Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z domu niewoli. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z domu niewoli. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 297 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z DOMU NIE­WO­LI

Po­wieść współ­cze­sna w dwóch to­mach.

Kart­ka z na­sze­go ży­cia pod za­bo­rem Ro­sji

Tom 1

LWÓW

Na­kład K. S. Ja­ku­bow­skie­go 1898.

Z dru­kar­ni M. Schmit­ta i Sp.

pod za­rzą­dem L . Rin­gla.

Wła­dza po­stron­na jest hersz­tem; miesz­kań­cy nasi na­rzę­dziem. Tam­ta zwo­dzi, a my

od zwie­dzio­nych gi­nie­my.

Re­la­cja de­pu­ta­cji do eg­za­mi­no­wa­nia

spra­wy o bun­ty oskar­żo­nych na sej­mie 1790.

O, Mat­ko! kie­dy wsta­niesz ze snu, kie­dy znów za­sią­dziesz nad ła­na­mi zbóż śród zie­lo­nych bo­rów od mo­rza do mo­rza, a w chwi­li od­młod­nie­nia przy­po­mnisz so­bie dłu­gą zmo­rę śmier­ci, strasz­ne wi­dzia­dło mę­czeń­stwa, nie płacz, Mat­ko moja, nie płacz nad ony­mi, któ­rzy po­le­gli w imie­niu Two­jem na ro­dzin­nych i za­mor­skich ni­wach. Choć sępy i wil­ki roz­dar­ły ich zwło­ki – oni szczę­śli­wi! Ani płacz nad tymi, któ­rzy w głu­chych po­mar­li pod­zie­miach, choć im ka­ga­niec wię­zień je­dy­ną gwiaz­dą, choć im twar­de sło­wo uci­sku ostat­niem na zie­mi po­że­gna­niem było – oni szczę­śli­wi! Ale uroń łzę li­to­ści nad lo­sem tych, któ­rych ro­zum blich­tra­mi fał­szu złu­dzi­li mor­der­ce Twoi, nie mo­gąc serc ich ode­rwać od Cie­bie prze­mo­cy roz­ka­zem. Oni wię­cej wy­cier­pie­li niż resz­ta sy­nów Two­ich.

Z. Kra­siń­ski.

„Kie­dyś sta­ną na zie­mi na­szej dwie pi­ra­mi­dy. Jed­na bia­ła ze zło­tym ka­ta­lo­giem imion tych z jej dzie­ci, któ­re mar­ły w tę­sk­no­cie i po­świę­ce­niu, je­dząc dłu­gi czas po dan­tej­sku gorz­ki chleb do­bro­wol­ne­go wy­gna­nia i dep­ta­jąc cu­dze scho­dy; i tych, co mar­li w ko­pal­niach Sy­ber­ji, lub zgi­nę­li w za­mie­ci jej śnie­gów, i tych, co na wła­snej zie­mi cier­pie­li krwa­wo i bo­le­śnie, – gło­śno czy mil­czą­co. A dru­ga pi­ra­mi­da bę­dzie czar­na i przy­wlo­ką się do niej żoł­nie­rze ran­ni i cie­ką­cą krwią wła­sną wy­pi­szą na niej imio­na zdraj­ców na wiecz­ną ich hań­bę i po­tę­pie­nie.

O, Ty Mat­ko świę­ta, peł­na prze­ba­cze­nia i mi­ło­sier­dzia, prze­ciw­ko któ­rej naj­wię­cej grze­szo­no, boś za­wsze naj­ła­twiej prze­ba­cza­ła – Tyś go­to­wa roz­pła­kać się nad tym po­mni­kiem nie­sła­wy swych dzie­ci i go­to­waś wła­sne­mi łza­mi zmyć krwa­we ich imio­na. Uczy­nisz to za­pew­ne i prze­ba­czysz… ale my ży­ją­cy nie prze­ba­czaj­my!"

K. Ujej­ski

Dłu­go jesz­cze dni mil­czą­cych po­świę­ceń trwać mu­szą…

Z. Kra­siń­ski.I.

Oko­ło go­dzi­ny dzie­sią­tej wie­czo­rem szedł No­wym świa­tem w kie­run­ku Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia stro­ną mało uczęsz­cza­ną ja­kiś męż­czy­zna. Nikt­by może na nie­go uwa­gi nie zwró­cił, gdy­by nie ner­wo­we za­cho­wa­nie się, z ja­kiem się zdra­dzał. Po­le­ga­ło ono na­tem, że ów męż­czy­zna, w sza­racz­ko­wy, tro­chę prze­no­szo­ny pal­tot ubra­ny, co chwi­la od­wra­cał się, to czło­wiek mło­dy jesz­cze, po­sia­da­ją­cy rudą, nie­co przy­strzy­żo­ną bro­dę, duże, rude i gru­be wąsy i siwe, bar­dzo ru­chli­we i nie­spo­koj­ne oczy. W bu­do­wie tego oka i jego ru­chli­wo­ści było cos pta­sie­go, mię­sza­ni­na cie­ka­wo­ści i prze bie­gło­ści, wspie­ra­ne ner­wo­wym tem­pe­ra­men­tem. Przy ja­snem oświe­tle­niu wie­czor­nem, bi­ją­cem od la­tar­ni i od rzę­si­sto pło­ną­cych lamp w oknach wy­staw skle­po­wych, prze­su­wa­ła się jego po­stać żywo, zwin­nie, nie­spo­koj­nie śród tłu­mów, pły­ną­cych falą od alei Ujaz­dow­skich.

Nie­po­kój jego, wy­ra­żo­ny cią­giem spo­glą­da­niem na boki i obzie­ra­niem się, był, moż­na po­wie­dzieć, bez­wied­nym, na­ło­go­wym, a by­najm­niej nie po­cho­dził, w tym wy­pad­ku przy­najm­niej, z ja­kiejś lę­kli­wo­ści lub po­trze­by. Nie szu­kał ni­ko­go, nie cze­kał na ni­ko­go, nie ucie­kał przed ni­kim.

Zbli­żyw­szy się do domu na­roż­ne­go, któ­ry mię­dzy pierw­szem pię­trem a par­te­rem miał mały, duży szyld z na­pi­sem Czer­ski, skrę­cił szyb­ko do skle­pu, a rzu­ciw­szy w stro­nę sto­ją­cych za ladą ko­mi­san­tów „do­bry wie­czór” – na bocz­nych wą­skich i krę­tych schod­kach, pro­wa­dzą­cych do re­stau­ra­cji, znik­nął. Przez chwi­lę sły­chać było pręd­kie, ner­wo­we stą­pa­nie jego – wresz­cie uci­chło wszyst­ko, – tyl­ko z ciem­nej, bla­do oświe­tlo­nej ko­mór­ki, w któ­rej mie­ści­ły się scho­dy, do­la­ty­wał nie­wy­raź­ny gwar gło­sów róż­nych, zmię­sza­ny z brzę­kiem szkła i ta­le­rzy i czuć się da­wał cha­rak­te­ry­stycz­ny re­stau­ra­cyj­ny za­pach.

Ów gość ner­wo­wy, wy­bie­gł­szy przez scho­dy na górę, spo­tkał się bec a bec ze słu­żą­cym, dźwi­ga­ją­cym stos ta­le­rzy, wi­szą­cych, zda się, na oko­ło jego ra­mion i pier­si.

– Jest wol­ny po­kój?

– Jest… jest… pro­szę pana na pra­wo…

– Ni­ko­go tam nie­ma?

– Ni­ko­go.

– Czy to ten więk­szy?–do­py­ty­wał się gość.

– Więk­szy.

Wi­docz­nie ostat­nia od­po­wiedź za­do­wol­ni­ła go. Kel­ner po­biegł z ta­le­rza­mi na salę, a gość dał nura w ciem­ny ku­ry­ta­rzyk i po chwi­li zna­lazł się sam w ob­szer­nym po­ko­ju. Z tą samą go­rącz­ko­wą ru­chli­wo­ścią, któ­ra cha­rak­te­ry­zo­wa­ła jego, zdjął ka­pe­lusz, po­wie­sił, otwo­rzył okno i dzwo­nek elek­trycz­ny, wi­szą­cy w for­mie gu­mo­wej grusz­ki nad sto­łem, na­ci­snął. Zro­biw­szy swo­je, cho­dził po po­ko­ju i ły­si­nę

Wszedł słu­żą­cy.

– Pro­szę mi przy­nieść bu­tel­kę piwa… piwa… wi­la­now­skie­go…

– Nie­ma wi­la­now­skie­go.

– No, to Ha­ber­bu­sza.

– Nie­ma Ha­ber­bu­sza.

Znie­cier­pli­wi­ło to go­ścia. Ręką nie­spo­koj­nie wąsy mu­snął.

– Pro­szę dać, ja­kie jest…. Słu­żą­cy już ku drzwom po­mknął.

– Prze­pra­szam, jesz­cze nie wszyst­ko… Gdy­by kto o mnie py­tał, pro­szę po­wie­dzieć, że tu cze­kam…. Pa­no­wie przyj­dą pew­nie na salę, tam, gdzie zwy­kle ja­dam… – pro­szę ich tu skie­ro­wać.

– Do­brze.

Gość ów nie­spo­koj­ny na­zy­wał się Kę­dzier­ski; nikt go wszak­że z na­zwi­ska nie na­zy­wał, ale z imie­nia, a imię miał Grze­gorz. Dość było po­wie­dzieć – pan Grze­gorz, aże­by każ­dy do­my­ślił się o kim mowa, jak gdy­by w ca­łej War­sza­wie je­den tyl­ko był Grze­gorz. Na­le­żał on do naj­po­pu­lar­niej­szych osób wśród mło­dzie­ży. Do­bry, uczyn­ny, pra­wy, miał jed­nak w so­bie dużo śmiesz­no­ści – i to go na­ra­ża­ło na usta­wicz­ne żar­ty i przy­cin­ki ze stro­ny ko­le­gów i zna­jo­mych. Obok nie­za­prze­czo­nej pra­wo­ści i cha­rak­te­ru był am­bit­nym i próż­nym, lu­bił mó­wić dużo w tem prze­ko­na­niu, że mówi pięk­nie, a mó­wił bar­dzo źle, ją­ka­jąc się, prze­ry­wa­jąc zda­nia, roz­po­czy­na­jąc co­raz inne, nowe – wsku­tek cze­go po­wsta­wa­ła dziw­na, a nie­kie­dy śmiesz­na mię­sza­ni­na my­śli.

Na­lał do szklan­ki piwa, po po­ko­ju cho­dził, no­sem czmy­chał, jak­by coś wie­trzył i cho­dząc piwo po­pi­jał, ile razy do sto­li­ka się zbli­żył. Po każ­dym hau­ście na ze­ga­rek pa­trzył, wyj­mu­jąc go i cho­wa­jąc tym sa­mym nie­spo­koj­nym i ner­wo­wym ru­chem, jaki już spo­strze­gli­śmy na uli­cy.

Wresz­cie dało się sły­szeć pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę.

Drzwi się od­chy­li­ły i w szpa­rze uka­za­ła się twarz o czer­wo­nych, wy­dę­tych po­licz­kach, ma­łych, scho­wa­nych głę­bo­ko oczkach, wą­skiem czo­le i sze­ro­kich ustach. Na tej twa­rzy, na­da­ją­cej się pod ołó­wek hu­mo­ry­sty, wi­dać było czar­ną, małą, nie­rów­ną i kła­czy­sto za­ro­śnię­tą bród­kę, któ­ra jak u kozy ster­cza­ła i wą­skie pasy ta­kich­że nie­re­gu­lar­nych wą­sów. Z oczów prze­bi­ja­ło się coś zło­śli­we­go i spryt­ne­go – mię­sza­ni­na ko­ciej układ­no­ści i li­siej chy­tro­ści. Do­dać jesz­cze trze­ba, że na ca­łej tej nie­pro­por­cjo­nal­nej, sze­ro­kiej, py­za­tej twa­rzy, sie­dział cią­gle ste­reo­ty­po­wy uśmiech, któ­ry w spo­sób dziw­nie nie­sym­pa­tycz­ny jesz­cze bar­dziej ją wy­krzy­wiał i ka­ry­ka­tu­ro­wał.

Spo­strze­gł­szy Grze­go­rza uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej i wszedł.

– Jak­że się pan Grze­gorz do­bro­dziej mie­wa? – za­czął to­nem żar­to­bli­wym, wi­ta­jąc się z nim.

– A, Lu­dwi­czek ko­cha­ny – kę­dy­żeś by­wał? Ja tu cze­kam, cze­kam – do­dał po­waż­niej – i do­cze­kać się nie mogę.

– Mie­li­śmy się prze­cież zejść o dzie­sią­tej.

– Dzie­sią­ta bli­sko.

– Cie­ka­wy też je­stem, gdzie oni się włó­czą? – rzekł Lu­dwi­czek. – Wy­szli przedem­ną z ogro­du bo­ta­nicz­ne­go.

– No, no, no, uspo­kój się – zwró­cił się do Lu­dwicz­ka Grze­gorz, po ra­mie­niu go kle­piąc, – oni so­bie zna­leź­li pew­nie za­ję­cie po dro­dze.

– Ja­kie?

– Li­czą ład­ne bu­zia­ki w ale­jach.

– O, o, o… pa­nie Grze­go­rzu, za­czy­na­cie uda­wać przy­jem­ne­go…

– Tyl­ko wy nie uda­waj­cie po­waż­ne­go… bo to do wa­szych wą­sów nie pa­su­je.

– Et, co tam wąsy – frasz­ka… jak tam ły­sin­ka, pa­nie Grze­go­rzu – od­ra­sta, co?

Wi­docz­nie ły­sin­ka była sła­bą stro­ną Grze­go­rza, bo się uśmiech­nął do­bro­tli­wie, a jed­no­cze­śnie pra­wą ręką po ły­sie­ją­cym szczy­cie gło­wy mu­snął parę razy.

– Od­ra­sta, od­ra­sta, ko­cha­ny Lu­dwicz­ku – a wa­sze py­sia – jak tam? Wi­dzę, że ka­sza i barszcz w trze­cim pa­wi­lo­nie na do­bre wam wy­szły. Wy po­win­ni­ście so­bie za­mó­wić tam przez Kon­cza­kow­skie­go sta­łą stan­cję i wikt.

Po­wie­dziaw­szy to do uśmiech­nię­te­go Lu­dwicz­ka, w pół go ob­jął.

– O, wi­dzi­cie… i w pa­sie was przy­by­ło tro­chę.

Do Lu­dwicz­ka moż­na było śmia­ło przy­sto­so­wać przy­sło­wie no­men omen, bo na­zy­wał się Tłu­sty.

– Przy­by­ło, przy­by­ło… – bro­nił się Lu­dwi­czek.–Re­gu­lar­ne po­ży­wie­nie wie­le zna­czy…

– O wie­le… tyl­ko nie dla wszyst­kich… Jed­ni tam chud­ną, a dru­dzy tłu­ście­ją…

Wśród tej za­pe­rzo­nej tro­chę i zło­śli­wej roz­mo­wy, zno­wu stu­ka­nie dało się sły­szeć – i nowa twarz się uka­za­ła we drzwiach.

– Pro­si­my, pro­si­my… – do­ga­dy­wał Grze­gorz – pana Fi­li­pa do­bro­dzie­ja… ale nie z tych nie­śmier­tel­nych Fi­li­pów.

– Nie, nie, nie, nie z tych.… – bro­nił się przy­by­ły, wi­ta­jąc się ko­lej­ką, – prze­cież wie­cie Grze­go­rzu, że z wami nie je­stem w żad­nem po­kre­wień­stwie…

Był to męż­czy­zna śred­nie­go wzro­stu, krę­py, bar­czy­sty, nie­co szorst­ki w ru­chach, z gę­stą, okła­dzi­stą bro­dą, pra­wie aż do pasa, ru­da­wą, któ­ra przy ustach łą­czy­ła się w je­den za­rost z wą­sa­mi, du­ży­mi, gę­sty­mi, gru­by­mi ta­kiej­że bar­wy jak i bro­da. Siwe, cie­ka­we oczy wy­glą­da­ły z pod brwi krza­czy­stych. W ca­łej po­sta­wie tego czło­wie­ka było coś pro­sta­ko­wa­te­go, ale do­bre­go.

Na­zy­wał się Baj­bu­za.

Za wej­ściem jego roz­po­czął się ruch więk­szy śród gro­mad­ki ze­bra­nej w tym od­osob­nio­nym po­ko­ju re­stau­ra­cyj­nym.

– No, sia­daj­cie, sia­daj­cie oby­wa­te­lu – ode­zwał się Grze­gorz – trze­ba coś prze­trą­cić…

– Uwa­ża­cie pa­no­wie – sze­ple­nił Lu­dwi­czek – Grze­gorz wy­stę­pu­je w roli uprzej­me­go go­spo­da­rza.

– Wi­dzi­cie… a wam się to nie uda – co?

Lu­dwi­czek uśmie­chał się, roz­sze­rza­jąc jesz­cze wię­cej swo­ją py­za­tą twarz, jak­by po­wle­czo­ną so­kiem bu­ra­ko­wym i na­my­śla­jąc się nad tem, ja­ki­by nowy dow­cip po­wie­dzieć.

– Wie­cie pa­no­wie, jaka no­wi­na? – za­py­tał z ak­cen­tem zło­śli­wym.

– Ja­każ? Go się sta­ło?

– Nie spo­strze­ga­cie pa­no­wie?

Ko­le­dzy spoj­rze­li po so­bie.

– Grze­go­rzo­wi ły­si­na od­ro­sła…

Dow­cip ten nie wy­wo­łał wra­że­nia. Grze­gorz po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Od­grze­wa­ny dow­cip Lu­dwicz­ku… od­grze­wa­ny…

W tej chwi­li wszedł słu­żą­cy do po­ko­ju.

– Go pa­no­wie roz­ka­żą?

Pa­no­wie je­den po dru­gim zaj­mo­wa­li miej­sca przy sto­le i do spi­su po­traw za­glą­dać po­czę­li.

Kel­ner stał spo­koj­nie i tyl­ko ba­daw­czem spoj­rze­niem wo­dził po ze­bra­niu i twa­rzach przy­by­łych, jak gdy­by pra­gnął zaj­rzeć do kie­sze­ni każ­de­go i pie­nią­dze po­li­czyć.

Go­ście po­grą­że­ni w mil­cze­niu sie­dzie­li.

Kel­ner spo­koj­nym gło­sem wy­li­czać po­czął:

– Bef­sztyk, po­lę­dwi­ca, zra­zy nel­soń­skie na ma­de­ro­wym so­sie z grzyb­ka­mi, fa­sol­ka szpa­ra­go­wa, ka­la­fio­ry tyl­ko co na­de­szłe… z… We­ne­cji…

Całe to­wa­rzy­stwo wy­buch­nę­ło śmie­chem, po­czem po­wsta­ła zno­wu ci­sza, śród któ­rej sły­chać było każ­dy sze­lest skrzy­deł mu­chy.

– A nie ma­cie wy cza­sem pie­ro­gów z wisz­nia­mi… z Lon­dy­nu? – za­py­tał z uda­ną po­wa­gą Fi­lip.

Wszy­scy za­śmie­li się zno­wu, tyl­ko kel­ner z fleg­mą idjo­ty od­po­wie­dział:

– Wy­szły już…

No, to daj mi pan… daj mi pan… – mó­wił Fi­lip okiem wo­dząc po spi­sie po­traw – kieł­ba­sę z so­sem…

– Tak, to lu­bię – ode­zwa­ły się gło­sy.

– Za dwa­dzie­ścia czy za pięt­na­ście gro­szy?

– Cóż zno­wu! Za ca­łych dwa­dzie­ścia… Gzy nie my­ślisz pan, że ja je­stem pan­na na wy­da­niu, któ­rej do­bry ton nie po­zwa­la zjeść du­że­go ka­wał­ka kieł­ba­sy? Za ca­łych dwa­dzie­ścia… a sosu i kar­to­fli dużo… ro­zu­mie pan?

Kel­ner, zło­śli­wie uśmiech­nię­ty, od­rzekł:

– Do­brze… ro­zu­miem…

– A mnie – ode­zwał się Lu­dwi­czek – wą­trób­kę dyn­sto­wa­ną.

Kel­ner skrzy­wił się i lek­ce­wa­żą­ce spoj­rze­nie rzu­cił na całe to­wa­rzy­stwo, jakg­dy­by chciał po­wie­dzieć: go­ły­sze! pod Zie­lo­ną Pa­pu­gę na Świę­to­jań­ską uli­cę wam cho­dzić na ko­la­cję, a nie do Czer­skie­go.

– A mnie jaja na mięk­ko…

Taką skrom­ną po­tra­wę za­dys­po­no­wał so­bie Grze­gorz.

– Fe, pa­nie Grze­go­rzu – za­pro­te­sto­wał Lu­dwi­czek – to sta­now­czo po­wstrzy­ma po­rost wło­sów na ły­si­nie…

– No, dość kon­cep­tów – urwał Grze­gorz z ak­cen­tem nie­za­do­wo­le­nia.

Kel­ner nie po­my­lił się co do bar­dzo chu­dej kab­zy go­ści. Wi­docz­nie jed­nak we­so­łość mło­dych lu­dzi zro­bi­ła na nim do­bre wra­że­nie.

Ten i ów ro­bił roz­ma­ite do­dat­ki do żą­da­nych po­traw; je­den pro­sił o musz­tar­dę – ale dużo – dużo, dru­gi o ogó­rek, byle ja­kiś ludz­ki, nie jak mar­chew­ka ze­stru­ga­na jak dla re­kon­wa­le­scen­ta, inny o sa­ła­tę, – kel­ner wy­słu­chał w sku­pie­niu.

– Za­tem – rzekł – kieł­ba­sa za dwa­dzie­ścia, wą­trób­ka dyn­sto­wa­na, jaja na mięk­ko, dużo musz­tar­dy, duży ogó­rek, dużo sa­ła­ty…

Ak­cent iron­ji znie­cier­pli­wił tro­chę Grze­go­rza.

– Już wię­cej nic nie bę­dzie… jaz­da – a pręd­ko!

– A mo­że­by pan do­bro­dziej za­miast ja­jek tak­że kieł­ba­sę po­zwo­lił – dużą… do­sko­na­ła jest…

– No, jaz­da! – za­dys­po­no­wał Grze­gorz, – a pro­szę przy­nieść sześć bu­te­lek piwa… trzy czar­ne­go… i wó­decz­ki…

Gdy kel­ner drzwi już za­my­kał, Grze­gorz rzu­cił jesz­cze za nim: – Śle­dzi­ka pro­si­my tak­że…

Gro­mad­ka ko­le­gów była bar­dzo we­so­ło uspo­so­bio­ną, – cho­ciaż Bo­giem a praw­dą nie było ra­cji do we­so­ło­ści.

Wszy­scy trzej w roz­ma­itych czę­ściach Pol­ski koń­czy­li szko­ły śred­nie. Fi­lip w Su­wał­kach Grze­gorz w Ki­jo­wie, a Lu­dwi­czek w Płoc­ku; po-Kaź­mie­rzow­skie mury uni­wer­sy­te­tu war­szaw­skie­go spro­wa­dzi­ły ich ra­zem – nie na dłu­go wszak­że. Jed­na z czę­stych awan­tur z wła­dzą wy­rzu­ci­ła ich z uni­wer­sy­te­tu do cy­ta­de­li war­szaw­skiej, a po­tem – na bruk z tem, że do uni­wer­sy­te­tów w car­stwie ro­syj­skiem wstą­pić im nie wol­no.

Po pew­nym cza­sie wy­pusz­czo­no ich z wię­zie­nia – i za­mknię­to dro­gę do ży­cia.

Mło­dzież de­cy­du­je się pręd­ko. Lu­dwi­czek, tego sa­me­go dnia, kie­dy X. pa­wi­lon opu­ścił, po­wie­dział so­bie: po­ja­dę do Pa­ry­ża i rzu­cił się po­mię­dzy krew­nych i ro­dzi­nę, aże­by tro­chę gro­sza uzbie­rać – i uzbie­rał. Wró­cił do War­sza­wy, stąd za parę dni mógł ulu­bio­ną myśl urze­czy­wist­nić. Na pół roku miał pie­nią­dze – a co da­lej bę­dzie – nie wie­dział i nie my­ślał o tem.

Fi­lip, ma­ją­cy po­ciąg do ży­cia wiej­skie­go i do ludu zbli­żo­ny uspo­so­bie­niem i tem­pe­ra­men­tem, zdał eg­za­min na na­uczy­cie­la wiej­skie­go. Wio­dły go na tę ścież­kę za­sa­dy, prze­ko­na­nia i wia­ra, że od­ro­dze­nie na­sze w sile i od­por­no­ści ludu wiej­skie­go spo­czy­wa. Przez lud pro­wa­dzi bra­ma z nie­wo­li. Nie ma­ter­jal­ne na­dzie­je – lecz idea wio­dła go w te pro­gi chłop­skie, przez któ­re rzad­ko prze­stę­po­wa­ła noga szla­chec­ka, a tem­bar­dziej ze świa­tłem w ręku.

Grze­gorz wy­brał War­sza­wę.

– Będę tu sie­dział… – rzekł z upo­rem ma­nia­ka… i zo­stał, nie ma­jąc przed sobą ani ju­tra, ani przy­szło­ści pew­nej i ja­snej.

Taka to wła­śnie gro­mad­ka roz­bit­ków sku­pi­ła się na wie­cze­rzę i po­ga­dan­kę po­że­gnal­ną.

Na sto­le zja­wi­ły się po ko­lei – wó­decz­ka, śle­dzik z ce­bul­ką, chleb, buł­ki, piwo – wresz­cie kieł­ba­sa, wą­trób­ka, jaja.

Wszy­scy je­dli i pili z ape­ty­tem.

– Od cza­su, jak wy­sze­dłem z wię­zie­nia, z ogrom­nym ape­ty­tem ja­dam kieł­ba­sę… – ode­zwał się Fi­lip.

A jak­by na po­twier­dze­nie tych słów wło­żył do ust z ru­basz­nem za­cię­ciem spo­ry ka­wa­łek i po­cią­gnął go wraz z so­sem tak za­ma­szy­ście, że świst prze­cią­gły roz­legł się w po­ko­ju.

– Wca­le do­bra kieł­ba­sa – za­uwa­żył.

– Bro­da… bro­da… pro­fe­so­rze – ode­zwał się Lu­dwi­czek, pod­no­sząc gło­wę od ko­pia­ste­go ta­le­rza z wą­trób­ką.

Na bro­dzie Fi­li­pa wiły się smu­gi sza­re­go sosu.

Ko­le­ga do­my­ślił się o co cho­dzi, lecz za­miast ser­we­tą sos obe­trzeć, po­cią­gnął ręką po bro­dzie i sos roz­ma­zał.

– No, pa­trz­cie – rzekł Grze­gorz – czyż on nie stwo­rzo­ny na pan­to­fla dla przy­szłej żony?

Fi­lip za­ja­dał kieł­ba­sę i, nie pod­no­sząc gło­wy od ta­le­rza, rzu­cił od nie­chce­nia:

– Nie wy­si­laj­cie się na dow­cip, Grze­go­rzu, bo to wam szko­dzi.

Grze­gorz nie dał się tak­że zbić z tro­pu. – No, nie gnie­waj­cie się… po­płócz­cie so­bie bro­dę pi­wem, to wam do­brze zro­bi.

Mó­wiąc to, na­lał szklan­kę piwa Fi­li­po­wi.

– Do­myśl­ny czło­wiek… to lu­bię… Rę­czę wam, że Grze­gorz wyj­dzie kie­dyś na po­rząd­ne­go czło­wie­ka…

– Bo­daj tak… – ode­zwał się Lu­dwi­czek.

– No, no Lu­dwicz­ku, jedz­cie no wą­trób­kę… to się wam przy­da, od tego ro­zum… przy­by­wa.

Fi­lip wy­chy­lił szklan­kę piwa, zjadł resz­tę kieł­ba­sy, sos chle­bem wy­sma­ro­wał, bro­dę i usta otarł, od­sap­nął sze­ro­ko, a po­tem zwra­ca­jąc się do ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, za­uwa­żył spo­koj­nie:

– Ale czy uwa­ża­li­ście, że te­raz za dwa­dzie­ścia gro­szy mniej kieł­ba­sy dają u Czer­skie­go niż daw­niej.

Ton i spo­kój, z ja­kim to było po­wie­dzia­ne, roz­śmie­szył wszyst­kich.

– Raz prze­cie mą­dre sło­wo po­wie­dział! – in gra­tiam tego fun­du­ję trzy bu­tel­ki piwa – ode­zwał się Lu­dwi­czek.

– Sta­ła nam się no­wi­na – za­in­to­no­wał Grze­gorz.

Py­ta­ją­ce spoj­rze­nia zwró­ci­ły się ku nie­mu.

– Ra­dzę wam spoj­rzeć, czy u Lu­dwicz­ka wło­sy na dło­ni nie wy­ro­sły.

Dow­cip prze­szedł bez wra­że­nia; fakt zwy­cię­żył.

Kel­ner wniósł nowe bu­tel­ki piwa, od­kor­ko­wał i po­sta­wił. W tej chwi­li dało się sły­szeć pu­ka­nie do drzwi. Ko­le­dzy nie­me spoj­rze­nia rzu­ci­li na sie­bie i nie rze­kli ani słów­ka. Drzwi

Od­chy­li­ły się i w od­chy­le­niu uka­za­ła się przy­mu­so­wo uśmiech­nię­ta ja­kaś twarz. Nie ro­bi­ła ona sym­pa­tycz­ne­go wra­że­nia. Okrą­gła, czer­wo­na, mała, za całą ozdo­bę mia­ła czer­wo­ny, kar­to­flo­wy no­sek. Czo­ło wą­skie, małe za­ro­śnię­te, a nad niem czar­ne zwie­szo­ne ku­dły, nada­wa­ły tej twa­rzy wy­raz nie­sło­wian­ski.

Pierw­szy do­strzegł go Lu­dwi­czek.

– Bun­da! Bun­da! Vi­vat! – za­wo­łał – roz­sze­rza­jąc czer­wo­ne po­licz­ki i usta do uśmie­chu.

Po­ja­wie­nie się no­we­go go­ścia przy­ję­te było chłod­no, a na­wet z pew­nym uta­jo­nym nie­sma­kiem. Tyl­ko Lu­dwi­czek po­rwał się z miej­sca na po­wi­ta­nie owe­go Bun­dy.

Był on przy­ja­cie­lem Lu­dwicz­ka. Za­wsze i wszę­dzie ra­zem. Stąd też nada­no im ty­tuł – ''bra­cia mar­mur­ki", cho­ciaż oby­dwa byli po­dob­niej­si do czer­wo­nej, mie­sięcz­nej rzod­kiew­ki, niż do mar­mur­ków. Była to po­stać dość za­gad­ko­wa i nie­pew­na. Z re­li­gji – Mo­skal, bo na­le­żał do „pra­wo­sław­nych”, z na­ro­do­wo­ści pół Ru­si­na, a pół Wo­ło­cha, a z mat­ki niby Po­lak. Mó­wił przy­najm­niej o tem, że miał mat­kę Po­lkę, któ­ra wszak­że umar­ła wcze­śnie i tem tłu­ma­czył, dla­cze­go po pol­sku źle mówi. Skąd się on wziął – nikt nie wie­dział, dość że się zna­lazł w uni­wer­sy­te­cie war­szaw­skim jako słu­chacz me­dy­cy­ny, za­przy­jaź­nił się z Lu­dwicz­kiem, pod jego pro­tek­to­ra­tem do­stał pa­tent na Po­la­ka, do pol­skich kó­łek mło­dzie­ży wpro­wa­dzo­ny zo­sta! i wplą­ta­ny do wszyst­kich pro­ce­sów aka­de­mic­kich, za­po­znał się z żan­dar­ma­mi i cy­ta­de­lą, war­szaw­ską. I za ostat­nią awan­tu­rę sie­dział tak­że – tyl­ko się wy­wi­nął szczę­śli­wiej od in­nych, bo przed nim wrót uni­wer­sy­tec­kich nie za­mknię­to.

Wszedł uśmiech­nię­ty, przy­wi­tał się z uda­ną ser­decz­no­ścią ze wszyst­ki­mi i nie­pro­szo­ny przy Lu­dwicz­ku usiadł.

– Cóż to – ode­zwał się z ak­cen­tem ro­syj­skim – spra­wia­cie so­bie ucztę Lu­kul­lu­so­wą wi­dzę…

– A wy, mo­ło­doj cze­ła­wiek nie ma­cie za co? – prze­ciął Grze­gorz.

– Wy za­wsze mu­si­cie mnie uką­sić!… Grze­gorz skrzy­wił usta.

– Fe!

Bun­da udał, że nie sły­szy tego wy­krzy­ni­ka.

– Otóż my­lisz się – od­po­wie­dział, – bo dziś mam wię­cej niż zwy­kle.

Na do­wód ude­rzył ręką po kie­sze­ni.

– Kie­dy tak – za­wo­łał Lu­dwi­czek – to niech fun­du­je.

– Tak cóż… jak fun­da, to fun­da… ja się nie od­ka­zu­ję…

– Bar­dzo to pięk­nie, że się nie od­ka­zu­je­cie – ode­zwał się spo­koj­nie Grze­gorz, – ale źle, że­ście się do­tych­czas po pol­sku nie na­uczy­li.

– Na­uczy­my się, pa­nie Grze­go­rzu, na­uczy­my się…

Lu­dwi­czek zno­wu głos za­brał.

– Nie strzę­pić ję­zy­ków bez po­trze­by, nie strzę­pić! Go tu dłu­go ga­dać… Bun­da! Weź kar­tę i wy­bierz coś ta­kie­go, aże­by się wszyst­kim po­do­ba­ło.

– Rzecz nie­zwy­kła, Lu­dwi­czek zdo­był się zno­wu na ro­zum­ne sło­wo – wtrą­cił się do roz­mo­wy Fi­lip. –No, Bun­da! Jak masz co fun­do­wać, to fun­duj, wiesz prze­cie, że z tobą moż­na tyl­ko jeść i pić.

Bun­da na­bie­rał śmia­ło­ści i pew­no­ści sie­bie.

– Temu na­uka w las nie po­szła… Bez ra­zgla­gol­stwo­wa­nij…– rzekł.– Pa pri­ka­zu: raz,

twa…

Po tych sło­wach pod­su­nął kar­tę Fi­lip­ko­wi.

– Kie­dy tak mą­drze ga­da­cie, wy­bie­raj­cie sami…

– No, no, Bun­da, nie uda­waj­cie skrom­ne­go… to cno­ta po­żą­da­na dla szwa­czek i po­ko­jó­wek.

– To mu kieł­ba­sa tak za­ostrzy­ła dow­cip – wtrą­cił Lu­dwi­czek.

– Milcz­cie! – za­wo­łał Grze­gorz. – Jak za­cznie­cie dow­cip­ko­wać, to miód uciek­nie.

– O, miód! Do­bre sło­wo! – krzyk­nął. – Niech bę­dzie miód – to pol­ski tru­nek.

– No, do­brze – ce­dził przez zęby Grze­gorz – dla nas miód… a… – Nie do­koń­czył.

– Wiem, wiem – ode­zwał się Fi­lip, – jemu jesz­cze kwa­su za­chcie­wa się… o, to szel­ma! Bun­da udał, że nie sły­szy do­cin­ku.

– Niech bę­dzie miód… – mó­wił, na­ci­ska­jąc dzwo­nek.

Wszedł kel­ner.

– A ile bu­te­lek? – za­py­tał Bun­da.

– Oho! To de gru­bis! – ode­zwa­ły się gło­sy.

– Trzy? – pod­po­wie­dział kel­ner. Bun­da już kiw­nął gło­wą na znak zgo­dy.

Ale Grze­gorz wpadł w mowę.

– Słu­chaj­cie Bun­da, jak ma­cie co ro­bić, to rób­cie za­wsze coś mą­dre­go.. Ma­cie pie­nią­dze? – spy­tał, na­chy­liw­szy się ku nie­mu.

– Mam.

– To bar­dzo pięk­nie z wa­szej stro­ny. Każ­cie więc dać jed­ną bu­tel­kę mio­du, a trzy wę­grzy­na, ta­kie­go, co to Hun­ga­riae na­tus, Po­lo­niae edu­ca­tus. Ro­zu­mie­cie tro­chę po ła­ci­nie?

– Coś nie coś…

– Ale ma­cie pie­nią­dze, to bez ła­ci­ny moż­na się obejść…

– Pew­nie… – wtrą­cił Fi­lip.–U nas pięć mil­jo­nów łu­dzi do kieł­ba­sy wzdy­cha, a nie do ła­ci­ny.

– Dla nie­go kieł­ba­sa jest ide­ałem! – przy­ciął Lu­dwi­czek.

– Byle dużo – do­dał Fi­lip.

– Ci­cho! Do kroć­set bomb i kar­ta­czy! – wrza­snął Grze­gorz, – z tymi kieł­bi­ka­mi do­ga­dać się nie moż­na! Cze­goż chce­cie? Mio­du, czy wę­grzy­na?

– I mio­du i wę­grzy­na!

– O, psia kość! Po­ka­zu­je się, że i szlach­ci­ce mają chłop­ski ro­zum: aby wię­cej.

Po­tem Grze­gorz zwró­cił się do kel­ne­ra i za­dys­po­no­wał miód i wę­grzy­na.

A nie za­po­mnij pan Em­men­tha­le­ra przy­nieść – krzyk­nął za od­cho­dzą­cym kel­ne­rem, – tyl­ko praw­dzi­we­go.

Za chwi­lę wszyst­ko zna­la­zło się na sto­le.

We­so­łość i oży­wie­nie pa­no­wa­ły co­raz więk­sze. Nie tru­nek ich roz­we­se­lał – mło­dość. Miód, wy­cho­wa­ny w ży­dow­skiej piw­ni­cy w Kaź­mie­rzu nad Wi­słą, był mie­sza­ni­ną, w któ­rej prze­wa­ża­ła sło­dycz. Nie­kie­dy czuć było po­smak gwoź­dzi­ków, cy­na­mo­nu, nie­kie­dy za­pach mio­du przy­no­sił ja­kieś złu­dze­nia. Wę­grzyn był nie lep­szy. Zbli­żał się po­kre­wień­stwem swo­jem do win z na­tu­ral­nych wi­no­gron, wy­tła­cza­nych przez Mo­ro­zo­wi­cza niż do Sza­mo­rod­ne­ra. Fan­ta­zja mło­dzień­cza zło­ci­ła wszak­że ów tru­nek war­szaw­skiej ro­bo­ty wła­sne­mi my­śla­mi.

Miód, hoj­nie spi­ry­tu­sem pod­la­ny, pod­ocho­cił wszyst­kich. Gdy ko­lej przy­szła na wę­grzy­na, Grze­gorz, jako naj­star­szy wie­kiem, a naj­skor­szy do mó­wek, stuk­nął o kie­li­szek na znak, że mó­wić pra­gnie i po­wstał.

Sta­rał się nadać so­bie po­waż­ną minę – brwi zmarsz­czył, war­gi wy­dął nie­co.

– Pa­no­wie! – za­czął – roz­jeż­dża­my się w róż­ne stro­ny, iż tak rze­kę…

– Tak, roz­jeż­dża­my się – wtrą­cił Lu­dwi­czek, któ­ry cią­gle wy­si­lał się na dow­cip.

– Tych, któ­rzy są bła­zna­mi niech w tak waż­nej chwi­li opu­ści chęć bła­zno­wa­nia…

Lu­dwi­czek wy­rwał się z wy­krzyk­ni­kiem.

– Oho! Z gór­ne­go tonu za­czy­na­cie! Fi­lip po­gła­dził swo­ją dłu­gą bro­dę i rzekł po­waż­nie.

– Lu­dwicz­ku! Daj­cież raz po­kój z tymi ża­kow­ski­mi żar­ta­mi.

Grze­gorz mó­wił da­lej:

– Bądź co bądź nie da się za­prze­czyć, że chwi­la ta na­su­wa dużo i nie za­wsze we­so­łych my­śli… Wie­my, ja­ki­mi je­ste­śmy, nie wie – my, ja­ki­mi ży­cie nas zro­bi… Oby­śmy się mo­gli po wie­lu la­tach zno­wu zejść ta­ki­mi, ja­ki­mi roz­sta­je­my się. Piję za wspól­ną na­szą po­myśl­ność i wy­trwa­łość… w pra­cy… w ręce wa­sze, Lu­dwicz­ku.

Ten to­ast w ręce Lu­dwicz­ka był nie bez ko­ze­ry. Zna­cze­nia jego do­my­śli­li się wszy­scy, a Lu­dwi­czek uczuł nie­mi­łe do­tknię­cie, spoj­rzał mi­mo­wol­nie na Bun­dę, któ­ry sie­dział, spu­ściw­szy gło­wę na stół i uśmie­chał się. Po­mi­mo, że prze­mó­wie­nie ko­le­gi ubo­dło Lu­dwicz­ka, przy­brał we­so­łą minę i sta­rał się wszyst­ko w żart ob­ró­cić.

– W imie­niu wła­snem i ko­le­gów – rzekł – dzię­ku­ję wam, pa­nie Grze­go­rzu, za za­chę­tę do wy­trwa­ło­ści i wza­jem­nie ży­czę, aże­by­śmy po po­wro­cie za­sta­li was oto­czo­ne­go licz­nem i pięk­nem po­tom­stwem, drze­mią­ce­go spo­koj­nie w ob­ję­ciach pan­to­fla…

Baj­bu­za z po­chy­lo­ną gło­wą, w kie­lich za­pa­trzo­ny, mil­czał.

Do­bra twarz Grze­go­rza roz­we­se­li­ła się od wina. Utkwił spo­koj­ne, zło­śli­we nie­co spoj­rze­nie w Lu­dwicz­ku i słu­chał.

– Nie bla­guj­cie… nie bla­guj­cie… – mó­wił, ki­wa­jąc lek­ko gło­wą i nie spusz­cza­jąc z nie­go oczu – nie wszyst­ko się da po­kryć bla­go­wa­niem…

Wino do­da­wa­ło mu otwar­to­ści i od­wa­gi, ale i na wszyst­kich tak­że śla­dy wpły­wu swe­go zo­sta­wi­ło. Lu­dwi­czek był po­dob­ny do świe­go­tli­wej sro­ki, prze­la­tu­ją­cej bez ustan­ku z pło­ta na płot, a nie mo­gąc nig­dzie miej­sca dla sie­bie zna­leźć; Bun­da przy­cza­jo­ny jak kot, po­lu­ją­cy na wró­ble, sie­dział z przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma, – uśmiech­nię­ty – a za­miast pa­zu­rów, po­ru­sza­ły mu się tyl­ko ner­wo­wo usta, jak­by pra­gnę­ły za­trzy­mać wy­my­ka­ją­ce się wy­ra­zy. Naj­po­waż­niej­szym był Baj­bu­za. Rękę zło­żyw­szy w ku­łak, po­ło­żył go na sto­le i bro­dę na nim oparł­szy, le­d­wie no­sem kie­li­cha nie do­ty­kał; miał minę roz­draż­nio­ne­go niedź­wie­dzia, któ­ry nie­wia­do­mo w jaką stro­nę rzu­ci się.

– Po­psu­li­ście nam hu­mor Grze­go­rzu – ode­zwał się Baj­bu­za.

Miał ra­cję, istot­nie. Za­miast daw­ne­go tonu we­so­ło­ści, za­pa­no­wa­ła ja­kaś po­sęp­ność.

– A to dla­cze­go?

– Ode­rwa­li­ście nas od dziś.

– Tak, tak – wtrą­cił Bun­da.

– Na­wet ko­le­ga Grze­gorz za­milkł – ode­zwał się Lu­dwi­czek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: