- W empik go
Z dobrych czasów. Tom 2 - ebook
Z dobrych czasów. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 210 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczęśliwym był Stach. Po całorocznej pracy w korpusie kadetów, otrzymał za pilną naukę, i moralne sprawowanie się pierwszą nagrodę: król Stanisław August własną ręką napisał jego nazwisko na złotej tablicy, a było takich tablic w szkole cztery: złota, srebrna, szara i czarna.
Spełniły się przytem jego marzenia: miał poznać świat szerszy, bowiem w dniu popisu książę Adam Czartoryski rzekł do niego:
– Mówiłem ze starostą; pojedziesz na Ukrainę do pana Mohorta. Dam ci list polecający do porucznika, a on prędzej, niż my, nauczy cię władać szablą. Rycerz to nielada, a choć już wiekowy, trzyma się jednak szparko.
Tydzień spędził Stach w Złotym Potoku, potem pożegnany ze łzami przez wszystkich, ruszył na kresy.
Ojciec dał mu parę żwawych koników i bryczkę wygodną, a do kieszeni brzęczący woreczek, matka – błogosławieństwo i pełną skrzynię zapasów, by głód mu nie dokuczał w drodze; miecznikowa pięć dukatów i krzyżyk złoty; siostry dopełniły specyałami wyładowaną przez matkę posilniejszemi produktami skrzynkę, i chłopiec puścił się śmiało w drogę.
Trochę mu było zrazu tęskno i nudno, lecz gdy dostał się wreszcie w stepy, a nowe okolice, nowi ludzie ukazali się jego oczom, tęsknica uciekła jakoś z jego duszy.
Bo też taki piękny świat roztaczał się przed jego oczyma! Step bezgraniczny, pełen barw najcudniejszych, pełen najpiękniejszych melodyi.
Szmer fal Dniepru, do którego właśnie dojeżdżał, krzyk żórawi, które długim kluczem przelatywały nad stepem, szum młyna, stojącego na odnodze rzeki, szept poruszanych rannym wietrzykiem bodjaków i bujnych traw, – zmieszane, zlane razem, zaśpiewały Stachowi taką wspaniałą pieśń, że, oczarowany, zapomniał zupełnie o tęsknocie, o tem, że sam jeden jedzie do obcych, że swoi daleko.. Podniósł wzrok ku niebu i głosem wzruszonym począł mówić:
Wszechmocny Panie, wiekuisty Boże,
Któż się Twym sprawom wydziwować może,
Kto rozumowi, którym niezmierzony
Ten świat stworzony?…
Na koźle siedział stary Wojciech, któremu starosta powierzył opiekę nad synem; i ten uległ czarowi. Ściągnął wodze koniom, by szły wolniej, i razem z paniczem wsłuchiwał się w muzykę stepu, podziwiał wielkie kielichy białych powoi, różowe korony dzikich malw, ogromne, karmazynowe kwiaty stepowe, które na własnej ziemi znali tylko w miniaturze.
W sercu Stacha zbudziły się nowe jakieś uczucia i pragnienia; gdy po niejakiej chwili ukazał się w pobliżu posępny, zarosły jar, rzekł do woźnicy:
– Żeby tak kilku Tatarów wyskoczyło z poza tych krzewów, oj, ściągnąłbym żwawo z ramienia strzelbę i wziął na cel wroga; pono ta dzicz nawiedza jeszcze kresy, tak mi mówił książę.
– W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, – przeżegnał się stary, – niechże panicz złego nie woła, dyabeł nie śpi, ale czyha na dobrego!
Toć wczoraj, gdyśmy w zmroku oglądali się za jakiemciś domostwem, by spędzić noc pod dachem, a panicz drzemał, usłyszałem chichot… Patrzę, aż tu z poza trawy przeświecają ślepie dyabła… Przeżegnałem się, i zły uciekł.
Stach roześmiał się, serdecznie. Obraziło to Wojciecha.
– Nie wierzy panicz? to źle! Moc szatańska jest wielka, tylko krzyżem zwalić ją można, nie uśmiechem! – rzekł tonem napomnienia.
Świsnął batem, konie popędziły żwawiej, minęły posępny jar, i znowu otoczyło ich morze zielone, step bezgraniczny, ukwiecony, rozpieszczony i słoneczny, a Stach roił o swobodzie rycerza i szukał wzrokiem futoru, lub chociażby chatki kmiecej, pieszego wędrowca, człeka jakiego, niewiasty lub dziecka, aby zapytać:
– Daleko jeszcze do stanowisk imcipana porucznika Mohorta?
Lecz niestety, nikogo i niczego nie można się było dopatrzeć; step zdawał się nie mieć końca, ze wszystkich stron graniczyć z obłokami.
I Dniepr zniknął z oczu jadącym, tylko siniał w dali, ale tak się zlał z obłokami, iż trudno było rozróżnić, czy to woda, czy niebo; więc na pociechę Stach począł nucić piosenkę:
Puku, puku w okieneczko,
Otwórz, otwórz, panieneczko!
…………………………………..
Naraz piosenka ucichła.
– Miraż, czy co? – szepnął.
Zadziwienie wielkie rozszerzyło jego źrenice.
Naprzeciw niego wyrósł niespodziewanie pagórek niewielki, pewno kurchan; na szczycie onego ujrzał, czy w marzeniu, czy na jawie, sam jeszcze dobrze nie wiedział, obraz niezwykły, który wprowadził go w zachwyt.
– Stój! – krzyknął.
Wojciech konie zatrzymał. Stach pośpiesznie zrzucił z ramion płaszcz, jakim osłaniał swój kadecki mundur od pyłu ukraińskiego, i posunął się ku owemu wzgórzu, z palcami przy skroni, jakby salutował komu.
Na kurhanie rysowała się wspaniała postać w błyszczącym pancerzu, z głową srebrną.
Stach pytał sam siebie:
– Czy to rycerz z bajki? Czy to duch kogoś z tych, którzy na tych kresach walczyli niegdyś mężnie, i polegli w imię krzyża i ojczyzny?
Nie był pewien, jednak szedł, przejęty czcią, oczarowany.
Wschodzące słońce oblało różową łuną tajemniczą tę postać i otoczyła aureolą białą jej głowę.
Stach coraz był pewniejszy, że się cud przed nim objawił, mimo to szedł dalej.
Wtem gwizd głośny, przeciągły, poruszył step.
Na to hasło ziemia zahuczała od tętentu, z poza kurhanu zjawiać się poczęły rumaki z rozwianemi grzywami, i rżąc radośnie, pędziły na wyścigi ku szczytowi, ku tajemniczemu rycerzowi i tłumnie go otoczyły, a on ramiona ku nim wyciągnął i coś im rozdawał;
jedne garnęły się chciwie do jego dłoni, drugie, nie dbając o łakocie, widocznie wolały pieszczotę: biała klacz oparła swój mały zgrabny łebek na ramieniu rycerza i patrzała w twarz jego; siwy bachmat ocierał się o jego ramię, pracował chrapami i kopytem bił ziemię niecierpliwie; może wzywał rycerza, aby wsiadł na niego i na bój popędził.
Stach przystanął; patrzał, patrzał, aż rozjaśniać mu się poczęło w myśli, i znowu zaczął iść ku wzgórzu, tylko szybciej teraz, lecz zawsze z palcami przy skroni; tylko zapłoniony i wzruszony inaczej: niepewność i zadziwienie uciekły mu z oczu, czarne jego źrenice gorzały niecierpliwością, serce gadało głośno:
– To pan Mohort!
A usta szeptały:
– Nareszcie!…
Tak dotarł na szczyt wzgórza; tajemniczy rycerz nie zwrócił na niego uwagi, konie nie ustąpiły przed nim; niezrażony, zgiął kolano, głowę, pochylił i rzekł głośno:
– Czołem przed panem porucznikiem!
Nie wątpił bowiem, iż szczęśliwy traf zdarzył, iż spotkał sławnego strażnika hetmańskiego szlaku, o którym książę Adam niejedno mu opowiadał, a starosta w dniu pożegnania, rzekł do niego:
– Wielkiego człowieka poznasz! Nielada to rycerz z imcipana Moharta. Śmiały on i szlachetny, jako lew; czujny, jako żóraw; zbroi nie zdejmuje z siebie pono nigdy; za szczęśliwego powinieś się uważać, iż jedziesz do niego, nielada to zaszczyt dla ciebie.
Mohort dostrzegł w końcu obcego.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!…… – rzekł, spojrzawszy na klęczącego.
Zrozumiał Stach wymówkę.
– Na wieki wieków! – odparł, poczem powstał.
– Stanisław Duński, syn starosty ze Złotego Potoka, – przedstawił się i podał panu porucznikowi list księcia Adama.
Mohort zmierzył go oczyma od stóp do głowy.
– W kadetach uczysz się Waszmość?… – zapytał.
– Już skończyłem! – odparł Stach.
Mohort poruszył głową.
– Młodo! – szepnął.
Poczem rozłamał pieczęć listu i począł czytać uważnie; Stach stal na stronie wyprostowany, konie obchodziły go dokoła i przypatrywały mu się ciekawie, inne skubały trawę na kurhanie, inne znowu zbiegły na dół i otoczyły bryczkę, która właśnie nadciągnęła pod kurhan, a stary Wojciech, zachwycony pięknem stadem, wabił je wołaniem ku sobie.
Nareszcie pan porucznik złożył list i schował go do kieszeni, poczem wyciągnął dłoń do Stanisława i spojrzał na niego serdeczniej.
– Syn Jana Duńskiego! – rzekł wesoło – witam Waszmości… Szczęśliwym dzień dzisiejszy nazwę… Ho! ho! góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze…
Chłopiętami będąc, znaliśmy się, ja z twoim ojcem i przyjaźniliśmy się w szkołach, ale potem rozbiegły się nasze drogi…
Tu westchnął i wstrząsnął głową.
– Niewesołe losy zagnały mnie na stepy, nie pora wszakże teraz wspominać owe czaswy… Anim ja marzył, że uścisnę kiedyś syna Jaśka kochanego i dolą jego kierować będę. Bogu Wszechmogącemu niechaj chwała będzie za tą pociechę mnie zesłaną; pójdź, chłopcze, do mnie, niech cię uściskam!…
I roztworzył ramiona, ucałował kilkakrotnie rozrzewnionego do łez Stacha, potem rzekł znowu, jak przedtem, poważnie i spokojnie:
– Więc na wojskowego sposobisz się? Piękny to zawód i pożyteczny wielce krajowi; zjawiasz się tutaj w dobrą chwilę, bo to chodzą posłuchy, że Tatarzy kryją się po naszych jarach i niejedną wioskę naszą już zrabowali. Wybieram się jutro na zwiady, zabiorę cię ze sobą. Cóż, serce waszmości trwogą nie bije?…
– Jeno ochotą – odparł Stach.
– No, no, zobaczymy! – z uśmiechem rzekł Mohort, położywszy rękę na ramieniu chłopca; – co innego czytać o bojach, co innego obracać się w boju… Co prawda, książę Adam pisze, że imię twoje w korpusie kadetów stoi wypisane na złotej tablicy, więc i w rycerskiej szermierce pierwszym bywać musiałeś, ale zobaczymy, zobaczymy…
– Na bryczkę już nie wsiądziesz, choć twój podjechał po ciebie; podążysz ze mną do mojego futoru. Mój wierzchowiec osiodłany pasie się za kurhanem; ty wybierz sobie, którego chcesz, konika, z tych, co patrzą na ciebie zdziwione i niechętne, że im w rozmowie ze mną przeszkodziłeś; pojedziesz oklep, grzywa starczy ci za uzdeczkę. Dasz mitem dowód, czyś równy zuch w słowach, jak w czynach.
Stachowi oczy się zaśmiały; obliczył wzrokiem tłoczące się około porucznika rumaki; zgrabny bułanek zdawał się wyzywać go spojrzeniem, więc wskoczył mu na kark i za świecącą grzywę uchwycił. Koń zadrżał, stanął dęba. Stachowi czapka mundurowa spadła z głowy, i czarny włos rozsypał się po twarzy.
Roześmiał się porucznik.
– Mocujcież się teraz obaj! – rzekł. – Ciekaw jestem, kto kogo zwycięży.
Stach w odpowiedzi ścisnął bułanka kolanami i przytulił się do jego grzywy; koń dał szczupaka, zbiegł pędem ze wzgórza i puścił się, jak szalony, przez step; przesadził bryczkę, stojącą mu na przeszkodzie, i znikł wśród traw kwitnących wysoko.
– Jezu Chryste! – krzyknął Wojciech, pełnym trwogi głosem, poczem przeżegnał się; stare jego siwki zastrzygły uszami i szarpnęły się niespokojnie.
Mohort, niby nie widząc tego wszystkiego, spokojnie rozdawał znowu chleb otaczającej go rzeszy; następnie zeszedł zwolna ze wzgórza" podniósł czapkę, leżącą na trawie, i zawołał:
– Kary!
Z poza wzgórza wysunął się osiodłany wierzchowiec i stanął tuż obok niego; porucznik wskoczył na siodło, poczem obejrzał się po stepie.
– Zuch chłopak! – rzekł z zadowoleniem. – Pokonak Dyablika, nie każdy potrafiłby to uczynić!
W dali naprzeciw niego widać było czarny punkt, który zwiększał się szybko i coraz wyraźniejsze kształty przybierał.
Sokoli wzrok porucznika rychlej, niż Wojciecha, poznał, kto ku nim dąży. Lecz i woźnica dostrzegł wreszcie Stacha.
– Chwała Bogu! – szepnął.
A gdy Stach zbliżył się do wózka, począł gderać:
– Czego to było takiego dzikiego konia dosiadać? Toć łacno mógł panicza zwalić i podeptać kopytami, a jam przysiągł jasnemu panu, że czuwać będę nad jego synem.