na­sze­go i po­na­glał:

– Po­śpie­szaj­cie… po­śpie­szaj­cie… Boh­dan sta­wiał dom ten dla sie­bie.

– Pa­łac, hej!… – po­wia­da­li lu­dzie. Ma dwór w Sub­o­to­wie: na co mu ten jesz­cze?…

Nie był to pa­łac. Nie­słusz­nie po­są­dza­no o to dwór bez pię­tra, bez ko­lum­na­dy od fron­tu i bez ozdób sztu­ka­te­ryj­nych do koła. Ale, je­że­li po­są­dze­niu słusz­no­ści przy­znać nie moż­na, za to słusz­nem zu­peł­nie było za­py­ta­nie: Na co rot­mi­strzo­wi dwór ten dru­gi?

Za­py­ta­nie to da­wa­ło po­wód do­my­słom róż­nym, któ­re w ogó­le z tego wy­cho­dzi­ły punk­tu, że Boh­dan sta­wia dwór nie dla sie­bie, ale je­że­li nie dla syna, to dla cór­ki.

Dla syna – dla któ­re­go? Zga­dza­no się po­wszech­nie pra­wie, że to chy­ba dla Ju­ra­sia, któ­ry po­trze­bo­wał, aże­by my­śla­no za­wcza­su o za­pew­nie­niu mu na przy­szłość bytu spo­koj­ne­go. Boh­dan ato­li, za­py­ty­wa­ny, od­po­wia­dał krót­ko:

– Dla sie­bie…

I nie tłu­ma­czył się wię­cej przed ni­kim, ani przed żoną na­wet – przed żoną, któ­rą bu­dow­la ta za­nie­po­ko­iła tym nie­po­ko­jem nie­okre­ślo­nym, źró­dło któ­re­go tkwi w prze­czu­ciu. Przy­śni­ło się jej coś – coś się jej w go­rącz­ce za­ma­ja­czy­ło. Po­wie­dzieć po­trze­ba, że pani Chmiel­nic­ka, od cza­su wy­pra­wy ochma­tow­skiej, czu­ła się co­raz to go­rzej i go­rzej. Rzad­ko już kie­dy po­ściel opusz­cza­ła. Pod­trzy­my­wa­ła się le­ka­mi i od­ma­wia­nia­mi. Zna­chor­ka sta­ła się go­ściem jej zwy­czaj­nym, wzy­wa­nym co dni kil­ka: wa­rzy­ła zio­ła, ka­dzi­dła, szep­ta­ła, od­le­wa­ła i tyle jeno spra­wia­ła, że utrzy­my­wa­ła ją przy ży­ciu, ga­sną­cem, jak ga­śnie w lam­pie pło­myk, gdy się oli­wa do­pa­la. Pani Chmiel­nic­ka po­wia­da­ła, iżby wy­zdro­wia­ła od­ra­zu, gdy­by tyl­ko Tym­ka zo­ba­czy­ła.

– Nie­chbym się jeno po­pa­trzy­ła na nie­go… – prze­ma­wia­ła to­nem proś­by do męża, ile­kroć zaj­rzał do niej.

Zda­rza­ło się to rzad­ko, po­mi­mo, że usta­wicz­nie wzy­wa­ła go do sie­bie i usta­wicz­nie tyoh, co ją ota­cza­li, zwłasz­cza zaś dzie­ci, Ju­ra­sia i He­len­kę, za­py­ty­wa­ła o nie­go.

– Gdzie oj­ciec?…

– W Czyh­ry­niu,.. bu­dow­li pil­nu­je… – była od­po­wiedź zwy­czaj­na.

– Ach!… – skar­ży­ła się. – Ta bu­dow­la!… Na co mu ona!… Mnie ona trwo­ży: wy­da­je się mi, że gdy dwór ten sta­nie, ja żyd prze­sta­nę…

– Cóż znów?… cóż znów?… – uspo­ka­ja­ła ją He­len­ka.

– Cóż!… Sam on wie i mówi, że w zam­ku miesz­ka wróg jego naj­więk­szy: po cóż się wro­go­wi pod bo­kiem sa­do­wi?…

"On" – był to Boh­dan.

– W Sub­o­to­wie miesz­ka­my na stro­nie… – cią­gnę­ła da­lej – bliz­ko, aleć za­wsze na stro­nie… Tam zaś, osią­dzie­my pod sa­mym bo­kiem… pod sa­mym bo­kiem… na hy­sie… na szty­chu… O Boże mi­ło­sierd­ny!… Przy­je­dzie Ty­mosz­ko i Ty­mosz­ko tam osią­dzie na oczach La­chom… na oczach Ży­dom… O bied­naż głów­ka moja!… O nie­szczę­sna ja!…

Ten dwór nowy trwo­ży mnie… Nie, ja do dwo­ru tego żywa nie wej­dę… A Ty­mosz­ko, mój Boże!… gdzie on?…

Tak ża­li­ła się bied­na mat­ka. Wie­dzia­ła ona, że Tym­ko na­bro­ił, że miał ja­kieś z Ra­dzi­wił­łem zaj­ście, że z Jass ukrad­kiem wy­mknąć się mu­siał – i tyle. Wszyst­ko inne zresz­tą za­gad­ką dla niej było. Za­gad­ką i ta­jem­ni­cą. Gdzie się on po­dzie­wa? co robi?… po­ję­cia o tem nie mia­ła. Za­py­ty­wa­ła męża, ten ato­li zby­wał ją krót­ko:

– Nie dzie­je się mu tam krzyw­da żad­na…

– Gdzież on?…

– Gdzie… Rad­bym o tem wie­dzieć i ja…

– Zo­ba­czyć­bym go bo­daj chcia­ła…

– Ani to­bie, ani jemu nic nie przy­szło­by z tego…

– Ja­bym ozdro­wia­ła, gdy­by on mi przed ocza­mi sta­nął…

Boh­dan ra­mio­na­mi wzru­szył i bądź mil­cze­niem na sło­wa te od­po­wia­dał, bądź też od­cho­dził….

I on nie wie­dział, co się z sy­nem dzie­je, ani, ja­kim był wy­mknię­cia się jego ze sto­li­cy Moł­da­wii po­wód istot­ny. Cho­rą­giew, któ­rej Tym­ko prze­wod­ni­czył, wró­ci­ła; lecz nikt w ta­ko­wej szcze­gó­łów spra­wy tej nie znał do­kład­nie. Po­chwy­ta­no o niej coś nie coś. Ko­za­cy na zam­ku jas­skim Tym­ko­wi nie to­wa­rzy­szy­li; na­stęp­nie zaś, gdy wo­dza na cze­le ich nie sta­ło, do­sta­li roz­kaz wy­no­sić się nie­zwłocz­nie kosz­tem wła­snym. Wy­nie­śli się prze­to; do Czyh­ry­nia prze­cią­gnę­li i z tego, co za­szło, zdać spra­wy nie umie­li, ani rot­mi­strzo­wi, któ­ry ich o syna za­py­ty­wał, ani pod­sta­ro­ście­mu, któ­ry, gdy się do­wie­dział, że przy­szli sa­mo­pas:

– Od­be­czy on za tg sztu­kę… – ode­zwał się o Tym­ku.

Ode­zwa­nie się to, w po­łą­cze­niu z wy­rze­ka­niem pod­sta­ro­ście­go na Chmiel­nic­kie­go za to, że "syn­ko­wi – smar­ka­czo­wi" cho­rą­giew po­wie­rzył, kie­dy z nią sam iść był po­wi­nien, sta­no­wi­ło ska­zów­kę je­dy­ną, co do losu, ja­ki­by Tym­ka spo­tkał, gdy­by się w Czyh­ry­niu po­ka­zał. Los ów ato­li nie przed­sta­wiał się w po­sta­ci na­der groź­nej, zwłasz­cza, że żą­da­nie żad­ne, ani oskar­że­nie naj­mniej­sze nie na­de­szło ze stro­ny Ra­dzi­wił­ła, któ­ry, po we­se­lu, po­cią­gnął do Lwo­wa, a ztam­tąd woj­ska swo­je dro­gą naj­krót­szą ode­słał do Birż, sam zaś, z mło­dą mał­żon­ką i z pocz­tem ma­łym, udał się do War­sza­wy. Zda­je się, że ksią­że za­po­mniał o prze­stęp­stwie i o prze­stęp­cy, po­pła­ciw­szy na­wiąz­ki za ko­la­na i spód­ni­ce. Z nim po­cią­gnął i imć Kra­ska. Do Czyh­ry­nia prze­to dojść nie mo­gła ani skar­ga, ani wieść żad­na, opie­ra­ją­ca isto­tę czy­nu, dla któ­re­go Tym­ko cho­rą­giew opu­ścił. Samo zaś cho­rą­gwi opusz­cze­nie, nie w boju i nie w ob­li­czu nie­przy­ja­cie­la, nie sta­no­wi­ło w cza­sach owych, w któ­rych re­gu­la­mi­na woj­sko­we, ani tak okre­ślo­ne­mi… ani z taką, jak dziś, ści­sło­ścią, prze­strze­ga­ne­mi nie były, zbrod­ni karę wiel­ką po­cią­ga­ją­cej za sobą. By­ło­by się Tym­ko­wi skru­pi­ło, tem­bar­dziej, że prze­ma­wia­ło za nim sta­no­wi­sko po­waż­ne, przez ojca zaj­mo­wa­ne. Mimo to Boh­dan przed­sta­wiał żo­nie po­ło­że­nie jego, jako moc­no skom­pro­mi­to­wa­ne.

– Nie chciał­bym być w skó­rze Tym­ka… – po­wia­dał. Piwa na­wa­rzył…

Bied­na ko­bie­ta, tra­wio­na nie­po­ko­jem usta­wicz­nym, z cho­ro­bą się pa­so­wa­ła. Pra­gnę­ła bo­daj o synu wie­ści, któ­rej spo­dzie­wa­ła się lada chwi­la. Raz po raz, na po­ście­li się dźwi­ga­jąc, przez okno spo­glą­da­ła, aża­li kto nie je­dzie lub nie idzie i co­dzien­nie nie­mal prze­wi­dy­wał się jej ktoś.

– Od Tym­ka!… – wo­ła­ła.

Ile razy Boh­dan z Czyh­ry­nia po­wra­cał, za­wsze pew­ną była, że wia­do­mość przy­no­si.

Cią­gnę­ło się to tak przez lat dwa.

Cze­ka­ła, cze­ka­ła, wy­glą­da­ła – do­cze­ka­ła się na­resz­cie.

Do­cze­ka­ła się wia­do­mo­ści. Przy­wiózł ją mąż.

Boh­dan, z Czyh­ry­nia lub zką­di­nąd wra­ca­jąc, nie miał zwy­cza­ju od­wie­dzać żony cho­rej. Pani Chmiel­nic­ka wzy­wać go nie śmia­ła. Bo i na cóż? Po­módz nie mógł w ni­czem; a wi­dok ko­bie­ty cho­rej za­do­wol­nie­nia mu nie spra­wiał, Nie wzy­wa­ła go prze­to, cze­ka­jąc aż sam do niej zaj­dzie, co zda­rza­ło się, nie czę­sto jed­nak.

Za­szedł tedy i od pierw­sze­go ode­zwał się sło­wa:

– Tym­ko…

– Co?!… – krzyk­nę­ła nie­wia­sta, zry­wa­jąc się i na po­ście­li sia­da­jąc.

Oczy jej czar­ne, przy­ga­słe, za­ja­śnia­ły na­gle bla­skiem ta­kim, ja­kim ja­śnia­ły, kie­dy mło­dą i zdro­wą była; na bla­de, za­pa­dłe po­licz­ki ru­mie­niec od­ra­zu wy­sko­czył i za­pa­lił je nie­ja­ko.

– Co?… – po­wtó­rzy­ła po­wol­niej i za­dy­sza­ła się – Tym­ko?…

– Ta co!… Z ba­ba­mi nie spo­sób… Tym­ko?… Tym­ko?… – od­parł pan Chmiel­nic­ki, prze­drzeź­nia­jąc.

Pani Chmiel­nic­ka, po­chy­liw­szy się nie­co cia­łem na­przód, jak­by sko­czyć mia­ła, mę­żo­wi w oczy się pa­trzy­ła.

– Od Tym­ka wieść na­de­szła… Zdrów, bez­piecz­ny, niby u Pana Boga za drzwia­mi, u Tu­haj-beja…

– W nie­wo­li!…

– Co to­bie!… tfu!… Chciał­bym ja nie­wo­li ta­kiej… Go­ści, po­lu­je, po Li­ma­nie czół­nem pły­wa, bach­ma­ty na­jeż­dża, jeść i pić ma tyle, ile zjeść i wy­pić zdo­ła, sło­wem, roz­ko­szu­je…

– Czy to praw­da jeno?…

– Cze­muż­by nie­praw­da być mia­ła!…

– Może… może… – z wy­sił­kiem za­czę­ła – może to ktoś od ko­goś za­sły­szał i to­bie po­wtó­rzył…

– Ten ktoś, to Hryć, co z Tym­kiem czas cały w Ak­kier­ma­nie prze­by­wał i któ­re­go Tym­ko do mnie z prze­ka­zem wy­słał…

– O Boże… o Pa­nie… nie­chże będą dzię­ki To­bie… Och!… – wes­tchnę­ła. Gdzież on?…

– Kto?,..

– Ach… ach… ach… – przy­ci­snę­ła pierś dło­nią i cięż­ko dy­szeć po­czę­ła. – Nie­chże on… niech Hryć… do mnie… tu.. przyj­dzie… Niech ja go roz­py­tam… Niech on mnie roz­po­wie…

– Eeh… gdzie on już!…

– Niech… oh!… przyj­dzie…

– At… – ręką pan Chmiel­nic­ki mach­nął.

– Przy­je­chał…

– Jak przy­je­chał, tak od­je­chał… Przy­jeż­dżał nie po to, aże­by się cac­kać z nim.

Pani Chmiel­nic­ka spoj­rza­ła na męża z wy­ra­zem głę­bo­kie­go w oczach żalu.

– Przy­wiózł prze­kaz; ode­sła­łem go na – po­wrót z roz­ka­zem… Na­ka­za­łem Tym­ko­wi wy­bie­rać się do Kry­mu, do Bah­czi­se­ra­ju…

– Głó­weń­koż moja!…. bied­na moja… – za­ję­cza­ła pani Chmiel­nic­ka, za skro­nie się dło­nia­mi chwy­ta­jąc.

– No i cóż!… – za­wo­łał pan Chmiel­nic­ki z nie­cier­pli­wo­ści ak­cen­tem.

– Wprost do gniaz­da wil­cze­go… wil­kom w zęby same…

– Nie bądź­że głu­pia, babo!…

– Oj bied­neń­każ ja…

– Nie wy­rze­kaj da­rem­nie!…

– Już ja jego na tym świe­cie nie zo­ba­czę chy­ba…

– A!… – z nie­cier­pli­wo­ści gie­stem ode­zwał się pan Chmiel­nic­ki i zwró­cił się ku drzwiom.

Pani ręce do nie­go wy­cią­gnę­ła.

– Słów­ko jesz­cze… – bła­gal­nym prze­mó­wi­ła gło­sem.

– No?… – za­py­tał.

– Och… och… – od­kaszl­nę­ła. Po cóż on tam… do tego… och… Kry­mu?…

– Cóż?… wra­cać ma tu?… ba­ła­mu­cić się?…

Za­py­ta­nie ostat­nie, z na­ci­skiem wy­ra­zi­stym wy­mó­wio­ne, od­no­si­ło się do pan­ny He­le­ny. Pan Chmiel­nic­ki cią­gnął da­lej:

– Ma się cie­bie za spód­ni­cę trzy­mać?… Nie pora to mu w świe­cie się roz­pa­trzeć, o lu­dzi się otrzeć, roz­po­znać gdzie, co i jak?… Na­pi­szę dla nie­go pi­smo do hana je­go­mo­ści, Tu­haj doda mu do boku czau­sza, albo baj­rak­ty­ra swe­go… Han je­go­mość przyj­mie go ho­ne­ste… A han, to oso­ba… per­so­nat, wo­bec któ­re­go zna mo­res taki na­wet kniaź Ja­re­ma…

Pani Chmiel­nic­ka błęd­nem spo­glą­da­ła okiem.

– Ty­byś się tera cie­szyć po­win­na…

– Że­bym go tez bo­daj zda­le­ka zo­ba­czy­ła… Czy­by on nie mógł, do Kry­mu ja­dąc, tu bog­daj na jed­ną za­je­chać mi­nut­kę?…

– Jesz­cze co!… Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karcz­ma ba­ba­no­wiec­ka…

– Że­bym cho­ciaj zo­ba­czy­ła ko­goś, co oglą­dał Tym­ka na oczy wła­sne…

– Zo­ba­czysz… zo­ba­czysz… – rzekł pan Chmiel­nic­ki to­nem od nie­chce­nia.

– Kogo?…

– Krzy­wo­no­sa… Krzy­wo­no­so­wi do Czyh­ry­nia przy­je­chać ka­za­łem… Przy­je­dzie… po­szlę go do Sub­o­to­wa… Roz­py­tasz go, roz­po­wie ci…

– Kie­dy?… – za­py­ta­ła cho­ra sła­bym gło­sem.

– Nie­ba­wem… za trzy, za czte­ry ty­go­dnie…

– Za ty­go­dni trzy… czte­ry… – po­wtó­rzy­ła na po­dusz­ki się chy­ląc i wy­ma­wiać po­czę­ła po­szep­tem wy­ra­zy ode­rwa­ne: – Krzy­wo­nos,.. Tym­ko… Boże!… Tym­ko… dziec­ko moje… mój sy­nek…

Gło­śniej ode­zwa­ła się po chwi­li:

– Czy aby mu ona wia­ry do­cho­wa­ła?… Słów tych pan Chmiel­nic­ki nie sły­szał, od­szedł­szy wnet po od­po­wie­dze­niu żo­nie na za­py­ta­nie: "kie­dy?" Sły­sza­ła je He­len­ka, któ­ra mat­ki w cho­ro­bie do­glą­da­ła. Sły­sza­ła, lecz na ra­zie nie od­po­wie­dzia­ła nic. Aż pani Chmiel­nic­ka po­wtó­rzy­ła:

– Co?… do­cho­wu­je mu wia­ry ona?…

– Kto to wie­dzieć może!… – od­rze­kła dziew­czy­na, któ­ra, od cza­su ja­kie­śmy ją po raz ostat­ni w sad­ku wisz­nio­wym, we dwor­ku pana Mi­cha­ła wi­dzie­li, na słusz­ną wy­ro­sła pan­nę. Nie mó­wi­łam z nią, nie wi­dzia­łam jej od tak daw­na…

– Mo­ści sły­sza­ła co?…

– Lu­dzie ga­da­ją… – za­czę­ła i urwa­ła.

– Co?… – za­py­ta­ła cho­ra.

– Ga­da­ją o imć panu pod­sta­ro­ścim.

– Ah!… – jęk­nę­ła pani Chmiel­nic­ka, kiw­nąw­szy zlek­ka dło­nią, z ak­cen­tem lek­ce­wa­że­nia. Chy­baż­by ona oczów nie mia­ła…

Za­my­śli­ła się. Po chwi­li za­py­ta­ła:

– I cóż tam o tem ga­da­ją?…

– Wi­du­ją go czę­sto w dwor­ku pana Mi­cha­ła… Pan Mi­chał na zam­ku czę­sto w go­ści­nie bywa,..

– I cóż ztąd?… Bywa, to bywa… Ale… Wi­docz­nem było, że per­swa­do­wać so­bie chcia­ła, lecz per­swa­zyi bra­kło punk­tu opar­cia do­sta­tecz­ne­go. Zi­ry­to­wa­ło ją to. Za­mil­kła i po­mil­czaw­szy tro­chę, ode­zwa­ła się:

– Gdy­by jeno Tym­ko po­wró­cił i…

Lecz się słów wła­snych prze­lę­kła. Po­ryw­czość Tym­ka uka­za­ła jej w per­spek­ty­wie zaj­ścia róż­ne, któ­rych się ona tak dla nie­go oba­wia­ła. Przy­szło jej też na myśl i to zaj­ście ja­kieś, w Jas­sach, o isto­cie któ­re­go nie wie­dzia­ła, a któ­re prze­szka­dza­ło mu do Czyh­ry­nia po­wra­cać. Strasz­no się jej zro­bi­ło. Wznio­sła do su­fi­tu oczy, wes­tchnę­ła i sama do sie­bie po­wie­dzia­ła:

– Boża niech się dzie­je wola… Może to i le­piej, że Tym­ka tu te­raz nie ma… Bóg mi­ło­sier­ny… wie co czy­ni…

Znów wes­tchnę­ła; po­wo­li uspo­ko­iła się i spo­koj­nie już za­wią­za­ła z cór­ką roz­mo­wę, któ­rą roz­po­czę­ła od za­py­ta­nia:

– Pod­sta­ro­ści, po­wia­dasz, do dwor­ku pana Mi­cha­ła za­glą­da?…

– Tak lu­dzie ga­da­ją… – od­par­ła za­py­ta­na. Hor­py­na była ze­szłej śro­dy w mie­ście i wi­dzia­ła go, jak wcho­dził…

– Kto wie, po co on za­glą­da…

– Ga­da­ją, że się za­le­ca…

– Jemu po­trze­ba fa­mi­liant­ki, a He­le­na… co?…

– Co?… – po­wtó­rzy­ła dziew­czy­na.

– Ojca jeno zna i ojca tyl­ko zna… Nie wia­do­mo, zkąd i co… Sta­ry przy­plą­tał się na step, na fu­to­rze zra­zu osiadł i za po­rę­ką, a pod skrzy­dłem ta­tuń­cia, do mia­sta się prze­niósł… Ani ro­dzi­ny, ani krew­nych… Nic ani nikt nie stoi za nim.. Sam jak pa­lec… ni­by­to Lach, ale nie wia­do­mo… może cy­gan, może żyd: to i jak­że­by pod­sta­ro­ści wią­zać się mógł z ta­kim?… Coby na to po­wie­dzie­li lu­dzie?… Coby po­wie­dział sta­ro­sta?… Nie… za­kon­klu­do­wa­ła.

Mó­wie­nie, za dłu­gie nie­co, zmę­czy­ło ją. Ręce zło­ży­ła i wpa­trzy­ła się przed sie­bie ocza­mi otwar­te­mi sze­ro­ko. Bla­de, wy­chu­dłe po­licz­ki jej ob­le­kła nie­ru­cho­mość. Gdy­by nie oczy, zda­wać­by się mo­gło, że to nie­wia­sta nie­ży­wa leży, o po­dusz­ki ple­ca­mi opar­ta. Po­ki­wa­ła wresz­cie gło­wą, wes­tchnę­ła i znów za­czę­ła:

– Sta­ry jed­nak po­dob­noż… sta­ry pan Mi­chał gro­sza ze­brał dużo… Grosz pod­sta­ro­ście­go zła­ko­mić może… Co?… – za­py­ta­ła.

– Może, ma­muń­ciu… – od­po­wie­dzia­ła pa­nien­ka.

– A onaż co na to?…

– He­le­na?… – za­py­ta­ła pan­na Chmiel­nic­ka.

– Ehm… ona… Czy­by za pod­sta­ro­ście­go wy­szła z ocho­tą?…

– O… – od­par­ła dziew­czy­na, ki­wa­jąc gło­wą na znak prze­cze­nia. Nie wy­szła­by z ocho­tą na nie­go…

– Zwłasz­cza, ma­jąc ta­kie­go jak Tym­ko na oku i… na ser­cu…

– Praw­da…

– Czy ona dla nie­go szcze­ra?… Dziew­cze ra­mio­na­mi wzru­szy­ło, wy­ra­ża­jąc w spo­sób ten nie­wia­do­mość i od­rze­kła:

– Nie wi­dzia­łam jej, nie mó­wi­łam z nią tak daw­no…

– Wów­czas jed­nak, kie­dyś mó­wi­ła?…

– O, wów­czas, szcze­rą cał­kiem szcze­rą była… O! pa­mię­tam… jak ona, w sad­ku, pod wisz­nią sto­jąc, oka nie spusz­cza­ła z Tym­ka…

– Jak­że to było?…

– Wy­szły­śmy we dwie i wisz­nie rwa­ły, aż tu, pa­trzę… hen… w polu, da­le­ko, za rze­ką, po­ka­zu­je się Tym­ko na ko­niu… Jam zo­czy­ła go pierw­sza… pal­cem po­ka­za­łam: wi­dzisz?… He­le­na go, jak zaj­rza­ła, tak, przy­pa­try­wa­łam się jej z pod oka: co oczy od­wró­ci, to wnet znów w tę stro­nę zwra­ca… Tak było, aż Tym­ko z ko­niem znikł w dali…

– A gdy znikł?… – za­py­ta­ła pani Chmiel­nic­ka.

– Znikł i tyle…

– Cóż He­le­na?…

– Nic…

– Mó­wi­ła co?…

– Nie mó­wi­ła ona nic, ale sta­ła się taka tuż­na ta sum­na, że niech Pan Bóg bro­ni…

Pani Chmiel­nic­ka wes­tchnę­ła, po­pra­wi­ła się na łóż­ku po­stę­ku­jąc i po­le­żaw­szy przez chwil­kę w mil­cze­niu, znów cór­kę za­cze­pi­ła:

– Jak­że, cóż ty my­ślisz: czy by­ła­by ona dla Tym­ka?…

– W sam raz… – pod­chwy­ci­ła dziew­czy­na. Oni bu­cim stwo­rze­ni dla sie­bie: Tym­ko dla niej, ona dla Tym­ka… Coby to była z nich za para!…

Cho­ra uśmiech­nę­ła się.

– Cze­mu ta­tuń­cio nie po­zwa­la­ją?… – do­da­ła pan­na to­nem wy­mów­ki.

– Nie po­zwa­la­ją… eh… ta­tuń­cio mieć mu­szą ja­kąś ra­cyę swo­ją…

– Chcie­li­by dla Tym­ka kasz­te­lan­ki, jak dla mnie wo­je­wo­dzi­ca… Py­ta­nie jed­nak: czy się wo­je­wo­dzic tra­fi, czy się kasz­te­lan­ka znaj­dzie?…

– W bo­żej to mocy i w bo­żej woli… – rze­kła pani sen­te­noy­onal­nie. – Kto wie, co się sta­nie jesz­cze… Ot, jam pro­si­ła Fana Boga o bez­pie­czeń­stwo dla Tym­ka i Pan Bóg wszech­mo­gą­cy, w mi­ło­sier­dziu swo­jem, wy­słu­chał mnie… Może wy­słu­cha i da­lej… Te­raz… cze­kam… – rze­kła ze smut­kiem w gło­sie – daj Boże, aże­bym do­cze­ka­ła… bo­daj… wie­ści o nim. Że­bym ino – do­da­ła – od­czu­nia­ła tro­chę…

To ostat­nie – od­czu­nia­nie, to zna­czy, po­dzdro­wie­nie – nie na­stą­pi­ło, nie­ste­ty. Dla pani Chmiel­nic­kiej dnie, ty­go­dnie mi­ja­ły; z łóż­ka się pod­nieść nie mo­gła; za­pa­da­ła co­raz to bar­dziej i bar­dziej, do­zna­jąc kie­dy nie­kie­dy tych zwro­tów cho­ro­by, któ­re w cier­pie­niach przy­no­szą ulgę nie­ja­ką. Do­cze­ka­ła się jed­nak wie­ści. Przy­niósł ta­ko­wą nie mąż, któ­ry od­wie­dzał ją rzad­ko, ale Krzy­wo­nos, któ­re­go wy­glą­da­ła i któ­re­go po­ja­wie­nie się tak ją po­ru­szy­ło, że o mało, o mało, nie przy­pra­wi­ło jej o śmierć. Ręce wy­cią­gnę­ła i krzyk­nę­ła:

– Od Tym­ka!…

Po okrzy­ku tym zmar­twia­ła.

Cór­ka i ko­bie­ty słu­żeb­ne po­sko­czy­ły do niej. Od­zy­ska­ła przy­tom­ność, uspo­ko­iła się i jak sko­ro prze­mó­wić mo­gła, pierw­szem sło­wem jej było:

– Gdzież Da­ni­ło?…

Krzy­wo­nos, na wi­dok wra­że­nia, ja­kie spra­wił, cof­nął się był do izby przy­le­głej. Przy­wo­ła­ny, po­wró­cił i:

– Cóż u li­cha!… – za­czął – czy to ja strasz­ny taki?… Boją się mnie wpraw­dzie, ale wró­ble; nie spo­dzie­wa­łem się, aże­by mo­śo­iwo­śó wa­sza, pani rot­mi­strzo­wo, z wró­bla­mi w jed­nej sta­ła li­nii…

– Cho­ra je­stem, Da­ni­ło… Wi­dzisz?…

– Wi­dzę… no… To bie­da… Ale… ot…

W łeb się pal­ca­mi po­dra­pał, nie znaj­du­jąc wy­ra­zów na po­cie­sze­nie cho­rej. Prze­cho­dzi­ło to zdol­no­ści jego. Plą­ta­ła się mu na ję­zy­ku klą­twa w mat­kę i w bie­sów ty­sią­ce; przy­cho­dzi­ły mu na myśl wy­ra­zy róż­ne, do­sad­niej­sze jed­ne ani­że­li dru­gie: uwa­żał ato­li, że wo­bec nie­wia­sty, nogą jed­ną w gro­bie sto­ją­cej, rze­czy po­dob­ne nie na swo­jem znaj­do­wa­ły­by się miej­scu. Stał prze­to, oczy sze­ro­ko roz­two­rzył i miał minę moc­no za­fra­so­wa­ną.

– Tym­ko?… cóż Tym­ko?… – za­py­ta­ła ko­bie­ta.

– Iii… Ot co… Tym­ko… Tym­ko… – Wi­dzia­łeś go?…

– Nu a jak­że… Ot jesz­cze!… wi­dzieć go nie mia­łem?…

– Daw­no?…

– Czy daw­no?… Bę­dzie temu dni… – tu ra­cho­wać na pal­cach po­czął – je­den… dwa… trzy…

Na­lio­zył dzie­sięć, na je­de­na­stym sta­nął.

– Zdrów?… – za­py­ta­ła mat­ka, w oczy mu swo­je­mi wiel­kie­mi, cho­ro­bli­we­mi, błysz­czą­ce­mi i zżół­kłą opra­wą oto­czo­ne­mi ocza­mi pa­trząc.

– Jak ryba… O zdrów. – od­parł.

– By­łeś z nim dłu­go?….

– Czy dłu­go?… Dłu­go i nie­od­stęp­nie… Od cza­su, ja­kie­śmy na tę ochma­tow­ską wy­szli, włó­czy­łem się z nim wciąż ra­zem… Ba nie!…… – po­pra­wił się. Ot, co to, gdy czło­wiek za­po­mi­na!… Baz było tak, żem po­rzu­cił jego; dru­gi raz on po­rzu­cił mnie; a oto te­raz, po raz trze­ci… i te­raz znów, ja po­rzu­cił jego…

– Roz­po­wia­daj­że mi, Da­ni­ło… – gło­sem pro­szą­cym ode­zwa­ła się pani Chmiel­nic­ka, Mów, bądź ła­skaw, co i jak?…

– Kie­dyż to… hm?… – w łeb się pal­ca­mi dra­pać po­czął, uda­jąc za­my­śle­nie. O czem to wam roz­po­wia­dać?…

– Nie ma o czem?…

– Ta że bo to ono niby jest; nie wia­do­mo tyl­ko, z któ­re­go za­cząć koń­ca… By­li­śmy pod Ochma­to­wem; od­pro­wa­dza­li­śmy do Jass knia­zia Ra­dzi­wił­ła na we­se­le; na dro­dze jam z So­ro­ki drap­nął, bo… e… ale… at!… – ręką mach­nął. W Jas­sach Tym­ka ho­no­ro­wa­li… ho­no­ro­wa­li… iii… haha!… Ale­śmy wkoń­cu ucie­kać mu­sie­li…

– Cze­mu?…

– Ta ot… Tym­ko­wi w oko wpa­dła młod­sza dziew­czy­na ho­spo­dar­ska, do­mni­ca albo ko­ko­wi­ca, pan­na taka, że ha!… Wpa­dła mu ona w oko, za­pa­trzył się na nią i, kie­dy mu trze­ba było prze­ci­skać się na wiel­kiem jed­nem ze­bra­niu, gdzie był ho­spo­dar i ho­spo – dar­ka, kniaź i knia­hi­nia, bo­ja­rów i bo­ja­rek do li­cha, jak się prze­ci­skać za­czął, tak bo­jar­kom, pa­niom ta­kim, że od pa­trze­nia na nie oczy blach­ma­nem za­cho­dzą, sza­ty po­darł, nogi po­roz­dep­ty­wał i ko­la­na po­ob­tłu­kał… Kniaź Ra­dzi­wiłł tak się za to roz­gnie­wał, że nie daj Boże… Toż Tym­ko­wi cze­kać nie wy­pa­da­ło, co tam z gnie­wu tego wy­pad­nie… Da­li­śmy dra­ła… Ja­kie­śmy mach­nę­li, tak nie opar­li­śmy się aż w Ak­kier­ma­niu, u Tu­haj-beja, u któ­re­go nam, niby w raju… tyl­ko…

– Tyl­ko co?… – za­py­ta­ła pani Chmiel­nic­ka, ze wzru­sze­niem po­wyż­sze­go słu­cha­ją­ca opo­wia­da­nia.

– Nudy tam wiel­kie… Człek ple­śnie­je… Wy­rwie­my się ztam­tąd na­ko­niec, Bogu dzię­ki…

– Cze­muż tak dłu­go nie da­wa­li­ście wie­dzieć o so­bie?…

– Hm… Tym­ko pi­sać się zbie­rał, ta pa­pie­ru nie było… Po­sy­ła­li­śmy trzy razy po pa­pier do Bach­czi­se­ra­ju, w koń­cu Tym­ko do Jass jeź­dził sam i na­tem sta­nę­ło, że­śmy wy­pra­wi­li Hry­cia z gębą…

– Był Tym­ko w Jas­sach?…

– Był, ale pa­pie­ru nie przy­wiózł…

– A to?…

– A cóż!… Znów się za­pa­trzył na dziew­czy­nę ho­spo­dar­ską…

– Na dziew­czy­nę ho­spo­dar­ską… – po­wtó­rzy­ła pani Chmiel­nic­ka, jak­by wy­ra­zy te za­pa­mię­tać chcia­ła.

– Na młod­szę knia­hi­ni, Ra­dzi­wił­ki sio­strę…

– Coż mu tam po niej!… – wes­tchnę­ła.

– Wróż­ka wró­ży­ła, że się ona jemu do­sta­nie…

– Wróż­ka wró­ży­ła… – ode­zwa­ła się cho­ra, na­gle się pro­stu­jąc i ocza­mi do­ko­ła pro­wa­dząc. Wróż­ka… wró­ży-ła… Wró­ży­ła jemu, Tym­ko­wi, syn­ko­wi memu… dziew­czy-nę hos-po-dar­ską… O… Oh!… – ode­zwa­ła się prze­cią­gle, na wznak się na po­dusz­ki chy­ląc. Jeje-mu, Tym­ko­wi, wróż­ka wró­ży-ła… wró­ży­ła… wró­ży-ła…

Wy­raz ostat­ni wy­ma­wia­ła co­raz ci­szej, co­raz to ci­szej, wresz­cie szep­ta­ła ta­ko­wy; na ob­li­czu roz­la­ny mia­ła wy­raz bło­go­ści; da­lej usta­mi jeno ru­sza­ła, ru­sza­ła co­raz to po­wol­niej; wkoń­cu ru­szać prze­sta­ła; usta jeno mia­ła roz­chy­lo­ne i oczy otwar­te i wy­raz bło­go­ści na ob­li­czu roz­la­ny. W izbie za­pa­no­wa­ła ci­sza – ci­sza uro­czy­sta. Pan­na Chmiel­nic­ka i słu­żeb­nic parę sta­ły nie­opo­dal od łoża w mil­cze­niu. Krzy­wo­nos stał tak­że i na za­py­ta­nie pani Chmiel­nic­kiej cze­kał, roz­po­wia­dać się go­tu­jąc o wróż­ce owej, co Tym­ko­wi taki świet­ny prze­po­wie­dzia­ła los. Stan ocze­ki­wa­nia stał się sta­nem ogól­nym, wszyst­kich w izbie zgro­ma­dzo­nych i trwał­by nie wia­do­mo jak dłu­go, gdy­by nie ten­tent ko­pyt koń­skich, od­głos któ­re­go z po­dwó­rza do­szedł na­gle. Pan­na Chmiel­nic­ka przez okno wyj­rza­ła.

– Ta­tuń­cio… ta­tuń­cio przy­je­cha­li!… – za­wo­ła­ła.

Ze sło­wem tem wy­bie­gła. Krzy­wo­no­si słu­żeb­ni­ca ku drzwiom się zwró­ci­li i po chwil­ce uj­rze­li w ta­ko­wych pana Chmiel­nic­kie­go.

Wszedł i próg prze­kra­cza­jąc:

– Nu… i cóż!… – ode­zwał się do żony – od Tym­ka na­resz­cie wieść masz…

Kro­ków kil­ka po­stą­pił, sta­nął, brwi zfał – do­wał, w ob­li­cze żony się wpa­trzył i po chwi­li do­ko­ła się obej­rzał. Na­stęp­nie znów spoj­rze­nie na żonę zwró­cił. Lewą dłoń pod­niósł, wąs lewy w garść ujął i tak go w pal­cach skrę­cił, że pal­ce wy­da­ły od­głos do skwier­cze­nia po­dob­ny. W cza­sie krę­ce­nia wąsa, na twa­rzy jego prze­wi­nął się uśmiech prze­lot­ny, któ­ry znikł w chwi­li uka­za­nia się, ustę­pu­jąc miej­sca wy­ra­zo­wi po­sęp­no­ści, lek­ko gro­zą za­pra­wio­nej.

– Ma­muń­ciu… ta­tuń­cio!… – za­wo­ła­ła pan­na Chmiel­nic­ka na mat­kę.

– Umar­ła… – od­rzekł pan Chmiel­nic­ki po­nu­ro.

Wy­raz ten padł niby grom i zra­zu obez­wład­nił, znie­czu­lił, w osłu­pie­nie wpra­wił wszyst­kich, z wy­jąt­kiem Krzy­wo­no­sa, któ­ry, z gie­stem, pro­te­sta­cyę ozna­cza­ją­cym, ręce pod­niósł i od­po­wie­dział:

– Tyl­ko co mó­wi­ła!…

– Umar­ła… – po­wtó­rzył pan Chmiel­nic­ki.

– Na!… – od­rzekł Krzy­wo­nos, ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc – jak­że na nią śmierć ta spa­dła na­gle!… Mó­wi­ła… ot… przed mi­nut­ką…

Do obec­nych się zwró­cił, jak­by ich na świad­ków wzy­wał. Lecz nie wi­dzie­li oni we­zwa­nia tego. Cór­ka z ję­kiem gło­śnym i z pła­czu wy­bu­chem do zwłok cie­płych jesz­cze mat­ki po­sko­czy­ła, za nią po­gar­nę­ły się słu­żeb­ni­ce; na roz­le­ga­ją­ce się po dwo­rzu od­gło­sy żalu, zbie­gać się po­czę­li do­mow­ni­cy; po­ja­wił się Ju­raś; łoże nie­boszcz­ki oto­czo­nem zo­sta­ło; pan Chmiel­nic­ki na Krzy­wo­no­sa ski­nął i wy­pro­wa­dza­jąc go na ga­nek, w te do nie­go prze­mó­wił sło­wa:

– No… nie masz ty już tu co ro­bić… Zbie­raj się i ru­szaj do Ak­kier­ma­nu z po­wro­tem…

– A cóż Tym­ko­wi, co się mat­ki ty­czy, po­wie­dzieć?…

– Hm… cóż?…

– Za­ta­ić­by może, iż zmar­ła… Bo on to był jej zło­tem w gło­wie oczkiem…

– Phi… Do­wie­dzieć się raz musi… Taić więc nie ma co… a na­wet, le­piej, niech się do­wie; bę­dzie miał mniej o jed­ną z ra­cyj, co go do Sub­o­to­wa cią­gną i po­ża­liw­szy się tro­chę, w gło­wie mu się roz­ja­śni… Po­trze­ba… bo­wiem, żeby w Ba­ho­zi­se­ra­ju miał gło­wę cał­kiem swo­bod­ną… Z ha­nem mó­wić ma…

– Ha­no­wi więc?… – za­czął Krzy­wo­nos to­nem za­py­ta­nia.

– Nie ma do po­wie­dze­nia in­ne­go nic, tyl­ko jed­no: że w War­sza­wie jest po­sta­no­wie­nie Tur­ka za­cze­pić… Nie­chże on wie o tem i niech za­wcza­su ob­my­śli, na któ­rą prze­rzu­cić się stro­nę: na lac­ką, czy na tu­rec­ką… Jak po­sta­no­wi on, tak zro­bim i my… Albo z Tur­kiem na La­cha, albo z La­chem na Tur­ka… Rzecz cała w tem, aże­by Tym­ko za­pew­nić go umiał, że ja trzy­mam te­raz twar­do z nim, z ha­nem je­go­mo­ścią… Ot co…

– A gdy­by han o radę za­py­tał…

– O radę on nie za­py­ta… Wie on sam, gdzie raki zi­mu­ją… Po­wie­dzieć mu jed­nak, tak, od nie­chce­nia niby, moż­na, że La­chy ko­zac­twu ko­ścią już w gar­dle sta­nę­li… mia­no­wi­cie zaś mnie… Oh!… – wy­tchnął, pięść za­ci­ska­jąc. Wszę­dzie in­dziej, na ta­kie­go jak ja sy­pa­ły­by się sta­ro­stwa i za­szczy­ty… Mnie nie mają za po­szy­cie boże… Mnie lada skur­czy­byk, pod­sta­ro­ści ja­kiś, w dro­gę wcho­dzi… Oh!…

Po­stą­pił na gan­ku kro­ków kil­ka tam i na­po­wrót i do­dał:

– Mniej­sza tam jed­nak o to,.. Rzecz w tem: niech han je­go­mość ob­my­śli za­wcza­su…

– A co do tej, ja­kiejś tam, obiet­ni­cy, o któ­rą się Tu­haj-bej upo­mi­na?… – za­gab­nął Krzy­wo­nos,

– Hm?… at… – ręką mach­nął. Co do tej obiet­ni­cy?… Po­wiedz mu tak: Boh­da­no­wi żon­ka zmar­ła i taki go owład­nął żal, że się u nie­go ni­cze­go do­py­tać nie było moż­na… Za­wie­ziesz mu zresz­tą fu­tro i sa­mo­pał, bę­dzie to dlań świa­dec­twem, że pa­mię­ta o nim przy­ja­ciel, brat, kar­dasz jego… Obiet­ni­ca?… Ah!… – ręką mach­nął i uśmiech­nął się sam do sie­bie. Mnie obiet­ni­ca ta ka­mie­niem te­raz na ser­cu cię­ży, ale nie na Tu­haj-beja rzecz… Oho…

Pod­czas roz­mo­wy tej, przez otwar­te okna izby, w któ­rej umar­ła le­ża­ła, roz­cho­dzi­ły się po po­dwó­rzu jęki i pła­cze. Go chwi­la wy­cho­dził ktoś, ma­jąc łzy na oczach. Wy­szedł na ga­nek Ju­raś i przed oj­cem sta­nąw­szy, a ręce za­ła­maw­szy, rzekł z pła­czem w gło­sie:

– Ta­tuń­ciu… ot, ma­muń­cia na­sza zga­sła… niby ta świecz­ka…

Pan Chmiel­nic­ki gło­wą po­ki­wał, ra­mio­na­mi ści­snął i od­rzekł:

– Po­ga­śnie­my my tak wszy­scy…

* * *ROZ­DZIAŁ II. NA FU­TOR PO WIA­NO.

Śmierć pani Chmiel­nic­kiej waż­nym była w oko­li­cy wy­pad­kiem – waż­nym nie dla­te­go jeno sa­me­go, że nie­boszcz­kę zna­no i po­wa­ża­no po­wszech­nie, ale i dla­te­go jesz­cze, że in­stynk­tow­nie nie­mal prze­czu­wa­no w niej ha­mu­lec, po­wścią­ga­ją­cy burz­li­we Boh­da­na po­pę­dy. Nie mie­sza­ła się ona do ni­cze­go, na stro­nie sta­ła, naj­mniej­sze­go nie bra­ła udzia­łu w za­mia­rach, w ra­dach, w zmo­wach, ja­kie czę­sto w sfe­rach star­szy­zny ko­zac­kiej miej­sce mie­wa­ły: mimo to, wy­wie­ra­ła na męża wpływ, – oglą­dał się na nią, – przy­trzy­my­wa­ła go, zwłasz­cza póki zdro­wą była. Wo­bec nie­wia­sty tej, ci­chej, uczci­wej, ja­śnie­ją­cej niby anioł stróż w ogni­sku do­mo­wem, wo­bec tej mat­ki, od­da­nej dzie­ciom du­szą całą, uczu­wał się on zwią­za­nym. Sama obec­ność jej od­dzia­ły­wa­ła na nie­go. Ile – kroć uno­sił go po­ryw ja­kiś, za­wsze do niej my­ślą się zwra­cał i po­wścią­gał się. Dzię­ki jej, nie wziął udzia­łu bez­po­śred­nie­go w tych wy­bu­chach kil­ku, ja­kie­mi za­zna­czy­ły się cza­sy, po­prze­dza­ją­ce ów wy­buch wiel­ki, któ­ry po śmier­ci jej na­stą­pił. To też wieść o śmier­ci jej obie­gła szyb­ko całą Czyh­ry­nia oko­li­cę i za­ję­ła wszyst­kich żywo.

– Umar­ła… pani Chmiel­nic­ka umar­ła… świeć du­szy jej Pa­nie… – po­wta­rza­no a na­ci­skiem żalu nie­kła­ma­ne­go.

Po­grzeb jej ścią­gnął ludu siła i od­był się z prze­py­chem ca­łym, na jaki zdo­być się było moż­na w mia­stecz­ku, po­ło­żo­nem w od­da­le­niu od miast więk­szych.

Smierć jej i po­grzeb ten hi­sto­rya, któ­rą w stop­niu wy­so­kim ob­cho­dzą zda­rze­nia, ja­kie na­stą­pi­ły póź­niej, mil­cze­niem po­kry­ła. Cze­mu? Za­py­ta­nie to na­le­ży do ro­dza­ju tych, któ­re są klu­cza­mi za­gad­nień dzie­jo­wych, przed­sta­wia­ją­cych się nie­rzad­ko pod po­sta­cią fak­tów, do­nio­sło­ści wsze­la­kiej po­zba­wio­nych. Ko­bie­ta jed­na umar­ła – umrzeć mu­sia­ła: taką jest rze­czy ludz­kich ko­lej. Gdy­by jed­nak ze­szła była ze świa­ta tego o lat parę po­źniej? – "Gdy­by" to nie­sły­cha­nie jest dla ba­da­czy dzie­jo­wych po­nęt­nem, otwie­ra­jąc lukę, któ­rej do­tych­czas nie za­peł­ni­ły jesz­cze żad­ne do­ku­men­ty, żad­ne świa­dec­twa, żad­ne na­wet po­szu­ki­wa­nia. Cze­mu? – znów za­py­ta­my.

Za trum­ną pani Chmiel­nic­kiej szła luda moc wiel­ka. Szlach­ta po­su­wa­ła się przo­dem, do szlach­ty szlu­so­wa­ło ko­zac­two, za ko­zac­twem pły­nę­ła czar­nia­wa chłop­ska. Księ­ża ob­rząd­ku wschod­nie­go po­prze­dza­li kon­dukt – wóz suk­nem czar­nem okry­ty i koni parą za­przę­żo­ny. Dzwo­ny ję­cza­ły; co kro­ków pa­rę­set za­trzy­my­wa­no się dla wy­słu­cha­nia ewan­ge­lii, przez ar­chi­je­re­ja czy­ta­nej, przez dia­ków i diacz­ków śpie­wa­nej. Chrze­ścia­nie wy­znań oboj­ga w pier­si się na­boż­nie bili, gło­wy po­chy­la­li i po­szep­tem po­wta­rza­li:

– Du­szy tej spra­wie­dli­wej, co do Cie­bie Pa­nie, ode­szła, daj świa­tłość wie­ku­istą…

Śród od­pro­wa­dza­ją­cych ją do miej­sca spo­czy­wa­nia wiecz­ne­go znaj­do­wa­li się: i pod­sta­ro­ści i pan Mi­chał. Szli je­den obok dru­gie­go – ten but­ny, z gło­wą do góry pod­nie­sio­ną, ten po­ohy­lo­ny, po­kor­ny, świe­cą­cy ły­si­ną, obej­mu­ją­cą łeb jego cał­ko­wi­cie pra­wie. Kon­dukt po­grze­bo­wy prze­cią­gał mimo dwor­ku tego ostat­nie­go. W okien­ku, wpół sze­re­ga­mi malw roz­kwi­tłych za­ma­sko­wa­na, sta­ła pan­na He­le­na. Sta­ła i pła­ka­ła – rzew­nie pła­ka­ła. Łza jej łzę po­bi­ja­ła – jak to po­wia­da­ją. Pan Chmiel­nic­ki, tuż za wo­zem idą­cy po­mię­dzy Ju­ra­siem z jed­nej, a cór­ką z dru­giej stro­ny, rzu­cił na nią z po­de­łba spoj­rze­nie uko­śne. Ona nie wi­dzia­ła snadź spoj­rze­nia tego, jak nie wi­dzia­ła spoj­rze­nia po­da­ta­ro­ście­go, któ­ry ją okiem zmie­rzył. Wzrok jej, w trum­nę niby wbi­ty, za trum­ną szedł, póki ją wi­dać przez okien­ko było, a gdy zni­kła, od­wró­cił się i spo­czął na ob­li­czu sta­rej, bar­dzo sta­rej ko­bie­ty, obok ze zło­żo­ne­mi sie­dzą­cej rę­ka­mi.

– Ot, bab­ko… ot, tak to.… – ode­zwa­ła się, oczy so­bie far­tu­chem ob­cie­ra­jąc.

– Ano… – od­rze­kła za­gab­nię­ta – lu­dzie ro­dzą się i umie­ra­ją…

– Onaż-bo jesz­cze żyć mo­gła… – śród zaj­ścia się pła­czem prze­mó­wi­ła pan­na.

– Li­czy­ła lat tro­che wię­cej, ani­że­li po­ło­wa tych, com ja prze­ży­ła…

– Mło­da była…

– Nie sta­ra… no i w roz­ko­szach żyła…

– Oj… ta­kież to roz­ko­sze!… – od­par­ła pan­na He­le­na to­nem, w któ­rym prze­cze­nie za­brzmia­ło.

– Ste­po­wicz­ki, co do nas, za ży­cia, "mo­je­go"… daj mu Pa­nie świa­tło wiecz­ne!… na fu­tor się scho­dzi­ły, na­roz­po­wia­dać się do­syć nie mo­gły o do­stat­kach w Sub­o­to­wie…

– Na do­stat­kach nie bra­kło, ale nie do­sta­wa­ło…

– Cze­go?… – za­py­ta­ła sta­ra, gdy pan­na He­le­na nie do­po­wia­da­ła wy­ra­zu, co na ję­zy­ku jej wi­siał.

– Ach!… – wes­tchnę­ła – o te­ra­by dłu­go roz­po­wia­dać po­trze­ba…

– Za­tę­sch­ni­ła, sły­szę, za sy­nem star­szym, któ­ry gdzieś po świe­cie man­dru­je… Za­tę­sch­ni­ła sie­ro­ta… Tę­sch­no­ta za­bi­ja nie­kie­dy…

– Tak… za­pew­ne… ale…

– A na tę­sch­no­tę – cią­gnę­ła sta­rusz­ka, nie zwa­ża­jąc na wtręt pan­ny He­le­ny – nie masz le­kar­stwa in­ne­go, tyl­ko pra­ca… Jej pani wiel­kiej, le­kar­stwa tego bra­kło… Ot, na ten przy­kład, ja… Od­umarł mnie Ni­czy­pór mój i tę­sch­ni­ła­bym, och! za nim, gdy­bym pa­nią była… Zo­sta­łam sama, sa­miu­teń­ka na świe­cie… No… i… cóż?… Pra­cu­ję i po­cie­szam się; tyl­ko – do­da­ła – te hro­szi mi za­wa­dza­ją… Otó­żem ja i przy­szła do ta­tuń­cia twe­go: niech on po­ra­dzi co… Wszak to two­ję, ja­sku­łecz­ko ty moja…

Wy­ra­zy ostat­nie ce­cho­wa­ła rzew­ność ser­decz­na.

– Nie­bosz­czyk mój – pra­wi­ła da­lej – przed sko­na­niem sa­mem, upo­mi­nał mnie, aże­bym miej­sce po­ka­za­ła, aby nie odzie­dzi­czył tego wie­czy­sty… Szko­da­by było… Prze­zna­czy­li­śmy to dla cie­bie, nie­bosz­czyk mój i ja; a ty, jak tam ze­chcesz so­bie: ze­chcesz hro­szi w zie­mi zo­sta­wić, aże­by się nie ro­ze­szły, zo­sta­ną; nie ze­chcesz… za­bie­rzesz… One się to­bie przy­dać mogą.. Dziew­czy­na z wia­nem wy­bie­ra so­bie lu­be­go ta­kie­go, jaki jej się po­do­ba, a nie idzie za ta­kie­go, za któ­re­go­by iść nie chcia­ła…

Pan­na He­le­na z roz­tar­gnie­niem, spo­wo­do­wa­nem wi­do­kiem po­grze­bu, słu­cha­ła ga – da­ni­ny sta­rusz­ki, któ­ra nie kim in­nym była, jeno ową babą Mo­trą z fu­to­ru, co przed laty przy­gar­nę­ła do ser­ca swe­go pana Mi­cha­ła dla dziec­ka ma­lu­sie­go. Dziec­ko to wy­ro­sło na pan­nę słusz­ną i ślio­zną, och! ślicz­ną; a pan­na ta mia­ła już za sobą prze­szłość, wpraw­dzie nie na­der dłu­gą, ale na­kar­bo­wa­ną kar­ba­mi do­syć głę­bo­kie­mi.

Kar­by owe po­cho­dzi­ły ztąd, że – taką ślicz­ną była!

Jej, albo ra­czej na­tu­ry, co ją w po­nę­tę tak hoj­nie wy­po­sa­ży­ła, była to wina.

Dzię­ki wi­nie tej, sta­ją się ona przed­mio­tem za­lo­tów ze stro­ny wszyst­kich tych pra­wie, co do za­le­ca­nia się do gład­kich bia­łych głów pra­wo nie­ja­kia ro­ścić mo­gli. Ta­kich, tak w oko­li­cy Czyh­ry­niu, jak w Czyh­ry­niu sa­mym, ja­ko­też po­mię­dzy tymi, co się przez mia­sto prze­su­wa­li, licz­ba była nie mała. Raz po raz tra­fił się ktoś, co, jak sko­ro zo­czył cudo nie pan­nę, wnet na­sta­wiał się do sma­le­nia cho­le­wek. Z za­lot­ni­ków wszak­że ro­dza­iu tego, rzad­ki jeno pro­gi dwor­ku prze­kra­czał; część więk­sza ota­cza­ła dwo­rek łań­cu­chem war­ty niby, krą­żą­cej do­ko­ła i lu­zu­ją­cej się nie­ustan­nie pra­wie. Ej, stro­iliż war­tow­ni­cy ci miny!… po­ma­ga­jąc so­bie, ten kon­tu­szem, wło­żo­nym w spo­sób, po­sta­wie szyk na­da­ją­cy, ów spin­ką za­wie­si­sty, tam­ten cho­le­wa­mi mało że nie pań­skie­mi, inny koł­pa­kiem na bok zwi­sa­ją­cym, inny znów pod­krę­ca­niem wą­sów ba­ra­banc­kich. Cho­dzi­ło im – o co?… – o zwró­ce­nie na sie­bie uwa­gi gład­kiej pan­ny: o nic wię­cej. Krą­ży­li prze­to, za­cho­dzi­li, za­trzy­my­wa­li się, zwra­ca­jąc po­sta­cie swo­je ku okien­kom, to fron­tem, to bo­kiem, sło­wem, ba­so­wa­li. Wszyst­ko to ato­li nie przy­da­wa­ło się na nic. Gdy się ob­lę­że­nie to roz­po­czę­ło, pan­na He­le­na za­in­te­re­so­wa­ła się ta­ko­wem. Kie­dy ka­wa­le­ro­wie z ze­wnątrz z da­le­ka za­glą­da­li, ona z we­wnątrz z ukry­cia wy­glą­da­ła. Ry­chło ato­li gra ta spo­wsze­dnia­ła, jak po­wsze­dnie­ją hoł­dy wszel­kie. Pan­na He­le­na na ga­chów ze­wnętrz­nych pa­trzeć się nie ra­czy­ła; tych zaś, co próg pod tym lub in­nym prze­kra­cza­li pre­tek­stem, w ten przyj­mo­wa­ła spo­sób, że się im naj­czę­ściej nie po­ka­zy­wa­ła. Ach! bo mia­ła prze­szłość na­kar­bo­wa­ną.

Trzy kar­by…

Ale – do kar­bów tych po­wró­ci­my jesz­cze, uła­twiw­szy się pier­wej z babą Mo­trą.

Sta­rusz­ka pra­wi­ła, pan­na He­le­na słu­cha­ła pó­lu­chem, po­zo­sta­jąc pod wra­że­niem po­grze­bu pani Chmiel­nio­kiej, po­grze­bu, któ­ry prze­jął ją do głę­bi, któ­ry du­szą jej wstrzą­snął, któ­ry od­dzia­łał na nią tak, jak od­dzia­ły­wa wy­rzut su­mie­nia. Sta­wa­ła, sia­da­ła, po izbie cho­dzi­ła; nie­po­kój tra­pił ją wi­docz­nie. Baba po­wia­da­ła, że przy­szła do mia­sta na mo­men­cik tyl­ko, że chcia­ła­by się, co do pie­nię­dzy za­ko­pa­nych, z pa­nem Mi­cha­łem po­ro­zu­mieć i że po­wra­cać co naj­ry­chlej musi, wszyst­ko bo­wiem na fu­to­rze na bo­żej zo­sta­wi­ła woli; do­da­ła w koń­cu:

– To szczę­ście, żem cie­bie, ser­ce, w domu za­sta­ła… żeś ty na po­grzeb ten nie po­szła… – i za­py­ta­ła: – Cze­muś ty na po­grzeb nie po­szła?…

Za­py­ta­nie to zmie­sza­ło pan­nę He­le­nę.

– Nie po­szłam… – bąk­nę­ła i od­chrząk­nę­ła.

– Oj­ciec wzią­śó nie chciał?…

– Nie… nie to… ale… Tak… Gło­wa mnie od rana bo­la­ła…

– Bo­la­ła cię głów­ka… – rze­kła sta­rusz­ka z ak­cen­tem tro­skli­wo­ści w gło­sie. – O, ży­cie ty moję… A czy czę­sto głów­ka cię boli?…

– Czę­sto…. nie… Kie­dy nie­kie­dy…

– Może to­bie na ser­cu leży tro­ska jaka?… Znów za­py­ta­nie za­fra­so­wa­ło ją.

– Nie wiem… hm… – od­rze­kła, od­chrząk­nąw­szy z ci­cha.

– Warz so­bie zie­le ja­kie i pij, tyl­ko nie lu­by­stek… Lu­byst­ku nie warz, niech cię Pan Bóg bro­ni… i bez tego bo­wiem bę­dziesz z tem mia­ła kło­po­tów nie­ma­ło… A może masz już?… he?…

– Och! ba­buń­ciu… – wes­tchnę­ła dziew­czy­na.

– Zdraj­ca jaki?… co?…

– Et… – ręką od nie­chce­nia zlek­ka mach­nę­ła.

– Toż to jam się spo­dzie­wa­ła tego. "Nie­da­rem­nie Pan Bóg dał ci oczy czar­ne i kosy ruse… Ha!… Na to rady nie ma in­nej, jak ma­chor­ka do­bra, któ­ra­by umia­ła, jak na­le­ży, od­lać, od­szep­tać i zli­zać… Bo i po­mię­dzy zna­obor­ka­mi: jest jed­na taka, co umie, dru­ga, co nie umie… Jak jaka… Inna, jak ci zli­że, to…

Gie­stem do­koń­czy­ła, gie­stem, któ­ry ozna­czać miał, jak zli­za­nie za­bez­pie­czy prze­ciw­ko za­my­słom i za­ma­chom, zkąd­by nie po­cho­dzi­ły ta­ko­we.

I pra­wi­ła da­lej:

– Otóż ty zna­chor­kę za­wo­łaj do sie­bie, roz­po­wiedz jej, co i jak, a ona be­dzie już wie­dzia­ła, jak za­ra­dzić… Nie zwłócz jeno… Z rze­oza­mi ta­kie­mi żar­to­wać nie moż­na, to­bie zwłasz­cza, ser­deń­ko ty moje, co je­steś, niby ta zo­rza ja­sna… Na cie­bie pa­trzą z za­zdro­ścią, a z za­zdro­ści idą złe oczy, a złe oczy ro­bią dziew­czę­tom szko­dy naj­wię­cej… Oj!… gdy­by nie złe oczy…

Pod­par­ła so­bie ba­bi­na dło­nią bro­dę i za* du­ma­ła się.

Z ze­wnątrz do­cho­dził do izby od­głos ję­cze­nia dzwo­nów, któ­ry dzwo­nił w po­wie­trzu echem po­nu­rem, mu­zy­ką po­grze­bo­wą, prze­cią­głą, prze­wle­kłą, łza­mi nie­ja­ko na­brzmia­łą. Baba Mo­tra w za­du­mie swo­jej na­tchnę­ła się snadź na mu­zy­kę tę, w ten bo­wiem po chwi­li ode­zwa­ła się spo­sób:

– Gdy ja umrę nie bę­dzie dzwo­nie­nia ta­kie­go… Na po­grze­bie moim wiatr w ba­dy­le za­dzwo­ni…

– Ba­bu­siu!… – za­in­ter­pe­lo­wa­ła ją pan­na He­le­na, któ­rą ude­rzył dziw­nie smut­ny ton, ja­kim baba Mo­tra wy­mó­wi­ła wy­ra­zy po­wyż­sze.

– A cóż!… Czy nie?… Umrę prze­cie i to nie­ba­wem… Na­ży­łam się tyle!… Dla­te­goż to jam się tu przy­plą­ta­ła, aże­by nie za­brać ze sobą do gro­bu wia­do­mo­ści o miej­scu, gdzie pie­nią­dze za­ko­pa­ne… Że­byż to je­go­mość po­wró­ci­li co ry­chlej.,.

Gdy ostat­nie­go do­ma­wia­ła wy­ra­ża, od­głos dzwo­nie­nia cich­nąć po­czął po­wo­li, rwał się, hu­czał jesz­cze drga­niem po­wie­trza, roz­le­wał się, wresz­cie ustał.

– Ot… i zie­mią przy­sy­pa­li… ode­zwa­ła się sta­ra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: