- W empik go
Z dziejów duszy - ebook
Z dziejów duszy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 308 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spółka Nakładowa "Książka", Kraków.
Składy Główne: Warszawa, G. Centnerszwer i Ska: Lwów, H. Altenberg; New-York, The Polish Book Importing Co… czcionkami Drukarni Ludowej w Krakowie, ul. Filipa l. 11.
Wszelkie przedruki wzbronione. Wszelkie prawa autorskie co do tłumaczeń i przeróbek zastrzeżone.
Marcelina Kulikowska od lat najwcześniejszych notowała myśli swe i wrażenia, spowiadała się z uczuć swoich, z dręczących bólów i wątpliwości. "Jestem dla siebie materjałem doświadczalnym, na którym odbywam studja – pisze ona – jeżeli często utrwalam na papierze myśli, które mi się przez głowę błyskawicznie przewijają, czynię to, iżby przyjrzeć się duszy własnej, zbadać siebie samą". W pozostałej po niej literackiej spuściźnie znaleziono kilkanaście zeszytów owych notatek, pisanych dorywczo, w różnych czasach i miejscach, w domu i w podróży, wśród zgiełku ludzi i w samotności długich, bezsennych nocy. Wybór ich, zawarty w książce niniejszej, obejmuje lat piętnaście, od 1895 r., od czasów studenckiego życia na uniwersytecie w Gienewie, aż do czerwca 1910 r. Ostatnie słowa skreślone były zaledwie na dni dziesięć przed tragiczną śmiercią autorki. Cała jej dusza, cała istota wypowiada się na kartach tej książki… Śledzić możemy najtajniejsze drgnienia serca, chwytać bieg myśli, dręczonej zwątpieniem, wątek snów i marzeń, których życie nigdy nie miało urzeczywistnić. Książka niniejsza pisana nie dla ludzi, lecz dla samej siebie, bez planu i ciągu, bez myśli, aby kiedykolwiek miała być wydaną, jest z tych właśnie względów nietylko cennym materjałem do poznania autorki, ale i przyczynkiem do psychologji współczesnego pokolenia.
Smutna to książka, stokroć smutniejsza od dzieł Schopenhauera i myśli Leopardiego; wypowiada się w niej dusza ludzka, cierpiąca beznadziejnie, wieje odeń tchnienie żrącej, niczym nieukojonej tęsknoty, gasząc wszelką radość życiową, ukazując marność ludzkich prac i zabiegów, nicość ludzkiej wiedzy wobec nierozwiązanej zagadki istnienia.
Helena Witkowska
23 stycznia 1895 r. ( Gienewa).
Popłynęło życie… nie pytam, gdzie ono niesie, co dać może, bo i pocóż? Nie zmienię biegu jego, ani postawię tamy na jego drodze, a tak, jak jest, będzie, bo być musi. A czemu być musi? Ot, skorupo nędzna, czaszko ludzka, zdaje ci się, że dźwigasz w swym wnętrzu mózg, który na wszelkie pytania odpowiedzieć ci może… a tymczasem żyjesz własną swoją głupotą, umrzesz swą własną nicością, boś nicość jest, nicość bez końca…
1 kwietnia 1895 r. ( Vevey *).
Cmentarz… cisza, wiosna, ogrodnik groby oczyszcza, nowe kwiaty sadzi. A grobów wiele, przy ziemi się bielą kamienie, balustrady, marmury… Leżą obok siebie maluczcy i sławni, ubodzy i bogaci, ci, których węzły przyjaźni lub nienawiści łączyły. Wyrównała ich, zbratała ziemia mogilna… Czy dobrze wam w tych grobach złożonym? Czy dobrze wam wśród ciszy bezbrzeżnej, wśród wiosennego poranku, wobec gór białych, pod strażą wieży kościel- -
*) Miasteczko nad jeziorem Gienewskim.
nej? Groby, groby, chcę tajemnicę waszą poznać, mówcie, by nie za późno było, bym nie była wśród was, nim o prawdzie się dowiem. Jestże ona?… Powiedzcie, czy słuszność mają ci, co całe życie za czymś się ubiegają, mary chwytają? Czy słusznie czynią ci, co wierzą, kochają i mają nadzieję?…
Czyście się śmierci bali? A co to jest śmierć? Wiecznie te same pytania na usta wracają, a echo im tylko odpowiada, z grobu ni głosu jednego…
4 kwietnia 1895 r. ( Wielkanoc. Gienewa).
Skarżyć się będę, na te karty wyleję żal mój, ból mój, wszystko, co mnie gniecie, co odczuwać daje, że życie jest gorzkie, piołunem zaprawione. Skarżyć się będę, jak dziecko, które czuje, że krzywda mu się dzieje… Oto sama jestem na szerokim świecie, a ludzi wokoło wiele, i życie wre, i radość rozbrzmiewa…
Ileż myśli po głowie igra, przesuwa się, majaczy! Czy należy je chwytać, rozbierać, utrwalać, czy niech idą sobie swobodnie tam, skąd się wzięły? Oj dolo moja, dolo, w wykrzyknikach i zapytaniach cała! Jasnego nic… pewnego nic… Czy wszystkie życia tymże torem biegną? J znowu pytanie…
15 kwietnia 1895 r. ( Gienewa).
Wśród gór czy lasów, wśród zgiełku ludzi,
I kiedym sama z myślami memi,
Lub kiedym zdala myślą od ziemi,
Wciąż nuta jedna we mnie się budzi
Tęsknoty.
W nocy czy we dnie, jawa czy we śnie,
Czy nawet wtedy gdy śmiech wokoło,
Myśl czarna spływa na moje czoło,
Marzyć mi każe i śnić boleśnie
Tęsknota.
Za czym, lub za kim, kwiatem, człowiekiem,
Kawałkiem nieba, ziemi krawędzią?
Czemu ja tęsknię zawsze i wszędzie,
I czyż jedynym dla mnie tu lekiem
Tęsknota?
A kiedy umrę, czyli w mogile
Ozwie się do mnie głos jaki nowy,
Czyż tęskny będzie całun grobowy
Dla mnie, com chwil już przeżyła tyle
Z tęsknotą?
I kto mi powie, czyli w pogoni
Nie przyjdzie za mną ta mara blada,
Co w dzień czy w nocy przy mnie usiada,
Czy mi zdradziecko nie zwiąże dłoni
Tęsknota?
I nie wiem nawet, czy w mojej duszy
Inna się jaka struna pomieści,
Bo tam łez tyle, smutków, boleści,
A co jest inne, to je wnet skruszy
Tęsknota.
Urosłam przy niej, w mojej kolebce
Ona szeptała mi dziwne mowy,
Przez życie wiodła czynem i słowy,
I bez przestanku do ucha szepce
Tęsknota.
Źle z nią, czy dobrze? Czy ja wiem, Boże,
Jak inni bez niej życie swe wiodą,
I czy jest bólem, czyli osłodą,
I czy też życie uniknąć może
Tęsknoty?
A może ona wiedzie do świata,
Co w ideału mieszka krainie,
Może sen złoty tego nie ginie,
Kto na mistycznych skrzydłach ulata
Tęsknoty?
Bo czyjaż dusza tęskni? Ot tego,
Kto tu ziemskiemi okuty pęty,
Poczuwa w łonie swym ogień święty,
Chce iść, lecz kroki utoną jego
W tęsknocie…
6 maja 1895 r. (Gienewa).
Wiosna wróciła… jasne nadzieje
Wróciły w serca z słońca promieniem…
Żegna się każdy z bólem, cierpieniem,
Widzi – przyszłości iskierka tleje,
Do niej wyciąga tęskne ramiona…
Lecz czy się tylko rozżarzy ona?
Czy się rozpali ogień zbawienny,
Co zda się drzemać wśród iskry małej,
Czy się na ziemi roznieci całej,
Tak pożądany, taki promienny,
I czy on ludy wszystkie zespoli
Dla wspólnej pracy, dla wspólnej doli?
Usiadłam, głowę wsparłam na dłoni,
I lecę myślą – w dziwnej pogoni
Chcę złapać wszystkie prawdy tajone,
Chcę wiedzieć, czym jest życie na ziemi,
Chcę poznać, czyli są urojone,
Czyli prawdziwe siły, któremi
Świat cały stanął tak, jak dziś stoi.
Myśl moja bieży odważnie, śmiało,
Zwalcza przeszkody, prac się nie boi,
Chce wiedzieć wszystko… pozna tak mało!
Wiem, że daremne moje zapały,
Wiem, że nadzieje moje daremne,
Bo poznać prawdę już chciał świat cały,
A jednak dotąd horyzont ciemny,
A jednak dotąd dążą i śledzą,
Lecz nic nie znają i nic nie wiedzą!
Nie wiem i wątpię! Nie wiem ja tyle,
Czy me zwątpienie prawdą niezłomną,
I czy nie przyjdzie mi w jakiej chwili
Rozstać się z myślą zwątpień ogromną,
I nic nie widzieć wokoło siebie,
Ni czarnej ziemi, ni gwiazd na niebie…
Nic… i ja tylko w ciszy zostanę,
Nicość mnie całą w siebie pochłonie,
Myśl ma za niczym już nie pogoni,
Cała nicością się stanę…
8 maja 1895 r. (Gienewa).
Pogrzeb… *) tłum idzie… wieńce, laury, wstęgi
Składają ludzie dla myśli potęgi, -
* Pogrzeb profesora uniwersytetu gienewskiego, słynnego materjalisty, Karola Vogta.
Myśli wszechmocnej, wielkiej jeszcze wczora,
Dziś już zamarłej. Jak fale jeziora,
Tak fala ludzi za tą trumną płynie,
By odprowadzić ku ciszy krainie
Zwłoki, co mędrca oblekały duszę.
Duszę? Wszak mędrzec ten nie wierzył w duszę,
Ni w żadne bogi, ni w inne wymysły,
Co z filozofji, religji wytrysły.
Wierzył w to tylko, co widzieć mógł okiem,
Odmierzyć cyrklem i pod szkiełkiem zbadać.
W dzieje przyrody śmiałym wkraczał krokiem,
Znał ją i kochał…
28 września 1896 r. (Zakopane).
Dziwni my ludzie, młode lata nasze,
A myśli takie smutne, takie czarne,
Ironja tylko usta nam okrasza,
Miłe są uchu melodje cmentarne,
I wśród młodości, wśród życia, wśród siły
My, ludzie dziwni, tęsknim do mogiły…
Gdy jaką prawdę mędrce nam pokażą
I mówią: "Wierzcie tak, jak my wierzymy",
Choć nam wyliczą, i zmierzą i zważą,
My wnet z ich prawdy pozostawim dymy…
Dziwni my ludzie – wiary nam nie trzeba,
Ani nadziei, co świeci dla tłumu,
I poszukiwań nas nie nęci gleba,
Bo my nie chcemy wytworów rozumu,
Bo już nas żadna z tych nowin nie nęci,
Co duch przeczuje, albo mózg wykręci!
Czego my chcemy, ani my nie wiemy,
Ani na cudze odrzekniem pytania,
I głos nasz jakiś głuchy, prawie niemy,
A wzrok niepewny, bo go mgła zasłania,
Do słuchu echo świata nie dochodzi,
Bo my wpół martwi już, choć tacy młodzi!
I poco tacy snujem się wśród świata,
Bez ciał niezgasłych i bez wiecznej duszy?
Za nami wielka, dawna pieśń ulata,
I kopją rycerz swą ostatnią kruszy.
Przed nami hasła, ludzie idą nowi…
My ich łączymy, my, ludzie przejściowi…
1 lipca 1897 r. (Piotrówka*).
Myślę teraz o pracy dla ludu i to ludu rdzennie polskiego, takiego, jaki znam tylko teoretycznie. Kreślę więc tych słów kilka, bym kiedyś mogła się przekonać, co się stanie z memi mrzonkami, czy nie rozpierzchną się one, jak owe sny dawne o uniwersytecie, o wszystkich skarbach, których miał mi on dostarczyć…
16 lipca 1897 r. (Odessa).
"Le vrai, je sais, fait souffrir:
Voir, c'est peut-être mourir.
Qu'importe? ô mon oeil, regarde!"
M. Guyau.
– Nie zatrzymuj się, myśli, idź bez przestanku naprzód, to twoje prawo, dane ci od natury. Idź, myśli, naprzód, choćbyś szła z przekonaniem głębokim, że do kresu żadnego nie dojdziesz, choćbyś -
*) Wieś na Podolu rosyjskim.
czuła, że zdruzgoczesz wszystko, co ci się niezłomnym zdawało… Dobra ni szczęścia niema na świecie, lecz zaprzeczyć się nie da, że w umyśle ludzkim tkwi wielka myśli potęga. Może będzie ona owym słupem granicznym, o jaki opiera się niekiedy ten, któremu wszystkich innych podstaw do życia zabrakło?…
20 lipca 1897 r. (Ryga).
Bogi, które człowieka stworzyły, skazały go na wieczną pogoń za czymś, czego same jasno nie zdołały określić. Celu wyraźnego nie ma ludzkość, a jednak biec musi po drodze ciernistej, by, złożywszy głowę w mogile, ani się dowiedzieć, gdzie szła i poco… Wszystkie drogi ludzkie są bezcelowe, kresy nieznane, a siły zużyte na pracę, która w rezultacie płonną się okazuje… Jak dalekiemi są spełnienia marzeń od nich samych i gdzież szukać czaru, który otaczał marzenia w chwili, gdy się one przemieniły w rzeczywistość…
6 grudnia 1897 r. (Lwów).
O złości ludzka! Prawdziwe imię twoje ciemnota…
9 lipca 1898 r. (Gienewa).
Oddawna nie odczuwałam tak silnie bólu istnienia, jak temi czasy. Daremnie chcę wytłumaczyć sobie stan mój duchowy fizyczną niemocą, daremnie na karb zmęczenia kładę te wszystkie czarne myśli, co mi się cisną do głowy – rozumowania moje utwierdzać je muszą. Czuję, że cierpię, więc istnieję.
I nie dla tego cierpię, że wicher dziko wyje na dworze, lub że słońce za jasno świeci; nie dla tego, żebym skądkolwiek doznawała przeciwności jakichś, lub w nadziejach swych zawiedzioną była. Nie! Gdyby istniała jakakolwiek dościgła przyczyna smutku mojego, do walki-bym z nią stanęła… Lecz ja w inną nad smutną dolę nie wierzę, ni dla innych, ni dla siebie, ni dla przyszłych, długich, nieskończonych szeregów istnień ludzkich. W łonie naszym tkwi źródło gorzkie, źródło życia. Goniąc za złudnemi celami, rozczarowując się, gdy do nich dochodzimy, oczekując od jutra tego, co nam dzień dzisiejszy dać nie może, przerzucając się z wiary do niewiary, czasem tonąc na chwilę w ekstazie głębokiej, by się do gorzkiej budzić rzeczywistości… wśród łez, jęków, konań, śmierci, chorób, strat bezpowrotnych, praw niezwalczonych, niezaspokojonych pragnień… my, ludzie, biegniemy poprzez ścieżki życia naszego, by dojść do tajemniczej, nieznanej mogiły. A ileż pośpiechu kładziemy w tę wędrówkę naszą, ile w niej gubimy nadziei, uczuć, sił młodych, złudzeń, otaczających dni nasze wiośniane… Byle dalej, byle bliżej tej czarnej jamy, co ciała nasze pochłonie, zniszczy, w atomy przemieni. Bo i cóż innego oczekuje nas nad tę cichą przystań, gdzie nic ziemskiego, nic ludzkiego dostępu już mieć nie może. Cisza bez końca, bez trwania, bez nazwy… Cisza, o jakiej tutaj marzyć nawet niepodobna…
30 września 1898 r. (Kraków).
Są chwile, w których odczuwam całą duszy potęgę. Czuję, że jest we mnie siła jakaś, zdolność do wysnucia ze siebie potężnego gmachu myśli. Czuję, że istota moja zdolna jest dostarczyć materjału do budowy i że należy mi tylko przyłożyć rękę do tego czegoś, co mi piersi rozsadza, by treść wydobyć, rozsnuć pieśń z owych wrażeń skupionych, niezróżniczkowanych, niemych. Należy je ubrać w słowa, czyny lub barwy. Należy wyrzucić z siebie ów nadmiar, który po brzegi napełnia duszę. Należy wynaleźć właściwą drogę, po którejby ów potok skierować było można… Rabier mówi, że wielcy artyści posiadają zdolność jasnego oddawania obrazów, które tworzą się w głębi ich istoty. Mierni – mają zdolność czucia, lecz odzwierciedlić ich już nie są w stanie…
Na widok pięknego krajobrazu, dzieła sztuki, przy zaznajomieniu się z jakąś myślą potężną budzą się we mnie zawsze czucia, pragnienia, tęsknoty bez wyraźnego celu ni formy. Z czasem przybierają one postać jaśniejszą. Czuję budzącą się we mnie siłę, zdaje mi się, że mogłabym się nią posługiwać przy tworzeniu jakiegoś dzieła, że ona stać się może główną jego podstawą, podścieliskiem i że tylko w intuicji chwilowej, jakby w nagłym objawieniu, znaleźć mi należy właściwą do czynu drogę.
4 października 1898 r. (Kraków).
Zdarza mi się nieraz, że, widząc po raz pierwszy jakąś osobę lub też mając na myśli spełnienie jakiegoś czynu, odczuwam w najgłębszej cząstce istoty mojej drganie, odpychające mnie. Najczęściej nie słucham instynktownego ostrzeżenia, gdyż rozumowaniem poprzeć go nie jestem zdolna, a raczej nie umiem tak daleko sięgnąć myślą, jak przeczuciem. Z czasem dopiero przekonywam się, że pierwsze ostrzeżenie było słusznym.
24 października 1898 r. (Monachjum).
Gdy po mistrzach starożytnych przychodzę do współczesnych, gdy rzucam sztukę grecką, odrodzenie, by nowe czasy oglądać – muszę cały porządek myśli moich i rozumowań przemienić, tak olbrzymie między epokami temi zachodzą różnice. Stawałam nieraz w zachwycie przed dziełami Fidjasza lub Polikletesa; Tycjan całą moją istotę przenikał gorącym strumieniem piękna, który tryska z jego postaci. Lecz jakże inaczej odczuwam Böcklina! Spokój, harmonja wieją z dzieł greckich i tych wszystkich, co na nich się wzorowały, treść i forma zlewają się w doskonałą, skończoną całość.
Inaczej w obrazach dzisiejszych artystów. Przyjrzyjmy się kreślonym przez nich postaciom czy widokom. Rzadko kiedy uda się nam jednym rzutem oka całość ogarnąć. Rzadko zrozumiemy na razie treść dzieła. Rzadko forma nie wyda się nam dziwaczną, niezwykłą, niepojętą. I przed każdym obrazem myśl skupić musimy, poszukać w duszy strun, którychby drganiom odpowiedziała treść jego. A struny to najczęściej głębokie, tajemnicze, bolesne. Dźwięczą one w nas jednak i czujemy, że dusza nasza podążyć może za artystą ku krainie, skąd on dla pracy swej czerpał materjały. I nie oburzamy się już na dziwaczność linji ani kształtów, nie szukamy har – monji kolorytu, nie zwracamy uwagi na szczegóły, bo poznaliśmy, odczuli, co mistrz chciał przedstawić w dziele swoim. Oto on podjął się wyrazić tajemnice duszy naszej, tajemnice, które bolą i dręczą. Wśród bezsennych nocy świdrują nam one mózg, lodowatą ręką ściskają serce, krew w żyłach ścinają. Stają czasem przed nami wśród wiru zabawy i szyderczym uśmiechem wołają: a widzisz nas znowu. W radosnej chwili przysłaniają wzrok nasz mroczną zasłoną i pamiętać każą, że igraszką nieznanego jesteśmy… Ja, człowiek, rzucony w falę życia, płynę – skąd, dokąd i poco? Czym jest istnienie moje, czym świadomość? Nie wiem, czym jestem, i nie wiem, czym te siły, co wkoło siebie widzę, co we mnie samym drzemią, a nieraz wstają i wiodą w dziwne, nieznane kraje. I czuję, że choćbym serce z piersi swej wydarła, choćbym w ofierze poniosła świat cały – nie dowiem się nigdy niczego… A ja cierpię. Jak lew w klatce targam się na wszystkie strony, rzucam z wściekłością i wiem, że przyjdzie mi skończyć z życiem, rozstać się z istnieniem i ani rąbka nie uchylić zasłony… To już ból mój do szczytu posuwa. Buntu pragnę przeciwko temu, co mnie na ziemi gniecie, przeciwko cierpieniu, nieświadomości, śmierci. Lecz bezsilna padam, stokrotnie raniona własną bronią, z którą rzucić się chciałam na nieznane mi mary. Cierpię, cierpię, cierpię… Każdy nerw przynosi mi do mózgu świadomość cierpienia. Im więcej szukam, tym bardziej gubię się w nieświadomości, tym ostrzej ranię strzępy mojej biednej duszy. Pragnę jak Tantal, a nie wiem nawet, czy istnieć może źródło ożywcze… Przed oczy występują mi wizje piekielne i przychodzą naigrawać się z treści bólu mojego. Ciągną się w nieskończoność, zmieniając kształty i barwy, a w oczach błyska im ogień taki, jakby nim zapalić chciały promień świadomości. Chcę go im wydrzeć, duszę – bym zaprzedała za jej przebłysk jeden… lecz one ze zgrzytaniem oddalają się, nadzieją moją szyderczo nad swoim powiewając czołem… Znikają wizje, a ja znowu sama, z bezświadomością własną, pełna bólu i cierpienia… Ach, gdybyż można było unicestwić się, stać niczym, posiąść siłę zniszczenia siebie do szczętu! A tu żyć trzeba, walczyć o majaki, stawiać lub druzgotać ideały, widzieć zmienność i bezpłodność wszystkich dążeń ludzkich. Żyć trzeba…
O ileż słodszym byłby niebyt!
Każdą z tajemnic życia artysta może wyrazić. Z duszy on swojej wydobywa głębie, wydobywa ból swój i rozpacz. Żadna z form znanych nie wydaje mu się właściwą do wyrażenia potęgi, którą wcielić pragnie, więc z wyobraźni bierze postacie i niesie je na płótno szybko, z niepokojem, by nie zatarła ich ręka rozpanoszonej dokoła niego nieświadomości…
2 grudnia 1898 r. (Kraków).
Przychodzą chwile, w których przed duszą staje pustka olbrzymia, wokoło szara, bezbarwna, bezdenna przestrzeń… milczenie, ciemnica. Gdybyż choć przebłysk światła, gdybyż głos jaki, czy cień życia. Martwota. W którąkolwiek stronę zwróciłaby się myśl, iśćby musiała bez końca, bez celu, w wieczność. I wszędzie ta wieczność tajemnicza, olbrzymia, przygnębiająca… A ja sama jestem wśród obszaru wszechświata, wśród niezmierzonej, bez granic topieli, czuję samotność, co mi się w mózg wgryza, czuję, że trwam, że istnieję. O, jak mnie męczy to trwanie. Ujęło mnie w dłonie, których kleszcze wpijają się w istotę moją i pędzą gdzieś, w nieskończoność… Za mną, przede mną, wkoło mnie nic. Mrok, szarzyzna. Czy ja cierpię? Gryźćbym chciała własne dłonie, lecz nim ku drżącym szczękom podniosłam chciwe męki ramiona, odczulam, że mi zakrzepły. Skamieniałam. I oto jestem bez woli, bez ruchu, bez czucia. W niewoli jestem. Ratunku! Boże! Pęta rozkujcie, zdejmcie je na litość! Lecz krzyk mój kona w przestrzeni, a ostatnie echa jego toną w głębi mojej gardzieli. Czuję, że nie wyrzucę już z siebie głosu, martwieję… myśl moja zlewa się z myślą wszechświata, topnieje, jak kropla deszczu w oceanie. O jak mi źle! Umieram. Umieram, a nie wiedziałam nawet, co życie, nie zaznałam walki i lec mam, jak kłos, ścięty przez żniwiarza. I czyż rzeczywiście jestem niczym?… Wokoło szaro, bezmiar, ciemnica… Śmierć to, czy życie? Ja nic nie wiem, nie, nie…
11 lutego 1899 r. (Kraków*).
Rozlały się dźwięki harf i pieśni czar, z za mgieł wynurzyły się złociste szczyty, z przedartych chmur -
*) Ustępy, w nagłówku których miejscowość nie jest oznaczona, pisane były w Krakowie.
wyjrzały skaliste wirchy i na białych ich śniegach świetlane legły promienie. Krajobraz stanął przede mną dziwny, skąpany w żarze moich własnych mar i owiany tchnieniem mojej tylko duszy. Ja w sobie buduję, tworzę, stawiam gmachy, państwa, światy. Moim jest wszystko, cokolwiek w mózgu moim weźmie początek, i rozsnuje się w przestworzu, i rozbuja w nieskończoności. Ja to wszystko widzę, czuję, słyszę, i chcieć mi tylko, a ciałem wejdę w cały ten świat mój, zdejmę zeń osłony i postawię trwałym, istniejącym, prawdziwym przed oczy wszystkich. Mój świat, moja wola, moje cuda!
23 kwietnia 1899 r.
Gdzie spojrzę tylko, w życiu ludzkim ból a ból… W wyobraźni mojej powstaje postać jasna, idąca ku tym, którym ścieżki życia cierniami się ścielą. Rosną na nich małe, karłowate drzewa, z drzew tych jeno chleb czarny, powszedni, suchy rwać można. Potem krwawym, łzami gorzkiemi, jękami, bólem, płaczem i przeklinaniem los? zasłana ciernista ścieżka, którą do chleba iść muszą, a chleba tego łaknie ciało nędzarza, gnębione przez głód, głód srogi, straszny, co mu wnętrzności skręca, za gardło ściska, oczy mgłą przysłania. Widzę ciernistą ścieżkę, idą po niej miljony, krew swoją dają, ból ciała swego niosą i przed bólem uciekają głodu, przed brakiem kawałka powszedniego chleba. Idą, idą… popychają się wzajemnie, kto więcej sił ma w sobie, miejsce słabszego zajmuje, ku ziemi go nagina i depcze. Idą wszyscy w lamencie, płaczu, idą, by posiąść jak najwięcej owoców chlebnych, by jak najmniej dać ich drugim, co wraz z niemi ku drzewom skwapliwie wyciągają ręce. Rzadko znajdzie się pośród silnych taki, co chlebem swoim ze słabszemi się podzieli… A gdyby nawet znalazł się ktoś, kto wywiódłby cierpiących z krwawej ścieżki, po której stąpali, i zaprowadził hen, daleko, na bite, wygodne gościńce, gdzie nie zaznają już głodu ani umęczenia, to wnet otwarłyby się nad niemi lazurowe niebiosa i ujrzeliby nowe dobra, ku którym daremnieby już wyciągali ręce. Nie dosięgną ich nigdy. Nie ujmą mary w swe dłonie spragnione, nie zdobędą szczęścia, o jakim marzyli…
1 stycznia 1901 r. (Paryż).
Odnajduję się wszędzie, zawsze jednaka. Uciekam od miejsc, w których doznałam udręczeń, a też same udręczenia płyną za mną, przebywają kraje i ludy i już są, otaczają mnie dookół skrzydłami swemi szaremi i pamięć budzą. Niczym jestem, niczym, niczym! Żyć nie umiem, czy nie chcę, jak inni, a ze mnie samej nie tryska źródło, któreby mnie odświeżyć mogło, któreby komukolwiek na świecie potrzebnym było. Mam wrażenie, że ludzie sczepieni są ze sobą, jedni z drugiemi i tworzą łańcuch nieprzerwany, potrzebni sobie wzajemnie, żywi dla siebie, czujący, blizcy. Ja poza łańcuchem jestem, wejść weń nie umiem i boję się zarazem. Nie mam sił w sobie!
1 maja 1902 r.
Moje struny, złote struny,
Wzrok mój ku wam leci,
Waszym blaskiem płomienista
Zdala lutnia świeci.
Moje struny, złote struny,
W głos mi rozbrzmiewajcie,
Duszy mojej utęsknionej
Dobrą chwilę dajcie.
Nie do ludzi po śmiech idę,
W ich zabawy, gwary;
Od mej lutni szczerozłotej
Przyjdą na mnie czary.
Przyjdą, przyjdą, sercu memu
Dadzą ukojenie,
I przyniosą dar największy,
Życia zapomnienie!
13 grudnia 1902 r.
Nie ogniowe żary i świty
Wypaliły mi duszę,
Spopieliły serce!
Zabrały je codzienne dnie
I długie powszedniości godziny,
I bezruch zamarły.
O życie, życie!
Treści nie zaznałam twojej,
Pragnącemi usty nie dotknęłam żywej czary!
Roztęsknionemi oczy nie dojrzałam blasków twoich
I wirów,
W które unosisz, porywasz
I wieki
W krótkie przemieniasz chwile…
O życie! Szary, monotonny, błędny, bezcelowy cieniu!
O życie! Bezkresne, bezimienne echo
Tych wszystkich głosów, płynących z mego serca,
Tych wszystkich bólów, rodzących się w mej duszy.
Echo dalekie, słabe, echo martwe i zimne,
Bez duszy, bez sił, bez świadomości wszelkiej.
* * *
Nudo, nudo, wypełzasz zewsząd ku mnie,
I pokazujesz przymglone, wilgotne, ociężałe twe oczy,
I twarz szarą, wykrzywioną w jeden grymas –
Jak maska poliszynela.
Dzyń! Dzyń! Budzisz mnie i stajesz w chwili, gdy sen mi ogarnia powieki i cisza schodzi na duszę.
Dzyń, dzyń, dzyń, brzmisz monotonnie i usypiasz, gdy się w mym sercu poczynają do góry podnosić blade płomyki, coby w jarzące światło wyróść mogły…
Dzyń, dzyń, dzyń, z podrygiem pajaca, kupczącego płaskiemi konceptami, przychodzisz, gdy ja, żądna świadomości, tonąć chcę w mózgu zdobyczach, w wiedzy przewodniej myśli!
Dzyń, dzyń, dzyń, brzęczysz pocichu, ale ciągle, ty nawpół zamarła, z oślizgłym ciałem poczwaro; nie straszna i nie groźna, nie zła ani dobra, nie wesoła ani smutna, nie głęboka, ale nie płytka także, poczwaro, której głos dochodzi mnie wśród skowytu szalejącej burzy, jak i w cichej pogwarze majowego poranku, która nawiedzasz mą duszę, gdy przepełnia ją żądza namiętna, jak i troska czarna, bezbrzeżna rozpacz, stalowe ostrze smutku…
– Jak mi nudno!
O życie! Zali prawdą, że ty możesz mieć w sobie czary, i drgające, żywe, naprężone struny, które namiętną pieśnią wybuchają ku niebu?
O życie! Zaliż prawdą, że gdy twoja stopnieje skorupa, żar bucha i ogniowe wychodzą pociski? I treść twoja jaskrawemi wypisuje się zgłoski?
Że ty dłoń masz silną, silną i nieugiętą.
I skoro w nią weźmiesz serce człowieka drgające,
Rozżarzysz je… lub zmiażdżysz,
Całą krew serdeczną wyciśniesz,
Albo żarem powiejesz w pustą, zimną przestrzeń,
I przestrzeń napełnisz, a napełnioną nagrzejesz?
… Jak różańcowe ziarna, takie dni moje…
14 grudnia 1902 r.
O najstraszniejszy ten bezruch, ta martwota… Na barkach mi cięży, zasłania powieki, myśli więzi pod czaszką… Jakaż dokoła senna cisza. A we mnie sen ten szarym legł tumanem. Nie pragnę niczego, nie rwę się w górę, nie patrzę przed siebie, nie brzęczę łańcuchami, które mi skuwają ramiona. Martwa, senna cisza… Czasem dźwięk jaki dojdzie, lecz zginie bez echa… Tak, jak moja dusza, wyglądać mogą olbrzymie, białe, zmarznięte pola Sybiru, albo milczące wśródgwiezdne przestrzenie… albo zdążające jedna za drugą w nieskończonym pochodzie chwile czasu… albo spokojne tafle oceanu…
15 grudnia 1902 r.
Hej, szumią, szumią wichry, huragany, rozkiełznane burze! Hej, skowyczą, wiją się, pienią, rzucają kłębami piasku, tumany noszą, zaciemniają słońce! Hej, hej! Ryczy gdzieś morska burza, fale przelewają się groźnie, szaleją, niosą zniszczenie! Hej, teraz, w tejże godzinie morze szaleje, tragiedje i dramaty rozegrywają się w naturze i w świecie ludzkim, targają się serca, myśli lotem strzał pędzą, namiętności i czucia wybuchają w najsilniejsze żądze. Wyprężają się ramiona pożądaniem, garnąć chcą ku sobie władzę, dostatek, sławę, żary krwi. Wybiega wzrok przed siebie – patrzy – patrzy – wlewa w to spojrzenie chęć wszelką, wolę wszelką! Kto mi powie, co się teraz naokół mnie dzieje. Jakie płomienie, ognie, wichry, burze, krzyki rozpaczy, głosy namiętności, bólu lub głuchej nienawiści.
Hej, hej! Podobno jest świat, podobno na tym świecie zachodzą zjawiska, Kainy zabijają Ablów, Antygony poświęcają się za ojce swoje, podobno Cezary, Napoleony panują nad miljonami, na łańcuchach więżą tych, co ognie dla ludzkości przynieść chcieli z nieba, podobno… czy ja wiem… Chcesz wiedzieć, przeczytaj historję świata, historję długą, długą, a zawsze jednaką: bo oto silni uderzeniem pięści obalają słabszych, bo oto duch wzlatuje chwilowo nad ciałem, by potym pogrążyć się w nicości, bo oto wszystko dąży po jakichś drogach, po jakichś szlakach, leci, pędzi, stopy sobie krwawi – a tam przed niemi, dziś czy wczora, w dobrej czy zlej chwili, próżnia, pustka, nicość…