- W empik go
Z dalekich lądów - ebook
Z dalekich lądów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 376 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miss Lilian jest misyonarką. W dwudziestym drugim roku życia uczuła nagle powołanie do nawracania murzynów, na jednę z tysiąca i kilku sekt, jakie z łona anglikańskiego kościoła wyrosły jak z rogu obfitości, by się nawzajem gryźć między sobą.
Powołanie to, dziwnym zbiegiem okoliczności, zrodziło się w niej jednocześnie ze zgaśnięciem żywionej w sentymentalno-światowem serduszku nadziei, że młody, piękny, bogaty i w samą miarę sztywny sir Hugo Heaton poprowadzi ją do ołtarza, zkąd po miesięcznej miodowej podróży on the continent, zabierze ją na wiosnę do Londynu, na lato do swej wiejskiej posiadłości nad brzegiem morza, na jesień do swego zameczku wśród szkockich błot i wzgórz, a na zimę do Paryża. Nadzieje te, co prawda, opierały się na bardzo mglistych podstawach, i sir Hugo byłby się zdziwił niepomału, gdyby mu powiedziano, że postępowaniem swem dostarczył materyału do budowy tych hiszpańskich pałaców.
Poznał on miss Lilianę na jakiśjś letniej party; był jej sojusznikiem przy krokiecie, wyraził swe ubolewanie, że się uderzyła w nogę, a następnie spacerował z nią po ogrodzie przy blasku księżyca i zerwał dla niej białą różę. Róża odczepiła się jakoś od stanika miss Liliany, sir Hugo podniósł ją i powąchał, zaś miss Lilian, dzięki księżycowemu światłu i romantycznemu nastrojowi, – które-to obadwa czynniki bywają powodem wielu optycznych złudzeń – wyobraziła sobie, że ją… pocałował.
Odtąd dzień i noc marzyła o jego poważnych, siwych oczach i poważniejszych jeszcze familijnych brylantach. Sir Hugo istotnie, przez cały czas owej party przebywał dość często w jej towarzystwie, potrosze dlatego, że nie miał żadnej wyraźnej przyczyny, aby w jej towarzystwie nie przebywać, bo była młoda i ładna, a potrosze, iż psotnik los sam tak okoliczności układał. Przy obiedzie robił go jej sąsiadem i wtedy sir Hugo poczytywał sobie za obowiązek prowadzić z nią rozmowę, przeplataną sakramentalnemi pytaniami:
– Can I help you with some salmon? albo: Can I help you with some pie?
Na co miss Lilian, rumieniąc się, odpowiadała:
– Oh I yes! please, lub: Oh! no. I would rather try some chicken!
Dzięki tym gastronomicznym wymianom myśli i innym, zawiązał się pomiędzy nimi stosunek pewnej serdeczności, w którym każde słowo, wypowiedziane przez sir Hugona, a przetłómaczone na język małżeńskich desideratów miss Liliany, nabierało zupełnie innego znaczenia, niż mu je chciał nadać autor w prostej angielszczyźnie, i gdy się wreszcie po kilku tygodniach rozstali, piękna panna była pewną, że jej bohater podąży za nią wkrótce do domu jej matki – oświadczyć się o jej rękę.
To też, gdy zamiast tego, po kilku miesiącach daremnego oczekiwania, dowiedziała się, że niewdzięcznik pojechał do Indyj polować na tygrysy – lekarstwo, którego panicze angielscy używają na zgubienie spleenu, jak my używamy pastylek ślazowych na zgubienie kaszlu – uczuła się najbardziej zawiedzioną, nieszczęśliwą istotą na świecie i powiedziała sobie, z egzaltacyą panny, wychowanej na trzytomowych powieściach, iż życie, jako takie, nie przedstawia już dla niej żadnego powabu i celu, że powinna poświęcić się kapłaństwu jakiejś szczytnej idei.
Wprawdzie miss Lilian miała matkę wdowę, ożenionego starszego brata i młodszą siostrę podlotka, i gdyby nawet rozbrat jej z osobistemi pragnieniami szczęścia był szczerym, byłaby znalazła wokoło siebie dość pożytecznych sposobów zapełnienia egzystencyi; ale jest to specyalnością podobnych do miss
Lilian panien, że widzą zawsze rzeczy dalsze, zamykając oczy na bliższe.
Zresztą misyonarstwo otaczało ją w jej mniemaniu jakąś aureolą; łudziła się, że w blaskach tego nimbu stopnieje lodowate serce sir Hugona; że gdy wróci i dowie się, co się z nią stało, zrozumie powody i pośpieszy przywrócić ją mniej podniosłym, lecz za to po ziemsku ponętniejszym celom życia, a mianowicie: wiośnie w Londynie, latu nad morzem, jesieni w Szkocyi i zimie w Paryżu.
Stało się więc, że mimo próśb, oporu i przekładań rodziny, miss Lilian, poczyniwszy odpowiednie kroki w któremś z New United Presbyterian Mission Society w Londynie, pożegnała rozpaczającą matkę, ruszającego ramionami brata i oszołomioną jej postępkiem siostrzyczkę, i zaopatrzona w biblię, w zbiory hymnów i małe, jaskrawe książeczki dla murzyniątek, popłynęła do Kalabaru.
Podróż była długa i przykra. Miss Lilian cierpiała mocno na morską chorobę i nudziła się śmiertelnie wśród obcych zupełnie twarzy. Była jedyną kobietą na pokładzie, a ponieważ względem mężczyzn przyrzekła sobie opancerzyć się niewzruszoną obojętnością, więc, choć poczciwy stary kapitan i kilku pasażerów chcieli z początku okazać jej życzliwość, odstręczała ich wnet skutecznie.
Całe dnie spędzała pod płóciennym dachem górnego pokładu, marząc o swem bohaterstwie, o wrażeniu, jakie ono na sir Hugonie sprawi. Może już śpieszy za nią?
Gdy wreszcie okręt, rzuciwszy morskie obszary, wpłynął na wązkie, mangrowiami brzeżone koryto rzeki Kalabarskiej i zapuścił kotwicę przed Duke Town, miss Lilian uczuła dziwny ból, żal, przerażenie. Zdawało jej się, że ten łańcuch kotwiczny, który ze zgrzytem zapadał w nieznane głębie i ją także przykuwa na zawsze do tego obcego, strasznego lądu. Nie było jeszcze wtedy faktoryj na brzegu, które teraz tak urozmaicają i ożywiają rzekę, otwierając na nią paszcze swych olbrzymich magazynów, w których, jak zęby potwora, bielą się rzędy wielkich, owapnionych beczek oleju palmowego, błyszcząc w słońcu swemi cynkowemi dachami, co się podnoszą nad zielenią ogrodów, opasanych białem sztachetowaniem. Agenci handlowi, lękając się klimatu i rozboju ze strony Kalabarczyków, mieszkali wszyscy na hulkach, czyli stale na rzece stojących i rozmasztowanych okrętach, i tam skupiał się cały ruch i handel.
Brzeg smutny był i pusty. Tylko żółte, gliniane chaty krajowców szarzały w krzywych liniach, jeżąc wzgórza, jak olbrzymie ścierniska, tarasami swych bambusowych, postrzępionych dachów.
Miss Lilian, wsparta o bort, bardziej niż kiedykolwiek osamotniona, w tej chwili ogólnego zamieszania drżała od chłodu posępnego, dżdżystego dnia i posępniejszych jeszcze własnych myśli. Byłaby chciała cofnąć się, wrócić… wrócić za jakąbądź cenę, choćby wpław morze przepłynąć. Ale nie trwało to długo…
Na pokład przybyły dwie misyonarki, uprzedzone już o jej przybyciu, ucałowały ją, wzięły między siebie, a raczej między swoje gumowe płaszcze, bo ich chude postacie ginęły we wnętrzu tych szacownych okryć, i wkrótce miss Lilian wraz ze swemi kuferkami znalazła się na wybrzeżu.
Kalabar w porze deszczowej wydał jej się jeszcze bardziej zniechęcającym zblizka, niż zdaleka. Nie nawykła do dróg podobnych, ledwo wdrapała się na wzgórze po stromej niby ścieżce, pełnej wybojów i błota, gdzieniegdzie nad samą krawędź przepaści zabiegającej. Odór kóz i oleju palmowego w ważkich, nędznych uliczkach, zamieszkanych przeważnie przez ludność niewolniczą, któremi trzeba było przechodzić, dusił ją i przejmował wstrętem.
Nazajutrz dostała silnej febry. Leżąc w gorączce, wyobrażała sobie ciągle, że lada chwila drzwi się otworzą, wejdzie sir Hugo, blady, drżący, padnie przed nią na kolana i w namiętnych słowach błagać ją będzie, by mu przebaczyła to, co przez niego wycierpiała. On się nie domyślał… sam siebie pojechał doświadczać… i widzi, że ją jednę kochał, ją jednę… na zawsze!
Ale zamiast sir Hugona, z miłosną tyradą, zjawiała się przy łóżku miss Lilian stara murzynka, dozorczyni z dozą chiny, zawijaną w opłatek jej czarnemi, pomarszczonemi palcami. Misyonarki zajęte były w szkole i w meeting housie i nie miały czasu pielęgnować nowej koleżanki.
Po kilku dniach miss Lilian wróciła do zdrowia, i zaczęła się ohznajamiać ze swemi obowiązkami. Zaprowadzono ją do szkoły, gdzie panował nieznośny zadach z kilkudziesięciu murzyniątek, pocących się nad angielskiem abecadłem. Miss Lilian usiłowała wmówić w siebie, że czuje humanitarną miłość dla tych dziatek; w gruncie czuła tylko ich pot i zdumiewała się nad tępością ich mózgownic. Następnie zwiedziła kilkanaście chat dla zabrania znajomości z ich czarnemi, otyłemi gospodyniami, by od czasu do czasu przychodzić do nich, śpiewać z niemi hymny i odprawiać medytacye.
Nazajutrz dostała znowu febry. Przez pierwszych kilkanaście miesięcy zapadała bardzo często; aklimatyzacya jej była wyjątkowo ciężką. Przełożony misyi The Reverend Lawrence Jones ruszał swemi kościstemi ramionami i, splatając bezkrwiste ręce na wklęsłej piersi, mawiał tym specyalnym, misyonarskim tonem, który sprawia, że proste "dzień dobry" w ich ustach wydaje się strzelistą modlitwą, iż kto nie może znosić klimatu, ten nie powinien przyjeżdżać i sprowadzać misyi kłopotu, jak gdyby biedna miss Lilian wśród swych zdrowych walijskich wzgórzy była to mogła przewidzieć!
I koleżanki jej, wskutek tych uwag wielebnego mr. Lawrence Jones'a zaczęły ją namawiać, by wróciła do Europy, ale ona nie chciała o tem słyszeć. W jej egzaltowanej, słabej na wielu punktach głowie tkwiła potężna doza uporu i ambicyi, większa niż wszystkie dawki chiny razem wzięte, jakie wyżyła. Wracać do Anglii? Po przycinki brata, po litościwe spojrzenia znajomych, po lekceważenie samego może sir Hugona? – Nigdy!
Zresztą cóżby tam robiła? Tu miała przynajmniej swój cel… i… tę nadzieję, której już potrosze sama przed sobą zaczynaią się wstydzić, że jeżeli wróci, to inaczej: z tryumfem, wsparta na ramieniu swego nawróconego rycerza. Została więc i chorowała w dalszym ciągu; tylko ataki febry stawały się coraz słabszemi, a romantyczne widzenia coraz bledszemi.
Z początku oczekiwała niecierpliwie każdego parowca z Anglii i wieści z domu. Kochała matkę i rodzeństwo, byłaby chętnie uczyniła dla nich jakieś poświęcenie, byle nie to jedno, proste i naturalne, żeby żyć pośród nich, może dlatego właśnie, iż było tak prostem i naturalnem, i pragnęła słyszeć o nich jak najczęściej. Sama pisywała także długie listy, wspominając tylko nawiasowo o złym stanie swego zdrowia, a natomiast rozszerzając się nad piękną działalnością i użytecznością swego życia. Chciała, by wierzono, iż jej wiara w ideały nie zawiodła…
Z czasem jednak, czy to skutkiem fizycznego wycieńczenia, czy nawyknięcia do warunków bytu, jaki sobie obrała, zaczęła obojętnieć na wszystko, co się działo po za obrębem domu, szkoły i meetinghouse'u. Bezczynność spowodowana chorobą; rozmowy z koleżankami, kręcące się zawsze koło jednych i tych samych przedmiotów, płytkie i drobiazgowe, jak one same; apatyczna ospałość misyonarskich niedziel, – tych dni spędzanych od rana do wieczora tylko na śpiewaniu hymnów i rozmyślaniach, tych dni głuchych, w których wesoły śmiech uchodził za świętokradztwo: wszystko to wsączało się w jej duszę, przejmując ją jakimś chłodnym, martwym spokojem.
Lustro mówiło jej, jak nieprawdopodobnie prawie zbrzydła i zestarzała się w ciągu jednego roku, a ta czysto-angielska praktyczność, która nawet do najsentymentalniejszych serc angielskich dziewic drogę znaleźć umie, szeptała jej jednocześnie, że szansę matrymonialnego zakończenia sprawy sir Hugona znakomicie się zmniejszyły. I dziwna rzecz: w chwili, gdy musiała powiedzieć sobie, że już ostatecznie przepadły, miss Lilian uczula się zadowoloną, a zadowolenie to nie miało w sobie nic z tych moralnych pierwiastków duchowego uspokojenia, jakiego doznają dusze rzeczywiście zranione, które przebolały ból swój krwawy i pogodnie blizny swe po świecie noszą. Była to raczej fizyczna jakaś ulga, jakby po zdjęciu… niewygodnego trzewika lub ciasnej sukni.
Kosztem stygnącej uczuciowości zaczęła się w niej teraz rozwijać czysto sekciarska formalistyka. Nie darmo jedynem jej towarzystwem po za murzyńskiemi dziećmi byli ludzie, którzy szczyt moralności widzieli w ciągłem cytowaniu Biblii, w jak największej liczbie odśpiewanych dziennie hymnów i w teatoteleryzmie (1) .
Miss Lilian, w części przez krańcowość swej natury, a głównie przez pozostałą w niej światową żądzę wyniesienia się ponad innych, stała się najżarliwszą teatotelerką. Nawet w chorobie nie można jej było skłonić do wypicia kilku kropli wina.
– Wolę umrzeć – odpowiedziała zniecierpliwionemu lekarzowi, który oświadczył jej wręcz, że nie przyjmuje na siebie żadnej odpowiedzialności za życie tak upartej pacyentki.
Było to w trzecim roku jej pobytu w Kalabarze, kiedy po dość długiej przerwie zapadła na tę groźną gastryczną febrę. Nie umarła jednak: po kilku – (1) Teatoteler nazywa się członek Towarzystwa wstrzemięźliwości, który wyrzekł się na zawsze używania napojów alkoholicznych. Misjonarze angielscy są wszyscy teatoteler'a mi, i niektórzy dochodzą, w tem aż do śmiesznego fanatyzmu.
miesiącach ciężkich cierpień znalazła się znów na swem stanowisku w cuchnącej izbie szkolnej, wśród spotniałych dzieciaków; ale resztka jej młodości i urody przepadła niepowrotne w długiej walce organizmu z zabójczą chorobą. Kadzono jej odbyć change-trip (1) do Europy, ale ponieważ koledzy jej i koleżanki zwykle tylko trzy lata przebywali na brzegu bez zmiany klimatu, ona postanowiła przebyć – sześć.
Z uśmiechem skrytej dumy słuchała niedowierzających uwag, pewna, iż zdoła zawstydzić sceptyków. Jakoż, dzięki wyjątkowo silnej i zdrowej naturze, spotkał ją ten tryumf. Wielebny Lawrence Jones, który z początku tak lekceważąco ją traktował, zaczął spoglądać na nią z coraz większem poszanowaniem, a że był nieżonatym i ocenił, jak szacownym nabytkiem byłaby dla niego tak wytrwała towarzyszka, przeto zaproponował jej zawarcie z nim świętych małżeńskich związków, naturalnie z taką samą intonacją i gestami, jakiemi w niedzielę przy pulpicie rozrzewniał swe czarne słuchaczki.
Ale nie rozrzewnił miss Liliany. Przeciwnie: ile tylko zostało w niej ziemskich uczuć, wszystkie zawrzały zgrozą, że misyonarz, prosty misyonarz, – (1) Change-trip, podróż dla zmiany klimatu, jaką wszyscy Europejczycy, przebywający w Afryce, odbywają co parę lat, jako warunek sine qua non podzwrotnikowej hygieny.
śmiał oświadczyć się o rękę, jej, która w swoim czasie spodziewała się zostać żoną sir'a.
Była to wielka niekonsekwencya u miss Liliany, która, jako misyonarka, z powołania powinna była uważać ten stan za kwiat społecznych stanowisk; niemniej przecież pozostała faktem.
Z wielką oględnością, aby nie narazić sobie przełożonego, odpowiedziała mu, że byłby to dla niej wielki zaszczyt, ale, że uczyniła ślub nie wychodzić za mąż; a gdy owych sześć lat kończyło się właśnie, skorzystała z tego, aby wyjechać do Europy i dać czasowi strawić gorycz zawodu w sercu wielebnego Lawrence Jones'a,
W Anglii matka rozpłakała się, ujrzawszy swoję śliczną Lilianę tak straszliwie zmienioną; siostra, która była w całym rozkwicie swych panieńskich wdzięków, patrzyła na nią z rodzajem przestrachu, brat zaś pokiwał tylko flegmatycznie głową, jak gdyby dając do zrozumienia, że był na to przygotowanym. Znajomi zachowywali dyskretne milczenie, ale wyraz ich twarzy mówił wiele!
Miss Lilian przyjmowała to wszystko z pogardliwym stoicyzmem. Ci ludzie, kłopocący się o różne rzeczy, które dla niej straciły już wszelką wartość, a nie interesujący się postępem murzyniątek w śpiewach chóralnych, wydali się jej dziwnie małymi, ułomnymi.
Raz tylko drgnęło w niej coś po dawnemu, i na wyżółkłe, zwiędłe lica sprowadziło przelotny rumieniec, a było to wtedy, gdy ubłagana przez matkę, aby z nią i siostrą była na jakimś proszonym obiedzie, ujrzała naprzeciwko siebie przy stole sir Hugona Heaton.
Sir Hugonowi posłużyło polowanie na tygrysy. Zmężniał, ożywił się i był wielce zajęty rozmową z prześliczną blondynką, która patrzyła na niego swemi naiwnemi, fiołkowemi oczyma. Nie potrzeba było wielkiej bystrości, żeby się domyśleć, iż ta blondynka posiędzie to wszystko, co niegdyś było ideałem miss Liliany i czego nieurzeczywistnienie popchnęło ją w objęcia misyonarstwa i teatoteleryzmu. Sir Hugo spojrzał na nią parę razy i – ani razu nie poznał.
Posmutniała miss Lilian; sny młodości stanęły jej przed oczyma, żal cichy, dojmujący szarpał jej sercem jak wówczas przy lądowaniu w Kalabarze, ale wtem spostrzegła, że sir Hugo wychylił kieliszek sherry, a następnie kazał sobie nalać piwa – i smutek jej, który na chwilę złagodził był jej zesztywniałe rysy wdziękiem melancholii, prysnął jak szkło kruche.
Nie! człowiek, który z taką grzeszną lubością pił wino i zalewał się piwem, nie był dla niej przeznaczonym. Nie byliby się nigdy zrozumieli.
To przeświadczenie – trochę zielonemi winogronami tracące – było ostatnią kroplą, jaka dopełniła naczynia jej wewnętrznej równowagi.
Wkrótce potem objawiła zamiar rychłego powrotu do Kalabaru. Wszyscy się opierali. Matka klękała niemal przed nią. Była już starą, schorowaną i miała przeczucie, że jej już nigdy więcej nie zobaczy. Bratowa, delikatna, cicha kobietka, umęczona wychowaniem sześciorga malców, mówiła sobie, że skoro Lilian tak koniecznie chce się zajmować dziećmi, nie potrzebowałaby ich szukać aż w Afryce, i coś w tym duchu napomykała nieśmiało. Brat nazywał Lilianę bez ogródki waryatką, siostra nie szczędziła jej perswazyi i wymówek.
Ale łzy, przygryzki i prośby oślizgiwały się jednakowo po stalowej obojętności miss Liliany. Żądania te poprostu wydawały jej się śmiesznemi. Zostać tu, gdzie była pyłkiem w szarym tumanie ogółu, gdzie tyle rzeczy drażniło ją, gorszyło i oburzało, podczas gdy tam zyskała już sobie przewagę i znaczenie, które wciąż wzrastać będą, i prowadziła życie zgodne ze swemi upodobaniami i pojęciami! A przytem, ponieważ człowiek zawsze do czegoś dążyć i po czemś tęsknić musi, więc i ona miała na dnie duszy plan pewien, którego dopięcie uśmiechało jej się tak prawie, jak ongi małżeństwo z sir Hugonem.
Oto obiecywała sobie, że kiedyś, po latach, oszczędnością i drobnemi dochodzikami, jakie prawie niechcący zdarzały się w stosunkach z Czarnymi, powiększy o tyle przypadającą na nią z rodzinnego działu sumkę, że kupi domek, i na własna rękę otworzy nowy meetinghouse nowej sekty, której bedzie głową. Na czem właściwie miała się zasadzać różnica tej nienarodzonej jeszcze kongregacyi od już istniejących, nie wiedziała dotąd sama, ale to był wzgląd uboczny.
Odjechała więc, marzeniami temi skracając sobie powtórną drogę do przybranej ojczyzny, która po dawnemu przyjęła ją deszczem, febrą i innemi przynależnościami zwrotnikowego życia.
Tym razem jednak okres aklimatyzacyjny prędko się dla niej skończył, i znowu silna i czynna, budziła w dalszym ciągu żółciową nieco admiracyę wielebnego Laurence Jones'a i tajoną zazdrość koleżanek.
Dzieci bały się jej; przewaga jej nad niemi była widoczną. Imponowała im jej wysoka postawa, nieruchoma, zawiędła twarz, pełne determinacyi ruchy i głos, zawsze jednakowy, suchy i spokojny. Imponowały im także jej czarne, aksamitne suknie, bo miss Lilian, choć zerwała ze światem, nie była abnegatką w ubiorze, i w oczach swych pupilów, niemogących śledzić przewrotów mody, uchodzić mogła za szczyt bezprzykładnej elegancyi. Czarny aksamit zaś upodobała sobie dlatego, że był on krzyczącym protestem przeciw prawidłom podzwrotnikowej hygieny, wyróżniał ją stanowczo z pomiędzy Europejczyków na brzegu, ubierających się jak na – leży, to jest, jak najjaśniej, i w 37-stopniowe upały wywoływał na usta wszystkich wykrzykniki podziwu:
– Jak można w tak ciężkiej sukni wytrzymać! Miss Lilian wtedy prostowała się tylko z lekkiem poruszeniem ust, które miało znaczyć:
– Ubierajcie wy się w perkaliki i płócienka, i tak będziecie kwękać, a ja w moich aksamitach zawsze was przeskoczę.
Żadna z misyonarek nie klaskała tak dobitnie w ręce przy marszach i śpiewach, jakiemi rozpoczynano i kończono lekcye; żadna nie miała tak bystrego oka i nieprawdopodobnie czujnego ucha. Na nic się zdało chcieć wyprowadzić w pole miss Lilian Aimley.
Jeszcze nie skończył się rok drugiego jej pobytu na brzegu, gdy otrzymała od siostry list z doniesieniem, że wychodzi za mąż. List był pełen zapału i najróżowszych nadziei na przyszłość, – taki, jakie zwykły pisywać rozkochane narzeczone.
Miss Lilian odczytała go, ruszając lekko ramionami. Miała zaledwie trzydzieści lat, a przecież, gdyby jej siostra napisała była w ten sposób do ośmdziesięcioletniej staruszki, byłaby lepiej zrozumianą.
W odpowiedzi na swe wynurzenia serdeczne, otrzymała błogosławieństwo suche jak cynamon i za – prawne purytańską pogardą dla ziemskich marności. Miss Lilian nie spytała jej nawet o dzień ślubu.
W parę lat potem umarła matka, przesławszy nieobecnej córce pożegnanie ostatnie, konającą skreślone ręką. Trzeba oddać sprawiedliwość miss Lilianie, że nad tą zagrobową ćwiartką uroniła parę łez, choć ani na chwilę nie przyszło jej na myśl, iż uporem swym zatruła starość tej kobiety i osierociła ją, nie mając na swe usprawiedliwienie słów Pisma Świętego, które każe "opuście ojca i matkę, a iść za mężem swoim. "
Były to ostatnie łzy jej życia. Odtąd fala wypadków przepływała koło niej jak koło skały, która pod żadnym prądem nie zadrga.
Po sześciu latach wróciła znów na czas krótki do Anglii. Tym razem poznali ją wszyscy. Nie zmieniła się ani na jotę; przybyło jej może trochę więcej zmarszczek, cera stała się trochę żółtszą; zresztą była tą samą zastygłą ludzką mumią, tem dziwniejszą, iż czuło się pod tą formalną skorupą, tlejący ogień bezdennego fanatyzmu, który wystrzeliwał jak stęchlizną ziejąca raca, na widok butelki z winem lub koniakiem, i niewinnej wesołości młodzieży w dnie niedzielne.
Bawiła tylko cztery miesiące, czas dłużył jej się niezmiernie.
Czuła się zupełnie obcą wśród najbliższej rodziny. Brat ochłódł dla niej ostatecznie, miał do niej żal za wylane przez nią łzy matki, za swoją słabowitą żonę, której ta, niemająca żadnych naturalnych obowiązków, kobieta taką mogła się stać pomocą. Siostra była zatopiona w mężu i dwojgu ślicznych dziecinach; gromadka siostrzeńców poglądała na nią z rodzajem zabobonnego lęku i ciekawości, jak na zjawisko z bajek.
Miss Lilian, aczkolwiek mająca ciągle do czynienia z dziećmi, nie lubiła ich. Powołanie swoje traktowała, jak wszystko, po purytańsku, skrupulatnie, z chłodną jakąś zaciętością niemal. Nie było w niej nic z tej cudownej, garnącej ku sobie słodyczy boskiego nauczyciela, który mówi: "Dozwólcie dziatkom przyjść do mnie. " Ona mówiła po prostu: "Musicie przyjść. "
Trzeci jej powrót do Kalabaru był rodzajem tryumfalnego wjazdu. Sam przełożony misyi, – już nie wielebny Laurence Jones, bo ten umarł na katar żołądka, – ale inny The Reverand William Prat, powitał ją na pokładzie wraz ze swą żoną, potulną gąską, od miesiąca zaledwie przybyłą do Afryki i usposobioną już, przez to, czego się o miss Lilian nasłuchała, do patrzenia na nią oczyma prawdziwie gęsiego zachwytu.
Miss Lilian miała teraz za sobą dwanaście lat misyonarskiego życia; narzeczem Efik (1) władała jak – (1) Efik, język krajowców w Kalabarze, należących do plemienia Efik.
rodowita Kalabarka; w wielu razach odwoływano się do jej doświadczenia, stawiano ją za przykład.
Rosła też w przyczajoną i do głębin duszy sięgającą dumę. Powoli doszła do tego, że swe, rzeczywiście wyjątkowe zdrowie, zaczęła poczytywać sobie za osobistą zasługę i lekceważąco patrzeć na wątlejsze organizmy, które klimat łamał. Każdy zaś, kto mógł dłużej wytrzymać na brzegu, stawał się w jej oczach rywalem i ściągał na siebie jej niechęć. Febry opuściły ją prawie zupełnie, a jeżeli czasem dostała lekkiego ataku, kryła się z nim jak ze zbrodnią, aby nie stracić "prestiżu."
Lata płynęły. Od owego czasu do chwili, kiedy spadł na mnie zaszczyt poznania miss Liliany, upłynęło ich ośmnaście – razem trzydzieści jej misyonarskiego zawodu. Przez ten czas umarła jej bratowa, zostawiając cztery dorosłe córki, z których żadna nie była zamężną. Była to kłopotliwa odpowiedzialność dla biednego wdowca, ile że skromne fundusze i potrzeba kształcenia synów nie pozwalały mu na trzymanie dla nich damy do towarzystwa. Młodsza siostra opiekowała się siostrzeńcami jak mogła, ale od matki, obarczonej liczną dziatwą, trudno było żądać, aby, gdy czas żałoby się skończył, bywała z panienkami w świecie i ułatwiała im możność używania właściwych i potrzebnych młodemu wiekowi rozrywek.
Biedne dziewczęta kwaśniały w domu i dwie z nich tylko, w dość spóźnionej już dobie, znalazły mężów. Miss Lilian była jakby stworzona na duegnę, ale nikomu nie przyszło nawet na myśl odwołać się do niej. Ona sama raz tylko przypomniała sobie o siostrzenicach, po to, aby im zaproponować przybycie do Kalabaru.
Była blizką urzeczywistnienia swych założycielskich planów, i takie cztery młode apostołki byłyby jej się przydały. Ale ojciec ich załatwił się w nieparlamentarny zgoła sposób z miss Lilianą i jej propozycyą, odpisawszy jej krótko i węzłowato: "Go to hell" (idź do licha), i od tej chwili stosunki pomiędzy niemi zerwały się zupełnie.
Zresztą miss Lilian nie zaglądała już do Anglii. Ograniczała swe change-tripy na wyspach Kanaryjskich, a raz, korzystając z uprzejmości angielskiego okrętu wojennego, odbyła podróż do Przylądka Dobrej Nadziei.
Popularność jej (w najbardziej suchem znaczeniu tego słowa) stała się olbrzymią na brzegu. Nie wiedzieć, kto jest miss Lilian, znaczyło mniej więcej to samo, co u nas nie wiedzieć, kto jest pani Lucyna Ćwierczakiewiczowa; z tą różnicą wszelako, że panią Lucynę wielu lubi, wielu jej się boi, miss Liliany zaś nikt nie lubił i nikt jej się nie bał (wyjąwszy dzieci), bo od tej kamiennej istoty nikt ani dobrego, ani złego spodziewać się nie mógł.
Ale wszyscy ją znali; wszystkim imponowała jej trzydziestoletnia misyonarska praktyka, i wszyscy szanowali w niej to, co nawet afrykański klimat uszanować potrafi!: niespożyty organizm i niesłabnącą nigdy energię.
Czy jednak ludzkość odnosiła tak wielką korzyść z tych przymiotów i darów, któremi miss Lilian ani matce, ani rodzeństwu przysłużyć się nie chciała? Niech na to odpowiedzą ci wszyscy, którzy, mieszkając w Afryce, mogli przypatrzeć się działalności samych misyi, i mieli do czynienia z tak zwanemi "misyonowanymi" czarnymi.
Zdarzają się, naturalnie, wyjątki, – tak między misyami naprzykład, najgorętszego uznania godna misya katolicka w Gaboonie – jak między ich wychowańcami; bywa jednak najczęściej, że złodzieje i próżniacy rekrutują się z pomiędzy tych wyśrubowanych na parodyę cywilizowanego człowieka dzieciaków, które z wykładanej im w spaczony sposób nauki o równości ludzi, czerpią na dalsze życie trudną do wyobrażenia arogancyę i bezczelność w stosunkach z białymi, i uważają się za zupełnie czystych w sumieniu, jeżeli, nakradłszy i nakłamawszy przez cały tydzień do woli, spędzą niedzielę z założonemi rękami w meetinghousie na śpiewaniu hymnów i błogiej drzemce podczas długich jak podróż zaatlantycka kazań różnych Rewerendów, z powtarzającemi się niechybnie frazesami w rodzaju "a bright spot for Christ is the dark benighted Africa" (jasnym punktem dla Chrystusa jest ciemna, w nocy pogrążona Afryka) i t… d.
Ach! ten wyraz: "Chrystus" w ustach angielskiego misyonarza, ten Dzijsos Krajst!… Żaden chyba naród nie przekręcił tak obrzydliwie Imienia Boskiego Reformatora. Ale to do rzeczy nie należy.
Oczywiście, podobne refleksye nigdy miss Lilianie nie przychodziły do głowy. Przeciwnie – była ona i jest przekonaną, iż zasługi jej większe są, niż wszystkich dobrych córek, żon i matek razem wziętych, że uczniowie jej zdumiewają świat czystością swych obyczajów i nieskazitelnością charakterów.
To też najdotkliwszem upokorzeniem i rozczarowaniem jej misyonarskiego żywota był wypadek, który przed kilkoma laty spotkał ją w Sierra Leone.
Przybyłą w odwiedziny do tamtejszej misyi okradziono przy wylądowaniu z pozostawionej chwilowo na pokładzie torby podróżnej, w której znajdował się zegarek zloty, kolczyki i pieniądze.
Dzięki energicznym poszukiwaniom, złodzieja po kilku dniach wykryto, i miss Lilian, jako poszkodowana, wezwaną została do sądu.
Oskarżony, młody jeszcze murzyn, o chytrej, nieprzyjemnej twarzy, ujrzawszy ją, zmieszał się trochę, i niepytany, zaczął się usprawiedliwiać:
– Oh! miss Aimleyl True! I did not know it was yours! True, you de beliere me! (Oh! miss Aimley! do – prawdy! Ja nie wiedziałem, że to było pani. Doprawdy, niech mi pani wierzy!)
Miss Aimley zdziwiła się na razie, słysząc się tak zainterpelowaną z nazwiska, przez sierraleońskiego rzezimieszka, ale wnet pomyślała o swej sięgającej wszędzie popularności, i uspokojona, z pewnem nawet tajemnem zadowoleniem, spytała swym drewnianym głosem:
– Zkądże mnie znasz?
– Och! – zawołał murzyn z afektacyą. – Och! miss Aimley! Pani mnie nie poznaje? Ja nie tutejszy. Ja jestem Kofele! Byłem przez pięć lat uczniem pani w Kalabarze, Oh! you have been always so satisfied with me! (Och! pani byłaś zawsze tak zadowoloną ze mnie!)
Było coś tak bardzo humorystycznego w tem powoływaniu się złodzieja na aprobatę jego eks-mistrzyni moralności, że wszyscy obecni uśmiechnęli się, a sędzia, młody Anglik, nie należący do grona wielkich przyjaciół missyi, zapytał ją sarkastycznie:
– Czy i obecnie jesteś pani zadowoloną ze swego ucznia?
Miss Lilian nic nie odpowiedziała. Cytrynowa jej twarz okryła się purpurą; zdawało jej się, że ją wypoliczkowano. Szalony gniew – do jakiego nawet nie sądziła się być zdolną, zawrzał pod czarnym aksamitem jej sukni. Byłaby zgniotła niefortunnego Kofele, a gdy ten w dalszym ciągu zabierał się upewniać ją, że nie wiedział kogo okradał, syknęła mu przez zęby po eficku: "Jesteś bydlę" – i wyszła.
Podobnych jemu egzemplarzy, nadzianych przez nią suchą jak wióry siekaniną formułek, w której ani jednej iskry żywej wiary i miłości nie ma, dużo zapewne chodzi po świecie, los jednak oszczędził jej dalszych doświadczeń w tym kierunku; dał jej jedno tylko Waterloo i sądzę, że szczęśliwsza pod tym względem od Napoleona, potrafiła o niem zapomnieć.
Tak mi się przynajmniej wydawało, gdym ją po raz pierwszy – nasłuchawszy się już o niej poprzednio – przy zwiedzaniu szkoły misyjnej w Kalabarze zobaczyła.
Dzieci, uszykowane parami, odbywały właśnie finalny marsz do koła izby z akompaniamentem chóralnego śpiewu, podnosząc nogi wysoko i wyrzucając głowami w tył i naprzód niby źrebięta w maneżu. Miss Lilian, usadowiona w pośrodku, wybijała takt dłonią o dłoń.
Gdy po skończeniu tej interesującej produkcyi wstała przywitać się ze mną, wysoka, grubokoścista, dzięki czemu, mimo chudości, postawę ma okazałą, w swej wieczystej, czarnej, aksamitnej sukni, z krótkim stanikiem i szeroką, sfałdowaną suto u pasa, półogoniastą spódnicą, z przyczesanemi gładko na głowie ciemnemi jeszcze włosami, które jej spadają koło uszu w długich angielskich lokach, z koronkową fryzą u szyi i rąk, z twarzą gliniastą, zastygłą wraz ze swemi licznemi zmarszczkami, jak galareta w formie, z jakimś niezmiennym wyrazem skupienia i powagi, – obejrzałam się mimowoli zaraniami, z których ten stary, spłowiały portret zstąpił ku mnie.
W rozmowie prosiłam ją, przez grzeczność, aby mi pokazała swoich najlepszych i najulubieńszych uczniów, i ledwom to uczyniła, musiałam przygryźć ust, by się nie roześmiać, bo mi jakiś Chochlik wspomnienie owego, niefortunnej pamięci Kofele napędził.
– Nie mam żadnych ulubieńców – rzekła sztywno – wszyscy oni są równi w oczach Najwyższego i moich. (Wywnioskowałam ztąd, iż miss Lilian dosyć po koleżeńsku traktowała Pana Boga). Ale ci dwaj są najzdolniejsi.
I zbiorem hymnów wskazała dwóch rosłych chłopaków, w brudnych niebieskich kitlach, i szerokich, w różowe kwiatki spodniach, spadających im po za bose pięty.
– Pani już podobno trzydzieści lat na brzegu – rzekłam w dalszym ciągu – to istotnie zdumiewające!
Wyprostowała się. Szklane jej oczy zabłysły, a wązkie usta wydęły się nieopisanym wyrazem dumy. Mumia ożyła.
– Tak! – odparła. – Jestem tu już trzydzieści lat!
I zwróciła się ku mnie całą twarzą, jak gdyby chciała powiedzieć: "Patrz i podziwiaj!"
Co się tyczy mojej skromnej osoby, to pomimo, że starała się być uprzejmą, jasnem mi było, iż mogła ją zaledwie tolerować.
Nie byłam teatotelerką, i nie przyjechałam tu dla nauczania murzyniątek. Jakąż więc była racya mojej egzystencyi w ogóle, a w Afryce po szczególe!?
Prawdopodobnie – żadna.
Niech i tak będzie – miss Lilian!