Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z czasów Jadwigi i Jagiełły - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z czasów Jadwigi i Jagiełły - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 359 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SIE­RO­TY.

Gło­śne ziew­nię­cie roz­le­gło się w ob­szer­nej kom­na­cie zam­ku płoc­kie­go, no­szą­cej na­zwę: "sy­pial­ni ksią­żę­cej"; a jed­nak sy­pial­nia zda­wa­ła się pu­stą. Ustro­jo­ne fi­ran­ka­mi łoże księ­cia Zie­mo­wi­ta, pa­nu­ją­ce­go wów­czas na Ma­zow­szu, przy­go­to­wa­ne było do spo­czyn­ku, srebr­ne bla­ski księ­ży­ca śli­zga­ły się po ścia­nach, głę­bo­ka ci­sza pa­no­wa­ła wśród sprzę­tów, na­peł­nia­ją­cych kom­na­tę.

Prze­rwa­ło ją na­raz owo gło­śne zie­wa­nie, a jed­no­cze­śnie coś się wy­su­nę­ło z pod łoża ksią­żę­ce­go.

Przy mdłym świe­tle księ­ży­ca trud­no było po­znać, czło­wiek, czy zwierz?

– Hau! hau! hau! – za­szcze­ka­ła owa nie­wy­raź­na isto­ta.

Ale w szczek­nię­ciu tym sły­chać było dźwię­ki nie­zu­peł­nie psie, przy­tym mnie­ma­ny pies ode­zwał się na­stęp­nie miau­cze­niem ko­cim, wspiął się na tyl­ne nogi i przy­brał po­stać czło­wie­ka. Te­raz do­pie­ro po­znać było moż­na, że jest to chło­pię czter­na­sto­let­nie, a może i młod­sze.

Był to gier­mek księ­cia Zie­mo­wi­ta, Jur­kiem w zam­ku zwa­ny, ło­buz wiel­ki, ale po­czci­wy.

Ziew­nąw­szy po­wtór­nie, chło­piec roz­cią­gnął ra­mio­na aż za­trzesz­cza­ły w sta­wach, i znów wes­tchnął gło­śno.

– To ci dola! – rzekł sam do sie­bie – za­mek cały śpi, świę­ci za­pa­li­li la­tar­nię noc­ną, ja jeno czu­wam nie­bo­żę.

To po­wie­dziaw­szy, przy­su­nął się do okna i wzrok w górę pod­niós­szy, cią­gnął da­lej ża­ło­snym to­nem:

– Po­czci­wy mie­siącz­ku, uli­to­wa­łeś się nad sie­ro­tą, roz­wid­ni­łeś tę czar­ną izbę, ale mi z two­im mdłym i drżą­cym świa­tłem jesz­cze nie­spo­koj­niej na du­szy; zda mi się, że z każ­de­go tu­taj kąta wy­su­wa się ku mnie ja­kaś mara.

Przy tych sło­wa zro­bił minę wy­stra­szo­ną, lecz wi­docz­nym było, że uda­je, bo w ką­tach ust jego krył się śmiech, któ­ry po chwi­li wy­biegł na całe usta. Głu­cha kom­na­ta oży­wi­ła się: we­so­ły, mło­dy sre­brzy­sty śmiech obił się o jej ścia­ny.

– Ju­rek Bez­wa­niec miał­by się mar bać! nie­do­cze­ka­nie wa­sze! – wy­krzyk­nął. – Ja się ni­ko­go i ni­cze­go nie boję; krzy­żem świę­tym ode­gnam od sie­bie mary, a ży­wych zu­chwal­ców skar­cę pię­ścią, albo tym mie­czy­kiem, jaki za pa­sem no­szę…

– Ni­ko­go się nie boję! do­dał wy­zy­wa­ją­co.

I bły­snąw­szy mie­czy­kiem, spoj­rzał har­do na księ­życ, jak­by był pe­wien, że ten go ro­zu­mie. Po­tym scho­wał mie­czyk do po­chwy i po­czął ko­zły wy­wra­cać na ro­ze­sła­nej przed ło­żem skó­rze niedź­wie­dziej.

W tym z przy­le­głej kom­na­ty do­biegł głos do­no­śny:

– Ci­cho tam! czyś osza­lał, wi­su­sie?

Ju­rek usiadł na skó­rze, usta gar­ścią za­sło­nił i za­chi­cho­tał, ale nie wa­żył się wię­cej zbyt­ko­wać. Po­znał głos ła­ją­cy.

Są­sied­nią kom­na­tę zaj­mo­wał Imci pan Zduń­ko, szat­ny ksią­żę­cy, człek wiel­ce su­ro­wy, – w zam­ku po­wa­ża­ny przez wszyst­kich. Sło­wo jego mia­ło zna­cze­nie u księ­cia. Nie po­wa­żył­by się go nie po­słu­chać na­wet naj­młod­szy z oto­cze­nia, a cóż do­pie­ro sie­ro­ta Ju­rek.

Chło­piec od nie­mow­lę­cia wy­cho­wy­wał się w zam­ku, twa­rzy ojca nie pa­mię­tał, mat­ki rów­nież, ale pa­mię­tał, że nad jego ko­ły­ską wą­sa­ta po­marsz­czo­na twarz Im­ci­pa­na Zduń­ka nie­raz się po­chy­la­ła; pa­mię­tał i to, że ręka szat­ne­go nie­jed­ną karę mu wy­mie­rzy­ła, gdy za­nad­to swa­wo­lił, ale i nie­je­den przy­smak mu przy­nio­sła, gdy sie­dział smut­ny. Ju­rek nie wie­dział na­wet gdzie się uro­dził; dwo­rza­nie Zie­mo­wi­ta, z któ­re­mi się zżył, byli mu brać­mi star­sze­mi, oj­cem ksią­żę, prze­wod­ni­kiem szat­ny, do­mem ro­dzin­nym ten za­mek wspa­nia­ły, wzno­szą­cy się na wzgó­rzu po nad Wi­słą, któ­re­go basz­ty dum­nie ku nie­bu strze­la­ły, któ­re­go bro­ni­ły mury wy­so­kie, o trzech bra­mach, krzy­ża­mi ozdo­bio­nych.

Lu­dzie zam­ko­wi po­wie­dzie­li mu, że pew­ne­go dnia ksią­żę, wró­ciw­szy z po­ło­wu ryb, przy­niósł do zam­ku w pole płasz­cza nie­mow­lę, i przy­wo­ław­szy szat­ne­go, rzekł do nie­go:

– Pa­trz­cie, mo­ści Zduń­ko, jaką szcze­gól­ną rybę zło­wi­łem dzi­siaj w Wi­śle!

I zło­żył na jego ręce chło­pię kil­ko­mie­sięcz­ne.

Szat­ny spoj­rzał zdzi­wio­ny na pana i za­py­tał.

– Co roz­ka­zu­je­cie, mi­ło­ści­wy pa­nie, z tą rybą uczy­nić?

– Gor­szym nie będę od cór­ki kró­la Egip­tu! wy­cho­wam chłop­ca, jak ona Moj­że­sza wy­cho­wa­ła, – od­parł ksią­żę Zie­mo­wit. – Udasz się Wasz­mość dziś jesz­cze do księ­dza pro­bosz­cza i po­wiesz mu, że go wzy­wam na za­mek; wy­pra­wię dziec­ku chrzci­ny, sam oj­cem chrzest­nym mu będę. Damy mu imię Je­rze­go, a za­wo­ła­niem jego bę­dzie: Bez­wa­niec. Po­tym wy­cho­wa­my go na ry­ce­rza.

Szat­ny skło­nił się panu i wola księ­cia speł­nio­ną zo­sta­ła: chło­piec wy­cho­wał się na zam­ku. Już dwa­na­ście lat do­bie­ga­ło od tej chwi­li, kie­dy ksią­żę w pole płasz­cza przy­niósł go do swe­go domu.

Sie­dząc te­raz na skó­rze niedź­wie­dziej, opar­ty ple­ca­mi o łoże, chło­piec wspo­mi­nał ubie­głe lata… Lu­dzie, wśród któ­rych wy­rósł, byli dlań przy­chyl­ni, ksią­żę był do­brym opie­ku­nem, nie przy­po­mi­nał so­bie, aby kie­dy był głod­nym, aby mu chłód kie­dy do­ku­czył, aby mu­siał się kie­dy wsty­dzić po­dar­tej suk­ni; to jed­nak­że wie­dział, że cza­sem by­wa­ło mu smut­no, łza­wo na du­szy, jak­by tę­sk­nił za czymś, ale za czym nie wie­dział. Toć nuda nie go­ści­ła w zam­ku, lud­no w nim było za­wsze, gwar­no, we­so­ło.

To też Ju­rek wy­rósł zdro­wo, i śmiać się umiał szcze­rze i pła­tać fi­gle dziel­nie po­tra­fił… A jed­nak cza­sa­mi bez przy­czy­ny ni­ja­kiej, jak oto w tej chwi­li, ja­kaś tę­sk­ni­ca go ogar­nia­ła. Wte­dy cichł rap­tem i po­waż­niał, wte­dy wzrok jego szu­kał nie­ba, a usta szep­ta­ły mo­dli­twę do Mat­ki Bo­żej,

Mat­ki wszyst­kich na zie­mi, i fi­glar­ne źre­ni­ce dziec­ka łzy za­sła­nia­ły.

Księ­życ ja­sno świe­cił, głos Zduń­ka zcichł, jed­nak Ju­rek do psot nie po­wró­cił, sie­dział na­prze­ciw okna, pod­niósł siwe oczy ku błę­ki­tom i szep­tał:

– Mat­ko Boża, spójrz na sie­ro­tę, ulżyj ser­cu mo­je­mu!

Lecz ten­tent, jaki na­raz roz­legł się na mo­ście, spło­szył mo­dli­twę z ust chłop­ca, łzy zni­kły z jego rzęs.

– Mi­ło­ści­wy ksią­żę – rzekł do sie­bie.

Szyb­ko zbli­żył się do ko­min­ka, na któ­rym tla­ło kil­ka iskie­rek, do­rzu­cił parę po­lan, ogień roz­dmu­chał, po­czym uśmiech­nął się.

– Noc ucie­kła, – szep­nął z za­do­wo­le­niem, roz­glą­da­jąc się po roz­ja­śnio­nych bla­skiem pło­mie­nia ścia­nach kom­na­ty.

Na­stęp­nie po­śpie­szył do sie­ni zam­ko­wej. Nie spóź­nił się, gdyż wła­śnie służ­ba]otwie­ra­ła wąz­kie kute drzwi sie­ni, na kruż­ga­nek wio­dą­ce, i jesz­cze Zduń­ko gło­śno wy­da­wał roz­ka­zy to temu to owe­mu.

– Mi­ło­ści­wy ksią­żę wie­dzie go­ści za sobą, imci pan Bar­tosz z Koź­mi­na, sta­ro­sta Odo­lań­ski, je­dzie przo­dem, mó­wił – trze­ba wie­cze­rzę go­to­wać, niech któ­ry bie­gnie do sza­fa­rza i zbu­dzi go.

– Po­le­cę ja, rze­ki Ju­rek.

– Bie­gaj, two­je nogi naj­lot­niej­sze, od­parł szat­ny.

Ju­rek nie cze­kał po­wtó­rze­nia roz­ka­zu, biegł, że tyl­ko pię­ty po­ka­zał ze­bra­nym w sie­ni.

– A zbudź szaf arkę, niech przy­go­tu­je po­ściel dla go­ści, wo­łał za nim Zduń­ko.

– Zbu­dzę, zbu­dzę pew­ni­kiem, – od­parł chło­piec, nie za­trzy­mu­jąc się.

I wpadł jak pio­run do sy­pial­ni sza­fa­rza, któ­ry spał tak twar­do, że nie usły­szał zgrzy­tu roz­twie­ra­ją­cych się drzwi. Ju­rek z pię­ści w trą­bę zro­bio­nej za­hu­czał nad uchem śpią­ce­go:

– Go­ście głod­ni, ocze­ku­ją wie­cze­rzy! Sza­farz ze­rwał się.

– Co za go­ście, smy­ku?

– Ksią­żę pan przy­je­chał, a z nim go­ście.

– Bo­daj­by cię bo­cian po­rwał od nas i do swe­go gniaz­da za­niósł, – rzu­cił sza­farz klą­twę. Lecz krzą­tać się po­czął żwa­wo.

Ju­rek się roz­śmiał.

– Już­by mnie nie po­niósł, chy­ba ja jego, od­parł we­so­ło i pę­dem do sza­far­ki po­dą­żył.

Do­tar­szy do jej kom­na­ty, za­trzy­mał się wszak­że przed drzwia­mi dys­kret­nie i za­ko­ła­tał ostroż­nie, a gdy nikt nie otwo­rzył, przy­ło­żył usta do zam­ku i za­wo­łał gło­sem zni­żo­nym.

– Ba­siu­niu, czy pani Mar­ta śpi?

Za drzwia­mi coś się po­ru­szy­ło. Po chwi­li za­su­wa zgrzyt­nę­ła, drzwi się roz­chy­li­ły, na pro­gu sta­nę­ła dziew­czyn­ka dwu­na­sto­let­nia, w płó­cien­nej spód­ni­cy i ko­szu­li, bosa, z głów­ką oto­czo­ną zło­te­mi kę­dzio­ra­mi.

– A bo co się sta­ło? spy­ta­ła rów­nież ci­chut­ko.

– Go­ście na za­mek zje­cha­li, po­wiedz cio­tu­li, by po­ściel przy­go­to­wa­ła, od­parł chło­piec.

Dziew­czyn­ka wes­tchnę­ła.

– Oj! będą krzy­ki! – szep­nę­ła.

– Nie bój się, nie odej­dę, aż ucich­nie, rzekł Ju­rek.

Ba­sia spoj­rza­ła na nie­go z wdzięcz­no­ścią, po­czym prze­szła w głąb kom­na­ty.

– Ska­ra­nie Boże z tą dziew­czy­ną, spać mi na­wet nie daje. Ej, wy­pę­dzę to nie­go­dzi­we stwo­rze­nie na roz­sta­je, do baby ję­dzy cię ode­ślę! – Te sło­wa do­bie­gły Jur­ka.

Te­raz wszedł śmia­ło, oparł się rę­ka­mi o pod­ło­gę, nogi wzniósł w górę i w tej po­sta­wie sta­nął przed gra­mo­lą­cą się W po­ście­li sza­far­ką.

– Sta­ro­sta Odo­lań­ski woła: – Da­waj­cie po­ście­li, chcę spać, – rzekł do sza­far­ki.

Sza­far­ką ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– War­jat, – mruk­nę­ła. Ale wi­dać było z jej spoj­rze­nia, że ma ocho­tę się śmiać.

– Umy­kaj, wi­su­sie, bo cię ku­ła­kiem po­czę­stu­ję, – do­da­ła.

– O la­bo­ga! – wrza­snął Ju­rek, uda­jąc, że się lęka i na czwo­ra­kach po­czął co­fać się ku drzwiom

Ba­sia po­bie­gła za nim.

– Za­wsze do­brym je­steś dla mnie, – szep­nę­ła – brat ro­dzo­ny nie był­by lep­szym.

– Al­boś mi nie sio­strą, – od­parł ser­decz­nie Ju­rek, – toć tak­że je­steś sie­ro­tą!

– Baś­ka, do ro­bo­ty! – za­hu­cza­ło w głę­bi izby wo­ła­nie i spło­szy­ło dzie­ci. Ju­rek po­dą­żył do księ­cia.

– Pono moja dola lżej­sza, – my­ślał, bie­gnąc w pod­sko­kach.

Drzwi sy­pial­ni księ­cia Zie­mo­wi­ta były na wpół otwar­te, roz­mo­wa do­cho­dzi­ła, świad­cząc, że ksią­żę go­ścia do sie­bie za­pro­wa­dził. Ju­rek wsu­nął się nie­po­strze­żo­ny i przy­kuc­nął w po­bli­żu ko­mi­na. Dwu sie­dzia­ło w kom­na­cie na­prze­ciw sie­bie: Zie­mo­wit ksią­żę Ma­zow­sza i Bar­tosz z Koź­mi­na, sta­ro­sta Odo­lań­ski; obaj za­ję­ci roz­mo­wą, nie spoj­rze­li na­wet na Jur­ka.

– Więc ra­dzi­cie, mo­ści sta­ro­sto, abym kro­ki roz­po­czął? – mó­wił Zie­mo­wit, roz­par­szy się w krze­śle rzeź­bio­nym.

– Licz­ne ma­cie za sobą stron­nic­twa, mi­ło­ści­wy pa­nie; gdy cza­su nie zmi­trę­ży­cie, nie wąt­pię, iż ko­ro­na Pia­stów, jako przy­na­le­ży, ustroi czo­ło Wa­sze, – od­parł sta­ro­sta. – Ro­sła w po­tę­gę zie­mia na­sza za rzą­dów dzia­dów wa­szych, mi­ło­ści­wy pa­nie, pra­gnie­my, by po­to­mek Chro­brych i mą­drych kró­lów pa­no­wał nad nami. La­to­rośl Pia­stów wy­da­ła Bo­le­sła­wa Wiel­kie­go, Śmia­łe­go, Krzy­wo­uste­go, wy­da­ła Wła­dy­sła­wa Ło­kiet­ka i syna jego Ka­zmie­rza, tu­szy­my, że, gdy na­po­wrót na tro­nie za­sią­dzie, wyda jesz­cze nie­jed­ne­go dziel­ne­go ra­mie­niem i ro­zu­mem pana… Lu­dwi­ka An­de­ga­weń­skie­go rzą­dy znie­chę­ci­ły nas do ob­cych kró­li: zmar­no­wał on nie­jed­ną pra­cę ś… p. Ka­zmie­rza Wiel­kie­go, przy­łą­czo­ną do nas Ruś przez wuja, przy­znał Wę­grom, za­nie­dbał aka­dem­ję i upa­dła ta wszech­ni­ca, któ­ra tyle tru­du mi­ło­ści­we­go kró­la Ka­zmie­rza kosz­to­wa­ła; spra­wie­dli­wość tak ści­śle prze­strze­ga­ną przez swe­go po­przed­ni­ka, przy­wi­le­ja­mi Ko­szyc­kie­mi ska­ził… Dużo, dużo złe­go wy­rzą­dził ów król obcy nam ro­dem, oby­cza­ja­mi i ser­cem; Pia­sta na­po­wrót chce­my, nie zwle­kaj mi­ło­ści­wy pa­nie, uzbrój hu­fiec a po­prze­my cię.

Zie­mo­wit po­wstał, kil­ka chwil prze­cha­dzał się w za­du­mie po kom­na­cie, na­resz­cie za­trzy­mał się przed sta­ro­stą, któ­ry stał te­raz wy­pro­sto­wa­ny i peł­nym nie­po­ko­ju wzro­kiem śle­dził wy­raz jego twa­rzy.

– A więc dziś jesz­cze wy­dam roz­po­rzą­dze­nie moim kasz­te­la­nom, rzekł to­nem sta­now­czym.

Bar­tosz zgiął przed nim ko­la­no.

– U stóp two­ich, mi­ło­ści­wy, pa­nie, skła­dam przy­się­gę wier­no­ści w imie­niu wszyst­kich, któ­rych przed­sta­wi­cie­lem je­stem, od­parł, chy­ląc gło­wę. – Dziś jesz­cze po­wró­cę do swo­ich.

Zie­mo­wit po­ło­żył dłoń na jego ra­mie­niu.

– Wstań, po­ga­da­my ra­zem, za­nim się od­da­lisz, ode­zwał się gło­sem wzru­szo­nym.

I sie­dli zno­wu obok sie­bie. Lecz Zie­mo­wit za­nim roz­mo­wę roz­po­czął, obej­rzał się po kom­na­cie.

– Je­steś tu­taj, to do­brze, – rzekł, wzrok na Jur­ku za­trzy­maw­szy – po­bie­gnij raz jesz­cze do sza­fa­rza i po­wiedz, żeby mio­du na sto­le nie bra­kło.

Wi­docz­nym było, że chce tyl­ko chłop­ca usu­nąć z kom­na­ty. Ju­rek wy­szedł le­ni­wie z roz­ka­zem, ksią­żę zwró­cił się do go­ścia.

– Czy­ście już ura­dzi­li, gdzie naj­pierw ude­rzyć? – za­py­tał.

– Dzień i miej­sce spo­tka­nia na­zna­czo­ne, od­parł sta­ro­sta – zje­dzie­my się wszy­scy w Koź­mi­nach, w dzień Ś – go To­ma­sza.

– Wy dziś do Koź­mi­na ru­szy­cie, ja za trzy dni naj­da­lej, od­parł Zie­mo­wit – a te­raz trze­ba się po­si­lić' i od­wil­żyć gar­dła.

To mó­wiąc, ujął pod ra­mię sta­ro­stę i po­wiódł go przez dłu­gi wąz­ki ko­ry­tarz, sła­bo tle­ją­cym ka­gan­kiem oświe­co­ny. Lecz od sali bie­siad­nej, na koń­cu ko­ry­ta­rza po­ło­żo­nej, bił blask ja­rzą­cych świec wo­sko­wych, ła­two było prze­to to­ro­wać so­bie dro­gę.

Za­sta­li stół suto za­sta­wio­ny, przy krze­śle księ­cia stał z miną za­sę­pio­ną Ju­rek, da­lej jesz­cze Zduń­ko.

– Co ci to? – za­py­tał ksią­żę chłop­ca.

– E… to Mar­ta – ode­zwał się szat­ny z uśmie­chem – wy­tar­mo­si­ła mu uszy za to, że ją zbu­dził, i bęb­nem na­zwa­ła.

– Toć ona na mo­jej skó­rze nie bęb­ni­ła jesz­cze, mruk­nął Ju­rek.

Ksią­żę roz­śmiał się.

– Z bab­skie­go ga­da­nia mąż nie­wie­le so­bie robi, po­każ jej, żeś nie dzie­ciuch, rzekł – po­mo­gę ci w tym… Po­je­dziesz ze mną na wy­pra­wę, na któ­rą ru­szę za dni parę.

Oczy chłop­ca za­bły­sły jak gwiaz­dy, ob­jął ko­la­na księ­cia.

– Oj­cem wy moim na­praw­dę je­ste­ście, mi­ło­ści­wy pa­nie. – Dzię­ku­ję, bar­dzo dzię­ku­ję – szep­nął.

– Więc uszy już nie bolą? – za­py­tał we­so­ło Zie­mo­wit.

– To nie uszy bo­la­ły, jeno ho­nor dra­śnię­ty – od­parł Ju­rek.

Kie­dy po skoń­czo­nej uczcie, od­pro­wa­dziw­szy księ­cia do sy­pial­ni, chło­piec dą­żył do swej ko­mór­ki, by spać się po­ło­żyć, znie­wa­ga mu wy­rzą­dzo­na sta­nę­ła żywo w jego pa­mię­ci i za­pra­gnął od­pła­cić za złe. Prze­bie­ga­jąc koło drzwi sza­far­ki, ude­rzył w nie z ca­łej siły pię­ścią, a gdy prze­ra­żo­na pani Mar­ta sama uka­za­ła się tym ra­zem na pro­gu, py­ta­jąc, cze­go od niej żą­da­ją, rzekł:

– Chcia­łem was ucie­szyć do­brą wie­ścią: ksią­żę bie­rze mnie ze sobą na wy­pra­wę zbroj­ną, pew­ni­kiem da­cie mi świę­co­ny me­da­lik, bym po­wró­cił do was zdrów i cały.

– Bo­daj­byś na czy­jej ko­pji utknął! – trza­snąw­szy drzwia­mi, od­par­ła roz­łosz­czo­na ko­bie­ta.

– Ha! ha! ha! – za­śmiał się ser­decz­nie Ju­rek – to ci pięk­ny me­da­lik na wo­jen­kę do­sta­łem; oj nie po ma­cie­rzyń­sku obe­szła się pani Mar­ta ze mną!

I zro­bi­ło się mar­kot­no chłop­cu na ser­cu, wes­tchnął i kro­ku zwol­nił.

– Taka to dola sie­ro­ty, – do­dał pół­gło­sem.

W tym usły­szał szmer za sobą, przy­sta­nął­więc i obej­rzał się… smu­tek ule­ciał z jego źre­nic.

– Ba­siu! – szep­nął.

A w my­śli sta­nę­ło mu py­ta­nie:

– Co ona może chcieć ode­mnie? Dziew­czyn­ka zbli­ży­ła się do nie­go.

– Je­dziesz pono na wy­pra­wę, – ode­zwa­ła się wzru­szo­nym gło­sem – po­trzeb­ny ci me­da­lik świę­co­ny, mam pięk­ny bar­dzo, ma­tuś moja wło­ży­ła mi go na szy­ję sty­gną­cą ręką; dam ci tę pa­miąt­kę.

I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, zdję­ła prę­dziut­ko z szyi zło­tą blasz­kę na zło­tym łań­cusz­ku wi­szą­cą.

– Weź to – rze­kła.

– A ty jak­że osta­niesz bez tej obro­ny? – za­py­tał Ju­rek.

– Mam ci jesz­cze krzy­żyk, coś mi ku­pił na ostat­nim od­pu­ście, od­par­ła Ba­sia, nie co­fa­jąc z da­rem ręki – a choć­bym nie mia­ła, toć tu­taj wszak­że strza­ły la­tać nie będą. Weź, obo­je sie­ro­ta­mi je­ste­śmy, a więc bra­tem i sio­strą, sam tak mó­wi­łeś.

Oczy jej wy­mow­niej jesz­cze, niż sło­wa pro­si­ły. Ju­rek uczul się dziw­nie wzru­szo­ny, ujął ją za rękę i do okna po­wiódł. Pod­nie­śli obo­je spoj­rze­nia ku nie­bu, któ­re błysz­cza­ło w tej chwi­li jak kosz­tow­ny płaszcz kró­lew­ski, zło­te­mi gwiaz­da­mi usia­ny.

– Mat­ko Boża czu­waj nad nami! – ode­zwa­li się pra­wie ra­zem.

Z oczu Basi po­to­czy­ły się łzy, roz­po­star­ła zło­ty łań­cu­szek i ustro­iła me­da­li­kiem pierś chłop­ca.

– Spraw, Mat­ko Boża, by go strza­ła wro­ga nie do­się­gła, – do­da­ła gło­sem wzru­szo­nym.

– Bym po­wró­cił do domu sła­wą okry­ty, – rzekł Ju­rek ko­la­na zgi­na­jąc.NIE­UDA­NA WY­PRA­WA I WY­GNA­NIE.

Za fi­jo­le­to­wą smu­gą, dłu­gim pa­sem roz­po­star­tą na za­chod­niej stro­nie ho­ry­zon­tu, cho­wa­ło się słoń­ce, bla­de, sen­ne, jak­by znu­żo­ne ca­ło­dzien­ną pra­cą i rzu­ca­ło zie­mi po­sęp­ne bla­ski, któ­re ja­kąś tę­sk­ną za­du­mą spo­wi­ły ser­ca jej miesz­kań­ców. Po­sęp­nie też błysz­cza­ła w dali Pro­sna, a na trzech wy­sep­kach, utwo­rzo­nych przez tę rze­kę, wzno­szą­ce się basz­ty zam­ku Ka­li­sza, mgłą wie­czo­ru owia­ne, zda­wa­ły się też du­mać smut­nie, choć kwie­ci­ste łąki i bo­ga­te pa­stwi­ska ów gród ota­cza­ły.

Sze­ro­kim go­ściń­cem, do Ka­li­sza wio­dą­cym, cią­gnę­ły wła­śnie dwie zbroj­ne dru­ży­ny; pro­wa­dził obie ksią­żę Zie­mo­wit, któ­ry po­łą­czył się już ze sta­ro­stą; je­cha­li w jed­nym sze­re­gu, każ­dy swe­go gierm­ka ma­jąc u boku.

– Pono bez­piecz­niej dla nas bę­dzie, gdy o pół­no­cy szturm przy­pu­ścim, mó­wił sta­ro­sta – za­sta­niem stra­że gro­du o tej po­rze drze­mią­ce, nie­przy­ja­ciel nie spo­dzie­wa się nas te­raz.

– Las wy­nu­rza się ku nam po pra­wej stro­nie, tam spo­czniem chwil kil­ka, za­nim na szturm po­dą­żym, od­parł Zie­mo­wit.

Bar­tosz z Koź­min po­chy­lił czo­ło.

– Wola wa­szej mi­ło­ści – rzekł – war­to­by jed­nak po­słać przo­dem gierm­ków, nie­chby zba­da­li, czy las bez­piecz­ny… Co praw­da, wasz gier­mek, mi­ło­ści­wy pa­nie, uczy­nić tego nie po­tra­fi, do­dał, pod­niós­szy wzrok na Jur­ka; – że też tego dzie­ciu­cha wzię­li­ście ze sobą; – jemu z mat­ką ra­czej pie­ścić by się przy­da­ło.

Ju­rek po­czer­wie­niał i rzu­cił po­sęp­ne spoj­rze­nie sta­ro­ście.

– Mat­ki on nie ma, to sie­ro­ta, – od­parł za chłop­ca ksią­żę Zie­mo­wit – jam jego oj­cem chrzest­nym, nie mia­łem chłop­ca komu zo­sta­wić, wzią­łem go z sobą, bez­piecz­niej mu przy moim boku, ale kto wie, czy łuna po­ża­ru nie świe­ci już nad moim gniaz­dem… Grzy­ma­li­to­wie ze­msz­czą się pew­ni­kiem na Płoc­ku, iż prze­ciw nim oręż pod­nio­słem; tu­szę, że nie za­cią­ży nam to chło­pię na wy­pra­wie, lecz po­ślę do lasu kogo in­ne­go.

To po­wie­dziaw­szy, obiegł wzro­kiem sze­re­gi ry­ce­rzy. Już chciał wy­mó­wić' imię jed­ne­go, gdy Ju­rek wstrzy­mał mu sło­wa na ustach.

– Mi­ło­ści­wy pa­nie, toż bez­piecz­niej mnie, ni­że­li in­ne­go po­słać do lasu, rzekł – nie zwró­cę pew­ni­kiem ni­czy­jej uwa­gi: choć kto spoj­rzy, to po­my­śli: "ja­kieś pa­cho­lę po grzy­by przy­szło" i mi­nie bez za­czep­ki.

– Od­daj­że ko­nia któ­re­mu z to­wa­rzy­szów, pie­szo bę­dzie jesz­cze bez­piecz­niej, od­parł ksią­żę.

– Pono słusz­ne wa­sze sło­wa, mi­ło­ści­wy pa­nie, i ty Fran­ku, po­wierz to­wa­rzy­szom swe­go ka­re­go, – ode­zwał się sta­ro­sta.

Chłop­cy ze­sko­czy­li na­tych­miast z koni i przez łąkę, krót­szą dro­gą, pu­ści­li się ku la­so­wi; wszed­szy po­mię­dzy so­sny, po­czę­li uda­wać, że grzy­bów szu­ka­ją.

Głu­cho było w le­sie, tyl­ko szcze­biot ptac­twa i szmer li­ści mą­cił ci­szę; lu­dzi nie spo­ty­ka­li wca­le, lubo wa­bi­li ich hu­ka­niem.

To­wa­rzysz Jur­ka był naj­mniej o sześć lat star­szy od nie­go, lecz nie gar­dził nim: roz­ma­wiał, jak z rów­nym.

Na­resz­cie uzna­li, że las bez­piecz­ny zu­peł­nie, więc po­sta­no­wi­li po­wró­cić do swo­ich, ale od­mien­ne­mi dro­ga­mi, bo nuż uda się im kogo na­po­tkać i co po­ży­tecz­ne­go wy­do­być z nie­go.

– Cie­kaw je­stem, któ­ry z nas sta­nie prę­dzej przed swo­im pa­nem, rzekł Ju­rek.

– Je­śli któ­re­go z nas kto w dro­dze nie przy­trzy­ma, rów­no sta­nie­my – od­parł Fra­nek.

Z temi sło­wy ro­ze­szli się. Ju­rek chcąc wy­prze­dzić to­wa­rzy­sza, po­czął biec bez pa­mię­ci. Na­gle o coś po­trą­cił, za­trzy­mał się prze­to: przed nim sta­ła siwa ko­bie­ta.

– Pę­dzisz jak ka­mień z pro­cy wy­rzu­co­ny, – ode­zwa­ła się z wy­mów­ką – o ma­łoś mnie nie oba­lił.

– Prze­bacz­cie mat­ko, ale śpie­szę do swe­go pana, od­parł Ju­rek – mnie pil­no bar­dzo.

– A cze­góż go od­bie­głeś? pew­no wi­sus z cie­bie, pu­ste fi­gle w gło­wie, – rze­kła sta­ra. Ju­rek się ob­ra­ził.

– Nie pora te­raz na pu­ste fi­gle, toć woj­na idzie w pa­rze z nami, jam gier­mek księ­cia Zie­mo­wi­ta, od­parł z dumą.

Na twa­rzy ko­bie­ty od­ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie, lecz ukry­ła je chy­trze.

– Chwa­lisz się ino – rze­kła, – my­ślisz, że ci uwie­rzę; woj­na dzie­ciu­chów nie wy­bie­ra w parę; pew­ni­kiem twój ksią­żę na woj­nę za za­ją­ca­mi się wy­brał, gdyś ty jego gierm­kiem.

Ju­rek po­czer­wie­niał, źre­ni­ce jego za­świe­ci­ły gnie­wem.

– Nie mi­tręż­cie mi cza­su, – od­parł, – nie wie­rzy­cie, mniej­sza o to; ju­tro o nas po­sły­szy­cie: łuna nad Ka­li­szem po­wie wam, czy dzie­ciak praw­dę ga­dał.

To po­wie­dziaw­szy, mi­nął sta­rą i pę­dem strza­ły biegł ku go­ściń­co­wi.

Ko­bie­ta po­wio­dła za nim szy­der­czym spoj­rze­niem.

– Na­wa­rzy­łeś ty two­je­mu panu, na­wa­rzy­łeś! – szep­ta­ła do sie­bie. – Zo­ba­czy­cie wy Ka­lisz!

Po­czym za­chi­cho­ta­ła i po­czę­ła zno­wu iść w las.

– W gąszcz się skry­ję, udam że śpię, może coś po­chwy­cę, co na­szym się przy­da, – szep­ta­ła da­lej.

Ju­rek i Fra­nek sta­nę­li tym­cza­sem jed­no­cze­śnie przed księ­ciem i za­pew­ni­li go oba, że las bez­piecz­ny. Nie­ba­wem zbroj­ny hu­fiec spo­czął pod cie­niem so­sen. Wo­dzo­wie po­zwo­li­li ry­ce­rzom od­piąć zbro­je i ko­nie pu­ścić lu­zem; pa­choł­kom ka­za­li do­być z wo­zów chleb i mię­so. Po­si­la­li się wszy­scy we­so­ło, a naj­we­sel­szym był Ju­rek: pła­tał fi­gle to­wa­rzy­szom, sy­pał żar­ta­mi, ko­zły wy­wra­cał, wdzie­rał się na drze­wa i ku­kuł­kę uda­wał. Chwi­la­mi jed­nak po­waż­niał, wów­czas har­do spo­glą­dał na sta­ro­stę, nie­mal wy­zy­wa­ją­co, jak by mu chciał coś po­wie­dzieć, aż zwró­cił jego uwa­gę mil­czą­cą za­czep­ką.

– Wasz gier­mek wy­zy­wa mnie wy­raź­nie, za obe­lgę mu wy­rzą­dzo­ną żąda sa­tys­fak­cyi, – rzekł imci pan Bar­tosz do księ­cia i roz­śmiał się.

– Głu­pi chło­pak, – od­parł Zie­mo­wit.

Noc po­wo­li za­pa­dła, ukła­dli się wszy­scy do snu, ci­sza za­le­gła, tyl­ko drze­wa coś z sobą szep­ta­ły i cza­ty roz­sta­wio­ne wo­kół lasu czu­wa­ły.

O pół­no­cy hu­fiec miał ru­szyć w dal­szą dro­gę. Ju­rek spać nie mógł; bu­dzi­ła go co chwi­la żół­ta po­marsz­czo­na twarz sta­rej, któ­rą omal nie oba­lił, czul jej wzrok gniew­ny na so­bie. Nie­po­ko­iło go to, zry­wał się co chwi­la z po­sła­nia, wy­su­wał z na­mio­tu i pa­trzał w stro­nę cza­tów, czy nie idzie któ­ry oznaj­mić, że już pół­noc: tak pra­gnął, by ry­cer­stwo ru­szy­ło zno­wu w dro­gę.

Wró­ży­li mu wpraw­dzie pod­czas wie­cze­rzy to­wa­rzy­sze, że gdy zo­ba­czy, jak z kusz roz­sta­wio­nych na mu­rach Ka­li­sza, lecą ku nie­mu ka­mie­nie, wiel­ko­ści jego gło­wy, to pew­ni­kiem za­wró­ci ko­nia i tak go po­gna, że W prze­cią­gu 24 go­dzin sta­nie pod bra­mą Płoc­ka. Lecz on pew­nym był, że się nie ulęk­nie ani ka­mie­ni, le­cą­cych ku nie­mu, ani krwi wi­do­ku, ani ję­ków.

– Ho! ho! nie zna­ją oni Jur­ka Bez­wań­ca, jam już nie dzie­ciuch, mnie ma­tuś nie ho­łu­bi­ła, nie huś­ta­ła na ko­la­nach, nie cac­ka­ła; jam sie­ro­ta, – mó­wił sam do sie­bie.

O pół­no­cy ru­szy­ło wi­sto­cie woj­sko w dal­szą dro­gę, księ­życ wy­pły­nął wła­śnie na nie­bo, ja­sna jego tar­cza ob­la­ła srebr­nym świa­tłem go­ści­niec; ry­cer­stwo uj­rza­ło w dali wzno­szą­cy się sta­ry gród, któ­re­go basz­ty pię­ły się ma­je­sta­tycz­nie ku nie­bu.

Szko­da by­ło­by spa­lić to gniaz­do, – ode­zwał się ksią­żę do sta­ro­sty – chciał­bym je zdo­być, ale nie znisz­czyć.

– Po­sta­ra­my się, aby sta­ło się za­dość wa­sze­mu ży­cze­niu, mi­ło­ści­wy pa­nie, – od­parł Bar­tosz – je­śli stra­że mia­sta śpią na mu­rach, nie zbu­dzi­my ich z pew­no­ścią.

Stra­że spa­ły w isto­cie na mu­rach Ka­li­sza, za­ło­ga nie prze­czu­wa­ła gro­żą­ce­go nie­bez­pie­czeń­stwa, ci­cho było w mie­ście; w jed­nym tyl­ko dom­ku, wzno­szą­cym się opo­dal mu­rów, ota­cza­ją­cych gród, lu­dzie jesz­cze czu­wa­li.

Do­mek ten był wła­sno­ścią pie­ka­rza, któ­ry do­star­czał chle­ba dla za­ło­gi; wie­czo­rem oznaj­mił on cze­la­dzi, iż kasz­te­lan za­mó­wił u nie­go świe­ży za­pas chle­ba, więc noc­ką trze­ba bę­dzie pra­co­wać.

I uwi­ja­ła się cze­ladź żwa­wo przy ko­mi­nie, na któ­rym hu­czał ogień, a pie­karz roz­ka­zy Wy­da­wał. Opo­dal ko­mi­na, na dłu­giej ła­wie, sie­dzia­ła sta­ra, po­marsz­czo­na ko­bie­ta, z by­strym wy­ra­zem oczu, któ­ra od cza­su do cza­su szu­ka­ła wzro­kiem pie­ka­rza, a gdy ich spoj­rze­nia się spo­ty­ka­ły, uśmie­cha­li się ja­koś dziw­nie do sie­bie.

Przy żwa­wej ro­bo­cie cia­sto pręd­ko zo­sta­ło przy­go­to­wa­ne, buł­ki po­ro­bio­ne, pie­karz ka­zał je wsu­nąć do pie­ca i ro­zejść się cze­la­dzi na spo­czy­nek; jed­ne­go tyl­ko za­trzy­mał przy so­bie, naj­ro­ślej­sze­go.

– My czu­wać bę­dzie­my – rzekł.

– I ja z wami, – ode­zwa­ła się sta­ra z miną ta­jem­ni­czą.

Ci­sza za­pa­no­wa­ła w pie­kar­ni; oni sie­dli obok sie­bie, pod­par­li gło­wy na dło­niach, łok­cie na ko­la­nach, zda­wa­li się wsłu­chi­wać w trzask pa­lą­cych się po­lan na ko­mi­nie.

Na­raz pie­karz pod­niósł gło­wę.

– Sły­szę ten­tent, – rzekł.

To po­wie­dziaw­szy, ski­nął na cze­lad­ni­ka, sta­ra po­cią­gnę­ła za nie­mi; po­dą­ży­li W stro­nę mu­rów, ota­cza­ją­cych mia­sto.

Na uli­cy wid­no było jak w dzień, ale pu­sto i głu­cho: sły­sze­li echo wła­snych kro­ków, któ­re mie­sza­ło się z tę­ten­tem z poza mu­rów do­la­tu­ją­cym, straż drze­ma­ła na sta­no­wi­sku.

Wtym cze­lad­nik po­cią­gnął pie­ka­rza za rękę.

– Spójrz­cie no pa­nie, – szep­nął, pal­cem bra­mę mia­sta wska­zu­jąc.

Pie­karz wpa­trzył się uważ­nie; po chwi­li oczy jego za­świe­ci­ły za­do­wo­le­niem: za­miast od­po­wie­dzieć cze­lad­ni­ko­wi, skur­czył się jak kot, któ­ry zdo­bycz spo­strze­że, na­stęp­nie ci­chym i szyb­kim jed­no­cze­śnie kro­kiem przy­biegł do bra­my, tam przy­kuc­nął i ra­mio­na wy­cią­gnął, jak­by coś po­chwy­cić chciał.

– Piła, – szep­nął sam do sie­bie.

A gdy cze­lad­nik i sta­ra sta­nę­li przy nim, do­dał:

– Zbudź­cie całe mia­sto, niech biją we dzwo­ny.

Cze­lad­nik po­śpie­szył speł­nić jego roz­kaz, sta­ra przy­sia­dła obok nie­go i po­mo­gła mu trzy­mać piłę, któ­rą żoł­nie­rze sta­ro­sty Odo­lań­skie­go wsu­nę­li po­mię­dzy de­ski bra­my mia­sta, by uto­ro­wać so­bie dro­gę bez ha­ła­su i nie zbu­dziw­szy stra­ży, gród opa­no­wać.

Na­raz roz­le­gły się echa dzwo­nów świą­tyń.

– Ktoś zdra­dzi!, – szep­nął je­den z żoł­nie­rzy.

– Straż się zbu­dzi­ła, – od­parł dru­gi. Za­le­d­wie to po­wie­dział, na gło­wy śmiał­ków po­czę­ły le­cieć po­ci­ski ka­mien­ne i cięż­kie kło­dy… jęk­nę­li naj­bliż­si i pa­dli na zie­mię. Jed­no­cze­śnie smo­ła go­rą­ca, lana z mu­rów, pa­rzy­ła na­stę­pu­ją­cych. Śmierć za­czę­ła prze­rze­dzać sze­re­gi wdzie­ra­ją­cych się żoł­nie­rzy, roz­po­czę­ła się wal­ka nie­rów­na: na mu­rach co­raz przy­by­wa­ło obroń­ców, hu­fiec księ­cia Ma­zow­sza co­raz się zmniej­szał.

Prze­ko­nał się Ju­rek, że być dziel­nym ry­ce­rzem nie­ła­twa spra­wa: czuł, że mu ser­ce za­mie­ra na wi­dok krzy­ków, le­cą­cych ka­mie­ni i strzał, na wi­dok ka­łu­ży krwi, ota­cza­ją­cych go, wy­krzy­wio­nych cier­pie­niem twa­rzy to­wa­rzy­szy, kur­czą­cych się w kon­wul­sjach ko­na­nia. Bi­twa trwa­ła za­cię­ta, sztur­mu­ją­cy nie ustę­po­wa­li, ale na­pa­sto­wa­ni bro­ni­li się dziel­nie, jak­by przy­go­to­wa­ni.

Na­raz roz­legł się roz­kaz, by woj­sko mia­ło się do od­wro­tu: zro­zu­mie­li do­wódz­cy, że za małe siły przy­pro­wa­dzi­li pod Ka­lisz, po­sta­no­wi­li się cof­nąć.

I ru­szył z miej­sca hu­fiec znacz­nie zmniej­szo­ny, ru­szył wol­no, w po­sęp­nem mil­cze­niu. Pa­choł­cy le­d­wo po­zbie­ra­li ran­nych i w płasz­czach ry­ce­rzy unie­śli z nie­szczę­sne­go po­bo­jo­wi­ska.

Za­my­ślo­ny smut­nie, je­chał na swym gnia­do­szu Ju­rek obok księ­cia; ta pierw­sza wy­pra­wa nie wzbu­dzi­ła w nim za­chwy­tu.

– Co mi to za Wal­ka! na człe­ka lecą z góry ka­mie­nie, mę­stwo na nic się nie zda w ta­kim boju, my­slał so­bie – traf jeno rzą­dzi, nie od­wa­ga; gdy­by choć byli po­go­ni­li za nami, to bym spró­bo­wał się z któ­rym na sza­ble; ale oni ka­mie­nia­mi od­pę­dzi­li nas, jako psów, a te­raz pew­ni­kiem spać po­szli.

I wzdy­chał przy tym mo­no­lo­gu, a ksią­żę szep­tał:

– Ma słusz­ność chło­pak.

Wła­śnie do­cie­ra­li do lasu, gdy uka­za­ła się na dro­dze ko­bie­ta zgar­bio­na, po­marsz­czo­na i przy­su­nąw­szy się do Jur­ka, za­chi­cho­ta­ła gło­śno.

Gier­mek otrzą­snął się z za­my­śle­nia, spoj­rzał na sta­rą i dreszcz nim wstrzą­snął.

– W imię Ojca i Syna i Du­cha świę­te­go – prze­że­gnał się po­boż­nie – cza­row­ni­ca czy co? do­dał.

Ten i ów roz­śmiał się, Jur­ka to po­draż­ni­ło.

– My­śli­cie, żem się zląkł baby? – za­py­tał.

– A toć wi­docz­ne, – ode­zwał się któ­ryś. Ju­rek po­gnał ko­nia i za babą po­le­ciał; po­wró­cił nie­ba­wem, ale bled­szy jesz­cze i po­sęp­niej­szy.

Wła­śnie hu­fiec do­tarł do lasu, w któ­rym obóz Zie­mo­wi­ta był roz­ło­żo­ny, ksią­żę ze­sko­czył z ko­nia, od­dał go jed­ne­mu z pa­choł­ków, po­czym zbli­żył się do Jur­ka.

– Po­mo­żesz mi roz­piąć zbro­ję, – rzekł. Lecz chło­piec rzu­cił się do nóg jego.

– Mi­ło­ści­wy pa­nie, jam was zgu­bił, – za­wo­łał – jam zdraj­cą swo­ich, wy­daj­cie na mnie sąd, na śmierć skaż­cie!

Zdzi­wie­ni ry­ce­rze po­czę­li się tło­czyć koło nie­go, Zie­mo­wit zmarsz­czył czo­ło groź­nie.

– Mów ja­śniej, toć nikt cię nie ro­zu­mie, – rzekł.

Ju­rek za­pa­no­wał nad pła­czem i klę­cząc ze zło­żo­ne­mi rę­ka­mi na pier­siach, opo­wie­dział o pierw­szem swo­jem spo­tka­niu ze sta­rą.

– Była to ta sama, któ­ra nas te­raz ze śmie­chem mi­nę­ła, po­go­ni­łem za nią, po­wie­dzia­ła mi, że ostrze­gła miesz­kań­ców Ka­li­sza o wa­szych za­mia­rach, mi­ło­ści­wy pa­nie, że oca­li­ła Ka­lisz, – mó­wił da­lej wzru­szo­nym gło­sem.

– Za­bi­łeś ją? – za­py­ta­ło kil­ku.

– A za cóż mia­łem za­bić, toć nie ona jest zdraj­cą, jam, nie ona, na śmierć za­słu­żył, – od­parł chło­piec.

– Po­wie­sić go! – syk­nął ksią­żę i od­wró­cił się od wi­no­waj­cy.

Lecz Bar­tosz z Odo­lan dłoń na ra­mie­niu chłop­ca po­ło­żył i spoj­rzał ostro na dwu pa­choł­ków, któ­rzy wła­śnie z po­wro­za­mi do klę­czą­ce­go przy­sko­czy­li.

– Mi­ło­ści­wy pa­nie, Wszak­ci to dziec­ko jesz­cze; na­sza wina, że dzie­ciu­cha na woj­nę wzię­li­śmy, – prze­mó­wił su­ro­wo.

– Wy­gnać go z sze­re­gów – ktoś się ode­zwał. Ksią­żę za­trzy­mał się i zwró­cił gniew­ne spoj­rze­nie na ska­za­ne­go.

– Obić go ró­zga­mi, – ra­dził inny.

– Ję­zyk mu przy­ciąć.

– Na­pięt­no­wać jako szko­dli­we zwie­rzę. Rad nie bra­kło.

Ksią­żę mil­czał, na­my­ślał się, wresz­cie pod­niósł gło­wę i rzekł sta­now­czym gło­sem:

– Idź precz, nie­chaj cię wię­cej moje oczy nie wi­dzą, szu­kaj gdzie chcesz chle­ba, byle nie u mnie.

Ju­rek ob­jął jego ko­la­na.

– Jam win­ny wie­le, alem źle nie chciał uczy­nić, nie prze­kli­naj­cie mnie, mi­ło­ści­wy pa­nie! – wy­ją­kał.

Po­czym po­wstał i ze spusz­czo­ną gło­wą po­czął iść w las. W Zie­mo­wi­cie ser­ce drgnę­ło: zwró­cił się do jed­ne­go z ry­ce­rzy.

– Za­nieś mu tę kie­sę, nie chcę by z gło­du zdechł, – rzekł, po­daw­szy wo­re­czek brzę­czą­cy zło­tem.OSTRZE­ŻE­NIE.

Był to dzień par­ny, po nie­bie sza­rym wlo­kła się cięż­ka czar­na chmu­ra, kształ­tem przy­po­mi­na­ją­ca ba­jecz­ne­go smo­ka: kro­czy­ła ku krwa­wej lu­nie roz­po­star­tej na wscho­dzie.

Smut­ne cza­sy na­sta­ły w Pol­sce po śmier­ci kró­la Lu­dwi­ka An­de­ga­weń­skie­go: już dru­gi rok do­bie­ga, jak nie­ma pana w kra­ju; woj­na do­mo­wa roz­pa­li­ła po­chod­nię i po­dzie­li­ła na­ród na dwa stron­nic­twa. Go­rze­ją wio­ski, gro­dy, giną lu­dzie set­ka­mi: kogo nie­przy­ja­ciel ży­cia nie po­zba­wi, tego głód za­mo­rzy, lub za­ra­za za­pę­dzi do mo­gi­ły…Źle się dzia­ło po śmier­ci Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go w Pol­sce za rzą­dów jego sio­strzeń­ca; go­rzej jesz­cze, gdy ten sio­strze­niec umarł… Nie­zgo­da do­mo­wa, to naj­więk­sza nie­do­la, jaka lu­dzi spo­tkać może. Dwa stron­nic­twa Grzy­ma­li­tów i Na­łę­czów, któ­re sta­nę­ły wro­go uspo­so­bio­ne prze­ciw so­bie, ostrzy­ły usta­wicz­nie gro­ty i przy­go­to­wy­wa­ły się do boju.

Grzy­ma­li­tów pro­wa­dził Do­ma­rat z Pierzch­ną, sta­ro­sta ge­ne­ral­ny, pan moż­ny i dum­ny; Na­łę­czom do­wo­dził Bar­tosz z Odo­lan: śmia­ły, ser­decz­ny, od­da­ny go­rą­co swo­jej spra­wie.

Grzy­ma­li­ci po­pie­ra­li Zyg­mun­ta bran­de­bur­skie­go, zię­cia nie­daw­no zmar­łe­go kró­la Lu­dwi­ka, a ra­czej cór­kę Lu­dwi­ka, Mar­ję. Na­łę­czo­wie Zie­mo­wi­ta, księ­cia Ma­zow­sza.

W ca­łym kra­ju źle było, warsz­ta­ty sta­ły bez­czyn­ne, rola nie za­sia­na, bo cho­ciaż kmie­cie i miesz­cza­nie nie szli te­raz na woj­nę, – jed­nak­że do pra­cy nie bra­li się, wie­dząc, iż nie­przy­ja­ciel każ­dej chwi­li może znisz­czyć ich tru­dy; lu­dziom bra­kło chle­ba i pie­nię­dzy. W la­sach, na go­ściń­cach, po wsiach, spo­ty­ka­ło się usta­wicz­nie głod­nych, odar­tych włó­czę­gów, go­spo­dy by­wa­ły prze­peł­nio­ne próż­nia­ka­mi, któ­rzy całe go­dzi­ny spę­dza­li bez­czyn­nie nad ku­flem piwa, na próż­nej ga­da­ni­nie.

One­go dnia par­ne­go, wró­żą­ce­go bu­rzę, w go­spo­dzie Her­sza, wzno­szą­cej się na go­ściń­cu, wio­dą­cym do Po­zna­nia, lud­no było i gwar­no od sa­me­go rana, a na­wet chwi­la­mi groź­nie, jak na nie­bie; go­spo­darz śle­dził z nie­po­ko­jem twa­rze go­ści, lę­ka­jąc się, by sprzecz­ki nie do­pro­wa­dzi­ły do kłót­ni nie­bez­piecz­nej.

Dwa sto­ły znaj­du­ją­ce się w wiel­kiej izbie go­spo­dy, oto­czo­ne były zbi­tym ści­śle wa­łem lu­dzi; przy jed­nym sie­dzie­li Grzy­ma­li­ci, przy dru­gim Na­łę­czo­wie; jed­ni i dru­dzy opo­wia­da­li so­bie o to­czą­cych się bo­jach, a od cza­su do cza­su zwra­ca­li się do sto­łu są­sied­nie­go i obe­lgi so­bie wza­jem­nie rzu­ca­li.

Pod ścia­ną w tej sa­mej izbie sie­dział chło­piec lat czter­na­ście li­czyć mo­gą­cy, o smut­nem spoj­rze­niu, w suk­ni znisz­czo­nej, któ­ra wszak­że świad­czy­ła, iż kie­dyś kosz­tow­ną być mu­sia­ła.

– Pew­ni­kiem ktoś z pa­nów po synu sza­tę bie­da­ko­wi po­da­ro­wał, – mó­wił so­bie go­spo­darz – przy­szło pie­szo, boso, twa­rzycz­ka wy­chu­dzo­na, bla­da, świad­czy, że nę­dza jest jego sio­strą… Ja­kiś sie­ro­ta nie­za­wod­nie.

I nie my­lił się w swo­ich przy­pusz­cze­niach. Był to Ju­rek Bez­wa­niec.

Już dru­gi rok chło­piec wie­dzie to ży­cie tu­ła­cze: wy­gna­ny przez księ­cia, nie za­po­mniał o nim do­tych­czas; uznał, że słusz­ną karę wy­mie­rzył mu za pa­plar­stwo, któ­re po­cią­gnę­ło za sobą tak smut­ne na­stęp­stwa; lecz po­sta­no­wił so­bie daw­ne­go pana od­szu­kać i prze­bła­gać, więc idzie od wsi do wsi, od gro­du do gro­du, wa­łę­sa się, od­po­czy­wa po go­spo­dach, a wszę­dzie zbie­ra wie­ści o księ­ciu. Gdy się do­wie, gdzie te­raz prze­by­wa, tam śpie­szy na­tych­miast cier­pli­wie i wy­trwa­le, ale, nie­ste­ty, za­wsze się spóź­ni, a gdy już do­trze do celu, to naj­czę­ściej po­wie­dzą mu lu­dzie:

– Był tu­taj wczo­raj, dziś o świ­cie ru­szył w dro­gę, gdzie? nie wie­my.

Za­wo­dy te nie zra­zi­ły do­tych­czas chłop­ca, uwa­żał je z… a do­pust Boży; wte­dy od­po­czy­wał parę go­dzin i szedł zno­wu szu­kać stra­co­ne­go wła­sną Winą pana.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: