Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z ciężkich dni. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z ciężkich dni. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. NIE­ZNA­JO­MA.

Smut­nym był po­zór ła­nów pol­skich w roku pań­skim 1674. Role odło­go­wa­ły. Odło­go­wa­nie dziw­ny ja­kiś no­si­ło na so­bie cha­rak­ter – cha­rak­ter opusz­cze­nia, za­nie­dba­nia, zrze­cze­nia się plo­nów po­ży­tek nio­są­cych dla buj­nych chwa­stów i bu­rza­nów, któ­re okiem nie ob­ję­te za­le­ga­ły ob­sza­ry. Pierw­sze ustą­pi­ły miej­sca dru­gim, jak­by wsku­tek wal­ki po­mię­dzy pier­wiast­kiem do­bre­go a złe­go, za­koń­czo­nej try­um­fem tego ostat­nie­go. Chwa­sty roz­sia­dły się sze­ro­ko ist­ne­mi la­sa­mi, zło­żo­ne­mi z ro­ślin roz­ma­itych, po­mię­dzy któ­re­mi kró­lo­wał bo­diak o za­wo­ju czer­wo­nym, gru­bo­pien­ny, ga­łę­zia­mi roz­ra­mie­nio­ny, szorst­ki i twar­dy. Bo­diak ode­gry­wał rolę dębu. Obok nie­go bu­ja­ło chwa­stów mnó­stwo, przed­sta­wia­ją­cych ko­lor zie­lo­ny, w od­cie­niach roz­ma­itych, od bla­de­go za­czy­na­jąc, na ciem­nym koń­cząc. Czer­wo­ne­mu za­wo­jo­wi ukra­iń­skie­go kak­tu­sa od­po­wia­da­ły kie­li­chy, dzwo­ny i kity, za­bar­wio­ne na bia­ło, na fio­le­to­wo, na bru­nat­no, na po­ma­rań­czo­wo, na żół­to. Żół­tej bar­wy było naj­wię­cej, wy­ska­ki­wa­ła ona naj­wy­żej i rzu­ca­ła się w oczy naj­bar­dziej, po­cho­dząc od smu­kłych dzie­wann od góry do dołu kwie­ciem ob­le­pio­nych, sto­ją­cych niby na stra­ży w szy­ku, zna­czą­cym się kwa­dra­to­wo. Zda­wa­ło się, ja­ko­by ręka ludz­ka umyśl­nie prze­strze­nie nie­zmier­ne ob­sie­wa­ła brze­ga­mi dzie­wan­ną, dla ja­ko­we­goś celu ta­jem­ni­cze­go, na­da­jąc ob­sie­wa­niu owe­mu kształ­ty mniej wię­cej re­gu­lar­ne. Żół­te sze­re­gi cią­gnę­ły się dłu­go, przy­pa­tru­jąc się zaś onym do­strze­gać się da­wa­ła w miej­scach nie­któ­rych po­dwój­ność, ufor­mo­wa­na w ten spo­sób, że sze­reg je­den zbli­żo­nym był do dru­gie­go na od­le­głość kro­ków kil­ku i po­mię­dzy nie­mi cią­gnął się smug tra­wy, ta­kiej sa­mej jak ta co ro­śnie na ste­pach. Przy­pa­tru­jąc się zaś jesz­cze pil­niej, do­strze­gać się da­wa­ła ta oso­bli­wość, że prze­strze­nie chwa­sta­mi za­ro­słe przed­sta­wia­ły się pod po­sta­cią ról za­odło­go­wa­nych; smu­gi zaś tra­wą okry­te mia­ły grunt twar­dy, dzie­wi­czy, le­mie­szem nie tknię­ty i szły śród dzie­wann w li­niach dłu­gich, za­ła­mu­ją­cych się pod ką­ta­mi pro­ste­mi. Dzie­wan­ny spodem pod­szy­wa­ła tak zwa­na owsiu­ha , gę­sto po­ra­sta­ją­ca kra­ja­mi, da­lej zaś ustę­pu­ją­ca miej­sca po­je­dyń­czo lub kęp­ka­mi ster­czą­cym po­śród bu­rza­nów kło­som żyta, psze­ni­cy, jęcz­mie­nia i owsa, któ­rych obec­ność w tym chwa­stów tłu­mie zdzi­wie­nie spra­wia­ła.

Prze­strze­nie bu­rza­na­mi okry­te, były to łany za­pusz­czo­ne, smu­gi tra­wą po­ro­słe – su­glów­ki.

Na po­lach wia­ło pust­ką, któ­rą smęt­nym ja­kimś ko­lo­ry­tem po­wle­ka­ła pora je­sien­na, acz po­god­na. Za­lud­nie­nia nie znać było wca­le; je­dy­ny one­go ob­jaw sta­no­wił szlak sze­ro­ki, prze­rzy­na­ją­cy się środ­kiem pól opusz­czo­nych, i dy­mią­cy ku­rza­wą przez lada wie­trzyk wzbi­ja­ną. Obok szla­ku, tu i ów­dzie, wzno­sił się ko­piec, tu i ów­dzie ster­czał krzyż drew­nia­ny. Zresz­tą pust­ka. Sta­nąw­szy zaś na kop­cu i obej­rzaw­szy się do­ko­ła, si­nia­ła dal, a w niej ma­ja­czy­ły lasy, uto­pio­ne jak­by w mgle sza­fi­ro­wej.

Stań­myż na kop­cu i obej­rzyj­my się do­ko­ła.

I pu­sto, i ci­cho, i smut­no, a tem smut­niej, że wi­dzisz iż ży­cie tu ist­nia­ło przed cza­sem nie­daw­nym, lecz na­gle usta­ło.

Idź w bu­rza­ny, szu­kaj ży­cia, tam je znaj­dziesz, i to, nie tyl­ko pod po­sta­cią bez­piecz­nie prze­cha­dza­ją­cych się ku­ro­patw, spo­koj­nie wy­lę­ga­ją­ce­go się za­ją­ca, nie­dba­le mysz­ku­ją­ce­go lisa, lub też roz­wa­lo­ne­go w cie­niu wil­ka, ale pod po­sta­cią lu­dzi, lu­dzi pra­cu­ją­cych.

Było ich dzie­wię­cio­ro: sześć ko­biet, trzech męż­czyzn. Tro­je z nich wy­glą­da­ło z wa­sze­cia, a mia­no­wi­cie, siwy je­den je­go­mość w pod­sza­rza­łym z za­ło­żo­ne­mi za pas po­ła­mi żu­pa­nie i dwie jej­mo­ści w czep­cach, w ka­ca­wa­jach i w spód­ni­cach per­ka­lo­wych, jed­na sta­ra, dru­ga w sile wie­ku nie­wie­ście­go. Resz­ta, dwóch męż­czyzn i pięć nie­wiast, wy­da­wa­ło ubio­rem lu­dzi na­le­żą­cych do kla­sy wie­śnia­czej. Męż­czyź­ni byli to dzia­do­wie, ko­bie­ty przed­sta­wia­ły roz­ma­itość pod wzglę­dem wie­ku, idą­cą od lat ośm­na­stu – dzie­więt­na­stu, ma­lu­ją­cych się na po­sta­ci dziew­czy­ny jed­nej czar­no­bre­wej, szy­kow­nej a przy­stoj­nej, do lat sześć­dzie­się­ciu, któ­re dźwi­ga­ła na so­bie naj­star­sza śród wie­śnia­czek.

Cóż lu­dzie ci w bu­rza­nach ro­bi­li?

Zaj­mo­wa­li się zbio­rem zbo­ża pa­da­licz­ne­go. Każ­dy z gro­mad­ki tej miał na so­bie prze­wie­szo­ną przez ra­mię tor­bę, do któ­rej, zry­wa­jąc kło­sy żyt­nie i roz­cie­ra­jąc ta­ko­we w dło­niach, czy­ste zsy­py­wał ziar­no. Wśród żyta tra­fiał się i jęcz­mień i owies. I to tak­że szło do tor­by, ale nie do każ­dej. Jęcz­mień i owies zbie­ra­ło osób parę, któ­re zato kło­sów żyt­nich nie zry­wa­ły, zo­sta­wia­jąc je in­nym.

Ro­bo­ci­zna ta od­by­wa­ła się w ci­cho­ści i spo­ko­ju. Ro­bot­ni­cy rzad­kim sze­re­giem, po­je­dyń­czo roz­sy­pa­ni, idąc w zyg­za­ki, po­su­wa­li się po­wo­li ku szla­ko­wi, z któ­re­go, wpa­tru­jąc się pil­nie w prze­strzeń bu­rza­na­mi okry­tą, wi­dać było kie­dy nie­kie­dy gło­wę ludz­ką, pod­no­szą­cą się do góry i spo­glą­da­ją­cą uważ­nie wzdłuż trak­tu, cią­gną­ce­go się w kie­run­ku słoń­ca, od wscho­du na za­chód. Przed­mio­tem oso­bli­wej uwa­gi ich była stro­na za­chod­nia, ta mia­no­wi­cie ku któ­rej chy­li­ło się słoń­ce, któ­re­go uko­śne pro­mie­nie wzrok ra­zi­ły, tak że spo­glą­da­ją­cy mu­sie­li so­bie oczy dło­nia­mi przy­sła­niać. Spo­glą­da­li uważ­nie, jak­by cze­goś ztam­tąd wy­cze­ki­wa­li. Sta­ry szcze­gól­nie je­go­mość, zaj­mu­ją­cy w sze­re­gu skraj­ne pra­we skrzy­dło, zwra­cał na szlak ba­cze­nie, w mo­men­tach zwłasz­cza gdy się na ta­ko­wym tu­man ku­rza­wy wzbi­jał. W chwi­lach ta­kich nie tyl­ko wzrok wy­tę­żał, lecz i słuch na­sta­wiał, i gdy się prze­ko­ny­wał, że tu­man jest wia­tru na­stęp­stwem – mó­wił sam do sie­bie:

– Nie jesz­cze… A prze­cie, już­by z po­wro­tem cią­gnąć po­win­ni…

Rze­kł­szy to, brał się na­po­wrót do ro­bo­ty.

Toż samo, o ja­kich sto kro­ków na lewo od nie­go zry­wa­ją­cy kło­sy dziad czy­nił. I ten ba­cze­nie na trakt zwra­cał, ro­bo­ty so­bie nie prze­ry­wa­jąc.

Na­gle, je­go­mość i dziad gło­wy ra­zem pod­nie­śli, czo­ła zmarsz­czy­li i przez chwil­kę na­słu­chi­wa­li.

– Hm… – mruk­nął je­den i dru­gi z tym ak­cen­tem, któ­ry ozna­cza nie­pew­ność.

Po chwi­li znów oby­dwa ra­zem po­sta­wę na­słu­chu­ją­cą przy­bra­li. Dziad zmarsz­czył się i gło­wą wstrzą­snął, a ro­bo­ty nie za­nie­chu­jąc, zbli­żać się po­wo­li po­czął ku szlach­ci­co­wi, któ­ry ze swo­jej stro­ny, ku nie­mu się zbli­żał. Po nie­ja­kimś cza­sie ze­szli się. Gdy się znaj­do­wa­li o kil­ka je­den od dru­gie­go kro­ków, znów się wy­pro­sto­wa­li i słu­chy na­tę­ży­li:

– A co, je­go­mość?… – za­gab­nął dziad.

– Sły­szysz?… – za­py­tał je­go­mość.

– Ono w tej niby stro­nie… – rzekł dziad, pal­cem przed sie­bie uka­zu­jąc.

– Hm?… – mruk­nął szlach­cic i iść po­czął we wska­za­nym kie­run­ku.

Dziad uczy­nił to samo. Nie uszli kro­ków kil­ku­na­stu, kie­dy o słu­chy ich obi­ło się wy­raź­ne ję­kli­we stę­ka­nie, po­łą­czo­ne z wy­ma­wia­niem wy­ra­zów po­je­dyń­czych, zna­mio­nu­ją­cych wzy­wa­nie Boga. Przy­spie­szy­li cho­du i zro­biw­szy jesz­cze kro­ków kil­ka­na­ście, zna­leź­li się w obec le­żą­cej w bu­rza­nach nie­wia­sty, znaj­du­ją­cej się w naj­opła­kań­szem, jak tyl­ko wy­obra­zić so­bie moż­na, po­ło­że­niu. Odzież na niej, bo­ga­ta i wy­kwint­na, za­ku­rzo­na, za­bło­co­na, i po­dar­ta, za­le­d­wie ją okry­wa­ła; nogi bose i po­ka­le­czo­ne; na gło­wie chu­s­ta z gru­be­go płót­na, okry­wa­ją­ca buj­ne pło­we­go ko­lo­ru war­ko­cze, sku­dla­czo­ne i bo­dia­ka­mi na­bi­te; twarz bla­da, wy­chu­dła, a de­li­kat­na; oczy duże, za­ognio­ne; usta spie­czo­ne.

– O Boże!… – wes­tchnę­ła, gdy szlach­ci­ca i dzia­da nad sobą uj­rza­ła.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny… – ode­zwał się pierw­szy.

– Wody… och!… wody… – od­rze­kła. Dziad się wnet zwró­cił i skła­da­jąc w trąb­kę dło­nie przy ustach – za­wo­łał:

– Kuku!…

Za­wo­łał trzy­krot­nie. Przy­siągł­byś, że to ku­kuł­ka kuka i tyl­ko był­byś zdzi­wio­ny, zkąd się wzię­ła ona w bu­rza­nach w nie­wła­ści­wej roku po­rze.

Za­le­d­wie ku­ka­nie dzia­da prze­brzmia­ło, ali­ści po­ja­wiać się po­czę­li ro­bot­ni­cy, przy­cho­dząc po­spiesz­nie. Naj­pierw­sza przy­bie­gła dziew­czy­na czar­no­bre­wa. Dziad do niej:

– Po­kwap-no się, Na­st­ko, z wodą!…

Dziew­czy­na od­da­li­ła się wnet.

Po niej przy­szła jed­na z dwóch szlach­cia­nek i na­tych­miast obok le­żą­cej na zie­mi przy­sia­dła. Po tej przy­cią­gnę­ła baba i uczy­ni­ła toż samo.

Le­żą­ca na zie­mi ode­zwa­ła się:

– Wody… ach!… wody…

– Po­szła już Na­st­ka… – była szlach­cian­ki od­po­wiedź. Nie wi­dać jak po­wró­ci i wody przy­nie­sie…

– Ach!… – stęk­nę­ła ko­bie­ta.

Ro­bot­ni­ce ją tym­cza­sem ota­cza­ły, ze współ­czu­ciem na nią pa­trząc. Wkrót­ce przy­bie­gła dziew­czy­na, nio­sąc w ręku ty­kwę, zwit­kiem z tra­wy za­tknię­tą. Na wi­dok ty­kwy, ko­bie­ta pod­nio­sła się, ra­mio­na wy­cią­gnę­ła i ob­li­cze uśmie­chem po­żą­dli­wo­ści ob­la­ła.

– Niech jeno nie pije na raz… – ode­zwał się dziad.

– Niech chle­bem za­ką­sza… – do­dał szlach­cic sta­ry.

Po sło­wach tych, szlach­cic, dziad i wszy­scy ro­bot­ni­cy ode­szli, z wy­jąt­kiem star­szej z dwóch szlach­cia­nek, któ­ra przy nie­zna­jo­mej po­zo­sta­ła i ła­god­nem do niej prze­ma­wia­ła sło­wem. Zra­zu cho­dzi­ło o to tyl­ko, aże­by za­sto­so­wać się do rady szlach­ci­ca i dzia­da, któ­ra się nie­zna­jo­mej nie po­do­ba­ła.

– Wody!… – wo­ła­ła się­ga­jąc po ty­kwę, wody!… Pali!…

Szlach­cian­ka bro­ni­ła jej pić dużo na raz je­den.

– Nie moż­na, ser­ce… – mó­wi­ła – nie moż­na, dusz­ko… Prze­kąś i na­pij się…

Po­da­wa­ła chleb ra­zo­wy, któ­ry nie­zna­jo­ma od­py­cha­ła; dała się jed­nak prze­ko­nać. Chleb wodą za­pi­ja­ła. Piła z łap­czy­wo­ścią, któ­rą w niej szlach­cian­ka mo­de­ro­wać usi­ło­wa­ła.

– Za­szko­dzić ci to może… – per­swa­do­wa­ła.

– Kie­dyć mnie pali… pali! – była nie­zna­jo­mej od­po­wiedź.

– Wła­śnie też… spra­gnio­ną je­steś zby­tecz­nie…

– Och!… pali… pali… pie­cze…

– I zgłod­nia­łą rów­nież być mu­sisz… – od­rze­kła szlach­cian­ka ze spół­czu­ciem.

– Ach!… – od­par­ła nie­zna­jo­ma.

– Zda­le­ka Pan Bóg pro­wa­dzi?…

– Czy zda­le­ka?… mój Boże!… – od­par­ła za­py­ta­na, ob­cie­ra­jąc so­bie dło­nią oczy, jak­by dla­te­go, aże­by wi­dzieć ja­śniej. O! zda­le­ka… Lwów. Tar­no­pol. Wody!…

– rze­kła proś­by to­nem – choć kro­pel­kę…

– Prze­kąś­ze chle­ba ka­wa­łe­czek… – od­po­wie­dzia­ła szlach­cian­ka.

Nie­zna­jo­ma zja­dła ka­wa­łek po­da­ne­go jej chle­ba, po­cią­gnę­ła z ty­kwy hau­stów kil­ka i te­raz do­pie­ro po­dzię­ko­wa­ła.

Po­dzię­ko­waw­szy, dło­nie zło­ży­ła, jak do mo­dli­twy.

I mo­dlić się po­czę­ła po ci­chu. Szlach­cian­ka gło­wę spu­ści­ła.

Po chwi­li nie­zna­jo­ma, wes­tchnąw­szy z głę­bi pier­si, za­czę­ła:

– Oto dru­gi dzień już, bie­gnę bez pa­mię­ci… nie wiem do­kąd… Od dni dwóch nie wi­dzia­łam czło­wie­ka żad­ne­go… Gdzie je­stem?…

– Je­steś… – od­po­wie­dzia­ła szlach­cian­ka z za­kło­po­ta­niem nie­ja­kiem – je­steś… u lu­dzi, co ci szcze­rem ser­cem po­moc­ną po­da­dzą rękę…

Nie­zna­jo­ma wes­tchnę­ła, bied­nem okiem w koło za­to­czy­ła i udźwi­gnąć się chcia­ła. Lecz siły jej nie do­pi­sa­ły. Za­chwia­ła się i po­chy­li­ła w ob­ję­cia szlach­cian­ki, któ­ra ją do sie­bie przy­gar­nę­ła, tu­ląc, niby cór­kę wła­sną.

– Sła­ba je­steś i znu­żo­na…

– Wstać nie mog… Chcia­ła­bym iść da­lej…

– Do­kąd?…

– Nie wiem… Po­trze­ba mi iść… ucie­kać… ucie­kać… Ach! – za­wo­ła­ła w koń­cu gło­sem prze­ra­że­nia.

– Nie lę­kaj się… Nie masz się oba­wiać cze­go…

– Ta­ta­rzy!… Ta­ta­rzy!… Czy Ta­ta­rów w stro­nie tej nie ma?…

– Nie ma ich obec­nie… nie wi­dać… Prze­wa­li­ła się ta na­wał­ni­ca…

– O !… nie­wia­sto do­bra!… – za­wo­ła­ła nie­zna­jo­ma gło­sem bła­gal­nym – nie od­stę­puj mnie… By­łam sama przez dni dwa… sama jed­na… Jak­że to cięż­ko być samą!… Chcę wstać… iść… ucie­kać…

Plą­ta­ni­na w mo­wie po­znać dała jej­mo­ści, że nie do­py­ta się o nic; nie roz­py­ty­wa­ła więc, a tyl­ko usi­ło­wa­ła wpły­nąć na nie­zna­jo­mą w spo­sób uspo­ka­ja­ją­cy.

– Bądź spo­koj­ną… – mó­wi­ła. – Ta­ta­rów tu nie ma… Je­że­li po­ka­zu­ją się, to na szla­ku… prze­cią­gną i do nas nie za­glą­da­ją… Do nas nie za­glą­da­ją, bo­śmy osie­dli na ustro­niu i oni dro­gi do fu­to­ru nie zna­ją… Je­go­mość przy­tem ma ba­cze­nie… do fu­to­ru ztąd nie­da­le­ko… Nie­za­ba­wem, jak ino słoń – ko za­cho­dzić po­cznie, zej­dzie­my z pola i cie­bie za­bie­rze­my z sobą… Bądź spo­koj­na i do­brej my­śli…

– Tak sta­ra jej­mość prze­ma­wia­ła do ko­bie­ty, któ­ra po­zo­sta­wa­ła w sta­nie obłą­ka­nia, po­cho­dzą­ce­go nie z utra­ty rów­no­wa­gi umy­sło­wej, ale z wy­glą­da­ją­cej jej z oczów i z po­sta­ci ca­łej go­rącz­ki. Ogniem od niej nio­sło. Jej­mość otu­la­ła ją, prze­ma­wia­ła do niej, aż nad­szedł je­go­mość i za­py­tał:

– No i cóż?…

– Zda­je się – od­rze­kła – że ona nie doj­dzie sama… Pa­niąt­ko ja­kieś… znę­ka­ne, bied­ne i zbie­dzo­ne… Nie moż­na się jej do­py­tać, zkąd i jak?…

– Ph!… – od­parł je­go­mość. – Zkąd i jak… o to mniej­sza… Jak ja­skół­ka po­wrót wio­sny, tak ona po­wrót na­wa­ły ta­tar­skiej za­po­wia­da… Ani chy­bi, wy­mknę­ła się z czam­bu­łu, któ­ry nie dziś to ju­tro za­wi­ta w te stro­ny… za­bie­raj­myż ją i do domu chodź­my…

– Chodź, lub­ko – ode­zwa­ła się do niej szlach­cian­ka. – Wstań… chodź­my…

– Ha?… co? – za­py­ta­ła. – Wo­je­wo­dzi­na?

I ręce wy­cią­gnę­ła.

– Wo­je­wo­dzi­na?… ha?… Czy to ty, Pro­ko­pie ser­ce?… Po­cze­kaj tro­chę… Gdzie ta fla­szecz­ką z wodą świę­co­ną?

gdzie?… Chrzczę cie­bie… chrzczę cie­bie… a !… imię!… imię chrzest­ne! wo­je­wo­dzi­na… Szlach­cic sta­ry pa­trzał, gło­wą po­ki­wał i rzekł:

– Nie­przy­tom­na: w ma­li­gnie bie­dacz­ka bre­dzi…

– Bre­dzi… – szlach­cian­ka na to. – Ale jak ona na fu­tor zaj­dzie?

– A no… Jak zaj­dzie?… Juź­ci, rzu­cać jej nie go­dzi się… Za­pro­wa­dzi­my…

Od­wró­cił się, dło­nie w trąb­kę przy ustach zło­żył i za­ku­kał.

Na ku­ka­nie to, ze­szli się nie­ba­wem ro­bot­ni­cy i ro­bot­ni­ce wszyst­kie i ude­cy­do­wa­nem wnet zo­sta­ło od­pro­wa­dze­nie, w po­trze­bie zaś od­nie­sie­nie nie­zna­jo­mej. W za­sto­so­wa­niu, to ostat­nie jeno moż­li­wem się oka­za­ło. Ko­bie­ta, na no­gach po­sta­wio­na, utrzy­mać się na ta­ko­wych o sile wła­snej nie mo­gła. Nie mo­gła też i iść, na kimś wspar­ta. Pod­sta­wia­ły się jej Na­st­ka i dru­ga dziew­czy­na, pod­sta­wia­ły się mo­ło­dy­cy. Po pró­bach, któ­re się da­rem­ne­mi oka­za­ły, skoń­czy­ło się na­tem, że ją naj­przód je­go­mość wziął na ple­cy, na­stęp­nie je­go­mo­ścia zlu­zo­wał dziad je­den, tego zaś dziad dru­gi, któ­re­go znów wy­rę­czył je­go­mość. Każ­dy niósł staj parę, ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem, któ­ry nie był zbyt cięż­kim, ale na bar­ki mło­de. Star­cy nu­ży­li się, dźwi­ga­li jed­nak i daw­ne dzie­je przy­po­mi­na­li jesz­cze.

– Ej ha!… – ode­zwał się z dzia­dów je­den – żeby mi tak lat ze trzy­dzie­ści z bark uby­ło, to­bym z wy­sko­kiem niósł tę pa­nią mło­dą…

– Ja bo taki no­sił, ja­kiem był młod­szy – ode­zwał się dru­gi – ale to temu już daw­no, daw­no… jak jesz­cze Chmiel­ni­czen­ko pod Zba­ra­żem stał i knia­zia Ja­re­mę sztur­mo­wał, a my po mia­stach ta po sio­łach plą­dro­wa­li. Hej ha!… otóż to cza­sy były…

– He, he – od­parł pierw­szy. Cza­sy… cza­sy… Była pi­la­wiec­ka… prze­mi­nę­ła;… była be­re­stec­ka… prze­mi­nę­ła… Było się i na wo­zie i pod wo­zem… Sta­rość przy­szła i ot, my dwaj, z pod Pi­la­wie i z pod Be­re­stecz­ka, znów z La­chem za jed­no… i to, aż tu… na świa­ta skra­ju…

Coś miał na to od­po­wie­dzieć szlach­cic sta­ry, gdy na­gle uwa­gę wszyst­kich zwró­cił na sie­bie śpiew gło­śny, męz­ki, roz­cho­dzą­cy się w po­wie­trzu. Na głos ten, nie­wia­sty pierz­chły w bu­rza­ny, męż­czyź­ni usu­nę­li się z cho­rą i przy­sie­dli nie­opo­dal. Śpiew zbli­żał się. Je­den z dzia­dów wstał, wy­pro­sto­wał się i rzekł:

– Bo­daj­bym ogłuchł, je­że­li to nie Ju­rek!… Ale, co mu się sta­ło, że śpie­wa tak gło­śno, jak­by chciał Ta­tar­liu­gom dać znać, że w tej stro­nie lu­dzie miesz­ka­ją…

Dziad dru­gi i szlach­cic pod­nie­śli się tak­że, wy­szli nie­co na­przód i nie­ba­wem do­cze­ka­li się przy­by­cia jeźd­ca, któ­ry je­chał stę­pem i wy­śpie­wy­wał gło­śno. Gdy zo­czył sto­ją­cych, wnet z ko­nia zsiadł, a zbli­ża­jąc się do szlach­ci­ca sta­re­go, w rękę go po­ca­ło­wał. Szlach­cic nad gło­wą jego znak krzy­ża, zro­bił.

No­wo­przy­by­ły, pod wzglę­dem wie­ku na­le­żał do po­ko­le­nia mło­de­go, li­cząc nie wię­cej za­pew­ne jak lat trzy­dzie­ści; co się zaś sta­nu ty­czy, kwe­stja ta roz­strzy­gać się da­wa­ła od oka, wy­glą­dał bo­wiem po ry­cer­sku, a ry­cer­stwo w cza­sach owych, w kra­inie, któ­ra nam za ramy opo­wia­da­nia słu­ży, tak się daw­ne z no­wem po­mię­sza­ło, że trud­no było roz­po­znać ze stro­ju i z miny, kto szlach­cic, kto chłop, kto po­sia­da an­te­na­tów sze­reg dłu­gi, kto roz­po­czy­na ród oso­bą wła­sną. Mło­dy czło­wiek, Jur­kiem przez dzia­da na­zwa­ny, z miny pa­trzał na zu­cha, był do­rod­ny, miał wąs za­wie­si­sty i wej­rze­nie zu­chwa­łe; okry­wał go żu­pan sza­racz­ko­wy, opa­sa­ny pa­sem weł­nia­nym, za któ­rym ster­czał pi­sto­let i od któ­re­go wi­sia­ła sza­bla za­krzy­wio­na w po­chwie skó­rza­nej; z za piec ster­cza­ła mu rusz­ni­ca, przy­bo­ry do któ­rej, pod po­sta­cią roż­ka na proch i wor­ka na kule, przy pra­wem wa­ha­ły się bio­drze; w ręku niósł dzi­dę bez pro­por­ca, któ­rą z ko­nia zsiadł­szy w zie­mię we­tknął; gło­wę po­kry­wa­ła czap­ka ba­ra­nia z den­kiem su­kien­nem. Ta mina i ten strój mo­gły tak do­brze ozna­czać szlach­ci­ca, jak ko­za­ka i nie by­li­by­śmy w moż­no­ści zde­fi­nio­wać sta­nu spo­łecz­ne­go, do któ­re­go Ju­rek na­le­żał, gdy­by nie to, że sta­re­go je­go­mo­ści tat­kiem na­zwał. – Cóż u li­cha… – za­gad­nął ten ostat­ni – ha­ła­sy spra­wiasz ta­kie!….

– Ja­kie ha­ła­sy tat­ku… – od­rzekł mło­dy czło­wiek.

– Ano… śpie­wasz na całe gar­dło, jak­byś nie wie­dział, że Ta­ta­ry mają słuch by­stry.

– Wiem o tem, wiem jed­nak nie­mniej i o tem, że słuch ich na milę nie się­ga…

– Na milę… a?… Są więc w po­bli­żu?

– Sto­ją za Po­pie­lu­cha­mi… roz­ło­ży­li się na noc…

– Dużo ich?… – za­py­tał je­den z dzia­dów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: