- W empik go
Z czasów Jadwigi i Jagiełły - ebook
Z czasów Jadwigi i Jagiełły - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 359 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głośne ziewnięcie rozległo się w obszernej komnacie zamku płockiego, noszącej nazwę: "sypialni książęcej"; a jednak sypialnia zdawała się pustą. Ustrojone firankami łoże księcia Ziemowita, panującego wówczas na Mazowszu, przygotowane było do spoczynku, srebrne blaski księżyca ślizgały się po ścianach, głęboka cisza panowała wśród sprzętów, napełniających komnatę.
Przerwało ją naraz owo głośne ziewanie, a jednocześnie coś się wysunęło z pod łoża książęcego.
Przy mdłym świetle księżyca trudno było poznać, człowiek, czy zwierz?
– Hau! hau! hau! – zaszczekała owa niewyraźna istota.
Ale w szczeknięciu tym słychać było dźwięki niezupełnie psie, przytym mniemany pies odezwał się następnie miauczeniem kocim, wspiął się na tylne nogi i przybrał postać człowieka. Teraz dopiero poznać było można, że jest to chłopię czternastoletnie, a może i młodsze.
Był to giermek księcia Ziemowita, Jurkiem w zamku zwany, łobuz wielki, ale poczciwy.
Ziewnąwszy powtórnie, chłopiec rozciągnął ramiona aż zatrzeszczały w stawach, i znów westchnął głośno.
– To ci dola! – rzekł sam do siebie – zamek cały śpi, święci zapalili latarnię nocną, ja jeno czuwam niebożę.
To powiedziawszy, przysunął się do okna i wzrok w górę podniósszy, ciągnął dalej żałosnym tonem:
– Poczciwy miesiączku, ulitowałeś się nad sierotą, rozwidniłeś tę czarną izbę, ale mi z twoim mdłym i drżącym światłem jeszcze niespokojniej na duszy; zda mi się, że z każdego tutaj kąta wysuwa się ku mnie jakaś mara.
Przy tych słowa zrobił minę wystraszoną, lecz widocznym było, że udaje, bo w kątach ust jego krył się śmiech, który po chwili wybiegł na całe usta. Głucha komnata ożywiła się: wesoły, młody srebrzysty śmiech obił się o jej ściany.
– Jurek Bezwaniec miałby się mar bać! niedoczekanie wasze! – wykrzyknął. – Ja się nikogo i niczego nie boję; krzyżem świętym odegnam od siebie mary, a żywych zuchwalców skarcę pięścią, albo tym mieczykiem, jaki za pasem noszę…
– Nikogo się nie boję! dodał wyzywająco.
I błysnąwszy mieczykiem, spojrzał hardo na księżyc, jakby był pewien, że ten go rozumie. Potym schował mieczyk do pochwy i począł kozły wywracać na rozesłanej przed łożem skórze niedźwiedziej.
W tym z przyległej komnaty dobiegł głos donośny:
– Cicho tam! czyś oszalał, wisusie?
Jurek usiadł na skórze, usta garścią zasłonił i zachichotał, ale nie ważył się więcej zbytkować. Poznał głos łający.
Sąsiednią komnatę zajmował Imci pan Zduńko, szatny książęcy, człek wielce surowy, – w zamku poważany przez wszystkich. Słowo jego miało znaczenie u księcia. Nie poważyłby się go nie posłuchać nawet najmłodszy z otoczenia, a cóż dopiero sierota Jurek.
Chłopiec od niemowlęcia wychowywał się w zamku, twarzy ojca nie pamiętał, matki również, ale pamiętał, że nad jego kołyską wąsata pomarszczona twarz Imcipana Zduńka nieraz się pochylała; pamiętał i to, że ręka szatnego niejedną karę mu wymierzyła, gdy zanadto swawolił, ale i niejeden przysmak mu przyniosła, gdy siedział smutny. Jurek nie wiedział nawet gdzie się urodził; dworzanie Ziemowita, z któremi się zżył, byli mu braćmi starszemi, ojcem książę, przewodnikiem szatny, domem rodzinnym ten zamek wspaniały, wznoszący się na wzgórzu po nad Wisłą, którego baszty dumnie ku niebu strzelały, którego broniły mury wysokie, o trzech bramach, krzyżami ozdobionych.
Ludzie zamkowi powiedzieli mu, że pewnego dnia książę, wróciwszy z połowu ryb, przyniósł do zamku w pole płaszcza niemowlę, i przywoławszy szatnego, rzekł do niego:
– Patrzcie, mości Zduńko, jaką szczególną rybę złowiłem dzisiaj w Wiśle!
I złożył na jego ręce chłopię kilkomiesięczne.
Szatny spojrzał zdziwiony na pana i zapytał.
– Co rozkazujecie, miłościwy panie, z tą rybą uczynić?
– Gorszym nie będę od córki króla Egiptu! wychowam chłopca, jak ona Mojżesza wychowała, – odparł książę Ziemowit. – Udasz się Waszmość dziś jeszcze do księdza proboszcza i powiesz mu, że go wzywam na zamek; wyprawię dziecku chrzciny, sam ojcem chrzestnym mu będę. Damy mu imię Jerzego, a zawołaniem jego będzie: Bezwaniec. Potym wychowamy go na rycerza.
Szatny skłonił się panu i wola księcia spełnioną została: chłopiec wychował się na zamku. Już dwanaście lat dobiegało od tej chwili, kiedy książę w pole płaszcza przyniósł go do swego domu.
Siedząc teraz na skórze niedźwiedziej, oparty plecami o łoże, chłopiec wspominał ubiegłe lata… Ludzie, wśród których wyrósł, byli dlań przychylni, książę był dobrym opiekunem, nie przypominał sobie, aby kiedy był głodnym, aby mu chłód kiedy dokuczył, aby musiał się kiedy wstydzić podartej sukni; to jednakże wiedział, że czasem bywało mu smutno, łzawo na duszy, jakby tęsknił za czymś, ale za czym nie wiedział. Toć nuda nie gościła w zamku, ludno w nim było zawsze, gwarno, wesoło.
To też Jurek wyrósł zdrowo, i śmiać się umiał szczerze i płatać figle dzielnie potrafił… A jednak czasami bez przyczyny nijakiej, jak oto w tej chwili, jakaś tęsknica go ogarniała. Wtedy cichł raptem i poważniał, wtedy wzrok jego szukał nieba, a usta szeptały modlitwę do Matki Bożej,
Matki wszystkich na ziemi, i figlarne źrenice dziecka łzy zasłaniały.
Księżyc jasno świecił, głos Zduńka zcichł, jednak Jurek do psot nie powrócił, siedział naprzeciw okna, podniósł siwe oczy ku błękitom i szeptał:
– Matko Boża, spójrz na sierotę, ulżyj sercu mojemu!
Lecz tentent, jaki naraz rozległ się na moście, spłoszył modlitwę z ust chłopca, łzy znikły z jego rzęs.
– Miłościwy książę – rzekł do siebie.
Szybko zbliżył się do kominka, na którym tlało kilka iskierek, dorzucił parę polan, ogień rozdmuchał, poczym uśmiechnął się.
– Noc uciekła, – szepnął z zadowoleniem, rozglądając się po rozjaśnionych blaskiem płomienia ścianach komnaty.
Następnie pośpieszył do sieni zamkowej. Nie spóźnił się, gdyż właśnie służba]otwierała wązkie kute drzwi sieni, na krużganek wiodące, i jeszcze Zduńko głośno wydawał rozkazy to temu to owemu.
– Miłościwy książę wiedzie gości za sobą, imci pan Bartosz z Koźmina, starosta Odolański, jedzie przodem, mówił – trzeba wieczerzę gotować, niech który biegnie do szafarza i zbudzi go.
– Polecę ja, rzeki Jurek.
– Biegaj, twoje nogi najlotniejsze, odparł szatny.
Jurek nie czekał powtórzenia rozkazu, biegł, że tylko pięty pokazał zebranym w sieni.
– A zbudź szaf arkę, niech przygotuje pościel dla gości, wołał za nim Zduńko.
– Zbudzę, zbudzę pewnikiem, – odparł chłopiec, nie zatrzymując się.
I wpadł jak piorun do sypialni szafarza, który spał tak twardo, że nie usłyszał zgrzytu roztwierających się drzwi. Jurek z pięści w trąbę zrobionej zahuczał nad uchem śpiącego:
– Goście głodni, oczekują wieczerzy! Szafarz zerwał się.
– Co za goście, smyku?
– Książę pan przyjechał, a z nim goście.
– Bodajby cię bocian porwał od nas i do swego gniazda zaniósł, – rzucił szafarz klątwę. Lecz krzątać się począł żwawo.
Jurek się rozśmiał.
– Jużby mnie nie poniósł, chyba ja jego, odparł wesoło i pędem do szafarki podążył.
Dotarszy do jej komnaty, zatrzymał się wszakże przed drzwiami dyskretnie i zakołatał ostrożnie, a gdy nikt nie otworzył, przyłożył usta do zamku i zawołał głosem zniżonym.
– Basiuniu, czy pani Marta śpi?
Za drzwiami coś się poruszyło. Po chwili zasuwa zgrzytnęła, drzwi się rozchyliły, na progu stanęła dziewczynka dwunastoletnia, w płóciennej spódnicy i koszuli, bosa, z główką otoczoną złotemi kędziorami.
– A bo co się stało? spytała również cichutko.
– Goście na zamek zjechali, powiedz ciotuli, by pościel przygotowała, odparł chłopiec.
Dziewczynka westchnęła.
– Oj! będą krzyki! – szepnęła.
– Nie bój się, nie odejdę, aż ucichnie, rzekł Jurek.
Basia spojrzała na niego z wdzięcznością, poczym przeszła w głąb komnaty.
– Skaranie Boże z tą dziewczyną, spać mi nawet nie daje. Ej, wypędzę to niegodziwe stworzenie na rozstaje, do baby jędzy cię odeślę! – Te słowa dobiegły Jurka.
Teraz wszedł śmiało, oparł się rękami o podłogę, nogi wzniósł w górę i w tej postawie stanął przed gramolącą się W pościeli szafarką.
– Starosta Odolański woła: – Dawajcie pościeli, chcę spać, – rzekł do szafarki.
Szafarką ruszyła ramionami.
– Warjat, – mruknęła. Ale widać było z jej spojrzenia, że ma ochotę się śmiać.
– Umykaj, wisusie, bo cię kułakiem poczęstuję, – dodała.
– O laboga! – wrzasnął Jurek, udając, że się lęka i na czworakach począł cofać się ku drzwiom
Basia pobiegła za nim.
– Zawsze dobrym jesteś dla mnie, – szepnęła – brat rodzony nie byłby lepszym.
– Alboś mi nie siostrą, – odparł serdecznie Jurek, – toć także jesteś sierotą!
– Baśka, do roboty! – zahuczało w głębi izby wołanie i spłoszyło dzieci. Jurek podążył do księcia.
– Pono moja dola lżejsza, – myślał, biegnąc w podskokach.
Drzwi sypialni księcia Ziemowita były na wpół otwarte, rozmowa dochodziła, świadcząc, że książę gościa do siebie zaprowadził. Jurek wsunął się niepostrzeżony i przykucnął w pobliżu komina. Dwu siedziało w komnacie naprzeciw siebie: Ziemowit książę Mazowsza i Bartosz z Koźmina, starosta Odolański; obaj zajęci rozmową, nie spojrzeli nawet na Jurka.
– Więc radzicie, mości starosto, abym kroki rozpoczął? – mówił Ziemowit, rozparszy się w krześle rzeźbionym.
– Liczne macie za sobą stronnictwa, miłościwy panie; gdy czasu nie zmitrężycie, nie wątpię, iż korona Piastów, jako przynależy, ustroi czoło Wasze, – odparł starosta. – Rosła w potęgę ziemia nasza za rządów dziadów waszych, miłościwy panie, pragniemy, by potomek Chrobrych i mądrych królów panował nad nami. Latorośl Piastów wydała Bolesława Wielkiego, Śmiałego, Krzywoustego, wydała Władysława Łokietka i syna jego Kazmierza, tuszymy, że, gdy napowrót na tronie zasiądzie, wyda jeszcze niejednego dzielnego ramieniem i rozumem pana… Ludwika Andegaweńskiego rządy zniechęciły nas do obcych króli: zmarnował on niejedną pracę ś… p. Kazmierza Wielkiego, przyłączoną do nas Ruś przez wuja, przyznał Węgrom, zaniedbał akademję i upadła ta wszechnica, która tyle trudu miłościwego króla Kazmierza kosztowała; sprawiedliwość tak ściśle przestrzeganą przez swego poprzednika, przywilejami Koszyckiemi skaził… Dużo, dużo złego wyrządził ów król obcy nam rodem, obyczajami i sercem; Piasta napowrót chcemy, nie zwlekaj miłościwy panie, uzbrój hufiec a poprzemy cię.
Ziemowit powstał, kilka chwil przechadzał się w zadumie po komnacie, nareszcie zatrzymał się przed starostą, który stał teraz wyprostowany i pełnym niepokoju wzrokiem śledził wyraz jego twarzy.
– A więc dziś jeszcze wydam rozporządzenie moim kasztelanom, rzekł tonem stanowczym.
Bartosz zgiął przed nim kolano.
– U stóp twoich, miłościwy, panie, składam przysięgę wierności w imieniu wszystkich, których przedstawicielem jestem, odparł, chyląc głowę. – Dziś jeszcze powrócę do swoich.
Ziemowit położył dłoń na jego ramieniu.
– Wstań, pogadamy razem, zanim się oddalisz, odezwał się głosem wzruszonym.
I siedli znowu obok siebie. Lecz Ziemowit zanim rozmowę rozpoczął, obejrzał się po komnacie.
– Jesteś tutaj, to dobrze, – rzekł, wzrok na Jurku zatrzymawszy – pobiegnij raz jeszcze do szafarza i powiedz, żeby miodu na stole nie brakło.
Widocznym było, że chce tylko chłopca usunąć z komnaty. Jurek wyszedł leniwie z rozkazem, książę zwrócił się do gościa.
– Czyście już uradzili, gdzie najpierw uderzyć? – zapytał.
– Dzień i miejsce spotkania naznaczone, odparł starosta – zjedziemy się wszyscy w Koźminach, w dzień Ś – go Tomasza.
– Wy dziś do Koźmina ruszycie, ja za trzy dni najdalej, odparł Ziemowit – a teraz trzeba się posilić' i odwilżyć gardła.
To mówiąc, ujął pod ramię starostę i powiódł go przez długi wązki korytarz, słabo tlejącym kagankiem oświecony. Lecz od sali biesiadnej, na końcu korytarza położonej, bił blask jarzących świec woskowych, łatwo było przeto torować sobie drogę.
Zastali stół suto zastawiony, przy krześle księcia stał z miną zasępioną Jurek, dalej jeszcze Zduńko.
– Co ci to? – zapytał książę chłopca.
– E… to Marta – odezwał się szatny z uśmiechem – wytarmosiła mu uszy za to, że ją zbudził, i bębnem nazwała.
– Toć ona na mojej skórze nie bębniła jeszcze, mruknął Jurek.
Książę rozśmiał się.
– Z babskiego gadania mąż niewiele sobie robi, pokaż jej, żeś nie dzieciuch, rzekł – pomogę ci w tym… Pojedziesz ze mną na wyprawę, na którą ruszę za dni parę.
Oczy chłopca zabłysły jak gwiazdy, objął kolana księcia.
– Ojcem wy moim naprawdę jesteście, miłościwy panie. – Dziękuję, bardzo dziękuję – szepnął.
– Więc uszy już nie bolą? – zapytał wesoło Ziemowit.
– To nie uszy bolały, jeno honor draśnięty – odparł Jurek.
Kiedy po skończonej uczcie, odprowadziwszy księcia do sypialni, chłopiec dążył do swej komórki, by spać się położyć, zniewaga mu wyrządzona stanęła żywo w jego pamięci i zapragnął odpłacić za złe. Przebiegając koło drzwi szafarki, uderzył w nie z całej siły pięścią, a gdy przerażona pani Marta sama ukazała się tym razem na progu, pytając, czego od niej żądają, rzekł:
– Chciałem was ucieszyć dobrą wieścią: książę bierze mnie ze sobą na wyprawę zbrojną, pewnikiem dacie mi święcony medalik, bym powrócił do was zdrów i cały.
– Bodajbyś na czyjej kopji utknął! – trzasnąwszy drzwiami, odparła rozłoszczona kobieta.
– Ha! ha! ha! – zaśmiał się serdecznie Jurek – to ci piękny medalik na wojenkę dostałem; oj nie po macierzyńsku obeszła się pani Marta ze mną!
I zrobiło się markotno chłopcu na sercu, westchnął i kroku zwolnił.
– Taka to dola sieroty, – dodał półgłosem.
W tym usłyszał szmer za sobą, przystanąłwięc i obejrzał się… smutek uleciał z jego źrenic.
– Basiu! – szepnął.
A w myśli stanęło mu pytanie:
– Co ona może chcieć odemnie? Dziewczynka zbliżyła się do niego.
– Jedziesz pono na wyprawę, – odezwała się wzruszonym głosem – potrzebny ci medalik święcony, mam piękny bardzo, matuś moja włożyła mi go na szyję stygnącą ręką; dam ci tę pamiątkę.
I nie czekając odpowiedzi, zdjęła prędziutko z szyi złotą blaszkę na złotym łańcuszku wiszącą.
– Weź to – rzekła.
– A ty jakże ostaniesz bez tej obrony? – zapytał Jurek.
– Mam ci jeszcze krzyżyk, coś mi kupił na ostatnim odpuście, odparła Basia, nie cofając z darem ręki – a choćbym nie miała, toć tutaj wszakże strzały latać nie będą. Weź, oboje sierotami jesteśmy, a więc bratem i siostrą, sam tak mówiłeś.
Oczy jej wymowniej jeszcze, niż słowa prosiły. Jurek uczul się dziwnie wzruszony, ujął ją za rękę i do okna powiódł. Podnieśli oboje spojrzenia ku niebu, które błyszczało w tej chwili jak kosztowny płaszcz królewski, złotemi gwiazdami usiany.
– Matko Boża czuwaj nad nami! – odezwali się prawie razem.
Z oczu Basi potoczyły się łzy, rozpostarła złoty łańcuszek i ustroiła medalikiem pierś chłopca.
– Spraw, Matko Boża, by go strzała wroga nie dosięgła, – dodała głosem wzruszonym.
– Bym powrócił do domu sławą okryty, – rzekł Jurek kolana zginając.NIEUDANA WYPRAWA I WYGNANIE.
Za fijoletową smugą, długim pasem rozpostartą na zachodniej stronie horyzontu, chowało się słońce, blade, senne, jakby znużone całodzienną pracą i rzucało ziemi posępne blaski, które jakąś tęskną zadumą spowiły serca jej mieszkańców. Posępnie też błyszczała w dali Prosna, a na trzech wysepkach, utworzonych przez tę rzekę, wznoszące się baszty zamku Kalisza, mgłą wieczoru owiane, zdawały się też dumać smutnie, choć kwieciste łąki i bogate pastwiska ów gród otaczały.
Szerokim gościńcem, do Kalisza wiodącym, ciągnęły właśnie dwie zbrojne drużyny; prowadził obie książę Ziemowit, który połączył się już ze starostą; jechali w jednym szeregu, każdy swego giermka mając u boku.
– Pono bezpieczniej dla nas będzie, gdy o północy szturm przypuścim, mówił starosta – zastaniem straże grodu o tej porze drzemiące, nieprzyjaciel nie spodziewa się nas teraz.
– Las wynurza się ku nam po prawej stronie, tam spoczniem chwil kilka, zanim na szturm podążym, odparł Ziemowit.
Bartosz z Koźmin pochylił czoło.
– Wola waszej miłości – rzekł – wartoby jednak posłać przodem giermków, niechby zbadali, czy las bezpieczny… Co prawda, wasz giermek, miłościwy panie, uczynić tego nie potrafi, dodał, podniósszy wzrok na Jurka; – że też tego dzieciucha wzięliście ze sobą; – jemu z matką raczej pieścić by się przydało.
Jurek poczerwieniał i rzucił posępne spojrzenie staroście.
– Matki on nie ma, to sierota, – odparł za chłopca książę Ziemowit – jam jego ojcem chrzestnym, nie miałem chłopca komu zostawić, wziąłem go z sobą, bezpieczniej mu przy moim boku, ale kto wie, czy łuna pożaru nie świeci już nad moim gniazdem… Grzymalitowie zemszczą się pewnikiem na Płocku, iż przeciw nim oręż podniosłem; tuszę, że nie zaciąży nam to chłopię na wyprawie, lecz poślę do lasu kogo innego.
To powiedziawszy, obiegł wzrokiem szeregi rycerzy. Już chciał wymówić' imię jednego, gdy Jurek wstrzymał mu słowa na ustach.
– Miłościwy panie, toż bezpieczniej mnie, niżeli innego posłać do lasu, rzekł – nie zwrócę pewnikiem niczyjej uwagi: choć kto spojrzy, to pomyśli: "jakieś pacholę po grzyby przyszło" i minie bez zaczepki.
– Oddajże konia któremu z towarzyszów, pieszo będzie jeszcze bezpieczniej, odparł książę.
– Pono słuszne wasze słowa, miłościwy panie, i ty Franku, powierz towarzyszom swego karego, – odezwał się starosta.
Chłopcy zeskoczyli natychmiast z koni i przez łąkę, krótszą drogą, puścili się ku lasowi; wszedszy pomiędzy sosny, poczęli udawać, że grzybów szukają.
Głucho było w lesie, tylko szczebiot ptactwa i szmer liści mącił ciszę; ludzi nie spotykali wcale, lubo wabili ich hukaniem.
Towarzysz Jurka był najmniej o sześć lat starszy od niego, lecz nie gardził nim: rozmawiał, jak z równym.
Nareszcie uznali, że las bezpieczny zupełnie, więc postanowili powrócić do swoich, ale odmiennemi drogami, bo nuż uda się im kogo napotkać i co pożytecznego wydobyć z niego.
– Ciekaw jestem, który z nas stanie prędzej przed swoim panem, rzekł Jurek.
– Jeśli którego z nas kto w drodze nie przytrzyma, równo staniemy – odparł Franek.
Z temi słowy rozeszli się. Jurek chcąc wyprzedzić towarzysza, począł biec bez pamięci. Nagle o coś potrącił, zatrzymał się przeto: przed nim stała siwa kobieta.
– Pędzisz jak kamień z procy wyrzucony, – odezwała się z wymówką – o małoś mnie nie obalił.
– Przebaczcie matko, ale śpieszę do swego pana, odparł Jurek – mnie pilno bardzo.
– A czegóż go odbiegłeś? pewno wisus z ciebie, puste figle w głowie, – rzekła stara. Jurek się obraził.
– Nie pora teraz na puste figle, toć wojna idzie w parze z nami, jam giermek księcia Ziemowita, odparł z dumą.
Na twarzy kobiety odmalowało się przerażenie, lecz ukryła je chytrze.
– Chwalisz się ino – rzekła, – myślisz, że ci uwierzę; wojna dzieciuchów nie wybiera w parę; pewnikiem twój książę na wojnę za zającami się wybrał, gdyś ty jego giermkiem.
Jurek poczerwieniał, źrenice jego zaświeciły gniewem.
– Nie mitrężcie mi czasu, – odparł, – nie wierzycie, mniejsza o to; jutro o nas posłyszycie: łuna nad Kaliszem powie wam, czy dzieciak prawdę gadał.
To powiedziawszy, minął starą i pędem strzały biegł ku gościńcowi.
Kobieta powiodła za nim szyderczym spojrzeniem.
– Nawarzyłeś ty twojemu panu, nawarzyłeś! – szeptała do siebie. – Zobaczycie wy Kalisz!
Poczym zachichotała i poczęła znowu iść w las.
– W gąszcz się skryję, udam że śpię, może coś pochwycę, co naszym się przyda, – szeptała dalej.
Jurek i Franek stanęli tymczasem jednocześnie przed księciem i zapewnili go oba, że las bezpieczny. Niebawem zbrojny hufiec spoczął pod cieniem sosen. Wodzowie pozwolili rycerzom odpiąć zbroje i konie puścić luzem; pachołkom kazali dobyć z wozów chleb i mięso. Posilali się wszyscy wesoło, a najweselszym był Jurek: płatał figle towarzyszom, sypał żartami, kozły wywracał, wdzierał się na drzewa i kukułkę udawał. Chwilami jednak poważniał, wówczas hardo spoglądał na starostę, niemal wyzywająco, jak by mu chciał coś powiedzieć, aż zwrócił jego uwagę milczącą zaczepką.
– Wasz giermek wyzywa mnie wyraźnie, za obelgę mu wyrządzoną żąda satysfakcyi, – rzekł imci pan Bartosz do księcia i rozśmiał się.
– Głupi chłopak, – odparł Ziemowit.
Noc powoli zapadła, układli się wszyscy do snu, cisza zaległa, tylko drzewa coś z sobą szeptały i czaty rozstawione wokół lasu czuwały.
O północy hufiec miał ruszyć w dalszą drogę. Jurek spać nie mógł; budziła go co chwila żółta pomarszczona twarz starej, którą omal nie obalił, czul jej wzrok gniewny na sobie. Niepokoiło go to, zrywał się co chwila z posłania, wysuwał z namiotu i patrzał w stronę czatów, czy nie idzie który oznajmić, że już północ: tak pragnął, by rycerstwo ruszyło znowu w drogę.
Wróżyli mu wprawdzie podczas wieczerzy towarzysze, że gdy zobaczy, jak z kusz rozstawionych na murach Kalisza, lecą ku niemu kamienie, wielkości jego głowy, to pewnikiem zawróci konia i tak go pogna, że W przeciągu 24 godzin stanie pod bramą Płocka. Lecz on pewnym był, że się nie ulęknie ani kamieni, lecących ku niemu, ani krwi widoku, ani jęków.
– Ho! ho! nie znają oni Jurka Bezwańca, jam już nie dzieciuch, mnie matuś nie hołubiła, nie huśtała na kolanach, nie cackała; jam sierota, – mówił sam do siebie.
O północy ruszyło wistocie wojsko w dalszą drogę, księżyc wypłynął właśnie na niebo, jasna jego tarcza oblała srebrnym światłem gościniec; rycerstwo ujrzało w dali wznoszący się stary gród, którego baszty pięły się majestatycznie ku niebu.
Szkoda byłoby spalić to gniazdo, – odezwał się książę do starosty – chciałbym je zdobyć, ale nie zniszczyć.
– Postaramy się, aby stało się zadość waszemu życzeniu, miłościwy panie, – odparł Bartosz – jeśli straże miasta śpią na murach, nie zbudzimy ich z pewnością.
Straże spały w istocie na murach Kalisza, załoga nie przeczuwała grożącego niebezpieczeństwa, cicho było w mieście; w jednym tylko domku, wznoszącym się opodal murów, otaczających gród, ludzie jeszcze czuwali.
Domek ten był własnością piekarza, który dostarczał chleba dla załogi; wieczorem oznajmił on czeladzi, iż kasztelan zamówił u niego świeży zapas chleba, więc nocką trzeba będzie pracować.
I uwijała się czeladź żwawo przy kominie, na którym huczał ogień, a piekarz rozkazy Wydawał. Opodal komina, na długiej ławie, siedziała stara, pomarszczona kobieta, z bystrym wyrazem oczu, która od czasu do czasu szukała wzrokiem piekarza, a gdy ich spojrzenia się spotykały, uśmiechali się jakoś dziwnie do siebie.
Przy żwawej robocie ciasto prędko zostało przygotowane, bułki porobione, piekarz kazał je wsunąć do pieca i rozejść się czeladzi na spoczynek; jednego tylko zatrzymał przy sobie, najroślejszego.
– My czuwać będziemy – rzekł.
– I ja z wami, – odezwała się stara z miną tajemniczą.
Cisza zapanowała w piekarni; oni siedli obok siebie, podparli głowy na dłoniach, łokcie na kolanach, zdawali się wsłuchiwać w trzask palących się polan na kominie.
Naraz piekarz podniósł głowę.
– Słyszę tentent, – rzekł.
To powiedziawszy, skinął na czeladnika, stara pociągnęła za niemi; podążyli W stronę murów, otaczających miasto.
Na ulicy widno było jak w dzień, ale pusto i głucho: słyszeli echo własnych kroków, które mieszało się z tętentem z poza murów dolatującym, straż drzemała na stanowisku.
Wtym czeladnik pociągnął piekarza za rękę.
– Spójrzcie no panie, – szepnął, palcem bramę miasta wskazując.
Piekarz wpatrzył się uważnie; po chwili oczy jego zaświeciły zadowoleniem: zamiast odpowiedzieć czeladnikowi, skurczył się jak kot, który zdobycz spostrzeże, następnie cichym i szybkim jednocześnie krokiem przybiegł do bramy, tam przykucnął i ramiona wyciągnął, jakby coś pochwycić chciał.
– Piła, – szepnął sam do siebie.
A gdy czeladnik i stara stanęli przy nim, dodał:
– Zbudźcie całe miasto, niech biją we dzwony.
Czeladnik pośpieszył spełnić jego rozkaz, stara przysiadła obok niego i pomogła mu trzymać piłę, którą żołnierze starosty Odolańskiego wsunęli pomiędzy deski bramy miasta, by utorować sobie drogę bez hałasu i nie zbudziwszy straży, gród opanować.
Naraz rozległy się echa dzwonów świątyń.
– Ktoś zdradzi!, – szepnął jeden z żołnierzy.
– Straż się zbudziła, – odparł drugi. Zaledwie to powiedział, na głowy śmiałków poczęły lecieć pociski kamienne i ciężkie kłody… jęknęli najbliżsi i padli na ziemię. Jednocześnie smoła gorąca, lana z murów, parzyła następujących. Śmierć zaczęła przerzedzać szeregi wdzierających się żołnierzy, rozpoczęła się walka nierówna: na murach coraz przybywało obrońców, hufiec księcia Mazowsza coraz się zmniejszał.
Przekonał się Jurek, że być dzielnym rycerzem niełatwa sprawa: czuł, że mu serce zamiera na widok krzyków, lecących kamieni i strzał, na widok kałuży krwi, otaczających go, wykrzywionych cierpieniem twarzy towarzyszy, kurczących się w konwulsjach konania. Bitwa trwała zacięta, szturmujący nie ustępowali, ale napastowani bronili się dzielnie, jakby przygotowani.
Naraz rozległ się rozkaz, by wojsko miało się do odwrotu: zrozumieli dowódzcy, że za małe siły przyprowadzili pod Kalisz, postanowili się cofnąć.
I ruszył z miejsca hufiec znacznie zmniejszony, ruszył wolno, w posępnem milczeniu. Pachołcy ledwo pozbierali rannych i w płaszczach rycerzy unieśli z nieszczęsnego pobojowiska.
Zamyślony smutnie, jechał na swym gniadoszu Jurek obok księcia; ta pierwsza wyprawa nie wzbudziła w nim zachwytu.
– Co mi to za Walka! na człeka lecą z góry kamienie, męstwo na nic się nie zda w takim boju, myslał sobie – traf jeno rządzi, nie odwaga; gdyby choć byli pogonili za nami, to bym spróbował się z którym na szable; ale oni kamieniami odpędzili nas, jako psów, a teraz pewnikiem spać poszli.
I wzdychał przy tym monologu, a książę szeptał:
– Ma słuszność chłopak.
Właśnie docierali do lasu, gdy ukazała się na drodze kobieta zgarbiona, pomarszczona i przysunąwszy się do Jurka, zachichotała głośno.
Giermek otrząsnął się z zamyślenia, spojrzał na starą i dreszcz nim wstrząsnął.
– W imię Ojca i Syna i Ducha świętego – przeżegnał się pobożnie – czarownica czy co? dodał.
Ten i ów rozśmiał się, Jurka to podrażniło.
– Myślicie, żem się zląkł baby? – zapytał.
– A toć widoczne, – odezwał się któryś. Jurek pognał konia i za babą poleciał; powrócił niebawem, ale bledszy jeszcze i posępniejszy.
Właśnie hufiec dotarł do lasu, w którym obóz Ziemowita był rozłożony, książę zeskoczył z konia, oddał go jednemu z pachołków, poczym zbliżył się do Jurka.
– Pomożesz mi rozpiąć zbroję, – rzekł. Lecz chłopiec rzucił się do nóg jego.
– Miłościwy panie, jam was zgubił, – zawołał – jam zdrajcą swoich, wydajcie na mnie sąd, na śmierć skażcie!
Zdziwieni rycerze poczęli się tłoczyć koło niego, Ziemowit zmarszczył czoło groźnie.
– Mów jaśniej, toć nikt cię nie rozumie, – rzekł.
Jurek zapanował nad płaczem i klęcząc ze złożonemi rękami na piersiach, opowiedział o pierwszem swojem spotkaniu ze starą.
– Była to ta sama, która nas teraz ze śmiechem minęła, pogoniłem za nią, powiedziała mi, że ostrzegła mieszkańców Kalisza o waszych zamiarach, miłościwy panie, że ocaliła Kalisz, – mówił dalej wzruszonym głosem.
– Zabiłeś ją? – zapytało kilku.
– A za cóż miałem zabić, toć nie ona jest zdrajcą, jam, nie ona, na śmierć zasłużył, – odparł chłopiec.
– Powiesić go! – syknął książę i odwrócił się od winowajcy.
Lecz Bartosz z Odolan dłoń na ramieniu chłopca położył i spojrzał ostro na dwu pachołków, którzy właśnie z powrozami do klęczącego przyskoczyli.
– Miłościwy panie, Wszakci to dziecko jeszcze; nasza wina, że dzieciucha na wojnę wzięliśmy, – przemówił surowo.
– Wygnać go z szeregów – ktoś się odezwał. Książę zatrzymał się i zwrócił gniewne spojrzenie na skazanego.
– Obić go rózgami, – radził inny.
– Język mu przyciąć.
– Napiętnować jako szkodliwe zwierzę. Rad nie brakło.
Książę milczał, namyślał się, wreszcie podniósł głowę i rzekł stanowczym głosem:
– Idź precz, niechaj cię więcej moje oczy nie widzą, szukaj gdzie chcesz chleba, byle nie u mnie.
Jurek objął jego kolana.
– Jam winny wiele, alem źle nie chciał uczynić, nie przeklinajcie mnie, miłościwy panie! – wyjąkał.
Poczym powstał i ze spuszczoną głową począł iść w las. W Ziemowicie serce drgnęło: zwrócił się do jednego z rycerzy.
– Zanieś mu tę kiesę, nie chcę by z głodu zdechł, – rzekł, podawszy woreczek brzęczący złotem.OSTRZEŻENIE.
Był to dzień parny, po niebie szarym wlokła się ciężka czarna chmura, kształtem przypominająca bajecznego smoka: kroczyła ku krwawej lunie rozpostartej na wschodzie.
Smutne czasy nastały w Polsce po śmierci króla Ludwika Andegaweńskiego: już drugi rok dobiega, jak niema pana w kraju; wojna domowa rozpaliła pochodnię i podzieliła naród na dwa stronnictwa. Gorzeją wioski, grody, giną ludzie setkami: kogo nieprzyjaciel życia nie pozbawi, tego głód zamorzy, lub zaraza zapędzi do mogiły…Źle się działo po śmierci Kazimierza Wielkiego w Polsce za rządów jego siostrzeńca; gorzej jeszcze, gdy ten siostrzeniec umarł… Niezgoda domowa, to największa niedola, jaka ludzi spotkać może. Dwa stronnictwa Grzymalitów i Nałęczów, które stanęły wrogo usposobione przeciw sobie, ostrzyły ustawicznie groty i przygotowywały się do boju.
Grzymalitów prowadził Domarat z Pierzchną, starosta generalny, pan możny i dumny; Nałęczom dowodził Bartosz z Odolan: śmiały, serdeczny, oddany gorąco swojej sprawie.
Grzymalici popierali Zygmunta brandeburskiego, zięcia niedawno zmarłego króla Ludwika, a raczej córkę Ludwika, Marję. Nałęczowie Ziemowita, księcia Mazowsza.
W całym kraju źle było, warsztaty stały bezczynne, rola nie zasiana, bo chociaż kmiecie i mieszczanie nie szli teraz na wojnę, – jednakże do pracy nie brali się, wiedząc, iż nieprzyjaciel każdej chwili może zniszczyć ich trudy; ludziom brakło chleba i pieniędzy. W lasach, na gościńcach, po wsiach, spotykało się ustawicznie głodnych, odartych włóczęgów, gospody bywały przepełnione próżniakami, którzy całe godziny spędzali bezczynnie nad kuflem piwa, na próżnej gadaninie.
Onego dnia parnego, wróżącego burzę, w gospodzie Hersza, wznoszącej się na gościńcu, wiodącym do Poznania, ludno było i gwarno od samego rana, a nawet chwilami groźnie, jak na niebie; gospodarz śledził z niepokojem twarze gości, lękając się, by sprzeczki nie doprowadziły do kłótni niebezpiecznej.
Dwa stoły znajdujące się w wielkiej izbie gospody, otoczone były zbitym ściśle wałem ludzi; przy jednym siedzieli Grzymalici, przy drugim Nałęczowie; jedni i drudzy opowiadali sobie o toczących się bojach, a od czasu do czasu zwracali się do stołu sąsiedniego i obelgi sobie wzajemnie rzucali.
Pod ścianą w tej samej izbie siedział chłopiec lat czternaście liczyć mogący, o smutnem spojrzeniu, w sukni zniszczonej, która wszakże świadczyła, iż kiedyś kosztowną być musiała.
– Pewnikiem ktoś z panów po synu szatę biedakowi podarował, – mówił sobie gospodarz – przyszło pieszo, boso, twarzyczka wychudzona, blada, świadczy, że nędza jest jego siostrą… Jakiś sierota niezawodnie.
I nie mylił się w swoich przypuszczeniach. Był to Jurek Bezwaniec.
Już drugi rok chłopiec wiedzie to życie tułacze: wygnany przez księcia, nie zapomniał o nim dotychczas; uznał, że słuszną karę wymierzył mu za paplarstwo, które pociągnęło za sobą tak smutne następstwa; lecz postanowił sobie dawnego pana odszukać i przebłagać, więc idzie od wsi do wsi, od grodu do grodu, wałęsa się, odpoczywa po gospodach, a wszędzie zbiera wieści o księciu. Gdy się dowie, gdzie teraz przebywa, tam śpieszy natychmiast cierpliwie i wytrwale, ale, niestety, zawsze się spóźni, a gdy już dotrze do celu, to najczęściej powiedzą mu ludzie:
– Był tutaj wczoraj, dziś o świcie ruszył w drogę, gdzie? nie wiemy.
Zawody te nie zraziły dotychczas chłopca, uważał je z… a dopust Boży; wtedy odpoczywał parę godzin i szedł znowu szukać straconego własną Winą pana.