Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z dalekich lądów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z dalekich lądów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 376 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MISS LI­LIAN AIM­LEY.

Miss Li­lian jest mi­sy­onar­ką. W dwu­dzie­stym dru­gim roku ży­cia uczu­ła na­gle po­wo­ła­nie do na­wra­ca­nia mu­rzy­nów, na jed­nę z ty­sią­ca i kil­ku sekt, ja­kie z łona an­gli­kań­skie­go ko­ścio­ła wy­ro­sły jak z rogu ob­fi­to­ści, by się na­wza­jem gryźć mię­dzy sobą.

Po­wo­ła­nie to, dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, zro­dzi­ło się w niej jed­no­cze­śnie ze zga­śnię­ciem ży­wio­nej w sen­ty­men­tal­no-świa­to­wem ser­dusz­ku na­dziei, że mło­dy, pięk­ny, bo­ga­ty i w samą mia­rę sztyw­ny sir Hugo He­aton po­pro­wa­dzi ją do oł­ta­rza, zkąd po mie­sięcz­nej mio­do­wej po­dró­ży on the con­ti­nent, za­bie­rze ją na wio­snę do Lon­dy­nu, na lato do swej wiej­skiej po­sia­dło­ści nad brze­giem mo­rza, na je­sień do swe­go za­mecz­ku wśród szkoc­kich błot i wzgórz, a na zimę do Pa­ry­ża. Na­dzie­je te, co praw­da, opie­ra­ły się na bar­dzo mgli­stych pod­sta­wach, i sir Hugo był­by się zdzi­wił nie­po­ma­łu, gdy­by mu po­wie­dzia­no, że po­stę­po­wa­niem swem do­star­czył ma­te­ry­ału do bu­do­wy tych hisz­pań­skich pa­ła­ców.

Po­znał on miss Li­lia­nę na ja­ki­śjś let­niej par­ty; był jej so­jusz­ni­kiem przy kro­kie­cie, wy­ra­ził swe ubo­le­wa­nie, że się ude­rzy­ła w nogę, a na­stęp­nie spa­ce­ro­wał z nią po ogro­dzie przy bla­sku księ­ży­ca i ze­rwał dla niej bia­łą różę. Róża od­cze­pi­ła się ja­koś od sta­ni­ka miss Li­lia­ny, sir Hugo pod­niósł ją i po­wą­chał, zaś miss Li­lian, dzię­ki księ­ży­co­we­mu świa­tłu i ro­man­tycz­ne­mu na­stro­jo­wi, – któ­re-to oba­dwa czyn­ni­ki by­wa­ją po­wo­dem wie­lu optycz­nych złu­dzeń – wy­obra­zi­ła so­bie, że ją… po­ca­ło­wał.

Od­tąd dzień i noc ma­rzy­ła o jego po­waż­nych, si­wych oczach i po­waż­niej­szych jesz­cze fa­mi­lij­nych bry­lan­tach. Sir Hugo istot­nie, przez cały czas owej par­ty prze­by­wał dość czę­sto w jej to­wa­rzy­stwie, po­tro­sze dla­te­go, że nie miał żad­nej wy­raź­nej przy­czy­ny, aby w jej to­wa­rzy­stwie nie prze­by­wać, bo była mło­da i ład­na, a po­tro­sze, iż psot­nik los sam tak oko­licz­no­ści ukła­dał. Przy obie­dzie ro­bił go jej są­sia­dem i wte­dy sir Hugo po­czy­ty­wał so­bie za obo­wią­zek pro­wa­dzić z nią roz­mo­wę, prze­pla­ta­ną sa­kra­men­tal­ne­mi py­ta­nia­mi:

– Can I help you with some sal­mon? albo: Can I help you with some pie?

Na co miss Li­lian, ru­mie­niąc się, od­po­wia­da­ła:

– Oh I yes! ple­ase, lub: Oh! no. I wo­uld ra­ther try some chic­ken!

Dzię­ki tym ga­stro­no­micz­nym wy­mia­nom my­śli i in­nym, za­wią­zał się po­mię­dzy nimi sto­su­nek pew­nej ser­decz­no­ści, w któ­rym każ­de sło­wo, wy­po­wie­dzia­ne przez sir Hu­go­na, a prze­tłó­ma­czo­ne na ję­zyk mał­żeń­skich de­si­de­ra­tów miss Li­lia­ny, na­bie­ra­ło zu­peł­nie in­ne­go zna­cze­nia, niż mu je chciał nadać au­tor w pro­stej an­gielsz­czyź­nie, i gdy się wresz­cie po kil­ku ty­go­dniach roz­sta­li, pięk­na pan­na była pew­ną, że jej bo­ha­ter po­dą­ży za nią wkrót­ce do domu jej mat­ki – oświad­czyć się o jej rękę.

To też, gdy za­miast tego, po kil­ku mie­sią­cach da­rem­ne­go ocze­ki­wa­nia, do­wie­dzia­ła się, że nie­wdzięcz­nik po­je­chał do In­dyj po­lo­wać na ty­gry­sy – le­kar­stwo, któ­re­go pa­ni­cze an­giel­scy uży­wa­ją na zgu­bie­nie sple­enu, jak my uży­wa­my pa­sty­lek śla­zo­wych na zgu­bie­nie kasz­lu – uczu­ła się naj­bar­dziej za­wie­dzio­ną, nie­szczę­śli­wą isto­tą na świe­cie i po­wie­dzia­ła so­bie, z eg­zal­ta­cyą pan­ny, wy­cho­wa­nej na trzy­to­mo­wych po­wie­ściach, iż ży­cie, jako ta­kie, nie przed­sta­wia już dla niej żad­ne­go po­wa­bu i celu, że po­win­na po­świę­cić się ka­płań­stwu ja­kiejś szczyt­nej idei.

Wpraw­dzie miss Li­lian mia­ła mat­kę wdo­wę, oże­nio­ne­go star­sze­go bra­ta i młod­szą sio­strę pod­lot­ka, i gdy­by na­wet roz­brat jej z oso­bi­ste­mi pra­gnie­nia­mi szczę­ścia był szcze­rym, by­ła­by zna­la­zła wo­ko­ło sie­bie dość po­ży­tecz­nych spo­so­bów za­peł­nie­nia eg­zy­sten­cyi; ale jest to spe­cy­al­no­ścią po­dob­nych do miss

Li­lian pa­nien, że wi­dzą za­wsze rze­czy dal­sze, za­my­ka­jąc oczy na bliż­sze.

Zresz­tą mi­sy­onar­stwo ota­cza­ło ją w jej mnie­ma­niu ja­kąś au­re­olą; łu­dzi­ła się, że w bla­skach tego nim­bu stop­nie­je lo­do­wa­te ser­ce sir Hu­go­na; że gdy wró­ci i do­wie się, co się z nią sta­ło, zro­zu­mie po­wo­dy i po­śpie­szy przy­wró­cić ją mniej pod­nio­słym, lecz za to po ziem­sku po­nęt­niej­szym ce­lom ży­cia, a mia­no­wi­cie: wio­śnie w Lon­dy­nie, latu nad mo­rzem, je­sie­ni w Szko­cyi i zi­mie w Pa­ry­żu.

Sta­ło się więc, że mimo próśb, opo­ru i prze­kła­dań ro­dzi­ny, miss Li­lian, po­czy­niw­szy od­po­wied­nie kro­ki w któ­remś z New Uni­ted Pres­by­te­rian Mis­sion So­cie­ty w Lon­dy­nie, po­że­gna­ła roz­pa­cza­ją­cą mat­kę, ru­sza­ją­ce­go ra­mio­na­mi bra­ta i oszo­ło­mio­ną jej po­stęp­kiem sio­strzycz­kę, i za­opa­trzo­na w bi­blię, w zbio­ry hym­nów i małe, ja­skra­we ksią­żecz­ki dla mu­rzy­nią­tek, po­pły­nę­ła do Ka­la­ba­ru.

Po­dróż była dłu­ga i przy­kra. Miss Li­lian cier­pia­ła moc­no na mor­ską cho­ro­bę i nu­dzi­ła się śmier­tel­nie wśród ob­cych zu­peł­nie twa­rzy. Była je­dy­ną ko­bie­tą na po­kła­dzie, a po­nie­waż wzglę­dem męż­czyzn przy­rze­kła so­bie opan­ce­rzyć się nie­wzru­szo­ną obo­jęt­no­ścią, więc, choć po­czci­wy sta­ry ka­pi­tan i kil­ku pa­sa­że­rów chcie­li z po­cząt­ku oka­zać jej życz­li­wość, od­strę­cza­ła ich wnet sku­tecz­nie.

Całe dnie spę­dza­ła pod płó­cien­nym da­chem gór­ne­go po­kła­du, ma­rząc o swem bo­ha­ter­stwie, o wra­że­niu, ja­kie ono na sir Hu­go­nie spra­wi. Może już śpie­szy za nią?

Gdy wresz­cie okręt, rzu­ciw­szy mor­skie ob­sza­ry, wpły­nął na wąz­kie, man­gro­wia­mi brze­żo­ne ko­ry­to rze­ki Ka­la­bar­skiej i za­pu­ścił ko­twi­cę przed Duke Town, miss Li­lian uczu­ła dziw­ny ból, żal, prze­ra­że­nie. Zda­wa­ło jej się, że ten łań­cuch ko­twicz­ny, któ­ry ze zgrzy­tem za­pa­dał w nie­zna­ne głę­bie i ją tak­że przy­ku­wa na za­wsze do tego ob­ce­go, strasz­ne­go lądu. Nie było jesz­cze wte­dy fak­to­ryj na brze­gu, któ­re te­raz tak uroz­ma­ica­ją i oży­wia­ją rze­kę, otwie­ra­jąc na nią pasz­cze swych ol­brzy­mich ma­ga­zy­nów, w któ­rych, jak zęby po­two­ra, bie­lą się rzę­dy wiel­kich, owap­nio­nych be­czek ole­ju pal­mo­we­go, błysz­cząc w słoń­cu swe­mi cyn­ko­we­mi da­cha­mi, co się pod­no­szą nad zie­le­nią ogro­dów, opa­sa­nych bia­łem szta­che­to­wa­niem. Agen­ci han­dlo­wi, lę­ka­jąc się kli­ma­tu i roz­bo­ju ze stro­ny Ka­la­bar­czy­ków, miesz­ka­li wszy­scy na hul­kach, czy­li sta­le na rze­ce sto­ją­cych i roz­masz­to­wa­nych okrę­tach, i tam sku­piał się cały ruch i han­del.

Brzeg smut­ny był i pu­sty. Tyl­ko żół­te, gli­nia­ne cha­ty kra­jow­ców sza­rza­ły w krzy­wych li­niach, je­żąc wzgó­rza, jak ol­brzy­mie ścier­ni­ska, ta­ra­sa­mi swych bam­bu­so­wych, po­strzę­pio­nych da­chów.

Miss Li­lian, wspar­ta o bort, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek osa­mot­nio­na, w tej chwi­li ogól­ne­go za­mie­sza­nia drża­ła od chło­du po­sęp­ne­go, dżdży­ste­go dnia i po­sęp­niej­szych jesz­cze wła­snych my­śli. By­ła­by chcia­ła cof­nąć się, wró­cić… wró­cić za ja­ką­bądź cenę, choć­by wpław mo­rze prze­pły­nąć. Ale nie trwa­ło to dłu­go…

Na po­kład przy­by­ły dwie mi­sy­onar­ki, uprze­dzo­ne już o jej przy­by­ciu, uca­ło­wa­ły ją, wzię­ły mię­dzy sie­bie, a ra­czej mię­dzy swo­je gu­mo­we płasz­cze, bo ich chu­de po­sta­cie gi­nę­ły we wnę­trzu tych sza­cow­nych okryć, i wkrót­ce miss Li­lian wraz ze swe­mi ku­fer­ka­mi zna­la­zła się na wy­brze­żu.

Ka­la­bar w po­rze desz­czo­wej wy­dał jej się jesz­cze bar­dziej znie­chę­ca­ją­cym zbliz­ka, niż zda­le­ka. Nie na­wy­kła do dróg po­dob­nych, le­d­wo wdra­pa­ła się na wzgó­rze po stro­mej niby ścież­ce, peł­nej wy­bo­jów i bło­ta, gdzie­nieg­dzie nad samą kra­wędź prze­pa­ści za­bie­ga­ją­cej. Odór kóz i ole­ju pal­mo­we­go w waż­kich, nędz­nych ulicz­kach, za­miesz­ka­nych prze­waż­nie przez lud­ność nie­wol­ni­czą, któ­re­mi trze­ba było prze­cho­dzić, du­sił ją i przej­mo­wał wstrę­tem.

Na­za­jutrz do­sta­ła sil­nej fe­bry. Le­żąc w go­rącz­ce, wy­obra­ża­ła so­bie cią­gle, że lada chwi­la drzwi się otwo­rzą, wej­dzie sir Hugo, bla­dy, drżą­cy, pad­nie przed nią na ko­la­na i w na­mięt­nych sło­wach bła­gać ją bę­dzie, by mu prze­ba­czy­ła to, co przez nie­go wy­cier­pia­ła. On się nie do­my­ślał… sam sie­bie po­je­chał do­świad­czać… i wi­dzi, że ją jed­nę ko­chał, ją jed­nę… na za­wsze!

Ale za­miast sir Hu­go­na, z mi­ło­sną ty­ra­dą, zja­wia­ła się przy łóż­ku miss Li­lian sta­ra mu­rzyn­ka, do­zor­czy­ni z dozą chi­ny, za­wi­ja­ną w opła­tek jej czar­ne­mi, po­marsz­czo­ne­mi pal­ca­mi. Mi­sy­onar­ki za­ję­te były w szko­le i w me­eting ho­usie i nie mia­ły cza­su pie­lę­gno­wać no­wej ko­le­żan­ki.

Po kil­ku dniach miss Li­lian wró­ci­ła do zdro­wia, i za­czę­ła się ohzna­ja­miać ze swe­mi obo­wiąz­ka­mi. Za­pro­wa­dzo­no ją do szko­ły, gdzie pa­no­wał nie­zno­śny za­dach z kil­ku­dzie­się­ciu mu­rzy­nią­tek, po­cą­cych się nad an­giel­skiem abe­ca­dłem. Miss Li­lian usi­ło­wa­ła wmó­wić w sie­bie, że czu­je hu­ma­ni­tar­ną mi­łość dla tych dzia­tek; w grun­cie czu­ła tyl­ko ich pot i zdu­mie­wa­ła się nad tę­po­ścią ich mó­zgow­nic. Na­stęp­nie zwie­dzi­ła kil­ka­na­ście chat dla za­bra­nia zna­jo­mo­ści z ich czar­ne­mi, oty­łe­mi go­spo­dy­nia­mi, by od cza­su do cza­su przy­cho­dzić do nich, śpie­wać z nie­mi hym­ny i od­pra­wiać me­dy­ta­cye.

Na­za­jutrz do­sta­ła zno­wu fe­bry. Przez pierw­szych kil­ka­na­ście mie­się­cy za­pa­da­ła bar­dzo czę­sto; akli­ma­ty­za­cya jej była wy­jąt­ko­wo cięż­ką. Prze­ło­żo­ny mi­syi The Re­ve­rend Law­ren­ce Jo­nes ru­szał swe­mi ko­ści­ste­mi ra­mio­na­mi i, spla­ta­jąc bez­kr­wi­ste ręce na wklę­słej pier­si, ma­wiał tym spe­cy­al­nym, mi­sy­onar­skim to­nem, któ­ry spra­wia, że pro­ste "dzień do­bry" w ich ustach wy­da­je się strze­li­stą mo­dli­twą, iż kto nie może zno­sić kli­ma­tu, ten nie po­wi­nien przy­jeż­dżać i spro­wa­dzać mi­syi kło­po­tu, jak gdy­by bied­na miss Li­lian wśród swych zdro­wych wa­lij­skich wzgó­rzy była to mo­gła prze­wi­dzieć!

I ko­le­żan­ki jej, wsku­tek tych uwag wie­leb­ne­go mr. Law­ren­ce Jo­nes'a za­czę­ły ją na­ma­wiać, by wró­ci­ła do Eu­ro­py, ale ona nie chcia­ła o tem sły­szeć. W jej eg­zal­to­wa­nej, sła­bej na wie­lu punk­tach gło­wie tkwi­ła po­tęż­na doza upo­ru i am­bi­cyi, więk­sza niż wszyst­kie daw­ki chi­ny ra­zem wzię­te, ja­kie wy­ży­ła. Wra­cać do An­glii? Po przy­cin­ki bra­ta, po li­to­ści­we spoj­rze­nia zna­jo­mych, po lek­ce­wa­że­nie sa­me­go może sir Hu­go­na? – Nig­dy!

Zresz­tą cóż­by tam ro­bi­ła? Tu mia­ła przy­najm­niej swój cel… i… tę na­dzie­ję, któ­rej już po­tro­sze sama przed sobą za­czy­na­ią się wsty­dzić, że je­że­li wró­ci, to in­a­czej: z try­um­fem, wspar­ta na ra­mie­niu swe­go na­wró­co­ne­go ry­ce­rza. Zo­sta­ła więc i cho­ro­wa­ła w dal­szym cią­gu; tyl­ko ata­ki fe­bry sta­wa­ły się co­raz słab­sze­mi, a ro­man­tycz­ne wi­dze­nia co­raz bled­sze­mi.

Z po­cząt­ku ocze­ki­wa­ła nie­cier­pli­wie każ­de­go pa­row­ca z An­glii i wie­ści z domu. Ko­cha­ła mat­kę i ro­dzeń­stwo, by­ła­by chęt­nie uczy­ni­ła dla nich ja­kieś po­świę­ce­nie, byle nie to jed­no, pro­ste i na­tu­ral­ne, żeby żyć po­śród nich, może dla­te­go wła­śnie, iż było tak pro­stem i na­tu­ral­nem, i pra­gnę­ła sły­szeć o nich jak naj­czę­ściej. Sama pi­sy­wa­ła tak­że dłu­gie li­sty, wspo­mi­na­jąc tyl­ko na­wia­so­wo o złym sta­nie swe­go zdro­wia, a na­to­miast roz­sze­rza­jąc się nad pięk­ną dzia­łal­no­ścią i uży­tecz­no­ścią swe­go ży­cia. Chcia­ła, by wie­rzo­no, iż jej wia­ra w ide­ały nie za­wio­dła…

Z cza­sem jed­nak, czy to skut­kiem fi­zycz­ne­go wy­cień­cze­nia, czy na­wyk­nię­cia do wa­run­ków bytu, jaki so­bie ob­ra­ła, za­czę­ła obo­jęt­nieć na wszyst­ko, co się dzia­ło po za ob­rę­bem domu, szko­ły i me­etin­gho­use'u. Bez­czyn­ność spo­wo­do­wa­na cho­ro­bą; roz­mo­wy z ko­le­żan­ka­mi, krę­cą­ce się za­wsze koło jed­nych i tych sa­mych przed­mio­tów, płyt­kie i dro­bia­zgo­we, jak one same; apa­tycz­na ospa­łość mi­sy­onar­skich nie­dziel, – tych dni spę­dza­nych od rana do wie­czo­ra tyl­ko na śpie­wa­niu hym­nów i roz­my­śla­niach, tych dni głu­chych, w któ­rych we­so­ły śmiech ucho­dził za świę­to­kradz­two: wszyst­ko to wsą­cza­ło się w jej du­szę, przej­mu­jąc ją ja­kimś chłod­nym, mar­twym spo­ko­jem.

Lu­stro mó­wi­ło jej, jak nie­praw­do­po­dob­nie pra­wie zbrzy­dła i ze­sta­rza­ła się w cią­gu jed­ne­go roku, a ta czy­sto-an­giel­ska prak­tycz­ność, któ­ra na­wet do naj­sen­ty­men­tal­niej­szych serc an­giel­skich dzie­wic dro­gę zna­leźć umie, szep­ta­ła jej jed­no­cze­śnie, że szan­sę ma­try­mo­nial­ne­go za­koń­cze­nia spra­wy sir Hu­go­na zna­ko­mi­cie się zmniej­szy­ły. I dziw­na rzecz: w chwi­li, gdy mu­sia­ła po­wie­dzieć so­bie, że już osta­tecz­nie prze­pa­dły, miss Li­lian uczu­la się za­do­wo­lo­ną, a za­do­wo­le­nie to nie mia­ło w so­bie nic z tych mo­ral­nych pier­wiast­ków du­cho­we­go uspo­ko­je­nia, ja­kie­go do­zna­ją du­sze rze­czy­wi­ście zra­nio­ne, któ­re prze­bo­la­ły ból swój krwa­wy i po­god­nie bli­zny swe po świe­cie no­szą. Była to ra­czej fi­zycz­na ja­kaś ulga, jak­by po zdję­ciu… nie­wy­god­ne­go trze­wi­ka lub cia­snej suk­ni.

Kosz­tem sty­gną­cej uczu­cio­wo­ści za­czę­ła się w niej te­raz roz­wi­jać czy­sto sek­ciar­ska for­ma­li­sty­ka. Nie dar­mo je­dy­nem jej to­wa­rzy­stwem po za mu­rzyń­skie­mi dzieć­mi byli lu­dzie, któ­rzy szczyt mo­ral­no­ści wi­dzie­li w cią­głem cy­to­wa­niu Bi­blii, w jak naj­więk­szej licz­bie od­śpie­wa­nych dzien­nie hym­nów i w te­ato­te­le­ry­zmie (1) .

Miss Li­lian, w czę­ści przez krań­co­wość swej na­tu­ry, a głów­nie przez po­zo­sta­łą w niej świa­to­wą żą­dzę wy­nie­sie­nia się po­nad in­nych, sta­ła się naj­żar­liw­szą te­ato­te­ler­ką. Na­wet w cho­ro­bie nie moż­na jej było skło­nić do wy­pi­cia kil­ku kro­pli wina.

– Wolę umrzeć – od­po­wie­dzia­ła znie­cier­pli­wio­ne­mu le­ka­rzo­wi, któ­ry oświad­czył jej wręcz, że nie przyj­mu­je na sie­bie żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści za ży­cie tak upar­tej pa­cy­ent­ki.

Było to w trze­cim roku jej po­by­tu w Ka­la­ba­rze, kie­dy po dość dłu­giej prze­rwie za­pa­dła na tę groź­ną ga­strycz­ną fe­brę. Nie umar­ła jed­nak: po kil­ku – (1) Te­ato­te­ler na­zy­wa się czło­nek To­wa­rzy­stwa wstrze­mięź­li­wo­ści, któ­ry wy­rzekł się na za­wsze uży­wa­nia na­po­jów al­ko­ho­licz­nych. Mi­sjo­na­rze an­giel­scy są wszy­scy te­ato­te­ler'a mi, i nie­któ­rzy do­cho­dzą, w tem aż do śmiesz­ne­go fa­na­ty­zmu.

mie­sią­cach cięż­kich cier­pień zna­la­zła się znów na swem sta­no­wi­sku w cuch­ną­cej izbie szkol­nej, wśród spo­tnia­łych dzie­cia­ków; ale reszt­ka jej mło­do­ści i uro­dy prze­pa­dła nie­po­wrot­ne w dłu­giej wal­ce or­ga­ni­zmu z za­bój­czą cho­ro­bą. Ka­dzo­no jej od­być chan­ge-trip (1) do Eu­ro­py, ale po­nie­waż ko­le­dzy jej i ko­le­żan­ki zwy­kle tyl­ko trzy lata prze­by­wa­li na brze­gu bez zmia­ny kli­ma­tu, ona po­sta­no­wi­ła prze­być – sześć.

Z uśmie­chem skry­tej dumy słu­cha­ła nie­do­wie­rza­ją­cych uwag, pew­na, iż zdo­ła za­wsty­dzić scep­ty­ków. Ja­koż, dzię­ki wy­jąt­ko­wo sil­nej i zdro­wej na­tu­rze, spo­tkał ją ten try­umf. Wie­leb­ny Law­ren­ce Jo­nes, któ­ry z po­cząt­ku tak lek­ce­wa­żą­co ją trak­to­wał, za­czął spo­glą­dać na nią z co­raz więk­szem po­sza­no­wa­niem, a że był nie­żo­na­tym i oce­nił, jak sza­cow­nym na­byt­kiem by­ła­by dla nie­go tak wy­trwa­ła to­wa­rzysz­ka, prze­to za­pro­po­no­wał jej za­war­cie z nim świę­tych mał­żeń­skich związ­ków, na­tu­ral­nie z taką samą in­to­na­cją i ge­sta­mi, ja­kie­mi w nie­dzie­lę przy pul­pi­cie roz­rzew­niał swe czar­ne słu­chacz­ki.

Ale nie roz­rzew­nił miss Li­lia­ny. Prze­ciw­nie: ile tyl­ko zo­sta­ło w niej ziem­skich uczuć, wszyst­kie za­wrza­ły zgro­zą, że mi­sy­onarz, pro­sty mi­sy­onarz, – (1) Chan­ge-trip, po­dróż dla zmia­ny kli­ma­tu, jaką wszy­scy Eu­ro­pej­czy­cy, prze­by­wa­ją­cy w Afry­ce, od­by­wa­ją co parę lat, jako wa­ru­nek sine qua non pod­zwrot­ni­ko­wej hy­gie­ny.

śmiał oświad­czyć się o rękę, jej, któ­ra w swo­im cza­sie spo­dzie­wa­ła się zo­stać żoną sir'a.

Była to wiel­ka nie­kon­se­kwen­cya u miss Li­lia­ny, któ­ra, jako mi­sy­onar­ka, z po­wo­ła­nia po­win­na była uwa­żać ten stan za kwiat spo­łecz­nych sta­no­wisk; nie­mniej prze­cież po­zo­sta­ła fak­tem.

Z wiel­ką oględ­no­ścią, aby nie na­ra­zić so­bie prze­ło­żo­ne­go, od­po­wie­dzia­ła mu, że był­by to dla niej wiel­ki za­szczyt, ale, że uczy­ni­ła ślub nie wy­cho­dzić za mąż; a gdy owych sześć lat koń­czy­ło się wła­śnie, sko­rzy­sta­ła z tego, aby wy­je­chać do Eu­ro­py i dać cza­so­wi stra­wić go­rycz za­wo­du w ser­cu wie­leb­ne­go Law­ren­ce Jo­nes'a,

W An­glii mat­ka roz­pła­ka­ła się, uj­rzaw­szy swo­ję ślicz­ną Li­lia­nę tak strasz­li­wie zmie­nio­ną; sio­stra, któ­ra była w ca­łym roz­kwi­cie swych pa­nień­skich wdzię­ków, pa­trzy­ła na nią z ro­dza­jem prze­stra­chu, brat zaś po­ki­wał tyl­ko fleg­ma­tycz­nie gło­wą, jak gdy­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że był na to przy­go­to­wa­nym. Zna­jo­mi za­cho­wy­wa­li dys­kret­ne mil­cze­nie, ale wy­raz ich twa­rzy mó­wił wie­le!

Miss Li­lian przyj­mo­wa­ła to wszyst­ko z po­gar­dli­wym sto­icy­zmem. Ci lu­dzie, kło­po­cą­cy się o róż­ne rze­czy, któ­re dla niej stra­ci­ły już wszel­ką war­tość, a nie in­te­re­su­ją­cy się po­stę­pem mu­rzy­nią­tek w śpie­wach chó­ral­nych, wy­da­li się jej dziw­nie ma­ły­mi, ułom­ny­mi.

Raz tyl­ko drgnę­ło w niej coś po daw­ne­mu, i na wy­żół­kłe, zwię­dłe lica spro­wa­dzi­ło prze­lot­ny ru­mie­niec, a było to wte­dy, gdy ubła­ga­na przez mat­kę, aby z nią i sio­strą była na ja­kimś pro­szo­nym obie­dzie, uj­rza­ła na­prze­ciw­ko sie­bie przy sto­le sir Hu­go­na He­aton.

Sir Hu­go­no­wi po­słu­ży­ło po­lo­wa­nie na ty­gry­sy. Zmęż­niał, oży­wił się i był wiel­ce za­ję­ty roz­mo­wą z prze­ślicz­ną blon­dyn­ką, któ­ra pa­trzy­ła na nie­go swe­mi na­iw­ne­mi, fioł­ko­we­mi oczy­ma. Nie po­trze­ba było wiel­kiej by­stro­ści, żeby się do­my­śleć, iż ta blon­dyn­ka po­się­dzie to wszyst­ko, co nie­gdyś było ide­ałem miss Li­lia­ny i cze­go nie­urze­czy­wist­nie­nie po­pchnę­ło ją w ob­ję­cia mi­sy­onar­stwa i te­ato­te­le­ry­zmu. Sir Hugo spoj­rzał na nią parę razy i – ani razu nie po­znał.

Po­smut­nia­ła miss Li­lian; sny mło­do­ści sta­nę­ły jej przed oczy­ma, żal ci­chy, doj­mu­ją­cy szar­pał jej ser­cem jak wów­czas przy lą­do­wa­niu w Ka­la­ba­rze, ale wtem spo­strze­gła, że sir Hugo wy­chy­lił kie­li­szek sher­ry, a na­stęp­nie ka­zał so­bie na­lać piwa – i smu­tek jej, któ­ry na chwi­lę zła­go­dził był jej ze­sztyw­nia­łe rysy wdzię­kiem me­lan­cho­lii, pry­snął jak szkło kru­che.

Nie! czło­wiek, któ­ry z taką grzesz­ną lu­bo­ścią pił wino i za­le­wał się pi­wem, nie był dla niej prze­zna­czo­nym. Nie by­li­by się nig­dy zro­zu­mie­li.

To prze­świad­cze­nie – tro­chę zie­lo­ne­mi wi­no­gro­na­mi tra­cą­ce – było ostat­nią kro­plą, jaka do­peł­ni­ła na­czy­nia jej we­wnętrz­nej rów­no­wa­gi.

Wkrót­ce po­tem ob­ja­wi­ła za­miar ry­chłe­go po­wro­tu do Ka­la­ba­ru. Wszy­scy się opie­ra­li. Mat­ka klę­ka­ła nie­mal przed nią. Była już sta­rą, scho­ro­wa­ną i mia­ła prze­czu­cie, że jej już nig­dy wię­cej nie zo­ba­czy. Bra­to­wa, de­li­kat­na, ci­cha ko­biet­ka, umę­czo­na wy­cho­wa­niem sze­ścior­ga mal­ców, mó­wi­ła so­bie, że sko­ro Li­lian tak ko­niecz­nie chce się zaj­mo­wać dzieć­mi, nie po­trze­bo­wa­ła­by ich szu­kać aż w Afry­ce, i coś w tym du­chu na­po­my­ka­ła nie­śmia­ło. Brat na­zy­wał Li­lia­nę bez ogród­ki wa­ry­at­ką, sio­stra nie szczę­dzi­ła jej per­swa­zyi i wy­mó­wek.

Ale łzy, przy­gryz­ki i proś­by ośli­zgi­wa­ły się jed­na­ko­wo po sta­lo­wej obo­jęt­no­ści miss Li­lia­ny. Żą­da­nia te po­pro­stu wy­da­wa­ły jej się śmiesz­ne­mi. Zo­stać tu, gdzie była pył­kiem w sza­rym tu­ma­nie ogó­łu, gdzie tyle rze­czy draż­ni­ło ją, gor­szy­ło i obu­rza­ło, pod­czas gdy tam zy­ska­ła już so­bie prze­wa­gę i zna­cze­nie, któ­re wciąż wzra­stać będą, i pro­wa­dzi­ła ży­cie zgod­ne ze swe­mi upodo­ba­nia­mi i po­ję­cia­mi! A przy­tem, po­nie­waż czło­wiek za­wsze do cze­goś dą­żyć i po czemś tę­sk­nić musi, więc i ona mia­ła na dnie du­szy plan pe­wien, któ­re­go do­pię­cie uśmie­cha­ło jej się tak pra­wie, jak ongi mał­żeń­stwo z sir Hu­go­nem.

Oto obie­cy­wa­ła so­bie, że kie­dyś, po la­tach, oszczęd­no­ścią i drob­ne­mi do­cho­dzi­ka­mi, ja­kie pra­wie nie­chcą­cy zda­rza­ły się w sto­sun­kach z Czar­ny­mi, po­więk­szy o tyle przy­pa­da­ją­cą na nią z ro­dzin­ne­go dzia­łu sum­kę, że kupi do­mek, i na wła­sna rękę otwo­rzy nowy me­etin­gho­use no­wej sek­ty, któ­rej be­dzie gło­wą. Na czem wła­ści­wie mia­ła się za­sa­dzać róż­ni­ca tej nie­na­ro­dzo­nej jesz­cze kon­gre­ga­cyi od już ist­nie­ją­cych, nie wie­dzia­ła do­tąd sama, ale to był wzgląd ubocz­ny.

Od­je­cha­ła więc, ma­rze­nia­mi temi skra­ca­jąc so­bie po­wtór­ną dro­gę do przy­bra­nej oj­czy­zny, któ­ra po daw­ne­mu przy­ję­ła ją desz­czem, fe­brą i in­ne­mi przy­na­leż­no­ścia­mi zwrot­ni­ko­we­go ży­cia.

Tym ra­zem jed­nak okres akli­ma­ty­za­cyj­ny pręd­ko się dla niej skoń­czył, i zno­wu sil­na i czyn­na, bu­dzi­ła w dal­szym cią­gu żół­cio­wą nie­co ad­mi­ra­cyę wie­leb­ne­go Lau­ren­ce Jo­nes'a i ta­jo­ną za­zdrość ko­le­ża­nek.

Dzie­ci bały się jej; prze­wa­ga jej nad nie­mi była wi­docz­ną. Im­po­no­wa­ła im jej wy­so­ka po­sta­wa, nie­ru­cho­ma, za­wię­dła twarz, peł­ne de­ter­mi­na­cyi ru­chy i głos, za­wsze jed­na­ko­wy, su­chy i spo­koj­ny. Im­po­no­wa­ły im tak­że jej czar­ne, ak­sa­mit­ne suk­nie, bo miss Li­lian, choć ze­rwa­ła ze świa­tem, nie była ab­ne­gat­ką w ubio­rze, i w oczach swych pu­pi­lów, nie­mo­gą­cych śle­dzić prze­wro­tów mody, ucho­dzić mo­gła za szczyt bez­przy­kład­nej ele­gan­cyi. Czar­ny ak­sa­mit zaś upodo­ba­ła so­bie dla­te­go, że był on krzy­czą­cym pro­te­stem prze­ciw pra­wi­dłom pod­zwrot­ni­ko­wej hy­gie­ny, wy­róż­niał ją sta­now­czo z po­mię­dzy Eu­ro­pej­czy­ków na brze­gu, ubie­ra­ją­cych się jak na – leży, to jest, jak naj­ja­śniej, i w 37-stop­nio­we upa­ły wy­wo­ły­wał na usta wszyst­kich wy­krzyk­ni­ki po­dzi­wu:

– Jak moż­na w tak cięż­kiej suk­ni wy­trzy­mać! Miss Li­lian wte­dy pro­sto­wa­ła się tyl­ko z lek­kiem po­ru­sze­niem ust, któ­re mia­ło zna­czyć:

– Ubie­raj­cie wy się w per­ka­li­ki i płó­cien­ka, i tak bę­dzie­cie kwę­kać, a ja w mo­ich ak­sa­mi­tach za­wsze was prze­sko­czę.

Żad­na z mi­sy­ona­rek nie kla­ska­ła tak do­bit­nie w ręce przy mar­szach i śpie­wach, ja­kie­mi roz­po­czy­na­no i koń­czo­no lek­cye; żad­na nie mia­ła tak by­stre­go oka i nie­praw­do­po­dob­nie czuj­ne­go ucha. Na nic się zda­ło chcieć wy­pro­wa­dzić w pole miss Li­lian Aim­ley.

Jesz­cze nie skoń­czył się rok dru­gie­go jej po­by­tu na brze­gu, gdy otrzy­ma­ła od sio­stry list z do­nie­sie­niem, że wy­cho­dzi za mąż. List był pe­łen za­pa­łu i naj­ró­żow­szych na­dziei na przy­szłość, – taki, ja­kie zwy­kły pi­sy­wać roz­ko­cha­ne na­rze­czo­ne.

Miss Li­lian od­czy­ta­ła go, ru­sza­jąc lek­ko ra­mio­na­mi. Mia­ła za­le­d­wie trzy­dzie­ści lat, a prze­cież, gdy­by jej sio­stra na­pi­sa­ła była w ten spo­sób do ośm­dzie­się­cio­let­niej sta­rusz­ki, by­ła­by le­piej zro­zu­mia­ną.

W od­po­wie­dzi na swe wy­nu­rze­nia ser­decz­ne, otrzy­ma­ła bło­go­sła­wień­stwo su­che jak cy­na­mon i za – praw­ne pu­ry­tań­ską po­gar­dą dla ziem­skich mar­no­ści. Miss Li­lian nie spy­ta­ła jej na­wet o dzień ślu­bu.

W parę lat po­tem umar­ła mat­ka, prze­sław­szy nie­obec­nej cór­ce po­że­gna­nie ostat­nie, ko­na­ją­cą skre­ślo­ne ręką. Trze­ba od­dać spra­wie­dli­wość miss Li­lia­nie, że nad tą za­gro­bo­wą ćwiart­ką uro­ni­ła parę łez, choć ani na chwi­lę nie przy­szło jej na myśl, iż upo­rem swym za­tru­ła sta­rość tej ko­bie­ty i osie­ro­ci­ła ją, nie ma­jąc na swe uspra­wie­dli­wie­nie słów Pi­sma Świę­te­go, któ­re każe "opu­ście ojca i mat­kę, a iść za mę­żem swo­im. "

Były to ostat­nie łzy jej ży­cia. Od­tąd fala wy­pad­ków prze­pły­wa­ła koło niej jak koło ska­ły, któ­ra pod żad­nym prą­dem nie za­drga.

Po sze­ściu la­tach wró­ci­ła znów na czas krót­ki do An­glii. Tym ra­zem po­zna­li ją wszy­scy. Nie zmie­ni­ła się ani na jotę; przy­by­ło jej może tro­chę wię­cej zmarsz­czek, cera sta­ła się tro­chę żółt­szą; zresz­tą była tą samą za­sty­głą ludz­ką mu­mią, tem dziw­niej­szą, iż czu­ło się pod tą for­mal­ną sko­ru­pą, tle­ją­cy ogień bez­den­ne­go fa­na­ty­zmu, któ­ry wy­strze­li­wał jak stę­chli­zną zie­ją­ca raca, na wi­dok bu­tel­ki z wi­nem lub ko­nia­kiem, i nie­win­nej we­so­ło­ści mło­dzie­ży w dnie nie­dziel­ne.

Ba­wi­ła tyl­ko czte­ry mie­sią­ce, czas dłu­żył jej się nie­zmier­nie.

Czu­ła się zu­peł­nie obcą wśród naj­bliż­szej ro­dzi­ny. Brat ochłódł dla niej osta­tecz­nie, miał do niej żal za wy­la­ne przez nią łzy mat­ki, za swo­ją sła­bo­wi­tą żonę, któ­rej ta, nie­ma­ją­ca żad­nych na­tu­ral­nych obo­wiąz­ków, ko­bie­ta taką mo­gła się stać po­mo­cą. Sio­stra była za­to­pio­na w mężu i dwoj­gu ślicz­nych dzie­ci­nach; gro­mad­ka sio­strzeń­ców po­glą­da­ła na nią z ro­dza­jem za­bo­bon­ne­go lęku i cie­ka­wo­ści, jak na zja­wi­sko z ba­jek.

Miss Li­lian, acz­kol­wiek ma­ją­ca cią­gle do czy­nie­nia z dzieć­mi, nie lu­bi­ła ich. Po­wo­ła­nie swo­je trak­to­wa­ła, jak wszyst­ko, po pu­ry­tań­sku, skru­pu­lat­nie, z chłod­ną ja­kąś za­cię­to­ścią nie­mal. Nie było w niej nic z tej cu­dow­nej, gar­ną­cej ku so­bie sło­dy­czy bo­skie­go na­uczy­cie­la, któ­ry mówi: "Do­zwól­cie dziat­kom przyjść do mnie. " Ona mó­wi­ła po pro­stu: "Mu­si­cie przyjść. "

Trze­ci jej po­wrót do Ka­la­ba­ru był ro­dza­jem try­um­fal­ne­go wjaz­du. Sam prze­ło­żo­ny mi­syi, – już nie wie­leb­ny Lau­ren­ce Jo­nes, bo ten umarł na ka­tar żo­łąd­ka, – ale inny The Re­ve­rand Wil­liam Prat, po­wi­tał ją na po­kła­dzie wraz ze swą żoną, po­tul­ną gą­ską, od mie­sią­ca za­le­d­wie przy­by­łą do Afry­ki i uspo­so­bio­ną już, przez to, cze­go się o miss Li­lian na­słu­cha­ła, do pa­trze­nia na nią oczy­ma praw­dzi­wie gę­sie­go za­chwy­tu.

Miss Li­lian mia­ła te­raz za sobą dwa­na­ście lat mi­sy­onar­skie­go ży­cia; na­rze­czem Efik (1) wła­da­ła jak – (1) Efik, ję­zyk kra­jow­ców w Ka­la­ba­rze, na­le­żą­cych do ple­mie­nia Efik.

ro­do­wi­ta Ka­la­bar­ka; w wie­lu ra­zach od­wo­ły­wa­no się do jej do­świad­cze­nia, sta­wia­no ją za przy­kład.

Ro­sła też w przy­cza­jo­ną i do głę­bin du­szy się­ga­ją­cą dumę. Po­wo­li do­szła do tego, że swe, rze­czy­wi­ście wy­jąt­ko­we zdro­wie, za­czę­ła po­czy­ty­wać so­bie za oso­bi­stą za­słu­gę i lek­ce­wa­żą­co pa­trzeć na wą­tlej­sze or­ga­ni­zmy, któ­re kli­mat ła­mał. Każ­dy zaś, kto mógł dłu­żej wy­trzy­mać na brze­gu, sta­wał się w jej oczach ry­wa­lem i ścią­gał na sie­bie jej nie­chęć. Fe­bry opu­ści­ły ją pra­wie zu­peł­nie, a je­że­li cza­sem do­sta­ła lek­kie­go ata­ku, kry­ła się z nim jak ze zbrod­nią, aby nie stra­cić "pre­sti­żu."

Lata pły­nę­ły. Od owe­go cza­su do chwi­li, kie­dy spadł na mnie za­szczyt po­zna­nia miss Li­lia­ny, upły­nę­ło ich ośm­na­ście – ra­zem trzy­dzie­ści jej mi­sy­onar­skie­go za­wo­du. Przez ten czas umar­ła jej bra­to­wa, zo­sta­wia­jąc czte­ry do­ro­słe cór­ki, z któ­rych żad­na nie była za­męż­ną. Była to kło­po­tli­wa od­po­wie­dzial­ność dla bied­ne­go wdow­ca, ile że skrom­ne fun­du­sze i po­trze­ba kształ­ce­nia sy­nów nie po­zwa­la­ły mu na trzy­ma­nie dla nich damy do to­wa­rzy­stwa. Młod­sza sio­stra opie­ko­wa­ła się sio­strzeń­ca­mi jak mo­gła, ale od mat­ki, obar­czo­nej licz­ną dzia­twą, trud­no było żą­dać, aby, gdy czas ża­ło­by się skoń­czył, by­wa­ła z pa­nien­ka­mi w świe­cie i uła­twia­ła im moż­ność uży­wa­nia wła­ści­wych i po­trzeb­nych mło­de­mu wie­ko­wi roz­ry­wek.

Bied­ne dziew­czę­ta kwa­śnia­ły w domu i dwie z nich tyl­ko, w dość spóź­nio­nej już do­bie, zna­la­zły mę­żów. Miss Li­lian była jak­by stwo­rzo­na na du­egnę, ale ni­ko­mu nie przy­szło na­wet na myśl od­wo­łać się do niej. Ona sama raz tyl­ko przy­po­mnia­ła so­bie o sio­strze­ni­cach, po to, aby im za­pro­po­no­wać przy­by­cie do Ka­la­ba­ru.

Była bliz­ką urze­czy­wist­nie­nia swych za­ło­ży­ciel­skich pla­nów, i ta­kie czte­ry mło­de apo­stoł­ki by­ły­by jej się przy­da­ły. Ale oj­ciec ich za­ła­twił się w nie­par­la­men­tar­ny zgo­ła spo­sób z miss Li­lia­ną i jej pro­po­zy­cyą, od­pi­saw­szy jej krót­ko i wę­zło­wa­to: "Go to hell" (idź do li­cha), i od tej chwi­li sto­sun­ki po­mię­dzy nie­mi ze­rwa­ły się zu­peł­nie.

Zresz­tą miss Li­lian nie za­glą­da­ła już do An­glii. Ogra­ni­cza­ła swe chan­ge-tri­py na wy­spach Ka­na­ryj­skich, a raz, ko­rzy­sta­jąc z uprzej­mo­ści an­giel­skie­go okrę­tu wo­jen­ne­go, od­by­ła po­dróż do Przy­ląd­ka Do­brej Na­dziei.

Po­pu­lar­ność jej (w naj­bar­dziej su­chem zna­cze­niu tego sło­wa) sta­ła się ol­brzy­mią na brze­gu. Nie wie­dzieć, kto jest miss Li­lian, zna­czy­ło mniej wię­cej to samo, co u nas nie wie­dzieć, kto jest pani Lu­cy­na Ćwier­cza­kie­wi­czo­wa; z tą róż­ni­cą wsze­la­ko, że pa­nią Lu­cy­nę wie­lu lubi, wie­lu jej się boi, miss Li­lia­ny zaś nikt nie lu­bił i nikt jej się nie bał (wy­jąw­szy dzie­ci), bo od tej ka­mien­nej isto­ty nikt ani do­bre­go, ani złe­go spo­dzie­wać się nie mógł.

Ale wszy­scy ją zna­li; wszyst­kim im­po­no­wa­ła jej trzy­dzie­sto­let­nia mi­sy­onar­ska prak­ty­ka, i wszy­scy sza­no­wa­li w niej to, co na­wet afry­kań­ski kli­mat usza­no­wać po­tra­fi!: nie­spo­ży­ty or­ga­nizm i nie­słab­ną­cą nig­dy ener­gię.

Czy jed­nak ludz­kość od­no­si­ła tak wiel­ką ko­rzyść z tych przy­mio­tów i da­rów, któ­re­mi miss Li­lian ani mat­ce, ani ro­dzeń­stwu przy­słu­żyć się nie chcia­ła? Niech na to od­po­wie­dzą ci wszy­scy, któ­rzy, miesz­ka­jąc w Afry­ce, mo­gli przy­pa­trzeć się dzia­łal­no­ści sa­mych mi­syi, i mie­li do czy­nie­nia z tak zwa­ne­mi "mi­sy­ono­wa­ny­mi" czar­ny­mi.

Zda­rza­ją się, na­tu­ral­nie, wy­jąt­ki, – tak mię­dzy mi­sy­ami na­przy­kład, naj­go­ręt­sze­go uzna­nia god­na mi­sya ka­to­lic­ka w Ga­bo­onie – jak mię­dzy ich wy­cho­wań­ca­mi; bywa jed­nak naj­czę­ściej, że zło­dzie­je i próż­nia­cy re­kru­tu­ją się z po­mię­dzy tych wy­śru­bo­wa­nych na pa­ro­dyę cy­wi­li­zo­wa­ne­go czło­wie­ka dzie­cia­ków, któ­re z wy­kła­da­nej im w spa­czo­ny spo­sób na­uki o rów­no­ści lu­dzi, czer­pią na dal­sze ży­cie trud­ną do wy­obra­że­nia aro­gan­cyę i bez­czel­ność w sto­sun­kach z bia­ły­mi, i uwa­ża­ją się za zu­peł­nie czy­stych w su­mie­niu, je­że­li, na­kradł­szy i na­kła­maw­szy przez cały ty­dzień do woli, spę­dzą nie­dzie­lę z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi w me­etin­gho­usie na śpie­wa­niu hym­nów i bło­giej drzem­ce pod­czas dłu­gich jak po­dróż za­atlan­tyc­ka ka­zań róż­nych Re­we­ren­dów, z po­wta­rza­ją­ce­mi się nie­chyb­nie fra­ze­sa­mi w ro­dza­ju "a bri­ght spot for Christ is the dark be­ni­gh­ted Afri­ca" (ja­snym punk­tem dla Chry­stu­sa jest ciem­na, w nocy po­grą­żo­na Afry­ka) i t… d.

Ach! ten wy­raz: "Chry­stus" w ustach an­giel­skie­go mi­sy­ona­rza, ten Dzij­sos Krajst!… Ża­den chy­ba na­ród nie prze­krę­cił tak obrzy­dli­wie Imie­nia Bo­skie­go Re­for­ma­to­ra. Ale to do rze­czy nie na­le­ży.

Oczy­wi­ście, po­dob­ne re­flek­sye nig­dy miss Li­lia­nie nie przy­cho­dzi­ły do gło­wy. Prze­ciw­nie – była ona i jest prze­ko­na­ną, iż za­słu­gi jej więk­sze są, niż wszyst­kich do­brych có­rek, żon i ma­tek ra­zem wzię­tych, że ucznio­wie jej zdu­mie­wa­ją świat czy­sto­ścią swych oby­cza­jów i nie­ska­zi­tel­no­ścią cha­rak­te­rów.

To też naj­do­tkliw­szem upo­ko­rze­niem i roz­cza­ro­wa­niem jej mi­sy­onar­skie­go ży­wo­ta był wy­pa­dek, któ­ry przed kil­ko­ma laty spo­tkał ją w Sier­ra Le­one.

Przy­by­łą w od­wie­dzi­ny do tam­tej­szej mi­syi okra­dzio­no przy wy­lą­do­wa­niu z po­zo­sta­wio­nej chwi­lo­wo na po­kła­dzie tor­by po­dróż­nej, w któ­rej znaj­do­wał się ze­ga­rek zlo­ty, kol­czy­ki i pie­nią­dze.

Dzię­ki ener­gicz­nym po­szu­ki­wa­niom, zło­dzie­ja po kil­ku dniach wy­kry­to, i miss Li­lian, jako po­szko­do­wa­na, we­zwa­ną zo­sta­ła do sądu.

Oskar­żo­ny, mło­dy jesz­cze mu­rzyn, o chy­trej, nie­przy­jem­nej twa­rzy, uj­rzaw­szy ją, zmie­szał się tro­chę, i nie­py­ta­ny, za­czął się uspra­wie­dli­wiać:

– Oh! miss Aim­leyl True! I did not know it was yours! True, you de be­lie­re me! (Oh! miss Aim­ley! do – praw­dy! Ja nie wie­dzia­łem, że to było pani. Do­praw­dy, niech mi pani wie­rzy!)

Miss Aim­ley zdzi­wi­ła się na ra­zie, sły­sząc się tak za­in­ter­pe­lo­wa­ną z na­zwi­ska, przez sier­ra­le­oń­skie­go rze­zi­miesz­ka, ale wnet po­my­śla­ła o swej się­ga­ją­cej wszę­dzie po­pu­lar­no­ści, i uspo­ko­jo­na, z pew­nem na­wet ta­jem­nem za­do­wo­le­niem, spy­ta­ła swym drew­nia­nym gło­sem:

– Zką­dże mnie znasz?

– Och! – za­wo­łał mu­rzyn z afek­ta­cyą. – Och! miss Aim­ley! Pani mnie nie po­zna­je? Ja nie tu­tej­szy. Ja je­stem Ko­fe­le! By­łem przez pięć lat uczniem pani w Ka­la­ba­rze, Oh! you have been al­ways so sa­tis­fied with me! (Och! pani by­łaś za­wsze tak za­do­wo­lo­ną ze mnie!)

Było coś tak bar­dzo hu­mo­ry­stycz­ne­go w tem po­wo­ły­wa­niu się zło­dzie­ja na apro­ba­tę jego eks-mi­strzy­ni mo­ral­no­ści, że wszy­scy obec­ni uśmiech­nę­li się, a sę­dzia, mło­dy An­glik, nie na­le­żą­cy do gro­na wiel­kich przy­ja­ciół mis­syi, za­py­tał ją sar­ka­stycz­nie:

– Czy i obec­nie je­steś pani za­do­wo­lo­ną ze swe­go ucznia?

Miss Li­lian nic nie od­po­wie­dzia­ła. Cy­try­no­wa jej twarz okry­ła się pur­pu­rą; zda­wa­ło jej się, że ją wy­po­licz­ko­wa­no. Sza­lo­ny gniew – do ja­kie­go na­wet nie są­dzi­ła się być zdol­ną, za­wrzał pod czar­nym ak­sa­mi­tem jej suk­ni. By­ła­by zgnio­tła nie­for­tun­ne­go Ko­fe­le, a gdy ten w dal­szym cią­gu za­bie­rał się upew­niać ją, że nie wie­dział kogo okra­dał, syk­nę­ła mu przez zęby po efic­ku: "Je­steś by­dlę" – i wy­szła.

Po­dob­nych jemu eg­zem­pla­rzy, na­dzia­nych przez nią su­chą jak wió­ry sie­ka­ni­ną for­mu­łek, w któ­rej ani jed­nej iskry ży­wej wia­ry i mi­ło­ści nie ma, dużo za­pew­ne cho­dzi po świe­cie, los jed­nak oszczę­dził jej dal­szych do­świad­czeń w tym kie­run­ku; dał jej jed­no tyl­ko Wa­ter­loo i są­dzę, że szczę­śliw­sza pod tym wzglę­dem od Na­po­le­ona, po­tra­fi­ła o niem za­po­mnieć.

Tak mi się przy­najm­niej wy­da­wa­ło, gdym ją po raz pierw­szy – na­słu­chaw­szy się już o niej po­przed­nio – przy zwie­dza­niu szko­ły mi­syj­nej w Ka­la­ba­rze zo­ba­czy­ła.

Dzie­ci, uszy­ko­wa­ne pa­ra­mi, od­by­wa­ły wła­śnie fi­nal­ny marsz do koła izby z akom­pa­nia­men­tem chó­ral­ne­go śpie­wu, pod­no­sząc nogi wy­so­ko i wy­rzu­ca­jąc gło­wa­mi w tył i na­przód niby źre­bię­ta w ma­ne­żu. Miss Li­lian, usa­do­wio­na w po­środ­ku, wy­bi­ja­ła takt dło­nią o dłoń.

Gdy po skoń­cze­niu tej in­te­re­su­ją­cej pro­duk­cyi wsta­ła przy­wi­tać się ze mną, wy­so­ka, gru­bo­ko­ści­sta, dzię­ki cze­mu, mimo chu­do­ści, po­sta­wę ma oka­za­łą, w swej wie­czy­stej, czar­nej, ak­sa­mit­nej suk­ni, z krót­kim sta­ni­kiem i sze­ro­ką, sfał­do­wa­ną suto u pasa, pół­ogo­nia­stą spód­ni­cą, z przy­cze­sa­ne­mi gład­ko na gło­wie ciem­ne­mi jesz­cze wło­sa­mi, któ­re jej spa­da­ją koło uszu w dłu­gich an­giel­skich lo­kach, z ko­ron­ko­wą fry­zą u szyi i rąk, z twa­rzą gli­nia­stą, za­sty­głą wraz ze swe­mi licz­ne­mi zmarszcz­ka­mi, jak ga­la­re­ta w for­mie, z ja­kimś nie­zmien­nym wy­ra­zem sku­pie­nia i po­wa­gi, – obej­rza­łam się mi­mo­wo­li za­ra­nia­mi, z któ­rych ten sta­ry, spło­wia­ły por­tret zstą­pił ku mnie.

W roz­mo­wie pro­si­łam ją, przez grzecz­ność, aby mi po­ka­za­ła swo­ich naj­lep­szych i naj­ulu­bień­szych uczniów, i le­d­wom to uczy­ni­ła, mu­sia­łam przy­gryźć ust, by się nie ro­ze­śmiać, bo mi ja­kiś Cho­chlik wspo­mnie­nie owe­go, nie­for­tun­nej pa­mię­ci Ko­fe­le na­pę­dził.

– Nie mam żad­nych ulu­bień­ców – rze­kła sztyw­no – wszy­scy oni są rów­ni w oczach Naj­wyż­sze­go i mo­ich. (Wy­wnio­sko­wa­łam ztąd, iż miss Li­lian do­syć po ko­le­żeń­sku trak­to­wa­ła Pana Boga). Ale ci dwaj są naj­zdol­niej­si.

I zbio­rem hym­nów wska­za­ła dwóch ro­słych chło­pa­ków, w brud­nych nie­bie­skich ki­tlach, i sze­ro­kich, w ró­żo­we kwiat­ki spodniach, spa­da­ją­cych im po za bose pię­ty.

– Pani już po­dob­no trzy­dzie­ści lat na brze­gu – rze­kłam w dal­szym cią­gu – to istot­nie zdu­mie­wa­ją­ce!

Wy­pro­sto­wa­ła się. Szkla­ne jej oczy za­bły­sły, a wąz­kie usta wy­dę­ły się nie­opi­sa­nym wy­ra­zem dumy. Mu­mia oży­ła.

– Tak! – od­par­ła. – Je­stem tu już trzy­dzie­ści lat!

I zwró­ci­ła się ku mnie całą twa­rzą, jak gdy­by chcia­ła po­wie­dzieć: "Patrz i po­dzi­wiaj!"

Co się ty­czy mo­jej skrom­nej oso­by, to po­mi­mo, że sta­ra­ła się być uprzej­mą, ja­snem mi było, iż mo­gła ją za­le­d­wie to­le­ro­wać.

Nie by­łam te­ato­te­ler­ką, i nie przy­je­cha­łam tu dla na­ucza­nia mu­rzy­nią­tek. Ja­kąż więc była ra­cya mo­jej eg­zy­sten­cyi w ogó­le, a w Afry­ce po szcze­gó­le!?

Praw­do­po­dob­nie – żad­na.

Niech i tak bę­dzie – miss Li­lian!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: