- W empik go
Z domu niewoli. Tom 1 - ebook
Z domu niewoli. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 297 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść współczesna w dwóch tomach.
Kartka z naszego życia pod zaborem Rosji
Tom 1
LWÓW
Nakład K. S. Jakubowskiego 1898.
Z drukarni M. Schmitta i Sp.
pod zarządem L . Ringla.
Władza postronna jest hersztem; mieszkańcy nasi narzędziem. Tamta zwodzi, a my
od zwiedzionych giniemy.
Relacja deputacji do egzaminowania
sprawy o bunty oskarżonych na sejmie 1790.
O, Matko! kiedy wstaniesz ze snu, kiedy znów zasiądziesz nad łanami zbóż śród zielonych borów od morza do morza, a w chwili odmłodnienia przypomnisz sobie długą zmorę śmierci, straszne widziadło męczeństwa, nie płacz, Matko moja, nie płacz nad onymi, którzy polegli w imieniu Twojem na rodzinnych i zamorskich niwach. Choć sępy i wilki rozdarły ich zwłoki – oni szczęśliwi! Ani płacz nad tymi, którzy w głuchych pomarli podziemiach, choć im kaganiec więzień jedyną gwiazdą, choć im twarde słowo ucisku ostatniem na ziemi pożegnaniem było – oni szczęśliwi! Ale uroń łzę litości nad losem tych, których rozum blichtrami fałszu złudzili morderce Twoi, nie mogąc serc ich oderwać od Ciebie przemocy rozkazem. Oni więcej wycierpieli niż reszta synów Twoich.
Z. Krasiński.
„Kiedyś staną na ziemi naszej dwie piramidy. Jedna biała ze złotym katalogiem imion tych z jej dzieci, które marły w tęsknocie i poświęceniu, jedząc długi czas po dantejsku gorzki chleb dobrowolnego wygnania i deptając cudze schody; i tych, co marli w kopalniach Syberji, lub zginęli w zamieci jej śniegów, i tych, co na własnej ziemi cierpieli krwawo i boleśnie, – głośno czy milcząco. A druga piramida będzie czarna i przywloką się do niej żołnierze ranni i ciekącą krwią własną wypiszą na niej imiona zdrajców na wieczną ich hańbę i potępienie.
O, Ty Matko święta, pełna przebaczenia i miłosierdzia, przeciwko której najwięcej grzeszono, boś zawsze najłatwiej przebaczała – Tyś gotowa rozpłakać się nad tym pomnikiem niesławy swych dzieci i gotowaś własnemi łzami zmyć krwawe ich imiona. Uczynisz to zapewne i przebaczysz… ale my żyjący nie przebaczajmy!"
K. Ujejski
Długo jeszcze dni milczących poświęceń trwać muszą…
Z. Krasiński.I.
Około godziny dziesiątej wieczorem szedł Nowym światem w kierunku Krakowskiego Przedmieścia stroną mało uczęszczaną jakiś mężczyzna. Niktby może na niego uwagi nie zwrócił, gdyby nie nerwowe zachowanie się, z jakiem się zdradzał. Polegało ono natem, że ów mężczyzna, w szaraczkowy, trochę przenoszony paltot ubrany, co chwila odwracał się, to człowiek młody jeszcze, posiadający rudą, nieco przystrzyżoną brodę, duże, rude i grube wąsy i siwe, bardzo ruchliwe i niespokojne oczy. W budowie tego oka i jego ruchliwości było cos ptasiego, mięszanina ciekawości i prze biegłości, wspierane nerwowym temperamentem. Przy jasnem oświetleniu wieczornem, bijącem od latarni i od rzęsisto płonących lamp w oknach wystaw sklepowych, przesuwała się jego postać żywo, zwinnie, niespokojnie śród tłumów, płynących falą od alei Ujazdowskich.
Niepokój jego, wyrażony ciągiem spoglądaniem na boki i obzieraniem się, był, można powiedzieć, bezwiednym, nałogowym, a bynajmniej nie pochodził, w tym wypadku przynajmniej, z jakiejś lękliwości lub potrzeby. Nie szukał nikogo, nie czekał na nikogo, nie uciekał przed nikim.
Zbliżywszy się do domu narożnego, który między pierwszem piętrem a parterem miał mały, duży szyld z napisem Czerski, skręcił szybko do sklepu, a rzuciwszy w stronę stojących za ladą komisantów „dobry wieczór” – na bocznych wąskich i krętych schodkach, prowadzących do restauracji, zniknął. Przez chwilę słychać było prędkie, nerwowe stąpanie jego – wreszcie ucichło wszystko, – tylko z ciemnej, blado oświetlonej komórki, w której mieściły się schody, dolatywał niewyraźny gwar głosów różnych, zmięszany z brzękiem szkła i talerzy i czuć się dawał charakterystyczny restauracyjny zapach.
Ów gość nerwowy, wybiegłszy przez schody na górę, spotkał się bec a bec ze służącym, dźwigającym stos talerzy, wiszących, zda się, na około jego ramion i piersi.
– Jest wolny pokój?
– Jest… jest… proszę pana na prawo…
– Nikogo tam niema?
– Nikogo.
– Czy to ten większy?–dopytywał się gość.
– Większy.
Widocznie ostatnia odpowiedź zadowolniła go. Kelner pobiegł z talerzami na salę, a gość dał nura w ciemny kurytarzyk i po chwili znalazł się sam w obszernym pokoju. Z tą samą gorączkową ruchliwością, która charakteryzowała jego, zdjął kapelusz, powiesił, otworzył okno i dzwonek elektryczny, wiszący w formie gumowej gruszki nad stołem, nacisnął. Zrobiwszy swoje, chodził po pokoju i łysinę
Wszedł służący.
– Proszę mi przynieść butelkę piwa… piwa… wilanowskiego…
– Niema wilanowskiego.
– No, to Haberbusza.
– Niema Haberbusza.
Zniecierpliwiło to gościa. Ręką niespokojnie wąsy musnął.
– Proszę dać, jakie jest…. Służący już ku drzwom pomknął.
– Przepraszam, jeszcze nie wszystko… Gdyby kto o mnie pytał, proszę powiedzieć, że tu czekam…. Panowie przyjdą pewnie na salę, tam, gdzie zwykle jadam… – proszę ich tu skierować.
– Dobrze.
Gość ów niespokojny nazywał się Kędzierski; nikt go wszakże z nazwiska nie nazywał, ale z imienia, a imię miał Grzegorz. Dość było powiedzieć – pan Grzegorz, ażeby każdy domyślił się o kim mowa, jak gdyby w całej Warszawie jeden tylko był Grzegorz. Należał on do najpopularniejszych osób wśród młodzieży. Dobry, uczynny, prawy, miał jednak w sobie dużo śmieszności – i to go narażało na ustawiczne żarty i przycinki ze strony kolegów i znajomych. Obok niezaprzeczonej prawości i charakteru był ambitnym i próżnym, lubił mówić dużo w tem przekonaniu, że mówi pięknie, a mówił bardzo źle, jąkając się, przerywając zdania, rozpoczynając coraz inne, nowe – wskutek czego powstawała dziwna, a niekiedy śmieszna mięszanina myśli.
Nalał do szklanki piwa, po pokoju chodził, nosem czmychał, jakby coś wietrzył i chodząc piwo popijał, ile razy do stolika się zbliżył. Po każdym hauście na zegarek patrzył, wyjmując go i chowając tym samym niespokojnym i nerwowym ruchem, jaki już spostrzegliśmy na ulicy.
Wreszcie dało się słyszeć pukanie do drzwi.
– Proszę.
Drzwi się odchyliły i w szparze ukazała się twarz o czerwonych, wydętych policzkach, małych, schowanych głęboko oczkach, wąskiem czole i szerokich ustach. Na tej twarzy, nadającej się pod ołówek humorysty, widać było czarną, małą, nierówną i kłaczysto zarośniętą bródkę, która jak u kozy sterczała i wąskie pasy takichże nieregularnych wąsów. Z oczów przebijało się coś złośliwego i sprytnego – mięszanina kociej układności i lisiej chytrości. Dodać jeszcze trzeba, że na całej tej nieproporcjonalnej, szerokiej, pyzatej twarzy, siedział ciągle stereotypowy uśmiech, który w sposób dziwnie niesympatyczny jeszcze bardziej ją wykrzywiał i karykaturował.
Spostrzegłszy Grzegorza uśmiechnął się jeszcze szerzej i wszedł.
– Jakże się pan Grzegorz dobrodziej miewa? – zaczął tonem żartobliwym, witając się z nim.
– A, Ludwiczek kochany – kędyżeś bywał? Ja tu czekam, czekam – dodał poważniej – i doczekać się nie mogę.
– Mieliśmy się przecież zejść o dziesiątej.
– Dziesiąta blisko.
– Ciekawy też jestem, gdzie oni się włóczą? – rzekł Ludwiczek. – Wyszli przedemną z ogrodu botanicznego.
– No, no, no, uspokój się – zwrócił się do Ludwiczka Grzegorz, po ramieniu go klepiąc, – oni sobie znaleźli pewnie zajęcie po drodze.
– Jakie?
– Liczą ładne buziaki w alejach.
– O, o, o… panie Grzegorzu, zaczynacie udawać przyjemnego…
– Tylko wy nie udawajcie poważnego… bo to do waszych wąsów nie pasuje.
– Et, co tam wąsy – fraszka… jak tam łysinka, panie Grzegorzu – odrasta, co?
Widocznie łysinka była słabą stroną Grzegorza, bo się uśmiechnął dobrotliwie, a jednocześnie prawą ręką po łysiejącym szczycie głowy musnął parę razy.
– Odrasta, odrasta, kochany Ludwiczku – a wasze pysia – jak tam? Widzę, że kasza i barszcz w trzecim pawilonie na dobre wam wyszły. Wy powinniście sobie zamówić tam przez Konczakowskiego stałą stancję i wikt.
Powiedziawszy to do uśmiechniętego Ludwiczka, w pół go objął.
– O, widzicie… i w pasie was przybyło trochę.
Do Ludwiczka można było śmiało przystosować przysłowie nomen omen, bo nazywał się Tłusty.
– Przybyło, przybyło… – bronił się Ludwiczek.–Regularne pożywienie wiele znaczy…
– O wiele… tylko nie dla wszystkich… Jedni tam chudną, a drudzy tłuścieją…
Wśród tej zaperzonej trochę i złośliwej rozmowy, znowu stukanie dało się słyszeć – i nowa twarz się ukazała we drzwiach.
– Prosimy, prosimy… – dogadywał Grzegorz – pana Filipa dobrodzieja… ale nie z tych nieśmiertelnych Filipów.
– Nie, nie, nie, nie z tych.… – bronił się przybyły, witając się kolejką, – przecież wiecie Grzegorzu, że z wami nie jestem w żadnem pokrewieństwie…
Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, barczysty, nieco szorstki w ruchach, z gęstą, okładzistą brodą, prawie aż do pasa, rudawą, która przy ustach łączyła się w jeden zarost z wąsami, dużymi, gęstymi, grubymi takiejże barwy jak i broda. Siwe, ciekawe oczy wyglądały z pod brwi krzaczystych. W całej postawie tego człowieka było coś prostakowatego, ale dobrego.
Nazywał się Bajbuza.
Za wejściem jego rozpoczął się ruch większy śród gromadki zebranej w tym odosobnionym pokoju restauracyjnym.
– No, siadajcie, siadajcie obywatelu – odezwał się Grzegorz – trzeba coś przetrącić…
– Uważacie panowie – szeplenił Ludwiczek – Grzegorz występuje w roli uprzejmego gospodarza.
– Widzicie… a wam się to nie uda – co?
Ludwiczek uśmiechał się, rozszerzając jeszcze więcej swoją pyzatą twarz, jakby powleczoną sokiem burakowym i namyślając się nad tem, jakiby nowy dowcip powiedzieć.
– Wiecie panowie, jaka nowina? – zapytał z akcentem złośliwym.
– Jakaż? Go się stało?
– Nie spostrzegacie panowie?
Koledzy spojrzeli po sobie.
– Grzegorzowi łysina odrosła…
Dowcip ten nie wywołał wrażenia. Grzegorz poklepał go po ramieniu.
– Odgrzewany dowcip Ludwiczku… odgrzewany…
W tej chwili wszedł służący do pokoju.
– Go panowie rozkażą?
Panowie jeden po drugim zajmowali miejsca przy stole i do spisu potraw zaglądać poczęli.
Kelner stał spokojnie i tylko badawczem spojrzeniem wodził po zebraniu i twarzach przybyłych, jak gdyby pragnął zajrzeć do kieszeni każdego i pieniądze policzyć.
Goście pogrążeni w milczeniu siedzieli.
Kelner spokojnym głosem wyliczać począł:
– Befsztyk, polędwica, zrazy nelsońskie na maderowym sosie z grzybkami, fasolka szparagowa, kalafiory tylko co nadeszłe… z… Wenecji…
Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem, poczem powstała znowu cisza, śród której słychać było każdy szelest skrzydeł muchy.
– A nie macie wy czasem pierogów z wiszniami… z Londynu? – zapytał z udaną powagą Filip.
Wszyscy zaśmieli się znowu, tylko kelner z flegmą idjoty odpowiedział:
– Wyszły już…
No, to daj mi pan… daj mi pan… – mówił Filip okiem wodząc po spisie potraw – kiełbasę z sosem…
– Tak, to lubię – odezwały się głosy.
– Za dwadzieścia czy za piętnaście groszy?
– Cóż znowu! Za całych dwadzieścia… Gzy nie myślisz pan, że ja jestem panna na wydaniu, której dobry ton nie pozwala zjeść dużego kawałka kiełbasy? Za całych dwadzieścia… a sosu i kartofli dużo… rozumie pan?
Kelner, złośliwie uśmiechnięty, odrzekł:
– Dobrze… rozumiem…
– A mnie – odezwał się Ludwiczek – wątróbkę dynstowaną.
Kelner skrzywił się i lekceważące spojrzenie rzucił na całe towarzystwo, jakgdyby chciał powiedzieć: gołysze! pod Zieloną Papugę na Świętojańską ulicę wam chodzić na kolację, a nie do Czerskiego.
– A mnie jaja na miękko…
Taką skromną potrawę zadysponował sobie Grzegorz.
– Fe, panie Grzegorzu – zaprotestował Ludwiczek – to stanowczo powstrzyma porost włosów na łysinie…
– No, dość konceptów – urwał Grzegorz z akcentem niezadowolenia.
Kelner nie pomylił się co do bardzo chudej kabzy gości. Widocznie jednak wesołość młodych ludzi zrobiła na nim dobre wrażenie.
Ten i ów robił rozmaite dodatki do żądanych potraw; jeden prosił o musztardę – ale dużo – dużo, drugi o ogórek, byle jakiś ludzki, nie jak marchewka zestrugana jak dla rekonwalescenta, inny o sałatę, – kelner wysłuchał w skupieniu.
– Zatem – rzekł – kiełbasa za dwadzieścia, wątróbka dynstowana, jaja na miękko, dużo musztardy, duży ogórek, dużo sałaty…
Akcent ironji zniecierpliwił trochę Grzegorza.
– Już więcej nic nie będzie… jazda – a prędko!
– A możeby pan dobrodziej zamiast jajek także kiełbasę pozwolił – dużą… doskonała jest…
– No, jazda! – zadysponował Grzegorz, – a proszę przynieść sześć butelek piwa… trzy czarnego… i wódeczki…
Gdy kelner drzwi już zamykał, Grzegorz rzucił jeszcze za nim: – Śledzika prosimy także…
Gromadka kolegów była bardzo wesoło usposobioną, – chociaż Bogiem a prawdą nie było racji do wesołości.
Wszyscy trzej w rozmaitych częściach Polski kończyli szkoły średnie. Filip w Suwałkach Grzegorz w Kijowie, a Ludwiczek w Płocku; po-Kaźmierzowskie mury uniwersytetu warszawskiego sprowadziły ich razem – nie na długo wszakże. Jedna z częstych awantur z władzą wyrzuciła ich z uniwersytetu do cytadeli warszawskiej, a potem – na bruk z tem, że do uniwersytetów w carstwie rosyjskiem wstąpić im nie wolno.
Po pewnym czasie wypuszczono ich z więzienia – i zamknięto drogę do życia.
Młodzież decyduje się prędko. Ludwiczek, tego samego dnia, kiedy X. pawilon opuścił, powiedział sobie: pojadę do Paryża i rzucił się pomiędzy krewnych i rodzinę, ażeby trochę grosza uzbierać – i uzbierał. Wrócił do Warszawy, stąd za parę dni mógł ulubioną myśl urzeczywistnić. Na pół roku miał pieniądze – a co dalej będzie – nie wiedział i nie myślał o tem.
Filip, mający pociąg do życia wiejskiego i do ludu zbliżony usposobieniem i temperamentem, zdał egzamin na nauczyciela wiejskiego. Wiodły go na tę ścieżkę zasady, przekonania i wiara, że odrodzenie nasze w sile i odporności ludu wiejskiego spoczywa. Przez lud prowadzi brama z niewoli. Nie materjalne nadzieje – lecz idea wiodła go w te progi chłopskie, przez które rzadko przestępowała noga szlachecka, a tembardziej ze światłem w ręku.
Grzegorz wybrał Warszawę.
– Będę tu siedział… – rzekł z uporem maniaka… i został, nie mając przed sobą ani jutra, ani przyszłości pewnej i jasnej.
Taka to właśnie gromadka rozbitków skupiła się na wieczerzę i pogadankę pożegnalną.
Na stole zjawiły się po kolei – wódeczka, śledzik z cebulką, chleb, bułki, piwo – wreszcie kiełbasa, wątróbka, jaja.
Wszyscy jedli i pili z apetytem.
– Od czasu, jak wyszedłem z więzienia, z ogromnym apetytem jadam kiełbasę… – odezwał się Filip.
A jakby na potwierdzenie tych słów włożył do ust z rubasznem zacięciem spory kawałek i pociągnął go wraz z sosem tak zamaszyście, że świst przeciągły rozległ się w pokoju.
– Wcale dobra kiełbasa – zauważył.
– Broda… broda… profesorze – odezwał się Ludwiczek, podnosząc głowę od kopiastego talerza z wątróbką.
Na brodzie Filipa wiły się smugi szarego sosu.
Kolega domyślił się o co chodzi, lecz zamiast serwetą sos obetrzeć, pociągnął ręką po brodzie i sos rozmazał.
– No, patrzcie – rzekł Grzegorz – czyż on nie stworzony na pantofla dla przyszłej żony?
Filip zajadał kiełbasę i, nie podnosząc głowy od talerza, rzucił od niechcenia:
– Nie wysilajcie się na dowcip, Grzegorzu, bo to wam szkodzi.
Grzegorz nie dał się także zbić z tropu. – No, nie gniewajcie się… popłóczcie sobie brodę piwem, to wam dobrze zrobi.
Mówiąc to, nalał szklankę piwa Filipowi.
– Domyślny człowiek… to lubię… Ręczę wam, że Grzegorz wyjdzie kiedyś na porządnego człowieka…
– Bodaj tak… – odezwał się Ludwiczek.
– No, no Ludwiczku, jedzcie no wątróbkę… to się wam przyda, od tego rozum… przybywa.
Filip wychylił szklankę piwa, zjadł resztę kiełbasy, sos chlebem wysmarował, brodę i usta otarł, odsapnął szeroko, a potem zwracając się do całego towarzystwa, zauważył spokojnie:
– Ale czy uważaliście, że teraz za dwadzieścia groszy mniej kiełbasy dają u Czerskiego niż dawniej.
Ton i spokój, z jakim to było powiedziane, rozśmieszył wszystkich.
– Raz przecie mądre słowo powiedział! – in gratiam tego funduję trzy butelki piwa – odezwał się Ludwiczek.
– Stała nam się nowina – zaintonował Grzegorz.
Pytające spojrzenia zwróciły się ku niemu.
– Radzę wam spojrzeć, czy u Ludwiczka włosy na dłoni nie wyrosły.
Dowcip przeszedł bez wrażenia; fakt zwyciężył.
Kelner wniósł nowe butelki piwa, odkorkował i postawił. W tej chwili dało się słyszeć pukanie do drzwi. Koledzy nieme spojrzenia rzucili na siebie i nie rzekli ani słówka. Drzwi
Odchyliły się i w odchyleniu ukazała się przymusowo uśmiechnięta jakaś twarz. Nie robiła ona sympatycznego wrażenia. Okrągła, czerwona, mała, za całą ozdobę miała czerwony, kartoflowy nosek. Czoło wąskie, małe zarośnięte, a nad niem czarne zwieszone kudły, nadawały tej twarzy wyraz niesłowianski.
Pierwszy dostrzegł go Ludwiczek.
– Bunda! Bunda! Vivat! – zawołał – rozszerzając czerwone policzki i usta do uśmiechu.
Pojawienie się nowego gościa przyjęte było chłodno, a nawet z pewnym utajonym niesmakiem. Tylko Ludwiczek porwał się z miejsca na powitanie owego Bundy.
Był on przyjacielem Ludwiczka. Zawsze i wszędzie razem. Stąd też nadano im tytuł – ''bracia marmurki", chociaż obydwa byli podobniejsi do czerwonej, miesięcznej rzodkiewki, niż do marmurków. Była to postać dość zagadkowa i niepewna. Z religji – Moskal, bo należał do „prawosławnych”, z narodowości pół Rusina, a pół Wołocha, a z matki niby Polak. Mówił przynajmniej o tem, że miał matkę Polkę, która wszakże umarła wcześnie i tem tłumaczył, dlaczego po polsku źle mówi. Skąd się on wziął – nikt nie wiedział, dość że się znalazł w uniwersytecie warszawskim jako słuchacz medycyny, zaprzyjaźnił się z Ludwiczkiem, pod jego protektoratem dostał patent na Polaka, do polskich kółek młodzieży wprowadzony zosta! i wplątany do wszystkich procesów akademickich, zapoznał się z żandarmami i cytadelą, warszawską. I za ostatnią awanturę siedział także – tylko się wywinął szczęśliwiej od innych, bo przed nim wrót uniwersyteckich nie zamknięto.
Wszedł uśmiechnięty, przywitał się z udaną serdecznością ze wszystkimi i nieproszony przy Ludwiczku usiadł.
– Cóż to – odezwał się z akcentem rosyjskim – sprawiacie sobie ucztę Lukullusową widzę…
– A wy, mołodoj czeławiek nie macie za co? – przeciął Grzegorz.
– Wy zawsze musicie mnie ukąsić!… Grzegorz skrzywił usta.
– Fe!
Bunda udał, że nie słyszy tego wykrzynika.
– Otóż mylisz się – odpowiedział, – bo dziś mam więcej niż zwykle.
Na dowód uderzył ręką po kieszeni.
– Kiedy tak – zawołał Ludwiczek – to niech funduje.
– Tak cóż… jak funda, to funda… ja się nie odkazuję…
– Bardzo to pięknie, że się nie odkazujecie – odezwał się spokojnie Grzegorz, – ale źle, żeście się dotychczas po polsku nie nauczyli.
– Nauczymy się, panie Grzegorzu, nauczymy się…
Ludwiczek znowu głos zabrał.
– Nie strzępić języków bez potrzeby, nie strzępić! Go tu długo gadać… Bunda! Weź kartę i wybierz coś takiego, ażeby się wszystkim podobało.
– Rzecz niezwykła, Ludwiczek zdobył się znowu na rozumne słowo – wtrącił się do rozmowy Filip. –No, Bunda! Jak masz co fundować, to funduj, wiesz przecie, że z tobą można tylko jeść i pić.
Bunda nabierał śmiałości i pewności siebie.
– Temu nauka w las nie poszła… Bez razglagolstwowanij…– rzekł.– Pa prikazu: raz,
twa…
Po tych słowach podsunął kartę Filipkowi.
– Kiedy tak mądrze gadacie, wybierajcie sami…
– No, no, Bunda, nie udawajcie skromnego… to cnota pożądana dla szwaczek i pokojówek.
– To mu kiełbasa tak zaostrzyła dowcip – wtrącił Ludwiczek.
– Milczcie! – zawołał Grzegorz. – Jak zaczniecie dowcipkować, to miód ucieknie.
– O, miód! Dobre słowo! – krzyknął. – Niech będzie miód – to polski trunek.
– No, dobrze – cedził przez zęby Grzegorz – dla nas miód… a… – Nie dokończył.
– Wiem, wiem – odezwał się Filip, – jemu jeszcze kwasu zachciewa się… o, to szelma! Bunda udał, że nie słyszy docinku.
– Niech będzie miód… – mówił, naciskając dzwonek.
Wszedł kelner.
– A ile butelek? – zapytał Bunda.
– Oho! To de grubis! – odezwały się głosy.
– Trzy? – podpowiedział kelner. Bunda już kiwnął głową na znak zgody.
Ale Grzegorz wpadł w mowę.
– Słuchajcie Bunda, jak macie co robić, to róbcie zawsze coś mądrego.. Macie pieniądze? – spytał, nachyliwszy się ku niemu.
– Mam.
– To bardzo pięknie z waszej strony. Każcie więc dać jedną butelkę miodu, a trzy węgrzyna, takiego, co to Hungariae natus, Poloniae educatus. Rozumiecie trochę po łacinie?
– Coś nie coś…
– Ale macie pieniądze, to bez łaciny można się obejść…
– Pewnie… – wtrącił Filip.–U nas pięć miljonów łudzi do kiełbasy wzdycha, a nie do łaciny.
– Dla niego kiełbasa jest ideałem! – przyciął Ludwiczek.
– Byle dużo – dodał Filip.
– Cicho! Do kroćset bomb i kartaczy! – wrzasnął Grzegorz, – z tymi kiełbikami dogadać się nie można! Czegoż chcecie? Miodu, czy węgrzyna?
– I miodu i węgrzyna!
– O, psia kość! Pokazuje się, że i szlachcice mają chłopski rozum: aby więcej.
Potem Grzegorz zwrócił się do kelnera i zadysponował miód i węgrzyna.
A nie zapomnij pan Emmenthalera przynieść – krzyknął za odchodzącym kelnerem, – tylko prawdziwego.
Za chwilę wszystko znalazło się na stole.
Wesołość i ożywienie panowały coraz większe. Nie trunek ich rozweselał – młodość. Miód, wychowany w żydowskiej piwnicy w Kaźmierzu nad Wisłą, był mieszaniną, w której przeważała słodycz. Niekiedy czuć było posmak gwoździków, cynamonu, niekiedy zapach miodu przynosił jakieś złudzenia. Węgrzyn był nie lepszy. Zbliżał się pokrewieństwem swojem do win z naturalnych winogron, wytłaczanych przez Morozowicza niż do Szamorodnera. Fantazja młodzieńcza złociła wszakże ów trunek warszawskiej roboty własnemi myślami.
Miód, hojnie spirytusem podlany, podochocił wszystkich. Gdy kolej przyszła na węgrzyna, Grzegorz, jako najstarszy wiekiem, a najskorszy do mówek, stuknął o kieliszek na znak, że mówić pragnie i powstał.
Starał się nadać sobie poważną minę – brwi zmarszczył, wargi wydął nieco.
– Panowie! – zaczął – rozjeżdżamy się w różne strony, iż tak rzekę…
– Tak, rozjeżdżamy się – wtrącił Ludwiczek, który ciągle wysilał się na dowcip.
– Tych, którzy są błaznami niech w tak ważnej chwili opuści chęć błaznowania…
Ludwiczek wyrwał się z wykrzyknikiem.
– Oho! Z górnego tonu zaczynacie! Filip pogładził swoją długą brodę i rzekł poważnie.
– Ludwiczku! Dajcież raz pokój z tymi żakowskimi żartami.
Grzegorz mówił dalej:
– Bądź co bądź nie da się zaprzeczyć, że chwila ta nasuwa dużo i nie zawsze wesołych myśli… Wiemy, jakimi jesteśmy, nie wie – my, jakimi życie nas zrobi… Obyśmy się mogli po wielu latach znowu zejść takimi, jakimi rozstajemy się. Piję za wspólną naszą pomyślność i wytrwałość… w pracy… w ręce wasze, Ludwiczku.
Ten toast w ręce Ludwiczka był nie bez kozery. Znaczenia jego domyślili się wszyscy, a Ludwiczek uczuł niemiłe dotknięcie, spojrzał mimowolnie na Bundę, który siedział, spuściwszy głowę na stół i uśmiechał się. Pomimo, że przemówienie kolegi ubodło Ludwiczka, przybrał wesołą minę i starał się wszystko w żart obrócić.
– W imieniu własnem i kolegów – rzekł – dziękuję wam, panie Grzegorzu, za zachętę do wytrwałości i wzajemnie życzę, ażebyśmy po powrocie zastali was otoczonego licznem i pięknem potomstwem, drzemiącego spokojnie w objęciach pantofla…
Bajbuza z pochyloną głową, w kielich zapatrzony, milczał.
Dobra twarz Grzegorza rozweseliła się od wina. Utkwił spokojne, złośliwe nieco spojrzenie w Ludwiczku i słuchał.
– Nie blagujcie… nie blagujcie… – mówił, kiwając lekko głową i nie spuszczając z niego oczu – nie wszystko się da pokryć blagowaniem…
Wino dodawało mu otwartości i odwagi, ale i na wszystkich także ślady wpływu swego zostawiło. Ludwiczek był podobny do świegotliwej sroki, przelatującej bez ustanku z płota na płot, a nie mogąc nigdzie miejsca dla siebie znaleźć; Bunda przyczajony jak kot, polujący na wróble, siedział z przymrużonemi oczyma, – uśmiechnięty – a zamiast pazurów, poruszały mu się tylko nerwowo usta, jakby pragnęły zatrzymać wymykające się wyrazy. Najpoważniejszym był Bajbuza. Rękę złożywszy w kułak, położył go na stole i brodę na nim oparłszy, ledwie nosem kielicha nie dotykał; miał minę rozdrażnionego niedźwiedzia, który niewiadomo w jaką stronę rzuci się.
– Popsuliście nam humor Grzegorzu – odezwał się Bajbuza.
Miał rację, istotnie. Zamiast dawnego tonu wesołości, zapanowała jakaś posępność.
– A to dlaczego?
– Oderwaliście nas od dziś.
– Tak, tak – wtrącił Bunda.
– Nawet kolega Grzegorz zamilkł – odezwał się Ludwiczek.