- W empik go
Z ciężkich dni. Tom 1 - ebook
Z ciężkich dni. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Smutnym był pozór łanów polskich w roku pańskim 1674. Role odłogowały. Odłogowanie dziwny jakiś nosiło na sobie charakter – charakter opuszczenia, zaniedbania, zrzeczenia się plonów pożytek niosących dla bujnych chwastów i burzanów, które okiem nie objęte zalegały obszary. Pierwsze ustąpiły miejsca drugim, jakby wskutek walki pomiędzy pierwiastkiem dobrego a złego, zakończonej tryumfem tego ostatniego. Chwasty rozsiadły się szeroko istnemi lasami, złożonemi z roślin rozmaitych, pomiędzy któremi królował bodiak o zawoju czerwonym, grubopienny, gałęziami rozramieniony, szorstki i twardy. Bodiak odegrywał rolę dębu. Obok niego bujało chwastów mnóstwo, przedstawiających kolor zielony, w odcieniach rozmaitych, od bladego zaczynając, na ciemnym kończąc. Czerwonemu zawojowi ukraińskiego kaktusa odpowiadały kielichy, dzwony i kity, zabarwione na biało, na fioletowo, na brunatno, na pomarańczowo, na żółto. Żółtej barwy było najwięcej, wyskakiwała ona najwyżej i rzucała się w oczy najbardziej, pochodząc od smukłych dziewann od góry do dołu kwieciem oblepionych, stojących niby na straży w szyku, znaczącym się kwadratowo. Zdawało się, jakoby ręka ludzka umyślnie przestrzenie niezmierne obsiewała brzegami dziewanną, dla jakowegoś celu tajemniczego, nadając obsiewaniu owemu kształty mniej więcej regularne. Żółte szeregi ciągnęły się długo, przypatrując się zaś onym dostrzegać się dawała w miejscach niektórych podwójność, uformowana w ten sposób, że szereg jeden zbliżonym był do drugiego na odległość kroków kilku i pomiędzy niemi ciągnął się smug trawy, takiej samej jak ta co rośnie na stepach. Przypatrując się zaś jeszcze pilniej, dostrzegać się dawała ta osobliwość, że przestrzenie chwastami zarosłe przedstawiały się pod postacią ról zaodłogowanych; smugi zaś trawą okryte miały grunt twardy, dziewiczy, lemieszem nie tknięty i szły śród dziewann w liniach długich, załamujących się pod kątami prostemi. Dziewanny spodem podszywała tak zwana owsiuha , gęsto porastająca krajami, dalej zaś ustępująca miejsca pojedyńczo lub kępkami sterczącym pośród burzanów kłosom żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa, których obecność w tym chwastów tłumie zdziwienie sprawiała.
Przestrzenie burzanami okryte, były to łany zapuszczone, smugi trawą porosłe – suglówki.
Na polach wiało pustką, którą smętnym jakimś kolorytem powlekała pora jesienna, acz pogodna. Zaludnienia nie znać było wcale; jedyny onego objaw stanowił szlak szeroki, przerzynający się środkiem pól opuszczonych, i dymiący kurzawą przez lada wietrzyk wzbijaną. Obok szlaku, tu i ówdzie, wznosił się kopiec, tu i ówdzie sterczał krzyż drewniany. Zresztą pustka. Stanąwszy zaś na kopcu i obejrzawszy się dokoła, siniała dal, a w niej majaczyły lasy, utopione jakby w mgle szafirowej.
Stańmyż na kopcu i obejrzyjmy się dokoła.
I pusto, i cicho, i smutno, a tem smutniej, że widzisz iż życie tu istniało przed czasem niedawnym, lecz nagle ustało.
Idź w burzany, szukaj życia, tam je znajdziesz, i to, nie tylko pod postacią bezpiecznie przechadzających się kuropatw, spokojnie wylęgającego się zająca, niedbale myszkującego lisa, lub też rozwalonego w cieniu wilka, ale pod postacią ludzi, ludzi pracujących.
Było ich dziewięcioro: sześć kobiet, trzech mężczyzn. Troje z nich wyglądało z waszecia, a mianowicie, siwy jeden jegomość w podszarzałym z założonemi za pas połami żupanie i dwie jejmości w czepcach, w kacawajach i w spódnicach perkalowych, jedna stara, druga w sile wieku niewieściego. Reszta, dwóch mężczyzn i pięć niewiast, wydawało ubiorem ludzi należących do klasy wieśniaczej. Mężczyźni byli to dziadowie, kobiety przedstawiały rozmaitość pod względem wieku, idącą od lat ośmnastu – dziewiętnastu, malujących się na postaci dziewczyny jednej czarnobrewej, szykownej a przystojnej, do lat sześćdziesięciu, które dźwigała na sobie najstarsza śród wieśniaczek.
Cóż ludzie ci w burzanach robili?
Zajmowali się zbiorem zboża padalicznego. Każdy z gromadki tej miał na sobie przewieszoną przez ramię torbę, do której, zrywając kłosy żytnie i rozcierając takowe w dłoniach, czyste zsypywał ziarno. Wśród żyta trafiał się i jęczmień i owies. I to także szło do torby, ale nie do każdej. Jęczmień i owies zbierało osób parę, które zato kłosów żytnich nie zrywały, zostawiając je innym.
Robocizna ta odbywała się w cichości i spokoju. Robotnicy rzadkim szeregiem, pojedyńczo rozsypani, idąc w zygzaki, posuwali się powoli ku szlakowi, z którego, wpatrując się pilnie w przestrzeń burzanami okrytą, widać było kiedy niekiedy głowę ludzką, podnoszącą się do góry i spoglądającą uważnie wzdłuż traktu, ciągnącego się w kierunku słońca, od wschodu na zachód. Przedmiotem osobliwej uwagi ich była strona zachodnia, ta mianowicie ku której chyliło się słońce, którego ukośne promienie wzrok raziły, tak że spoglądający musieli sobie oczy dłoniami przysłaniać. Spoglądali uważnie, jakby czegoś ztamtąd wyczekiwali. Stary szczególnie jegomość, zajmujący w szeregu skrajne prawe skrzydło, zwracał na szlak baczenie, w momentach zwłaszcza gdy się na takowym tuman kurzawy wzbijał. W chwilach takich nie tylko wzrok wytężał, lecz i słuch nastawiał, i gdy się przekonywał, że tuman jest wiatru następstwem – mówił sam do siebie:
– Nie jeszcze… A przecie, jużby z powrotem ciągnąć powinni…
Rzekłszy to, brał się napowrót do roboty.
Toż samo, o jakich sto kroków na lewo od niego zrywający kłosy dziad czynił. I ten baczenie na trakt zwracał, roboty sobie nie przerywając.
Nagle, jegomość i dziad głowy razem podnieśli, czoła zmarszczyli i przez chwilkę nasłuchiwali.
– Hm… – mruknął jeden i drugi z tym akcentem, który oznacza niepewność.
Po chwili znów obydwa razem postawę nasłuchującą przybrali. Dziad zmarszczył się i głową wstrząsnął, a roboty nie zaniechując, zbliżać się powoli począł ku szlachcicowi, który ze swojej strony, ku niemu się zbliżał. Po niejakimś czasie zeszli się. Gdy się znajdowali o kilka jeden od drugiego kroków, znów się wyprostowali i słuchy natężyli:
– A co, jegomość?… – zagabnął dziad.
– Słyszysz?… – zapytał jegomość.
– Ono w tej niby stronie… – rzekł dziad, palcem przed siebie ukazując.
– Hm?… – mruknął szlachcic i iść począł we wskazanym kierunku.
Dziad uczynił to samo. Nie uszli kroków kilkunastu, kiedy o słuchy ich obiło się wyraźne jękliwe stękanie, połączone z wymawianiem wyrazów pojedyńczych, znamionujących wzywanie Boga. Przyspieszyli chodu i zrobiwszy jeszcze kroków kilkanaście, znaleźli się w obec leżącej w burzanach niewiasty, znajdującej się w najopłakańszem, jak tylko wyobrazić sobie można, położeniu. Odzież na niej, bogata i wykwintna, zakurzona, zabłocona, i podarta, zaledwie ją okrywała; nogi bose i pokaleczone; na głowie chusta z grubego płótna, okrywająca bujne płowego koloru warkocze, skudlaczone i bodiakami nabite; twarz blada, wychudła, a delikatna; oczy duże, zaognione; usta spieczone.
– O Boże!… – westchnęła, gdy szlachcica i dziada nad sobą ujrzała.
– Niech będzie pochwalony… – odezwał się pierwszy.
– Wody… och!… wody… – odrzekła. Dziad się wnet zwrócił i składając w trąbkę dłonie przy ustach – zawołał:
– Kuku!…
Zawołał trzykrotnie. Przysiągłbyś, że to kukułka kuka i tylko byłbyś zdziwiony, zkąd się wzięła ona w burzanach w niewłaściwej roku porze.
Zaledwie kukanie dziada przebrzmiało, aliści pojawiać się poczęli robotnicy, przychodząc pospiesznie. Najpierwsza przybiegła dziewczyna czarnobrewa. Dziad do niej:
– Pokwap-no się, Nastko, z wodą!…
Dziewczyna oddaliła się wnet.
Po niej przyszła jedna z dwóch szlachcianek i natychmiast obok leżącej na ziemi przysiadła. Po tej przyciągnęła baba i uczyniła toż samo.
Leżąca na ziemi odezwała się:
– Wody… ach!… wody…
– Poszła już Nastka… – była szlachcianki odpowiedź. Nie widać jak powróci i wody przyniesie…
– Ach!… – stęknęła kobieta.
Robotnice ją tymczasem otaczały, ze współczuciem na nią patrząc. Wkrótce przybiegła dziewczyna, niosąc w ręku tykwę, zwitkiem z trawy zatkniętą. Na widok tykwy, kobieta podniosła się, ramiona wyciągnęła i oblicze uśmiechem pożądliwości oblała.
– Niech jeno nie pije na raz… – odezwał się dziad.
– Niech chlebem zakąsza… – dodał szlachcic stary.
Po słowach tych, szlachcic, dziad i wszyscy robotnicy odeszli, z wyjątkiem starszej z dwóch szlachcianek, która przy nieznajomej pozostała i łagodnem do niej przemawiała słowem. Zrazu chodziło o to tylko, ażeby zastosować się do rady szlachcica i dziada, która się nieznajomej nie podobała.
– Wody!… – wołała sięgając po tykwę, wody!… Pali!…
Szlachcianka broniła jej pić dużo na raz jeden.
– Nie można, serce… – mówiła – nie można, duszko… Przekąś i napij się…
Podawała chleb razowy, który nieznajoma odpychała; dała się jednak przekonać. Chleb wodą zapijała. Piła z łapczywością, którą w niej szlachcianka moderować usiłowała.
– Zaszkodzić ci to może… – perswadowała.
– Kiedyć mnie pali… pali! – była nieznajomej odpowiedź.
– Właśnie też… spragnioną jesteś zbytecznie…
– Och!… pali… pali… piecze…
– I zgłodniałą również być musisz… – odrzekła szlachcianka ze spółczuciem.
– Ach!… – odparła nieznajoma.
– Zdaleka Pan Bóg prowadzi?…
– Czy zdaleka?… mój Boże!… – odparła zapytana, obcierając sobie dłonią oczy, jakby dlatego, ażeby widzieć jaśniej. O! zdaleka… Lwów. Tarnopol. Wody!…
– rzekła prośby tonem – choć kropelkę…
– Przekąśze chleba kawałeczek… – odpowiedziała szlachcianka.
Nieznajoma zjadła kawałek podanego jej chleba, pociągnęła z tykwy haustów kilka i teraz dopiero podziękowała.
Podziękowawszy, dłonie złożyła, jak do modlitwy.
I modlić się poczęła po cichu. Szlachcianka głowę spuściła.
Po chwili nieznajoma, westchnąwszy z głębi piersi, zaczęła:
– Oto drugi dzień już, biegnę bez pamięci… nie wiem dokąd… Od dni dwóch nie widziałam człowieka żadnego… Gdzie jestem?…
– Jesteś… – odpowiedziała szlachcianka z zakłopotaniem niejakiem – jesteś… u ludzi, co ci szczerem sercem pomocną podadzą rękę…
Nieznajoma westchnęła, biednem okiem w koło zatoczyła i udźwignąć się chciała. Lecz siły jej nie dopisały. Zachwiała się i pochyliła w objęcia szlachcianki, która ją do siebie przygarnęła, tuląc, niby córkę własną.
– Słaba jesteś i znużona…
– Wstać nie mog… Chciałabym iść dalej…
– Dokąd?…
– Nie wiem… Potrzeba mi iść… uciekać… uciekać… Ach! – zawołała w końcu głosem przerażenia.
– Nie lękaj się… Nie masz się obawiać czego…
– Tatarzy!… Tatarzy!… Czy Tatarów w stronie tej nie ma?…
– Nie ma ich obecnie… nie widać… Przewaliła się ta nawałnica…
– O !… niewiasto dobra!… – zawołała nieznajoma głosem błagalnym – nie odstępuj mnie… Byłam sama przez dni dwa… sama jedna… Jakże to ciężko być samą!… Chcę wstać… iść… uciekać…
Plątanina w mowie poznać dała jejmości, że nie dopyta się o nic; nie rozpytywała więc, a tylko usiłowała wpłynąć na nieznajomą w sposób uspokajający.
– Bądź spokojną… – mówiła. – Tatarów tu nie ma… Jeżeli pokazują się, to na szlaku… przeciągną i do nas nie zaglądają… Do nas nie zaglądają, bośmy osiedli na ustroniu i oni drogi do futoru nie znają… Jegomość przytem ma baczenie… do futoru ztąd niedaleko… Niezabawem, jak ino słoń – ko zachodzić pocznie, zejdziemy z pola i ciebie zabierzemy z sobą… Bądź spokojna i dobrej myśli…
– Tak stara jejmość przemawiała do kobiety, która pozostawała w stanie obłąkania, pochodzącego nie z utraty równowagi umysłowej, ale z wyglądającej jej z oczów i z postaci całej gorączki. Ogniem od niej niosło. Jejmość otulała ją, przemawiała do niej, aż nadszedł jegomość i zapytał:
– No i cóż?…
– Zdaje się – odrzekła – że ona nie dojdzie sama… Paniątko jakieś… znękane, biedne i zbiedzone… Nie można się jej dopytać, zkąd i jak?…
– Ph!… – odparł jegomość. – Zkąd i jak… o to mniejsza… Jak jaskółka powrót wiosny, tak ona powrót nawały tatarskiej zapowiada… Ani chybi, wymknęła się z czambułu, który nie dziś to jutro zawita w te strony… zabierajmyż ją i do domu chodźmy…
– Chodź, lubko – odezwała się do niej szlachcianka. – Wstań… chodźmy…
– Ha?… co? – zapytała. – Wojewodzina?
I ręce wyciągnęła.
– Wojewodzina?… ha?… Czy to ty, Prokopie serce?… Poczekaj trochę… Gdzie ta flaszeczką z wodą święconą?
gdzie?… Chrzczę ciebie… chrzczę ciebie… a !… imię!… imię chrzestne! wojewodzina… Szlachcic stary patrzał, głową pokiwał i rzekł:
– Nieprzytomna: w malignie biedaczka bredzi…
– Bredzi… – szlachcianka na to. – Ale jak ona na futor zajdzie?
– A no… Jak zajdzie?… Juźci, rzucać jej nie godzi się… Zaprowadzimy…
Odwrócił się, dłonie w trąbkę przy ustach złożył i zakukał.
Na kukanie to, zeszli się niebawem robotnicy i robotnice wszystkie i udecydowanem wnet zostało odprowadzenie, w potrzebie zaś odniesienie nieznajomej. W zastosowaniu, to ostatnie jeno możliwem się okazało. Kobieta, na nogach postawiona, utrzymać się na takowych o sile własnej nie mogła. Nie mogła też i iść, na kimś wsparta. Podstawiały się jej Nastka i druga dziewczyna, podstawiały się mołodycy. Po próbach, które się daremnemi okazały, skończyło się natem, że ją najprzód jegomość wziął na plecy, następnie jegomościa zluzował dziad jeden, tego zaś dziad drugi, którego znów wyręczył jegomość. Każdy niósł staj parę, uginając się pod ciężarem, który nie był zbyt ciężkim, ale na barki młode. Starcy nużyli się, dźwigali jednak i dawne dzieje przypominali jeszcze.
– Ej ha!… – odezwał się z dziadów jeden – żeby mi tak lat ze trzydzieści z bark ubyło, tobym z wyskokiem niósł tę panią młodą…
– Ja bo taki nosił, jakiem był młodszy – odezwał się drugi – ale to temu już dawno, dawno… jak jeszcze Chmielniczenko pod Zbarażem stał i kniazia Jaremę szturmował, a my po miastach ta po siołach plądrowali. Hej ha!… otóż to czasy były…
– He, he – odparł pierwszy. Czasy… czasy… Była pilawiecka… przeminęła;… była berestecka… przeminęła… Było się i na wozie i pod wozem… Starość przyszła i ot, my dwaj, z pod Pilawie i z pod Beresteczka, znów z Lachem za jedno… i to, aż tu… na świata skraju…
Coś miał na to odpowiedzieć szlachcic stary, gdy nagle uwagę wszystkich zwrócił na siebie śpiew głośny, męzki, rozchodzący się w powietrzu. Na głos ten, niewiasty pierzchły w burzany, mężczyźni usunęli się z chorą i przysiedli nieopodal. Śpiew zbliżał się. Jeden z dziadów wstał, wyprostował się i rzekł:
– Bodajbym ogłuchł, jeżeli to nie Jurek!… Ale, co mu się stało, że śpiewa tak głośno, jakby chciał Tatarliugom dać znać, że w tej stronie ludzie mieszkają…
Dziad drugi i szlachcic podnieśli się także, wyszli nieco naprzód i niebawem doczekali się przybycia jeźdca, który jechał stępem i wyśpiewywał głośno. Gdy zoczył stojących, wnet z konia zsiadł, a zbliżając się do szlachcica starego, w rękę go pocałował. Szlachcic nad głową jego znak krzyża, zrobił.
Nowoprzybyły, pod względem wieku należał do pokolenia młodego, licząc nie więcej zapewne jak lat trzydzieści; co się zaś stanu tyczy, kwestja ta rozstrzygać się dawała od oka, wyglądał bowiem po rycersku, a rycerstwo w czasach owych, w krainie, która nam za ramy opowiadania służy, tak się dawne z nowem pomięszało, że trudno było rozpoznać ze stroju i z miny, kto szlachcic, kto chłop, kto posiada antenatów szereg długi, kto rozpoczyna ród osobą własną. Młody człowiek, Jurkiem przez dziada nazwany, z miny patrzał na zucha, był dorodny, miał wąs zawiesisty i wejrzenie zuchwałe; okrywał go żupan szaraczkowy, opasany pasem wełnianym, za którym sterczał pistolet i od którego wisiała szabla zakrzywiona w pochwie skórzanej; z za piec sterczała mu rusznica, przybory do której, pod postacią rożka na proch i worka na kule, przy prawem wahały się biodrze; w ręku niósł dzidę bez proporca, którą z konia zsiadłszy w ziemię wetknął; głowę pokrywała czapka barania z denkiem sukiennem. Ta mina i ten strój mogły tak dobrze oznaczać szlachcica, jak kozaka i nie bylibyśmy w możności zdefiniować stanu społecznego, do którego Jurek należał, gdyby nie to, że starego jegomości tatkiem nazwał. – Cóż u licha… – zagadnął ten ostatni – hałasy sprawiasz takie!….
– Jakie hałasy tatku… – odrzekł młody człowiek.
– Ano… śpiewasz na całe gardło, jakbyś nie wiedział, że Tatary mają słuch bystry.
– Wiem o tem, wiem jednak niemniej i o tem, że słuch ich na milę nie sięga…
– Na milę… a?… Są więc w pobliżu?
– Stoją za Popieluchami… rozłożyli się na noc…
– Dużo ich?… – zapytał jeden z dziadów.