Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z drugiej strony szkła. Autoportret fotoreporterki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
63,75

Z drugiej strony szkła. Autoportret fotoreporterki - ebook

Anna Musiałówna – fotoreporterka prasowa i socjologiczna, autorka reportaży,  kuratorka wystaw fotograficznych, publikowała m.in. w „itd”, „Przyjaciółce”, „Odrze”, „Życiu” „Polityce”. W książce Z drugiej strony szkła. Autoportret fotoreporterki opowiada o własnym życiu poprzez wspomnienia i relacje ze spotkań z bohaterami swoich fotoreportaży. Osoby te, mieszkające często na odległej prowincji, odnajdywała i docierała do nich w zaskakujący niekiedy sposób. Posługując się równie biegle fotografią, jak i słowem pisanym, wyczulona na losy i niedole drugiego człowieka, autorka potrafi z dużą precyzją ukazać obraz życia społecznego w epoce PRL-u i po przełomie 1989 roku, a przy tym ujawnić przed czytelnikami własny punkt widzenia na minione i obecne czasy oraz swoją hierarchię wartości. Zwraca też szczególną uwagę na zmiany oczekiwań, jakie w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat zaszły wobec reportażu prasowego.

Ta książka – reportaż o własnym życiu – jest niezwykła. Od opisu dzieciństwa w rodzinnym domu w Suchedniowie, pobytu w szkole baletowej i lat spędzonych w powojennej Warszawie, początków kariery tancerki (nagle przerwanej) – po lata pracy fotoreporterki w pismach warszawskich.

Z empatią opisane relacje z najbliższymi – z ojcem i matką, z rodzeństwem, z synem. Niezliczone spotkania z ludźmi w podróżach reporterskich. Kontakt i przyjaźń z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, także – przed wojną – mieszkańcem Suchedniowa. Maria Dąbrowska – inna niż w oficjalnych zapisach, bo we wspomnieniach gosposi Melanii.

Wzruszająca, pełna emocji, napisana z wielkim talentem opowieść!

Kazimierz Orłoś

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-07-03560-4
Rozmiar pliku: 6,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Anna Musiałówna

Fotoreporterka, tancerka, artystka baletu. Urodziła się 6 lutego 1948 r. w Suchedniowie, mieszka w Warszawie. Zajmuje się fotografią reporterską, obrazującą problemy życia społecznego. Jest zainteresowana przede wszystkim życiem przeciętnego, niezauważalnego w tłumie człowieka, którego los staje się metaforą społeczeństwa. Córka fotografa Mariana Musiała, który przez ponad 50 lat prowadził w Suchedniowie zakład fotograficzny. W wieku 11 lat Musiałówna wyjechała do Warszawy uczyć się w szkole baletowej. W 1967 r. ukończyła Państwową Średnią Szkołę Baletową i otrzymała dyplom zawodowego tancerza i tytuł Artysty Baletu. Została tancerką Teatru Wielkiego Opery i Baletu w Warszawie, tańczyła odpowiedzialne role Mirty w _Giselle_ i Frygii w _Spartakusie_. W 1971 r. podczas próby uległa wypadkowi, który przekreślił możliwości kontynuowania kariery w tym zawodzie. Po wyjściu ze szpitala zamieszkała w pracowni starszego brata Macieja, wówczas młodego fotoreportera. Brat na pocieszenie dał jej aparat, radząc, by poszła między ludzi i popatrzyła na świat przez obiektyw. Już po pierwszej serii zdjęć fotografia wciągnęła ją bez reszty. W 1972 r. w tygodniku „itd” został opublikowany jej pierwszy materiał – „Pan doktor wizytuje” o wiejskim lekarzu z Mąchocic. Od tego czasu (do 1979 r.) pracowała w „itd” na stanowisku starszego fotoreportera, później w „Przyjaciółce”. W 1983 r. zrezygnowała z pracy etatowej, współpracowała z londyńskim „Pulsem”. Od 1996 r. stale współpracuje z tygodnikiem „Polityka”, gdzie zamieszcza fotoreportaże w rubryce „na własne oczy”. Od początku jej zdjęcia dotykały problemów społecznych i stanowiły obserwacje życia osobistego ludzi, którzy znaleźli się na marginesie. Ukazywały opuszczone dzieci, ubogich, pokrzywdzonych, chorych, tworząc w ten sposób alternatywny obraz Polski, nieodpowiadający oficjalnemu wizerunkowi komunistycznego kraju. Jeden z najgłośniejszych reportaży dotyczył aborcji – „Najgorszy środek antykoncepcyjny” („itd” 1976 r.). Za trudny temat przedstawiony w niezwykle prosty i przejmujący sposób zarówno autorka, jak i redakcja zostały ukarane. Inne znane reportaże to „Osobowy 2 klasa”, „Psychiczni z Choroszczy”, „Poniżej średniej”, „Nasza jesień ‘81”. Oprócz fotografii publikowała teksty w dziale reportażu w „itd”, „Życiu”, „Odrze”, „Polityce”, „Biuletynie Fotograficznym Świat Obrazu”. Udział w wystawach: „Dokument czasu – Fotografia Socjologiczna”, „Gdzie jesteśmy”, „Epoka Gierka”, „Z kręgu itd”, „Dokumentalistki – polskie fotografki XX wieku”, „Bohaterowie moich oczu” (indywidualna), „Ostrzej widzieć”. Kurator wystaw: „Polska lat 70.”, „Polskie drogi”, „Droga przez Polskę”, „7 dni życia z pogranicza polsko-niemieckiego”, „Kraj na dorobku”. Współzałożycielka Stowarzyszenia Dokumentalistów „Droga”. Prace fotograficzne Anny Musiałówny znajdują się w zbiorach ZPAF oraz Muzeum Historii Fotografii w Krakowie. Członek ZPAF, SDP i ZAiKS.

Na czym polega działanie cienkich jak włos naczyń krwionośnych, splotów nerwowych i międzykomórkowych zależności w naszych mózgach, że jesteśmy tym, kim jesteśmy? Jaki mechanizm w sieci tajemniczych połączeń sprawia, że te miniaturowe neurony wybierają taką, a nie inną drogę i kształtują nasz los?…

Próbuję ogarnąć pamięcią ostatnie trzydzieści lat mojej bezetatowej egzystencji w kapitalistycznej Polsce. Zastanawiam się, czy cena, jaką zapłaciłam za swoją niezależność, warta była wysiłku, wyrzeczeń, niepewności.

Po dobrych dla fotoreportażu latach odeszłam z redakcji w stanie wojennym. Nigdy potem nie miałam stałej pracy. Gdy umierał socjalizm, urodziłam dziecko. Z dala od miasta uprawiałam grządki, sadziłam dalie. Przetrwałam na uboczu wydarzeń, tęskniąc za dotykiem rzeczywistości. Pewnego dnia gość, który odwiedził mnie w wiejskim domu, zostawił wymiętą gazetę. Zanim włożyłam ją do pieca na rozpałkę, otworzyłam akurat na stronie z dużym zdjęciem Margaret Bourke-White i artykułem o fotografujących kobietach. Serce mi załomotało; wśród znajomych fotoreporterek zobaczyłam swoje nazwisko. Autorka tekstu, wspominając mój słynny fotoreportaż z 1976 roku o aborcji, nazwała mnie szczęściarą mającą za sobą reportaż życia. Mój los zawodowy podsumowała informacją, że kilka lat temu wycofałam się z zawodu. Czytałam ten tekst ze łzami w oczach, jakbym między zdaniami odnalazła zapomnianą część siebie, od dawna milczące emocje.

Obierając w południe ziemniaki, usłyszałam z radia głos opowiadający historię domu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, pozostającego od wojny na emigracji. Zamarłam z wrażenia – miejscem, w którym pisarz spędził młodość, był mój rodzinny Suchedniów.

Te dwa przypadkowe zdarzenia zwróciły mi tożsamość.

Najpierw napisałam do Neapolu:

_Szanowny Panie,_

_urodziłam się w Suchedniowie po wojnie w dużym domu w pobliżu kościoła i poczty. Ojciec był fotografem. Większość czasu spędzał w ciemni, słuchając radia i marząc o dalekich podróżach. Dla mamy całym światem byliśmy my, dzieci. Nasz dom, otoczony od podwórka stuletnimi lipami, był otwarty z dwóch stron dla wszystkich, zawsze pełen ludzi i cudzych opowieści. Do nóg łasiły się przybłąkane psy i koty, nawet wróble przyfruwały do ręki._

_Dzieciństwo miałam krótkie, w jedenastym roku życia na prośbę nauczycielki rodzice wysłali mnie do szkoły baletowej w Warszawie. Przyjeżdżałam na święta i wakacje, ale już nigdy nie wróciłam do domu na stałe. Suchedniowski adres pozostał na zawsze jedynie w metryce urodzenia. Mimo to przez wszystkie lata, szczególnie w trudnych chwilach, moje myśli bezwiednie wracały do miejsca, w którym stawiałam pierwsze kroki, z którego tak wcześnie wyruszyłam w świat._

_Z Pana twórczością zetknęłam się w latach siedemdziesiątych dzięki „Kulturze” i wydawnictwom krążącym w drugim obiegu. Bogatym źródłem zakazanej literatury był aparat władzy. Czasem wydostawała się stamtąd jakaś cenna pozycja przekazywana później z rąk do rąk. Właśnie taką drogą przywędrował do mnie_ Inny świat_. Był to elegancki egzemplarz wydany przez Instytut Literacki – z podpisem „Zenon Kliszko”. Tę ważną książkę (z czasem własny egzemplarz, w innym wydaniu) zawsze miałam pod ręką._

_W 1981 roku po śmierci bliskiej mi osoby, w drodze na Spitsbergen lecąc nad Morzem Białym, widziałam srebrzący się w słońcu Archangielsk – gdzieś tam niedaleko leżało Jercewo. Z myślą o Panu – Autorze – patrzyłam z góry na ten opisany przez Pana bezmiar ziemi, a_ Inny świat_, jeszcze wówczas zakazany, leciał ze mną na północ ukryty głęboko w bagażu._

_Od tamtej pory uważnie śledziłam Pana słowa, aby nie przegapić czegoś ważnego. A jednak przegapiłam. Nie rozpoznałam ścieżki ze stacji do domu tak dokładnie odtworzonej w_ Innym świecie_. Nie znalazłam we fragmentach_ Dziennika pisanego nocą _akurat tych zapisków, które dotyczyły berezowskich stawów. Z nielegalnie drukowanych utworów i rozmów z Panem umknęły mi suchedniowskie wątki (dziwny zbieg okoliczności)._

_W roku 1984 lub 1985 moja wiedza o Panu poszerzyła się o magiczne słowo Suchedniów. Wkrótce osiadłam tam na dłużej z niemowlęciem ze względu na świeże powietrze. Całą jesień i połowę zimy spędziłam w nowym domu rodziców nad zalewem przy stacji. Z okien miałam widok na dolinę Kamionki i berezowski lasek ciemniejący na wprost za wodą. W najbliższym otoczeniu nie znalazłam osoby, która mogłaby wskazać miejsce związane z Panem. Spadł już pierwszy śnieg, a ja nadal pchałam wózek z dzieckiem przez las od stacji do młyna na Berezowie i szukałam drogi do Pana domu. Latem tego roku, będąc na Warmii, z dala od rodzinnych stron, usłyszałam z radia głos opowiadający historię Pana domu. Ścieżka była ta sama, rzeka ta sama i grobla, na którą trzydzieści pięć lat temu pierwszy raz prowadził mnie ojciec. W jednej chwili przebyte dotąd ścieżki, osobiste dramaty, najważniejsze miejsca i wątki splotły się w idealną całość, jakbym odnalazła własne miejsce na ziemi. W dużym stopniu zawdzięczam to Panu._

_Jak widać, warto było urodzić się kiedyś w domu fotografa w Suchedniowie, choćby dla tego jednego letniego dnia i takiego wzruszenia._

_Serdecznie Pana pozdrawiam i całuję._

Wkrótce się rozwiodłam.

Wróciłam do życia, między ludzi, nie mając pracy, pieniędzy, książek i podstawowych sprzętów. Ale miałam syna i puste mieszkanie kwaterunkowe. U siostry spotkałam wówczas obcą osobę, która w zaistniałej sytuacji poradziła mi otworzyć konto w banku. Wybuchłyśmy śmiechem.

Po powrocie do domu pożyczyłam sto złotych, poszłam do banku i otworzyłam konto. Później wzięłam prysznic, umalowałam oczy i po kilku latach bezczynności, poświęconych na odchowanie dziecka, udałam się w odwiedziny do znajomej redakcji. Dawni koledzy ucieszyli się, że wróciłam. Tak zaczęła się moja współpraca z tygodnikiem ilustrowanym „Polityka”, wówczas jednym z niewielu czasopism, w których znalazło się miejsce dla fotoreportażu. W prasie tematy społeczne były już wypierane przez kolorowe obrazki celebrytów o twarzach bez zmarszczek.

Gdy otwierałam kopertę ze stemplem Neapolu, z wrażenia ręce mi drżały:

_Kochana Pani Hanno,_

_z całego (chorego) serca dziękuję za śliczny list. Był dla mnie powiewem suchedniowskiego powietrza i suchedniowskiego wiatru. Czy pamięta Pani z dziennika Gombrowicza opis sandomierskich powiewów i zapachów podczas jego spaceru w berlińskim ogrodzie? Pani list był czymś podobnym. Byłem w maju w Suchedniowie, ale tylko na Sokolicy, nie miałem odwagi posunąć się dalej (do Berezowa) z moim sercem. A teraz Pani rekompensuje mi tę nie-wizytę w rodzinnym miejscu._

_Jestem wzruszony i wdzięczny._

Brak stałych dochodów, odpowiedzialność za kilkuletnie dziecko i comiesięczny czynsz mobilizowały mnie do działania. Gdy Jaś był w szkole, biegałam na zdjęcia i tak organizowałam reporterskie wyprawy, by zrobić, co trzeba, wszędzie zdążyć i pójść z synem na spacer. Jeśli trafiałam na coś wyjątkowego, czego nie dało się opowiedzieć obrazem, pisałam tekst i niosłam tam, gdzie chcieli drukować.

Spędzając wakacje w Suchedniowie, pewnego dnia wybraliśmy się z synem do Jędrzejowa do muzeum zegarów. Chciałam przy okazji sprawdzić, czy da się zrobić reportaż o rodzinie Przypkowskich. Niespodziewanie zastałam tam Zofię Hassę z Przypkowskich Makomaską, osiemdziesięcioośmioletnią ciotkę obecnego dyrektora. Raz w roku przyjeżdżała do ukochanego bratanka Piotra Macieja. Przechadzała się wtedy po rodzinnym domu – muzeum.

Z dziennikarzami nie chciała rozmawiać. A jednak mnie się udało dzięki artystycznej przeszłości: wystarczyło kilka zdań, by zbliżyły nas teatr i muzyka. Pani Zofia, była pianistka po wiedeńskiej akademii, znała śpiewaków operowych, których ja poznałam na scenie Teatru Wielkiego, często występowaliśmy w tych samych spektaklach. Balet miał swój udział w _Strasznym dworze_, _Onieginie_, _Halce_, _Aidzie_, _Harnasiach_. Bernard Ładysz, Wiesław Ochman, Bożena Brun-Barańska czy Andrzej Hiolski, wspaniali artyści, podczas prób i spektakli odnosili się do nas z sympatią, jak do młodszych kolegów. Kibicowali nam za kulisami, trzymając kciuki za młodych debiutantów w spektaklach baletowych.

Ten szczęśliwy zbieg okoliczności otworzył mi drzwi do niezwykłego domu.

– W roku 1911, gdy umarł dziadek, miałam na sobie niebieską sukienkę – mówi pani Zofia, naoczny świadek jędrzejowskiej historii. Z tego wczesnego okresu zapamiętała jeszcze jeden obrazek… Prowadzi nas do okna, skąd widziała sotnie kozackie. Jeźdźcy pochyleni na koniach, z długimi pikami nadjeżdżali z prawej, od strony Kielc. Pędzili kłusem przez plac targowy, przecinając go po skosie w kierunku drogi na Kraków. Jeśli spojrzymy na dzisiejszy rynek, to Kozacy wpadali zza baru z zapiekankami i znikali gdzieś za tanią odzieżą zachodnią. Skąd mała dziewczynka wiedziała, że tymi pikami przebijają Żydów? Pani Zofia rozkłada ręce.

Jej ojciec Feliks Przypkowski, słynny jędrzejowski lekarz i astronom, wstawał wcześnie i szedł do swoich pacjentów. W wolnych chwilach przebywał wśród zegarów albo wspinał się po schodach do gwiazd. Wysoko, w prywatnym obserwatorium astronomicznym miał wspaniały, własnoręcznie złożony teleskop. Lubił się nim chwalić. Odwiedzali go naukowcy, pasjonaci astronomii, ciekawi nauki Żydzi. Zaglądali w niebo – a tam Wszechświat!

W sypialni rodziców pani Zofii nic się nie zmieniło. Dwa złączone łóżka, nad nimi krzyż. Pod łóżkiem nocnik i pantofle mamy, a w kąciku jej emaliowany bidet na żelaznych nóżkach. Pod lustrem na toaletce puste flakoniki i pudełka po kosmetykach, które mała Zosia lubiła przestawiać. W szafie leży czarny kapelusz ojca. Jest też laska z umieszczonym u nasady pojemnikiem na pomadę do wąsów.

Mama dbała w domu o wszystko: prowadziła księgi, zapisywała wydatki, kierowała służbą i wykształceniem dzieci. Nie życzyła sobie, by mówiły po rosyjsku. W domu opowiadano, że swój złoty dyplom carskiego gimnazjum podarła w 1900 roku na ulicy w Kielcach i wrzuciła po kawałku do przepływającej przez miasto Silnicy. Uczyła dzieci sama, jedynie do nauki języka obcego sprowadziła bonę z Wiednia. Nie bała się ani „Ruskich”, ani Niemców. Bez pamięci zakochana w mężu, pilnowała jego finansów. On sam nigdy nie wiedział, ile ma w kieszeni pieniędzy, nie zauważał, gdy je gubił.

Pani Zofia przechodzi z nami do jadalni. Zegar wiszący na ścianie między dwoma oknami, ślubny prezent rodziców, w niewiadomej chwili zatrzymał się o ósmej piętnaście. Kiedyś odmierzał dni, pory roku, lata. Zabrakło pana Daszyńskiego. Wielki miłośnik zegarów przychodził codziennie wieczorem i wszystkie nakręcał, dotykał ich, wsłuchiwał się w tykające serca. Nigdy żaden nie kulał.

– Trzeba wspiąć się na stołek – radzi pani Zofia – otworzyć przeszklone drzwiczki i pokręcić umieszczoną z boku korbką.

Udało się. Znów chodzi! Teraz dopiero słychać w domu ciszę.

Przy stole pusto. Pani Zofia zajmuje swoje dawne miejsce i pokazuje: tu siedział ojciec, tam mama, ona tutaj gdzie teraz. Naprzeciw niej starszy brat Tadeusz. Byli przy deserze, gdy do jadalni wszedł Józef Piłsudski. Wszystkie oczy wyrażały jedno: wszedł wielki człowiek. Mama podniosła się, by odstąpić mu swoje miejsce. Zosia miała wtedy sześć lat i przechodziła okres zasadniczej przemiany – nie chciała być dziewczynką. Obcięła włosy na krótko, założyła spodenki i była Zbyszkiem. Mama przedstawiła ją gościowi zgodnie z prawdą:

– To jest moja córka Zosia, która jest teraz Zbyszkiem. Chce zostać żołnierzem.

Piłsudski zmierzył ją wzrokiem i z powagą odrzekł:

– Cóż, Zbyszku, jesteś ładnym chłopcem, lecz zbyt małym, by walczyć. Ale kiedy podrośniesz, będziesz dobrym żołnierzem.

Następnego dnia z polecenia Komendanta ordynans wręczył jej małą szabelkę. Obiecała sobie, że zachowa ją na pamiątkę do końca życia… Nie dotrzymała obietnicy. Wyrosła z szabli. Cieszył się nią później chłopiec z sąsiedztwa.

Po legionach została w domu ułańska czapka podarowana mamie przez Władysława Belinę-Prażmowskiego, siedem zasuszonych bukiecików fiołków od oficerów z jego świty oraz listy z podziękowaniami za gościnę przysłane przez nich z frontu. Stąd, z salonu, widać za biblioteką fragment gabinetu z szafą, w której pozostał jeszcze jeden ślad: okrągły otwór w drzwiach po kuli wystrzelonej przypadkowo podczas czyszczenia pistoletu Wodza.

1. Sypialnia rodziców pani Zofii Przypkowskiej w Muzeum Zegarów w Jędrzejowie

W gabinecie ojca zegary wskazują godzinę dziesiątą czterdzieści, a kartka w kalendarzu datę 24 września 1951 roku. To mama, Zofia z Horstów Przypkowska, w dniu śmierci męża zatrzymała czas. Wszędzie znajome sprzęty, drobiazgi. Na biurku kałamarz i pióra, którymi ojciec wypisywał recepty. Siedząc przy biurku, miał wokół siebie to, co kochał najbardziej – twarze bliskich, pejzaże stron rodzinnych, zegary i książki. Pod szkło blatu wsunął wydrukowane na kartce zdanie: „W księgach widzisz umarłych – żywymi”. Obok widać małą, własnoręcznie zapisaną karteczkę: „Książka moim żywiołem, książka moją strawą. Mam ją w łóżku, pod łóżkiem, na stole, pod ławą”.

Właśnie w tym gabinecie ojciec przyjmował chorych. Przychodzili głównie polscy Żydzi, histerycznie reagujący na wszelkie dolegliwości. Bywało, że ten sam Moniek zgłaszał się do ojca trzy razy dziennie z pytaniami: a może takie lekarstwo, panie doktorze? może inne? a czy na pewno pomoże? Żydzi dbali o zdrowie. Kochali ojca za wiedzę, której sami nie mieli, a przede wszystkim za to, że biednych leczył za darmo. Toteż bogatsi Żydzi odnosili się do doktora z szacunkiem i hojnie go wynagradzali.

– Chrześcijanin, dopóki mógł oddychać, przystawiał pijawki i czekał na najgorsze – śmieje się pani Zofia.

Wspomina, jak kiedyś na miechowskiej drodze zdarzył się rodzicom nieszczęśliwy wypadek. W samochodzie urwała się kierownica – wylądowali w rowie na dachu i nie mogli się wydostać. Nadjechała chłopska furmanka – na wozie siedzieli chłop i trzy baby. Zatrzymali się, popatrzyli, popukali się w czoło.

– A kajśta oczy mieli? – krzyknęła baba, chłop podciął konia.

Po pewnym czasie nadjechał inny wóz, tym razem pełen Żydów:

– Aj-waj, panie doktor, co to za nieszczęście się stało, że wszystkie do góry nogami?

Pomogli.

W wysokiej oszklonej szafce ojciec trzymał najciekawsze okazy – minerały, preparaty w formalinie, wszelkie dziwy przyrody. Przez długi czas pierwsze miejsce zajmował wśród nich duży słój z przezroczystym płynem, w którym pływało dwugłowe niemowlę. Ojciec odbierał ten poród. Niełatwo było zdobyć zwłoki noworodka i zakonserwować dla nauki. Na wieść o przyjściu na świat dwugłowej istoty zbiegli się okoliczni wieśniacy.

– To kara boska, sprawa nieczysta – uznali.

Postanowili strzygę zniszczyć i zakopać. Ojciec po długich perswazjach i naleganiach wykupił ciało dziecka za pięć złotych rubli. Okaz stał na półce i wzbudzał powszechne zainteresowanie. Zdarzały się czasem cielęta z pięcioma nogami, ale o dwugłowym człowieku nikt nie słyszał.

Zofia o bystrym umyśle dziesięciolatki, widząc niesłabnące zainteresowanie publiczności, wpadła na pomysł, by pobierać od zwiedzających opłatę. Ojciec z uśmiechem wybił jej to z głowy. Okaz stał w słoiku tak długo, dopóki nie wydarzyła się rzecz przedziwna – różowe dotąd ciałko niemowlęcia zbrązowiało, skurczyło się, a płyn odparował.

– Rany boskie – przestraszył się ojciec – kto wypił spirytus?

– Kręcili się tu jacyś bolszewicy – bąknęła przerażona służąca.

Ojciec, bojąc się utraty cennego dla nauki stworzenia, zakonserwował je ponownie i przekazał specjalistom medycznym w Warszawie. Pozostał tylko zarodek wieloryba, ale w niczym nie dorównywał tamtemu okazowi.

Przeglądając pamiątki w szufladzie sekretarzyka, który kiedyś należał do dziadka, Piotra Andrzeja, pani Zofia znajduje swój list. „Nabyłam taką porysowaną blachę” – pisała do ojca z Wiednia w okresie studiów, przesyłając mu zegar słoneczny z XVI wieku. Okazał się wyjątkowo cennym nabytkiem. Natomiast ten o nietypowej konstrukcji (cały jest wahadłem), stojący na środkowej półce, ojciec dostał od carskiego gubernatora.

– Na ogół w naszym domu nie przyjmowało się niczego od zaborców i okupantów – wyjaśnia pani Zofia – ale gubernator przyniósł ojcu ten zegar z podziękowaniem za wyleczenie z ciężkiej choroby.

Ze wzruszeniem wspomina swój wiedeński okres. Zakupiła dla ojca wiele wspaniałych zegarów, książek i przyrządów astronomicznych. Nie tylko zdobyła dyplom _Meisterklasse_ słynnej akademii muzycznej, lecz także nawiązała w Wiedniu kontakty i przyjaźnie utrzymywane przez długie lata.

W 1937 roku wyjechała z rodziną do Paryża. Oglądając z bratem wystawę światową, zatrzymali się przed maleńkim pawilonem polskim. Był wciśnięty między dwa kolosy – pawilony Rosji Sowieckiej i Niemiec.

– O Boże – szepnęła do Tadeusza – gdzie my jesteśmy?

– W Paryżu – odpowiedział brat.

Już wtedy czuli, co się święci.

Wojna ich nie zaskoczyła. Najcenniejsze drobiazgi, pamiątkowe srebra i rodzinne skarby zakopali w polu. Pewnego dnia ojciec po wysłuchaniu radia poinformował rodzinę, że Niemcy będą tu we wtorek. Zofia z czteroletnią córeczką pojechała wówczas z wojskiem w kierunku Warszawy – musiała pilnować mieszkania przy ul. Widok i własnego dobytku. Najcenniejszym dla niej meblem był fortepian.

Jak na Niemców nieproszeni lokatorzy zachowali się uprzejmie. Zostawili jej do dyspozycji pokój z niezbędnym pianistce instrumentem. Prostych Niemców zdumiewała jej bogata niemczyzna, niekiedy nawet prosili o tłumaczenie trudniejszych słów. Szczęśliwym trafem dwóch z nich lubiło muzykę – jeden był niemieckim organistą, drugi Ślązakiem z Wałbrzycha. Błagali, żeby im coś zagrała, ale polska artystka nie dawała koncertów okupantom. Szanowali ją za odmowę i wyrażoną otwarcie niechęć.

– Co taki głupi Niemiec mógł mi zrobić? – mówi z uśmiechem pani Zofia. – Najwyżej mógł mnie zabić. A że mieli Bacha, Beethovena, Goethego? W gruncie rzeczy to zwyczajni bandyci, łatwo ich było wyprowadzić w pole.

Z Rosjanami już by taki numer nie przeszedł.

– Szkoda – dodaje pani Zofia w zamyśleniu. – Taki zdolny naród, taki piękny kraj. A jaki melodyjny język!

Nie posiedziała długo w Warszawie, wróciła do Jędrzejowa. Przyjechał z nią uciekinier z Pawiaka, znajomy kompozytor Roman P. Przedstawiali go w domu jako kuzyna. Mieszkał tutaj, pani Zofia wskazuje swój panieński pokoik z balkonem. Roman był skromnym, wystraszonym młodzieńcem. Niemcy dziwili się, że mało podobny do rodziny.

– Bywa i tak z bliźniakami, że brat niepodobny do brata – odpowiadali.

O tym, że utalentowany muzyk ma żydowskie pochodzenie i jest obrzezany, dowiedziała się przypadkiem. Dla bezpieczeństwa nie wtajemniczała bliskich. Roman P. przemieszkał u nich dwa lata okupacji.

W sąsiednim pokoju stoi piec, w którym mama nie pozwalała służbie palić. Był świetnym schowkiem. Żydzi znali uczciwość i odwagę Przypkowskich, dlatego zostawiali im na przechowanie kosztowności i pieniądze.

– Tutaj siedzieli żandarmi – pokazuje laską pani Zofia – a tam do drzwi pukała Dwojra po parę groszy ze swojej skarbonki. Brat podrabiał dokumenty, ojciec zanosił je do szpitala, pacjenci odbierali. Mama bezustannie organizowała pomoc dla ludzi w obozach, przygotowywała i przekazywała paczki. Ojciec przewodniczył kieleckim „Jędrusiom”. Ludzie byli mu oddani.

Zbliżał się koniec pewnej epoki. Nie mogli przewidzieć swojego losu znajomi z podwórka, mieszkańcy oficyny: rzezak, blacharz z żoną Ryfką i trojgiem dzieci, rabin z rodziną. Wśród ciżby przechadzała się jak zawsze jego najstarsza córka, piękna, ciemnowłosa Chaja. Przychodził do ojca znajomy aptekarz. Przychodził doktor Kwarta, mądry, wspaniały człowiek. On też nie wierzył w Treblinkę, w Oświęcim.

– Może to lepiej – mówił ojciec – lżej im będzie umierać.

W 1943 roku Jędrzejów opustoszał. Żydzi, którzy nie poszli do getta, siedzieli w piwnicach, w norach. Po sąsiedzku ukrywał się znajomy Śledzik. W drzwiach miał wycięte małe serduszko, przez które czasem patrzył na zewnątrz. Jakiś bandyta przestrzelił Śledzikowi szyję. Ojciec długo go leczył i uratował mu życie.

Z czasem na podwórku ziemia pokryła się trawą. Wyrosły drzewa.

Pani Zofia porównuje siebie na portrecie malowanym w 1945 roku przez Monikę Żeromską z odbiciem w lustrze.

– Trudno powiedzieć, czy się zmieniłam. Przecież to tylko czas – wyjaśnia.

Dobrze pamięta, jak razem z Moniką i jej matką witały w piwnicy tego domu Armię Radziecką. Była z nimi jamniczka Penny, suczka księżnej Aldony z Chłapowskich Radziwiłłowej. Peniusia drżała ze strachu, podobnie jak Monika – obie się bały, żeby im „Ruscy” nie zrobili krzywdy. Monika, jak zawsze od rana pięknie wystrojona i umalowana, przeżywała prawdziwą mękę.

– Mówiłam jej, żeby chociaż zmyła makijaż – wspomina pani Zofia.

Mama akurat gotowała bigos. Brat nie mógł usiedzieć w miejscu. Podobny z usposobienia do mamy, bezustannie czynny i ciekawy życia, pobiegł na drugie piętro, żeby zobaczyć z góry, co się dzieje. Po powrocie ze zwiadu donosił, że choć przez ich dom przechodziły różne nacje, czegoś podobnego dotąd nie widział. Zgraja brudnych, obszarpanych i podpitych kałmuków zaatakowała miasto.

– Była to niewyobrażalna dzicz, do tego zupełnie zdezorientowana w terenie – opowiada pani Zofia. – Pruli ogniem na wszystkie strony, podpalali budynki. Zanim pojęli, gdzie są, zniszczyli wszystko, czego Niemcom nie udało się zniszczyć. Myśleli, że są już w Niemczech! „Jak z nimi rozmawiać?” – spytała mama. „Daj im najpierw wódki” – doradził ojciec. Udało się znaleźć pół butelki. Zarośnięty Mongoł ze szmatami na nogach zamiast butów podejrzliwie zerknął na wódkę. Bał się trucizny, dlatego najpierw kazał spróbować mamie. Nie miała wyjścia. Jakoś się dogadali.

Przestała istnieć niepodległa Polska, złoty wiek się skończył. Zofia zdjęła kapelusz i więcej go nie założyła. Nie mogła przecież chodzić w kapeluszu w Polsce Ludowej, nie pasował do czasów. Proletariuszki owijały głowy chustkami.

Klasa robotnicza rozgrabiła jej warszawskie mieszkanie. Został tylko nieporęczny fortepian i jeden niezerwany żyrandol. Zabrała fortepian.

Pani Zofia czeka wsparta na lasce, aż wejdziemy do pokoju, w którym czterdzieści sześć lat temu umierał jej ojciec. Osłabiony wiekiem i chorobą odchodził z tego świata bez żalu.

– Nie płaczcie po mnie, szkoda łez, nie jestem już do niczego potrzebny – przypomniał najbliższym. – Na kości przodków, błagam, odłóżcie moją łyżkę.

Mama umyła srebrną łyżkę i odłożyła do szuflady w kredensie. Zofia, która trzymała ojca za rękę w momencie śmierci, nie uroniła ani jednej łzy. Mama wyszła do gabinetu i zatrzymała zegary.

Przeżył wojnę Niemiec ze Śląska. Przysłał im paczkę z kryształami. W krótkim liście donosił, że żona i córki mają szkorbut. „Chciałbym się zachowywać teraz tak, jak pani zachowała się podczas naszej okupacji” – pisał.

Uniknął gazu doktor Kwarta, wydostał się z Oświęcimia.

Uratował się Śledzik, były pacjent ojca z przestrzeloną szyją. W gorzkich czasach przysyłał z Jafy paczki ze słodkimi pomarańczami.

Udało się także córce rabina, pięknej Chai. Brat Zofii spotkał ją przypadkiem na ulicy w Paryżu.

Przypkowscy zostali w Jędrzejowie.

Zofia z trudem zdobyła dwupokojowe mieszkanie w robotniczej dzielnicy Warszawy. Zmieścił się fortepian, bez niego nie mogłaby żyć. Władza ludowa nie uznała jej dyplomu wiedeńskiej akademii. Przez ponad czterdzieści lat pracy w szkole muzycznej komuniści karali ją za studia zagraniczne, nie przyznając dodatku za wykształcenie.

– Ja oczywiście nie rozpaczam, mam na czym siedzieć – mówi pani Zofia, odpoczywająca w fotelu, którego używał Chopin podczas koncertów u Radziwiłła. – Ale czy można zbudować solidny dom bez fundamentów? To samo dzieje się z człowiekiem, z narodem. Historia udowodniła, że wrogiem narodu jest wróg jego kultury, tradycji, a nie ten, kto może nam strzelić w głowę.

Jaś był zachwycony spotkaniem. Podobały mu się barwne opowieści cioci, mógł dotykać przedmiotów z napisem „Nie dotykać”, wypróbował kanapę, na której sypiał marszałek Piłsudski, obejrzał dzbanek Lenina, przez chwilę też siedział w fotelu Chopina. Przy okazji mój syn poznawał historię, jakiej nie mógłby poznać na lekcjach w szkole.

Ja natomiast czułam się, jakbym tańczyła walca. Słuchałam w skupieniu, z radością, każde słowo notowałam w głowie, w ręce miałam aparat, w kieszeni zapasowe negatywy. Podzielność uwagi i koncentracja, wytrenowane za młodu w szkole baletowej, bardzo mi się w tej sytuacji przydały. Nic mi nie umknęło. Umówiłam się z panią Zofią, że ją odwiedzę w warszawskim mieszkaniu na Woli.

Napisałam tekst, który został z uznaniem przyjęty w redakcji. Proponowany przeze mnie tytuł _Kwestia czasu_ zmieniono na _Czas ucieka_.

– No cóż, jakie czasy, taki tytuł – skomentowała pani Zofia.

Zaprzyjaźniłyśmy się; odwiedzałam ją w ciasnym pokoju z fortepianem.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: