- W empik go
Z daleka i z bliska - ebook
Z daleka i z bliska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 227 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwono a ogniście zapadało słońce po za szarzejące lasy w oddali. Bliżej w dolinie wioska, niby ogród Chwały Bożej – zielona – wesoła.
Szło wzgórzem ciągnącem się nad tą wioską dwóch wędrowców, i dumali coś widno, bo szli nie mówiąc słowa.
Jeden był kobziarz – góral od Tatrów. Koszula z grubego płótna wysmarowana słoniną, obcisłe sukienne spodnie spinane na koniki aż po kostkę nóg bosych, bura sukmana na ramionach, szeroki kapelusz na głowie, – oto ubranie górala. Wysoki, chudy, cienki, „o nogach bocianich”, jak powiadają mieszkańcy równin. Przez ramię torba – jedyne mienie wędrownego górala, na plecach kobza z dudami pod pachą – jedyne jego utrzymanie, w ręku kij nabijany ćwiekami – jedyny jego towarzysz i obrona. Twarzy bladej, smagławej, pociągłej, wychudłej; włosów długich, kołtuniastych; ciała kościstego, a jednak krzepkiego; człowiek ten szedł sobie obojętnie i miarowo, – snadź zaraz, kraina, ta nie jego swoi daleko gdzieś jeszcze.
Inny był drugi. Człowiek nie wiedzieć, czy młody, czy stary, jak to bywa z wynędzniałym, lub schorowanym. Wyciągniętego nosa, kończatej brody, wyskocznych kości policzkowych; a jednak, kiedyś, twarz ta musiała być pełną – rysy nie ostre – wyraz nie przykry. W szarej sukmanie, widocznie nie jego, bo za długiej,–stan jej był mu prawie na brzuchu, kieszenie na zgięciu kolan. A poły jej podgiął on sobie w pas, jak to zwykli czynić żołnierze w pochodzie, żeby im długie ich płaszcze nie utrudniały kroku. Na długiej, chudej, wygolonej szyi miał on przetarty halsztuch sukienny, z którego wyłaziła szczecina. Na głowie włosy obstrzyżone przy skórze samej – co razem z wychudzeniem twarzy robiło mu uszy za długie – przykrywał sobie na bakier starą furażerką żołnierską z wypustką czerwoną do koła. Takież spodnie i z takąż wypustką wpuszczone w boty, o cholewach nie poczernionych, bez podeszew już prawie, z wyłażącą tu i ówdzie słomą, dopełniały jego ubrania. Brakowało mu jednej ręki – prawej. Natomiast w pustym rękawie, wiszącym od ramienia, związanym u dołu, pełno było czegoś, co go wypychało w różne nierówności. Może bielizna, może boty, może ubranie jakie. Pozostałą mu ręką trzymał na ramieniu kij sękaty, z którego zwieszały się szczątki zasmolonego kożuszka i worek płócienny, brudny i połatany, w którym było coś ciężkiego i twardego. Chudy jakiś, szarawy, mały psina, mocno brzydki, powichrzonej sierści, pochamranej jakiejś postaci, wąsaty, brodaty, faworytowaty, oślich, kosmatych uszu, obrosły do najwyższego stopnia, nieledwie nawet na źrenicach ócz i końcu nosa, – szedł za swoim panem, powolnie, z wywieszonym ozorem, i spoglądając na niego wzrokiem, w którym więcej widać było rozumu, jakby się po jego powierzchowności spodziewać można.
Szedł kobziarz, trzymając się prosto, choć o kiju, jak człowiek który wyraźnie długą jeszcze drogę ma przed sobą; przeciwnie towarzysz jego zdawał się tylko powłóczyć drżące nogi, coraz bardziej zostawał w tyle a tylko wyższą częścią ciała podaną naprzód, jakby usiłował nadłatać opóźnienie. Widocznie serce w tym człowieku wyprzedzało nogi. I ktoby był widział w tej chwili tę postać poczciwie od stóp do głów głupowatą, ręczę, iż powiedziałby sobie w duchu że widział coś pociesznie smutnego. Chuda, brudna i spalona szyja, wyciągnięta z rozpiętej i oblatującej w tył, jakby do ścięcia, sukmany, z pod której widać było również rozmamaną i zgniecioną niemiłosiernie koszulę, w czerwone niegdyś paski z sinem, – oczy głęboko wpadłe, w tej chwili wysadzone prawie na wierzch,– brwi podniesione w sposób jakiś jakby przestraszony, – dziwne jakieś skrzywienie rysów idących od nosa ku ustom i od oczu ku policzkom,– otwarte usta, a jednak w kątach swoich ściągnięte na tył, ku uszom, – wszystko to razem wyglądało niby na uśmiech i niby na boleść, – śmieszno było patrzeć na to – ale śmieszno z płaczem na poły. I zdawało się, że więcej niż oczyma wpatruje się w krajobraz wioski w dolinie, że więcej niż ciałem bieży w jej stronę.
Naraz zatrzymał się jakby mu sił zabrakło.
– Posłysz brat, postój ty troszku – rzekł ochrypłym, gardłowym jakimś głosem.
Stanąwszy, obcierał sobie pot z czoła zbyt długim rękawem sukmany, i łykał ślinę jakby mu sucho było na języku. Towarzysz jego zatrzymał się także.
– Siandźmy my sobie wot tu – mówił dalej biedak, tym dziwnym językiem, zdradzającym zapomnienie swojej a nienauezenie się rosyjskiej mowy, jakim mówią wszyscy wieśniacy polscy pobrani do wojska, – postój, postój ty moj brat kochany, niech ja usiandę troszku – ta i pojdziem dalej. Już niedaleczko – wot tam.
To powiedziawszy, siadał na jakimś kamieniu pomagając sobie ręką, drżącą jak i on cały. Góral nie usiadł tylko wsparł się na kiju, wpatrując się w towarzysza z wyrazem prostodusznego politowania. Pies usiadł także i zamyślił się głęboko.
– Tak mi serdce kołata–-mówił dalej były żołnierz – trza odpoczynąć. Napijem się z manierki – ta i pomoże.
Dobył manierki z rękawa i łyknął sporo, poczem podał ją towarzyszowi, ale ten odmówił.
– Po co mnie to. Jeszcze mnie nie do swoich.
– Kak sobie chcesz moj brat miły. A! zaraz i lepiej człeku. Kak tam prekrasne złote słoneczko! Takie same było kiedy mię pędzili, – tylko że wstawało wtedy. Piatnaście lat temu – no!
– I zostawiliście tam kogo?
– A kakże? Wziali człeka od żonki. Piać miesiancow kak się pobralim. Diewucha była pracowna a gospodarna – co to – choć nie zasiej – w ręku jej urośnie. Sierota była – ta ja wziął ją bez niczegój. Ale co to;–były ładnieńsze – ładne – a ta nie,–a wszystko taki ja ją wziął, bo mi się przygodziła z całego światu choćby. A bywało i nierozgniewa się, ani gada dużo, kak to drugie.
– To w waszym kraju od żon bierają?
– Nie mielim jeszcze dzieci – ta i wziali. Tylko od dzieci nie bierą.
– A żyje ona?
– A jaż wiem? Wot mogiłki – tam – het oto – kole boru. Może ona tam. Tak przyjdzie tylko pomolić się – i dalej – w świat! Bo nie ma u mnie ani ojca, ani matki, ani rodziny żadnej – tylko ona jedna.
Zatrzymał się i obcierał sobie oczy; ale że miał rękaw za długi, zakasywał go sobie śmiesznie do tej czynności.
– Ale nie – ciągnął dalej po chwili kręcąc głową – ona żywię. Mnie to mówi owe kołatanie tam – we serdcu. Bożeż moj! A jaż jej i bez tego nie widział może nieraz kak spał – czy co? Żeby ona umarła, toby mi się pokazała w białej koszuli i blada,
– Tak wam się pokazywała we śnie, jakeście o niej w dzień myśleli.
– Zażby prawda? Ale nie – nie. Toż ja co dnia molił się Naświantszej naszej Matce Czenstochowskiej, – a Pan Bóg wszystko taki nie głuchy przecie. Taż ja chyba zapomniałby świętego pacirza. Prędzej człeku języka w giębie kak westchnienia zapomnieć. Tak ja co dnia mówił: pod Twoje obronę uciekajem się Swianta…
– Uciekamy się, mówi się po naszemu.
– Da, da. Uciekamy się. Kak ty nauczył się prędko po naszemu, brat kochany! Da, da, uciekamy się – mówi się. Co prawda – to nie grech. A dawno ty w naszym kraju?
– Trzy lata.
– Try lat był u nas – ta i nauczył się, – a ja piatnaście nie był – ta i zabył. Ha! co i robić. Pryuczy się znowu, i będzie. A molić się Panu Bogu, tak choćby nie wiada po kakiemu tam, byle nie po lutersku, wszystko taki Pan Bóg zrozumie. Da, da, ja molił się. Tylko że nie miał za co świeczek dawać pred ołtarz, choć chciał nie raz, Bóg widzi, – ta to może i źle. Ta bo u nas bieda strasznaja była.
Zamyślił się i spuścił głowę na piersi.
– Nie tak było, kak ja był jeszcze parobek – a potem gospodarz, – tęgi chłopak, – a pracował, a śpiwał, – dziś zabył i śpiwania – ta i do pracy ja już nie ten co dawnieńszy. Wtedy miał ja dwie ręki zdrowe,– dziś–jedna oto tylko.
– A gdzicżeście wy ją stracili?
– Kak raz spadł z masztu. 'Ta bo ja służył we fłocie, na moru. Tak ja spadł, brat moj, gorzej kak z drugiego piantra – gdzie! – dobrze co karku człek nie skręcił k' czortu, – nawet powiedali, co ja już umrę. Dwa roki leżał, – tak, tak, dwa roki – aż się wylizał,– a potem poszedł w inwalidy, – ta po dziesięci pozwolili wrócić się. Panu Bogu dziankować za spadnięcie i Matce Przenaświantszej – inaczej nie wracałby ja do swojego śmiecia.
I wzrokiem utonął w krajobraz wioski rodzinnej, a góral patrzał w niego, jak on w wioskę. I przybliżył się do niego, i położył mu rękę na ramieniu – jakby zbudzić go chcąc.
– Słuchajcie – rzekł mu drżącym głosem – a gdybyście wy też nie zastali nikogo? – i to bywa.
Biedak drgnął i wykrzywił się boleśnie.
– Ta chodźmy już – chodźmy–mówił prędko, jakby niedosłyszawszy, czy też zagadując może.
I zaczął zbierać swoje manatki, pośpiesznie bardzo, a wszystko z ręki mu wypadało. Potem wstał, ale znów usiadł napowrót.
– Ta jeszcze raz z manierki – jakośbo zimno człeku,– rzekł jakby do siebie.
Łyknął, pogłaskał się po brzuchu, i nie wstawał.
– No chodźmy – rzekł kobziarz – słonko tylko co na schowaniu.
Towarzysz jego wyciągnął szyję, i schyliwszy się, obcierał sobie pot z czoła połą od sukmany.
– Pomiłuj brat – postój ty jeszcze – troszku tylko – niedługutko. To blisko, zajdziem prędko – abaczysz.
– Wam blisko, ale mnie daleko.
– A u was co?
– Też, żona miła – a matka – a ojciec stary – a dziatki drobne.
– A u mnie ani dzieci, ani rodnich – jedno ona jedna. Ale taka jedna stanie za wszystkich rodnich. Ta i dzieci da Pan Bóg.
– I cóż wy myślicie robić między swojemi?
– Ta pracować po staremu. Przypomnię ja sobie i będzie się żyło kak dawniej.
Zamyślił się. – A ty brat kochany, dawno ty z domu?
– Trzy lata, mówiłem wam już.
– A! prawda – zabył. Ty już wprzód powiedział. Try lat – oho! – a ja – piatnaście! Tylko – że ja musiał, a ty – że chciał.
– I ja musiałem. Cóż robić. Nie wyżyć n nas z ziemi. Kraj lichy – ledwie że owies nędzny, a ziemniaki, – pastwiska tylko nie brak. Ale za chlebem trza daleko w równiny na zarobek. A jak się uzbiera grosz jaki – to i z powrotem; a nie zawsze zastaje się wszystkich drogich sercu. Chodźcie – chodźcie – och! mnie bo pilno, mnie duszno w waszej równinie. Gdybyście wy znali kraj nasz. Biedny – to prawda – ale góry, ale zielone pastwiska, ale rzeki błękitne, rwiste strumienie, skały nasze omszałe lub nagie, ale obłoki po pochyłościach, śniegi po wierzchołach i rozpadlinach, przepaście pod nogami, – a bory nasze, a połoniny.
Płakał jak dziecko łkając głośno.
– No, no, biedny brat mój – zajdziesz ty do swoich. A i da Pan Bóg najdziesz wszystko kak i ostawił. Dawniej ja wyszedł od ciebie, a taki wracam.