- W empik go
Z Doliny Łez - ebook
Z Doliny Łez - ebook
Jan Gnatowski ps. literacki Jan Łada to polski pisarz, publicysta, filozof i teolog, autor licznych bardzo poczytnych książek.
Fragment: „Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnie duszno i ciężko. Po prostu nieszczęście wisiało w powietrzu, czuło się, jak szło ku nam krok za krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowie nie był od początku ani spokojny, ani wesoły. Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłem przywyknąć do przestraszonych i wybladłych twarzy, do szeptów po kątach, takich, jak przy chorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów, o których powód nie wolno mi było pytać. Nie dziwili mnie już nieznajomi, przychodzący do nas ukradkiem o różnych porach dnia i nocy i znikający gdzieś po cichu tylnym wejściem, po tajemniczej naradzie z mamą i panną Felicją, za zamkniętymi drzwiami salonu lub sypialni. Tyle razy widziałem moją matkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracała z całodziennego biegania po kancelariach i urzędach, że mnie to już ani przestraszało ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latach jest się takim egoistą! Teraz jednak było widocznie coś gorszego, niż przedtem. Wszyscy u nas w domu chodzili jak struci, swoi i obcy. Gdy ktoś nadszedł, zaczynały się szepty, przerywane łzami — ale o co chodziło, nie mogłem się dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano mnie jakimś słabym wykrętem, w który nie wierzyłem. Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicja: — Staś chory, bardzo chory. Módl się za niego gorąco — może cię Bóg wysłucha. Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem, i dlatego, że ostatecznie nic innego nie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracał uwagi...”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-320-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanisławowi i Jadwidze Tarnowskim
I.
Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnie duszno i ciężko. Po prostu nieszczęście wisiało w powietrzu, czuło się, jak szło ku nam krok za krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowie nie był od początku ani spokojny, ani wesoły. Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłem przywyknąć do przestraszonych i wybladłych twarzy, do szeptów po kątach, takich, jak przy chorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów, o których powód nie wolno mi było pytać. Nie dziwili mnie już nieznajomi, przychodzący do nas ukradkiem o różnych porach dnia i nocy i znikający gdzieś po cichu tylnem wejściem, po tajemniczej naradzie z mamą i panną Felicyą, za zamkniętemi drzwiami salonu lub sypialni. Tyle razy widziałem moją matkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracała z całodziennego biegania po kancelaryach i urzędach, że mnie to już ani przestraszało ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latach jest się takim egoistą! Teraz jednak było widocznie coś gorszego, niż przedtem. Wszyscy u nas w domu chodzili jak struci, swoi i obcy. Gdy ktoś nadszedł, zaczynały się szepty, przerywane łzami — ale o co chodziło, nie mogłem się dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano mnie jakimś słabym wykrętem, w który nie wierzyłem.
Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicya:
— Staś chory, bardzo chory. Módl się za niego gorąco — może cię Bóg wysłucha.
Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem, i dlatego, że ostatecznie nic innego nie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Czasem która z pań czarno ubranych, jakich tyle wciąż przychodziło teraz do nas, przycisnęła mnie do piersi, kiwając głową i szepcąc: Biedny, biedny Stefku! Dlaczego jednak ja miałem być biedny, skoro chorym był mój brat — tego nie byłem w stanie zrozumieć. Na prawdę tak bardzo biednym się nie czułem, choćby dlatego, że pierwszy raz w życiu mogłem robić, co mi się tylko podobało. W domu cały porządek dnia był przywrócony do góry nogami. Żadnych stałych godzin obiadu i kolacyi, żadnych lekcyj. Leonia, wyprawna panna służąca mojej matki, a teraz szafarka i zarządczyni naszego miejskiego gospodarstwa, chodziła jak nieprzytomna z opuchłemi oczyma, nie kłócąc się z kucharzem i nie łając pokojówki. Panna Felicya nie robiła mi uwag, że się źle trzymam i nie poprawiała moich francuskich frazesów — kiedy mamy nie było, stała w oknie wyglądając jej i wzdychając — kiedy mama wracała, nie odchodziła od niej ani na chwilę.
Mama przez te dwa tygodnie zmieniła się nie do poznania. Zawsze delikatna i wątła, teraz blada była jak wosk a przezroczysta jak alabaster, oczy tylko paliły się, zapadłe głęboko, błędne, napół przytomne, niby gromnice. Wchodząc, rzucała najczęściej pannie Felicyi i Leonii, biegnącym na jej spotkanie, jedno słowo, jakby wydarte z gardła: „Daremne, wszystko daremne”, i szła wraz z niemi, słaniając się, do domowego ołtarzyka, przy którym długie godziny spędzała, klęcząc lub leżąc krzyżem.
Czasem, gdy mnie zobaczyła, chwytała gwałtownie tuląc do piersi i okrywając głowę pocałunkami, które mnie paliły jak ogień.
— Dziecko moje, szeptała, dziecko nieszczęsne, ostatnie... Ty już jeden... Ty mi tylko zostajesz. Ojciec w grobie a brat, Staś mój, najdroższy, rodzony, syn mój... O Jezu, Jezu, Jezu!
I potem odtrącała mnie namiętnym ruchem.
— Nie, ty mi go nie zastąpisz, nigdy, nigdy!
Raz wreszcie wieczorem, wpadł wuj Ksawery.
Lubiłem go bardzo i cieszyłem się ile razy przychodził, bo niedość, że miał zawsze dla mnie cukierki i jabłka po kieszeniach, ale i zapas dykteryjek, konceptów i figlów takich jak nikt. I nietylko mnie umiał zabawić ale nawet Leoncia wiecznie nadąsana, rozchmurzała się, gdy przychodził, nawet panna Felicya przestawała gderać i mama, zamyślona zawsze i smutna, uśmiechała się na jego widok.
Istotnie, gdzie się zjawił ze swoją wielką łysiną i nasztorcowanymi wąsikami, wchodziło z nim jeżeli nie wesele, bo w tych czasach trudno o nie było, to przynajmniej chwilowe uspokojenie i zapomnienie o gniotących troskach.
Tym razem jednak wuj Ksawery posępny był, jak noc. Otworzył drzwi pocichu i zatrzymał się na progu, oglądając się w około.
— Kazi niema? — szepnął.
Panna Felicya podbiegła ku niemu, przestraszona..
— Co się stało? — zawołała.
— Kazia nie wróciła? — powtórzył.
— Nie, jeszcze jej nie ma. Ala na miłość Boga, coś jest, pan coś wie? Mówże pan prędzej!
Przedpokój był wielki i ciemny, tylko mała lampka migotała w kącie. Przytuliłem się do ściany cichutko, nasłuchując i zapierając oddech w piersiach, żeby się nie zdradzić, że tu jestem i słyszę.
Wuj Ksawery milczał przez chwilę, jakby mu brakło oddechu. Wreszcie rękami rozwiódł i wyjęknął:
— Nieszczęście!
Panna Felicya chwyciła go za ramiona.
— Jezus Marya, — krzyknęła — już?
Wuj pochylił się ku niej i powiedział coś stłumionym głosem, czego nie mogłem dosłyszeć. Odbiły się o moje uszy dwa wyrazy tylko.
— Podpisany... Pojutrze...
Panna Felicya stała przez chwilę jak skamieniała, zakrywszy twarz rękami.
— A ja nie wierzyłam, spodziewałam się — szepnęła — a teraz... I nic już, żadnej rady, żadnego ratunku?
Wuj poruszył głową.
— Czegoż się nie robiło? — rzekł powoli, bezdźwięcznym głosem. I tu, i w Petersburgu. Od czasu przecie jak w jego sprawie zaszła ta nieszczęsna komplikacya, poruszyliśmy wszystkie sprężyny. Sam myślałem, że uda się — tymczasem...
— Biedna, biedna matka — szepnęła panna Felicya.
Stali teraz przy sobie, milcząc. W sąsiednim pokoju słychać było miarowy stukot ściennego zegara. W tej ciszy zrobiło mi się bardzo straszno i doznałem takiego uczucia, jakby tych dwoje ludzi nieruchomych i milczących, było parą ludzi umarłych. Chciało mi się płukać... ale się wstrzymałem z wielkim wysiłkiem.
Tymczasem wuj Ksawery zbliżył się do panny Felicyi tak, że ich głowy prawie się dotykały i zaczął jej coś mówić prędko i cicho. Nie mogłem nic prawie dosłyszeć. Tu i owdzie tylko jakieś pojedyncze słowo dochodziło do mnie. Panna Felicya słuchała z gorączkowem zaciekawieniem.
— Więc jutro rano, prawda? — szepnęła. I księżna z pewnością...?
— Z wszelką pewnością... Tylko Kazia... żeby przedtem nie wiedziała... Wszystko od tego ostatniego kroku zawisło, a niechby siły nie dopisały... Niech więc nie wie...
— Któżby jej powiedział? — oburzyła się naraz panna Felicya. O to proszę być spokojnym; zresztą i tak nikt...
— W mieście wszyscy wiedzą już, rzekł wuj. Jutro w kościele co żyje...
Panna Felicya zalała się łzami.
— Tak, to jedno zostało, szepnęła urywanym głosem; — jeden Bóg !
Weszli do salonu, a ja w tejże chwiłi, drugiemi drzwiami wpadłem do Leonci, zajętej jakąś robotą w sypialni.
Musiałem być bardzo zmieniony na twarzy, ba Leoncia mimo swojej fluksyi i przygnębienia, zwróciła na mnie uwagę.
— Co ci jest Stefku? spytała, odwracając głowę od szycia; przestraszyłeś się czego, czy co?
— Leonciu, — zacząłem, dławiąc się. — Leonciu... coś złego.. panna Felicya... wuj Ksawery...
I wybuchnąłem płaczem. Leonia uderzyła w dłonie.
— Matko najświętsza, — krzyknęła — pewnie nasz Staś...
I wybiegła do salonu.
Tego wieczora nie widziałem już ani Leonci, ani panny Felicyi, ani mamy. Horpyna, pokojówka, rozebrała mnie i została przy mojem łóżku, pókim nie zasnął, opowiadając mi bajki. Opowiadała je bardzo pięknie i była to dla mnie największa nagroda, gdy mi pozwalano jej słuchać; tym razem jednak nie słyszałem ani słowa.
Czułem, że coś strasznego się stało, nie wiedziałem tylko co. Ale to wiedziałem, że chodziło o Stasia.Wrócić!
Kazimierzowi i Felicyi Zaleskim.
Wieczór był listopadowy, posępny, pełen dżdżów i wichrów. Gąszcz leśna trzęsła się od wściekłych porywów burzy, wśród łamiących się gałęzi przelatywały dzikie poświsty, jęki i wycia, raz do ryku całych stad dzikiego zwierza podobne, to znowu zdające się płaczem i rozpaczliwą skargą potępionej duszy.
o drżące szyby wiatr rozszalały uderzał raz po raz strugami wody lub garściami oberwanych liści i zdawało się chwilami, że jak one, stary dwór zeszłowieczny ze swemi grubemi murami i narożną basztą porwany zostanie wichrem i uniesiony w powietrze.
W takie smętne i groźne wieczory jesienne dobrze jest siedzieć w kilku przy kominku jasno płonącym, i opowiadać sobie straszne historye o duchach, o niezwykłych wypadkach, o bardzo złych albo bardzo nieszczęśliwych ludziach. Było nas czterech w wielkiej izbie narożnej, dokoła ogromnego komina, na którym palił się cały stos drew. Po szarych ścianach ślizgały się żółte, niepewne plamy światła, rozjaśniając na chwilę wśród cieniów to stary polski pancerz, to szwedzki hełm lub średniowieczny dziryt, to nabijaną klingę wschodnią, to kawał spłowiałej makaty, a na jej tle łeb dzika i rogi jelenie. Służba wysunęła się już cicho. Gospodarz, gawędziarz starej szkoły, skończył właśnie jakąś fantastyczną, a jednak drgającą życiem opowieść z lat swoich młodych. Były w niej i przygody myśliwskie, i szczęk orężny wojennej wyprawy, i romantyczna walka o bogdankę, i widziadło sybirskiego wygnańca, w godzinie jego śmierci nad Jenissejem ukazujące się matce i narzeczonej na Litwie. Przez długą chwilę panowało milczenie. Byliśmy pod wrażeniem tej dziwnej historyi i nie mogliśmy od niej odwrócić myśli.
Ciszę przerwał siostrzenicę gospodarza, młody dyplomata, bawiący u niego na urlopie.
— Pierwsze słowa poety w Panu Tadeuszu pozostaną wieczną prawdą, — rzekł. — Tęsknota za swoimi, miłość ziemi ojczystej, jest ze wszystkich uczuć człowieka jednem z najpotężniejszych.
— I z najdłużej trwających — dodał ksiądz. — Widziałem nieraz u konających: wszystko ziemskie powoli stawało się im obojętne, zrywały się z kolei wszystkie nici, wiążące ich z życiem. Ta jedna zostawała do końca.
— Kilku najbliższych mi było długo na Sybirze — rzekłem — opowiadali mi straszne, prawie nie do wiary rzeczy o tęsknocie, zjadającej jak rdza, mącącej umysł i serce.
— Ja sam patrzyłem raz na to, co tęsknota zrobić może z człowieka — zaczął sekretarz poselstwa, i urwał, wzdrygając się, jakby go przeraziło to przypomnienie.
— Straszna, straszna rzecz — dodał po chwili. — I ja byłem świadkiem takiego dramatu — rzekł ksiądz.
— A więc aż dwie historye gotowe, uśmiechnął się gospodarz, nalewając nam kieliszki. Tak to lubię.
Niema przynajmniej obawy, żeby nam dłużył się wieczór. Ale któż zaczyna? Czy ty, Fredziu?
— Może lepiej ksiądz proboszcz zechce zacząć — odparł młody człowiek.
Ksiądz głowę lekko skłonił i milczał przez chwilę.
— Właściwie jest to tylko kawałek historyi, któremu brak rozwiązania — rzekł. — Że rozwiązanie nastąpiło, prawie pewny jestem, nie znam go jednak. Na nieszczęście nic zbyt łatwo mogę go się domyśleć.
Przerwał — i utkwiwszy wzrok w płonących głowniach, rozrzucał je żelaznym haczykiem, nic nie mówiąc, zamyślony i smutny. Czekaliśmy w milczeniu Wicher tymczasem bił o szyby, trząsł drzwiami parku, huczał i szalał.
Wreszcie ksiądz zaczął mówić.
— Dziwne z nas plemię — rzekł powoli. — Gdzie nas niema? Jak te liście, które wicher roznosi, tak nas los rozniósł po świecie. Wszędzie jesteśmy, a wszędzie i zawsze jednacy, bez korzeni wśród obcych, z pustką, z tęsknotą w sercu, z marzeniem o powrocie...
Sąż i inni, rozsypani, jak my. Prawda. Ale ci wżyć się umieją w miejsce, zżyć z ludźmi. Ojczyznę nową tworzą sobie tam, gdzie im dobrze, o dawnej, o matce — ziemi rodzinnej, mówią czasem, śpiewają, ale ani im źle bez niej, ani im w głowie wracać. Może są z tem szczęśliwsi, pewnie nawet. Ale darmo: naszym ich naśladować — nie sposób.
W moich wędrówkach kilkoletnich za granicą napatrzyłem się tego do syta. Każdy inny na obczyźnie może żyć, nieraz mu lepiej, niż wśród swoich — naszemu tak zawsze, jak roślinie bez słońca i rosy.
— Czy każdemu jednak? — przerwał gospodarz. — Co do inteligencyi — zgodzę się chętnie, ale czy chłop, czy rzemieślnik nie potrafi prędko zaaklimatyzować się na obcym gruncie, przy sprzyjających warunkach? U tych poczucie narodowości jest tak słabe przecie...Z ciężkich dni. Wspomnienie szkolne.
Pani Zofii Starzyńskiej.
Mówiono o tem od roku Pamiętam jak dziś: pierwszą pogłoskę przyniósł do klasy Włodek Kobierski. Jako syn marszałka szlachty, był on między nami pewną powagą, choć ojca jego od paru lat usunięto z urzędu. On przynosił nam zwykle najciekawsze nowiny, zasłyszane w domu, wierzyliśmy w nie święcie, choć śmieliśmy się przytem — niewdzięczni! — z naszego informatora i jego uroczystej pozy, a opowiadania o stosunkach ojca z Moskalami nieraz nas gorszyły i gniewały.
Tego dnia wpadł zadyszany, pięć minut przed dzwonkiem, choć zazwyczaj się spaźniał. Od progu klasy zaczął nam robić tajemnicze znaki za plecami nadziratela.
Oczy kolegów zwróciły się ku niemu ze wszystkich stron, pytające niespokojne.Doczekał! (Z dawnych wspomnień).
Pani Maryi z Młodnickich Wolskiej.
Wsi cicha, wsi zielona w gąszczu kwiecistych sadów i łąk srebrzystych rosą, w lśniącym wieńcu stawów i czarnego sitowia, wsi moja rodzinna, gdzie jesteś i co stało się z tobą? Czy jak dawniej pachną miodem lip twoje futory, do których konno pędziłem tak chętnie za lat moich młodych, brnąc w wyższych odemnie trawach i burzanach i schylając głowę na łeb wiernego konia, aby mnie zdała nie dostrzegła pogoń, wysłana przez nauczyciela? Czy kwitną na wiosnę bzy i czeremchy dokoła ogrodzenia cerkwi i przy Ilkowej chacie; czy pamiętają jeszcze ludzie stuletniego pasiecznika Matwija, od którego dzieckiem słyszałem tyle krwawych historyj o bajdamakach i humańskiej rzezi, czy żyje stary Oleksa, co mnie na konia podsadzał i poczciwy Maksym, który lichego strzelca ukradkiem przed dworską służbą podprowadzał na kaczki w Iwangrodzkich błotach?Kra! Kra! Kra!
Pani Waleryi z Tarnowskich Huntly-Gordon.
Nie było nikogo w Rionney-sur-Yll, ktoby umiał wymówić nazwisko księdza Chrzęściaka, ale też nie było nikogo, ktoby mu nie był życzliwy. Wszystkie kapelusze i kaszkiety uchylały się przed nim, ile razy przechodził główną ulicą wioski, pomiędzy kościołem a ochroną, w swoim wystrzępionym i zrudziałym kapeluszu, z sutanną wytartą i niemożliwie wysoko zakasaną. Uśmiechano się do niego przyjaźnie, czasami, gdy przeszedł, ruszano z lekka ramionami. Męszczyźni wyjmowali fajki z ust, rzucając mu dobrodusznie:Ostatnia Msza.
Pani Maryi z Tarnowskich Sarneckiej.
I.
Na N. Pannę szkaplerzną, siostra Domicella wezwała mnie do furty.
— Jakiś pan nieznajomy pragnie widzieć się z matką.
— Nie powiedział, skąd jest ? Jak się nazywa ?
— Nie. Samej matce chce to powiedzieć. Zrobiło mi się trochę przykro. W tych czasach,
takich ciężkich, byle drobnostka niepokoi. Ile razy widziałyśmy, jak z tych drobnostek rosło nieszczęście! Odwiedziny jakiegoś nieznajomego? Może prośba, może i pułapka. Kto wie?
Poprosiłam siostry Serafiny, aby mi towarzyszyła do kraty. Jest najmłodszą z nas, najwięcej ma przytomności umysłu i odwagi; kierujemy się też zazwyczaj zdaniem jej w ważniejszych sprawach.
Choć po niej najmłodszą jestem w naszej klasztornej rodzinie, i dlatego też zrobiono mnie, najniegodniejszą ze wszystkich, przełożoną, po śmierci nieodżałowanej matki Klary, zostało mi drżenie nóg i wielkie osłabienie od czasu ostatniej rewizyi przed trzema laty. Było to wtedy, kiedy wskutek donosu, że ułatwiamy „uporczywym” przyjmowanie Sakramentów świętych, chciano klasztor skasować, co Pan Jezus odwrócił. Otóż, szłyśmy, powoli przez wirydarz, w środku klasztoru. Siostra Serafina podtrzymywała mnie.
Wieczór się zbliżał. Po szarych, okopconych murach słońce kładło blaski swe gorące, złociste. W naszym ogródku wszystko zieleniło się i pachło. Dokoła posągu Matki Bożej róże kwitły gąszczem całym. Pomiędzy bluszczem, oplatającym kolumny krużganku, przelatywały gołębie klasztorne i całe stada wróbli.
Wśród murów grubych, omszonych, cicho było i chłodno. Z daleka, przez gotycką arkadę, świat Boży przeglądał, oko ogarniało dolinę całą, łąki zielone, zboże dojrzewające, strzechy słomiane i sady dwóch wiosek, klasztornych niegdyś. Ludzie kręcili się po polu, daleko, w płótniankach, podobni do białego mrowia. Czasem, na chwilę, wiatr przyniósł echo pieśni wesołej, nawoływanie parobków, śmiechy dziewcząt. I znowu cichło wszystko.
Zatrzymałyśmy się na jedno Zdrowaś przed posągiem Bogarodzicy. Po chwili podniosłyśmy razem głowy, rzucając okiem na wirydarz i pole.
— Czterdzieści lat — szepnęła siostra Serafina bardzo cicho.
— Czterdzieści lat tylko — odparłam z uśmiechem. — Siostra jest tu tak krótko! Ja, Bogu dzięki, czterdzieści sześć, a Matka Koleta, wiadomo siostrze przecie, ni mniej ni więcej tylko sześdziesiąt i ośm.
Uśmiechnęłyśmy się obie.
— Tak; życie całe, długie, w pracy, modlitwie i ciszy. Wielka łaska Boża!
— A tak już źle z było nami, — wtrąciła siostra. — Pamięta matka, jakeśmy węzełki już pakowały przed trzema laty i nowennę zaczęły do św. Rafała, patrona wędrowców?
— Bóg się zmiłował!
Stałyśmy w milczeniu przez chwilę. Tyle lat, tyle lat! Wiedziałam, co myśli siostra Serafina Przed oczyma jej, jak przed mojemi, wirydarz taki pusty i cichy, zaroił się tłumem dziewczątek w szarych sukienkach, uganiających tu o tym czasie, podczas wieczornych rekreacyi. Jakie to były wesołe i poczciwe twarzyczki, jak im dobrze było z nami, a nam ile z niemi Bóg przynosił pociechy i wesela! I naraz... wicher przyszedł północny, zimowy, zmiótł, zniszczył wszystko, wszystko... I konwikt, i ochronka, i szpitalik... Nic nie zostało... Tylko nas kilka starych, opuszczonych, ostatnich.
— Wiele to lat była matka prefektą konwiktu ? — szepnęła siostra Serafina, odwracając się odemnie i chowając starannie twarz przy różach, które zaczęła oczyszczać zawzięcie.
— Dwadzieścia lat. Pamięta siostra przecie? Od tego roku, kiedy składałyście ostatnie śluby.
— Prawda. A ja matce pomagałam całych piętnaście lat. Tylko tych parę lat nie, co mnie przeznaczono do infirmeryi. A i wtedy z dziećmi byłam. Mój Boże! Co za życie tu wtedy miałyśmy, ile robiło się dobrego w tych czystych, ślicznych duszyczkach..
— I teraz Pan Jezus nam pozwala pracować dla nich i dla siebie, modlitwą, pokutą.
— Prawda, prawda. Wiem, że grzeszę. Ale żal. A potem strach...
— Bóg mocny.
— Gdybyż choć tu głowę złożyć, byle nie patrzeć jak po nas...
Przerwałam jej. Nie dawałam nigdy rozmowie schodzić na te tory. W klasztorze spokój i pogoda ducha jest najpierwszym z obowiązków po modlitwie, a jakże zachować spokój, myśląc i mówiąc o losie tych murów, od czterystu lat poświęconych chwale Bożej, o skarbie najdroższym, o kościele, którego istnienie związane było z naszem życiem
Najlepiej było myśli z duszy oddalać, słów nie dopuszczać do ust.
— Nie każmy tak długo czekać naszemu gościowi, moja siostro.
Gość był nieznany, ale mu jakoś dobrze z oczu patrzyło. Zalękniony był widocznie i podrażniony cały. Szpiegowie bywają śmielsi. Gdyśmy weszły do parlatoryum, przedzielonego kratą, wstał, i pokłoniwszy się nam, otworzył drzwi sąsiedniej izby, aby się przekonać, że nikt nie podsłuchuje.
— Czy mam zaszczyt mówić z matką przełożoną? — spytał, wracając.
— Tak jest — odrzekłam.
— Z matką Rozalją, w świecie Joanną Błocką?
— Tak jest, — odparłam — od śmierci ostatniej przełożonej, dwanaście lat sprawuję ten urząd.
— A nikt nas słyszeć nie może?
— Niech pan dobrodziej będzie spokojny zupełnie.
— Bo widzi matka, w takich dziś czasach żyjemy. Nikomu ufać nie można, nigdy być pewnym.. A ja z ważnemi sprawami przyjeżdżam. Umyślnie tu przyjeżdżam. Tak, tak, dziesięć mil drogi nałożyłem. A strach!... Ale naprzód przyrzec mi matka musi solennie że nigdy nikomu nie powie o mnie i moich odwiedzinach.
Przyrzekłam mu najuroczyściej i wcale nawet nie uśmiechałam się z niego. Tyle ludzi widziałam, których zgubiło jedno marne, nieostrożne słowo! Trudnoż było brać za złe trochę ostrożności.
— Czy hrabia Mikołaj C. i ksiądz Ignacy N. w A., siostrom są znani?
— Oczywiście, że tak. Hrabia przecie to był, który nas wpływem swoim uratował przed trzema laty. Do B. jeździł za nami wstawiać się i wygrał. A ksiądz Ignacy? Jakżebyśmy go nie znały! Toż był nasz dobrodziej, opiekun, pośrednik. On nam zjednywał stosunkami poparcie, on wynajdywał jałmużny, któremi żyłyśmy, odkąd zabrano nam wszystko.
— Przysyła mnie tu właśnie ksiądz Ignacy w porozumieniu z hrabią. Mam tu list od niego.
List był treści obojętnej, z wyjątkiem ostatniego frazesu:
„Resztę dopowie ustnie oddawca, któremu proszę zaufać, jak mnie samemu”.
Przeczytawszy, podniosłyśmy oczy na naszego gościa, z milczącem, niespokojnem pytaniem.
Zrozumiał je i schylił głowę z wyrazem bolesnego zakłopotania.
— Tak jest, — zaczął wreszcie — niewesołe wieści przynoszę, a niestety pewne. Przysłano mnie, aby ostrzedz, uprzedzić...
— Boże mój! Klasztor nasz...
— Zniesiony. Tak. Ale rzecz trzymają w sekrecie. Za tydzień zjeżdża komisya.
— A kościół, kościół? Spuścił głowę jeszcze niżej.
— Zniesiony także — szepnął. — Dziekan ma być wezwany przez policyę do zabrania Przenajśw. Sakramentu i aparatów kościelnych.
— I to już ostatecznie, nieodwołalnie, bez ratunku ?
Nie odpowiedział, wzrok schylając ku ziemi Po co było pytać? Gdyby był ratunek, nie przysłanoby go tutaj.
Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu, martwe. Nie jeden raz przeciągały chmury nad naszym domem zakonnym. Czasem, zdawało się, już, już za chwilę padnie piorun... I mijało jakoś. Bóg łaskaw, ratował. A teraz...
— Za grzechy nasze — szepnęła siostra Serafina.
— Bogu dzięki i chwała za wszystko, — odrzekłam, ale słowa więzły mi w gardle.
— Ksiądz Ignacy przysyła mnie głównie dlatego, — rzekł nasz gość — abyście siostry co możecie z kościelnych i klasztornych rzeczy, umieściły zawczasu w bezpiecznem miejscu, a same od razu wybrały wyjazd za granicę, jeśli wybór zostawią.
Mówił jeszcze dalej, dając instrukcye, jak mamy postępować. Aleśmy nie słyszały nic prawie. Co nas to obchodziło, co z nami będzie? Kilka staruszek niedołężnych, rok wcześniej czy rok później pójdzie na tamten świat, tuczy gdzieindziej, co na tem zależało? Ale nasz kościół, nasze świętości, nasze groby!
Trzeba było jednak serce krzepić, znaleść dobre słowo dla nieznanego gościa, który dla nas trudził się i narażał, ugościć go, o ile na to stać było nasze ubóstwo, a wreszcie podzielić się nieszczęściem wspólnem z siostrami.
Gdyśmy odeszły od furty, dzwonek się odezwał właśnie, wzywający do chóru, po którym następował wieczorny posiłek.
Siostra Serafina uchwyciła mnie za rękę.
— Nie dziś, matko, — szepnęła — nie dziś jeszcze... prawda?
Skinęłam w milczeniu głową. Niechże jeszcze jedna noc spokojnie upłynie pod tym dachem dla biednych, starych siostrzyczek...
Ostatnia!