- W empik go
Z dziejów Słowiańszczyzny kresowej - ebook
Z dziejów Słowiańszczyzny kresowej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W stronie zachodnio-północnej, w czasach zamierzchłej przeszłości, między większemi rzekami spławnemi, pod wodzą starszych narodu, przez lata, nagromadziło się mnóstwo ludzi do jednego należących pokolenia, i osiedliwszy się, oddali się pracy rolnej i hodowli bydła. Ludu tego było dużo, lecz i ziemi pięknej a żyznej, porosłej bujną trawą i lasem było jeszcze więcej. To też każdy, kto nad głową mieć chciał schronisko, rąbał wielkie przestrzenie lasu i stawiał siedzibę. A rzecz to była niełatwa. Bo chociaż drzewa grubego było poddostatkiem, lecz wśród lasów znajdowały się częstokroć nieprzebyte moczary i trzęsawiska, a tam, kędy lasy znikały, rozciągały się mniejsze lub większe przestrzenie wody, porosłe przy brzegu bujną zielenią wodnej trawy i wysoką trzciną.
I lasy, i woda, i ogromne obszary ziemi nęciły ku sobie nowy lud przybyły, boć to był lud słowiański, co umiał się wpatrzyć w matkę przyrodę, zrozumieć jej głosy, a głosy te zjednoczyć i przyswoić.
To też, kiedy wódz ich najwięcej szanowany, Lech, osiadł: na wyniosłem wzgórzu, co je zaraz Lechowem nazwano, gdy założył siedzibę, która Gniezda hospodarskiego miano dostała, drużyna jego rozpierzchła się po okolicy, zakładając mniejsze lub większe osady.
Huk siekier kamiennych, i głosy ludzi płoszyły co chwila zwierza i ptastwo, które na nieznany sobie hałas z krzykiem zrazu opuszczało siedziby, aż wkońcu uległo silniejszemu od siebie człowiekowi.
Osady te były początkiem wznoszącego się powoli narodu, który, patrząc na wzgórze Lechowe, stał się razem z nim zawiązkiem późniejszego państwa.
Jeden z pomiędzy przybyłych, stary już był bardzo, a zwano go Dodkiem. Stał on zawsze wraz z Lechem w radzie i wielkie miał poszanowanie pomiędzy Słowianami. Dodek ze swoją czeladzią nie żałował pracy. Wyciąwszy rozległą polanę przylegającą do ciemnego boru, a z drugiej patrzącą na rozlegle w oddali wody, które wówczas morzem, a później znacznie jeziorem zwano, zbudował sobie osadę, przytulając do siebie wiele pomniejszych chat, należących do jego krewniaków. Nad poraniejszemi temi osadami i chatami, Dodek, jako głowa całego rodu, górował.
Razem te osady zwano opolem, bo okopane dokoła rowem, rozsiadły się na wielkiem polu, czyli oczyszczonej z lasu przestrzeni. I tak rozrastając się coraz więcej, tworzyły one jakoby wielką rodzinę, która wśród uroczystości religijnych, lub ku wspólnej obronie łączyła się z innemi.
A ta Dodkowa zagroda była to nielada zagroda, znać było, że stawianiem jej przezorna kierowała ręka. Rozległa przestrzeń, sięgająca aż ku Gopłu, otoczona była w czworobok częstokołem. Wrota częstokołu wychodziły na jezioro, a że wody Gopła i wpływających rzek do niego często wylewały i mogły zatamować przystęp do zagrody, chata więc i jej otoczenie zbudowane było na wysokich palach.
Pale te nieraz bardzo głęboko wchodziły we wnętrze ziemi; były to bowiem pozostałe pnie drzew wyciętych, pomiędzy któremi ręka ludzka powbijała jeszcze grube koły i na nich dopiero zbudowała chatę, tworząc tym sposobem silna przeciw wylewom wód ochronę. Na zewnątrz częstokoła gęsto ponakładano kamieni i gałęzi, zasypując próżne miejsca ziemią, co znów utworzyło nową obronę. A wtedy obrona, choćby jak najsilniejsza, była konieczną; było bowiem i zwierza dzikiego niemało, a niebrakło też i wdzierającego się do zagród słowiańskich, wroga, dość często.
Od samych zaś wrót częstokołu schodził jakby most ruchomy z powiązanych grubych kloców drzewa. Kloce te, miejscami poprzerywane w wiązaniach, grzęzły powoli w rozmiękłą ziemię, a rzucone na wierzch gałęzie i kamienie stanowiły zejście, aż ponad bagniste okolice onego jeziora, porosłego grubą trzciną przy brzegu.
Od wnętrza wrota podparte były drągiem, a dwa wielkie kamienie nieopodal leżące, świadczyły, iż w razie potrzeby stanowiły one silniejszą, zaporę. Obok wrót tych był niewielki w częstokole otwór, opatrzony ruchomym, osadzonym na kołku, kawałem drzewa, zwanym zwykle kołowrotem, Kołowrót ten popchnięty otwierał drogę do wejścia i zaraz własnym ciężarem je zapierał. Było to wejście do wnętrza dla mieszkańców zagrody i najbliższej im drużyny, słowem, wejście dla pieszych. Od samych wrót, po obu stronach wzdłuż częstokołu, ciągnęły się szopy, czyli schroniska dla całego gospodarskiego dobytku.
Dobytku tego znać gromadzono niemało, bo i miejsca na niego było nieskąpo.
Naprzeciwko wrót, zamykających czworobok, stała chata Dodkowa.
Górowała ona najpokaźniej, jaśniała nad innemi. Na wysokich palach, ułożone poziomo, nieociosane modrzewiowe kloce, utkane w spojeniach mchem, tworzyły silne ściany, chroniąc w sobie Dodkową rodzinę. Chata ta, obyczajem słowiańskim, była szczytem do wrót zwrócona, a ciągnąc się wzdłuż i o las opierając, drzwiami wychodziła na obszerny, częstokołem otoczony, podwórzec. W ścianie zaś, zwróconej do wrót, wyrżnięty otwór stanowił okno, w którem zamiast szyby była gruba ruchoma deska, wykręcająca się nakształt kołowrotu, a zwana wogóle zaporą.
Otwarta zapora wpuszczała światło, zamknięta zapierała szczelnie otwór przed zimnem i słotą.
Wejście było z dwóch stron chaty, to jest, po środku ścian jej najdłuższych. A dziwna rzecz, choć ludzie wtedy byli wzrostem wyniośli, wejście było niskie tak, że Dodek wchodząc, prawie na wpół zginać się musiał.
Od progu, który był na całą grubość kloca, narzucono kłody drzewa, gałęzie i kamienie, tworząc zejście na równy grunt całego podwórca.
Tak jak pomiędzy częstokołem, tak i pomiędzy palami pod chatą narzucono kamieni, chrustu i ziemi, które stanowiąc jej podstawę, tworzyły zarazem podłogę powleczeną, dla gładkości ubitą gliną.
Chata była pokrytą grubemi klocami drzewa, przeciągniętemi od jednej do drugiej ściany, na nich ułożono gęsto trzcinę, której dostarczało sąsiednie Gopło.
Pokrycie chaty, zwane pułapem, tak samo jak podłogę, powleczono gliną, a nad niem rozpostarto wiązanie dachu, osłonione znowu gałęziami, chrustem i trzciną. Na dachu czas sam powoli utworzył powłokę.
Miejscami mech już zielony porastał, to znów wiatr przyniósł grudkę ziemi a z nią i nasionko trawy lub ziela.
Nasionko powoli kiełkowało, zapuszczało korzonki, chwytało niemi wszelką miększą powłokę. Ziele wzrastało, świeciło zieloną barwą, tworząc niejako przepowiednię wzrostu całego ludu. Dwa otwory w dachu wypuszczały dym wielkiemi słupami, świadcząc, że w tych dwóch rogach chaty ogniska są rozłożone. Otwory te były obszerne i sięgały przez pułap do wnętrza chaty. Kominów bowiem aż pod sam dach wyprowadzonych, w owym czasie nie znano, lecz na szeroko ułożonych kamieniach rozniecano nigdy niegasnący ogień, który zarazem ogrzewał i oświetlał, i przy którym warzono strawę ł pieczono placki.
Ognisko to największe zajmowało miejsce i zwykle umieszczane było pośrodku izby.
Po pod ścianami stały szerokie ławy, na niektórych leżały skóry: niedźwiedzia, lisa lub wilka. Ławy te służyły zarazem za siedzisko i łoże. Na czterech palach wbitych w ziemię ułożone gładsze deski służyły za stół, a ten sprzęt tak prosty wystarczał zapełnię pierwszym mieszkańcom naszej ziemi. Na przeciągniętej pod pułapem belce wisiały również skóry zwierząt, a pozatykane rogi, oraz strzały, oszczepy i wędki świadczyły o zajęciu i sposobie życia gospodarza.
Na niewieściej stronie, gdzie zwykle warzono i przyrządzano jedzenie, podobne były sprzęty. Tylko ognisko jeszcze szerzej buchało, a zamiast łuków, strzał i oszczepów, pozatykane były wielkie iglice z kości, cienko pokrajane i ususzone wnętrzności ryb lub zwierząt, zastępujące dzisiejsze nici, kądziel zatknięta na przęślicy, a nawet krosna do tkania lnu lub wełny.
Już to sprzętu na niewieściej stronie zwanej babińcem było więcej. Stały tam na ławach i półkach misy, dzbany, garnki i kubki gliniane, a niektóre nawet misternej roboty.
Na belce przewieszone były chusty szare i białe, a przytykająca komora, czyli schowek, mieścił w sobie zapasy żywności, jak: suszone ryby, mięso, krupy, odwarzony z chmielą i zboża napój podobny do piwa i miód przewarzony lub z woskiem.
Całe otoczenie wskazywało, że w najpierwotniejszej chwili swego związku tuziemcy zajmowali się garncarstwem, i że nie był im obcy użytek lnu i wełny. Zboże zaś umieli oczyszczać i tłuc czy mleć, przerabiając je na pożywienie. A widząc skrzętność pszczół i zabierając im pracę, niewiasty uczyły się od nich zabiegłości, gromadząc zapas w komorach.
Na zewnątrz chaty, w podwórcu, znać też było pracowitość. Około chaty wisiały łuki i strzały, su szyły się niewyprawne skóry, pokryte włosem, a oprócz tego, około szopy, stały sochy i najpierwotniejsze narzędzia, służące do uprawy roli.
Wśród podwórca tej chaty było kilka olch i dębów starych, znać przy wycinaniu lasów pozostawionych, jako niezawadzających.
Jeden z takich dębów stał w szczycie chaty, będąc jej niejako podporą. Rozdarty na dwoje pod samą koroną, jedną połową zwisnął nad dachem, okrywając go swojemi gałęziami; na tych zawisłych nad dachem gałęziach bocian gniazdo ustroił; drugą połową dąb wyrastał ku górze, spoglądając wyniośle.
Ludzie mówili, że gospodarz chaty i dąb jedne mieli lata.
Oj, bo też stary był Dodek; oj i bardzo stary, a ludzie, co jak on, razem z Lechem przybyli, starym go już pamiętali.
Dodek jak i dąb miał jedno ramię zwichnięte i bezwładne.
W jakiejś z Lechem na nieprzyjaciela wyprawie, rękę mu wróg przetrącił i starzec więcej nią już nie władnął, lecz druga silnie jeszcze broń dzierżyła. I Dodek, jako dąb, przygarniając pod owo zwichnięte ramię bliższych i dalszych sobie, patrzył spokojnie na wzrastające wokół niego pokolenie. Dopiero od lat niewielu jak rękę tak i oczy Dodek wśród boju postradał, i odtąd gospodarzył już tylko około swojej zagrody, której znał każdy zakątek.
Lecz Dodek miał synów, których jednego po drugim słał na obronę ziemi.
Obrony tej ciągle potrzeba było, bo od zachodu posuwające się coraz to więcej ludy Germańskie, często aż do siedzib Słowiańskich sięgały.
Szli więc synowie i, tak jak wielu innych, nie wracali więcej.
Smierć lub gorsza od niej – niewola, zabierała ludzi.
Szli jednak synowie jeden po drugim, szli już nawet i wnukowie, – aż wreszcie Dodek pozostał sam, jak ów dąb stary przy chacie.
Po wszystkich dzieciach została mu tylko jedynie Krasa, wnuka po najmłodszym synu.
Osierocona, bez ojca i matki, chowała się w chacie dziada, pod okiem starej Siwuchy, która, postradawszy wszystkich swoich, oddawna przeniosła się do Dodkowej zagrody, trzymając w niej rząd i gospodarkę niewieścią.
A dziwneż to było dziewczę ta Krasa.
Piętnastu wiosen jeszcze nie liczyła, a wyglądała jako dziewka dorodna.
Gdy podczas obrzędów bogom składanych, wiodła ślepego Dodka, dzieci równe jej wiekiem, trzymające się jeszcze matczynego rańtucha, spoglądały na nią z pewnem poszanowaniem.
Zawodziła ona z niemi wespół tany, stroiła kukły (1), lub z piasku piekła kołacze, lecz niech tylko usłyszała opowiadanie o walce, oczy jej świeciły jakimś dziwnym blaskiem, a nozdrza rozwarte zdawały się ła-– (1) Kukła – lalka.
pać każde tętno zasłyszanej bitwy… Gdy o ciężkiej rozpowiadano niewoli, wtedy co miała w ręku, ziele czy nić, do której ją wdrożyć chciano, rwała na kawałki, jak gdyby tę niewolę chciała potargać. Na głos jednak dziada a Siwuchy, pokorną była jak baranek.
Gdy do zagrody wstępowali wracający z boju wojownicy, prowadząc za sobą jeńce, Krasa przynosiła im wody i pożywienia.
Dziwne to było dziewczę. Czeladź głosu jej słuchała, jakby głosu samego dziada, a psy rzucające się na każdego i trzymane na łańcuchu, na głos Krasy łasiły się pokornie. Dziad ją miłował, boją miał jedyną; – ona dla dziada miała cześć niezwykłą, a siadając mu u nóg wpatrywała się w jego pomarszczone, pocięte wśród srogich walk oblicze i wsłuchiwała się w opowiadania o tych walkach, o ojcu i braciach, co zginęli na wojnie.
Potem biegła pod dąb stojący u węgła chaty i różne zawodziła pieśni.
Tym pieśniom wszyscy się dosyć nadziwować nie mogli. Dziwowała się im czeladź, krzątająca się w podwórcu, dziwowała Siwuchą, kręcąc głową i szepcząc niezrozumiałe wyrazy, dziwowali się wszyscy dokoła, zwąc Krasę niesamowitą, a najwięcej dziwował im się stary Dodek.
Taką to była Krasa, ta wnuka Dodkowa.
Dodek właśnie leżał na przyzbie chaty, wygrzewając się na słonku wiosennem, gdy naraz doleciała go pieśń Krasy, dotąd mu jeszcze nieznana.
Dziad wstał, wyprostował się na długość krzepkiego swego jeszcze ciała, przetarł ręką zaślepłe oczy, potrząsł na poły ogołoconą, z włosów i szramami okrytą głową, a rzuciwszy się napowrót na przyzbę zamruczał:
– A no, to urok, – ona niesamowita.
Dodek słuchał dolatującej pieśni, podnosił głowę, wciąż sobie coś mrucząc, nareszcie zawołał:
– Krasa, Krasa, sam tu!
A głos jego gromki powtórzyło echo, jakby głos rozbitego dzwonu.
Dziewcze, na głos dziada, zerwało się z pod dębu i biegło przed chatę.
– Krasa, Krasa! – wołał Dodek niecierpliwie.
– Idę dziadu, idę! – I to mówiąc dziewczę przypadło do kolan starca.
Dodek usiadł, położył rękę na głowie Krasy – tym ruchem, co to znać, że oczy nie wskazują kierunku i rzekł:
– Pisklę ty moje, zkąd tobie te pieśni?
– Zkąd? zkąd? – powtarzała Krasa, a oparłszy się na kolanach dziada, wpatrywała się w jego twarz pooraną i wydarte oczy.
– Zkąd? czy ja wiem? Czasem wiatr zawieje i strzała brzęknie w kołczanie a ztąd pieśń urośnie. Czasem szramy na waszem licu i oczy zagasłe mówią mi, jak źli ludzie na was godzili, i wtedy tu – dodała wskazując na piersi – taka pieśń zadźwięczy, że od niej wszystkich niemoc ogarnąć może. Czasem, tam, zdaleka…
– Cicho, nie psuj sobie gęby – rzekł Dodek surowo. – Pisklę ty oto słabe, niedołężne, co tobie się roi. Ledwo z gniazda dziób wychyliła… dziewka – dodał z pewną pogardą. – Wiedz o tem, że choć z gniazda wylecisz, nigdy o swojej sile, ino przyczepiona do cudzego skrzydła, w cudzem gnieździe osiędziesz. Oj Dodku, Dodku, tobie to na stare lata mieć tylko takie pisklę przy sobie. Ni komu oszczep dać W rękę, ni na kim kołczan zawiesić. Łuk mój w proch pójdzie ze mną, któż go dźwignie ze ściany?… Dodkowa ręka nie rzuci już pocisku, a w starem Dodkowem gnieździe ród nowy osiędzie.
Tak mrucząc, Dodek, powlókł się smutno do chaty, odsuwając wnukę. A dziewczę ździwionemi oczyma patrzyło na dziada, nierozumiejąc czemuby tak groźnie do niej przemawiał.II.
Słońce schyliło głowę ku zachodowi, a idąc długą smugą po całej polanie, znać w jeziorze się skryło i zdrzemnęło.
Cisza zaległa w Dodkowej chacie.
Biały miesiączek, igrając z ostatnim brzaskiem dnia, obrzucał swem światłem wszystko dokoła, i on to
I właśnie tak do snu kołysał. Głośne chrapanie, dochodzące z wnętrza chaty, świadczyło, że zasnął stary Dodek. W tej samej izbie, przy drzwiach, spał mały parobczak jego pokrewniak, a tuż obok niego dwa wielkie psy, które zwinąwszy się w jeden wielki kłąb kudłaty, ułożyły się do zupełnego spokoju, jako i ich panowie.
Tym samym spokojem oddychała i druga połowa chaty, gdzie się mieścił babiniec, a pod szopami, gdzie stał cały zwierzęcy dobytek, pod dozorem kilku parobków, również zapanował sen dobroczynny.
Wszyscy więc i wszystko spoczywało. Zda się nawet dąb stojący u węgła zdrzemnął się razem ze wszystkiemi. Wiatr nie poruszał gałęzi i nie szumiał wiosennemi Ustkami, które, stuliwszy się do siebie, były jakby w oczekiwaniu, czy aby jaki wicher nie zaszumi nad ich głowami…
Księżyc smugami białemi rzucał światło, srebrzył dach chaty, przeglądał się w kałuży stojącej po niedawnym deszczu, a błyskając od czasu do czasu przez otwarty kołowrót okna i walcząc z żarzącem się na środku ogniskiem, oświetlał jej wnętrze. Całym snopem promieni zawisł na ogromnym łuku, a zsuwając się po ścianie, łączył go niejako z rozrosłą postacią śpiącego.
Naraz jakieś przeciągłe głosy dały… się słyszeć zdala poza wrotami. Nikt głosów tych nie usłyszał, lecz Krasa zerwała się z posłania.
– Siwucho, Siwucho! tam, poza wrotami, jakieś głosy… słuchajcie!
– Cicho, śpij! Ciebie zawsze coś woła, we dnie i w nocy – mruknęła stara – i, odwróciwszy się, chrapnęła nanowo.
Dziewczę przytuliło głowę do posłania; księżyc błysnął ciekawie.
W oddali zaszumiało… Głos to ludzi czy wiatru granie?
Krasa, mimo rozkazu Siwuchy, podniosła głowę i zaczęła nasłuchywać. Szmer rósł i zbliżał się, a dziewczę, zerwawszy się z pościeli, z rozwartemi szeroko oczami, jakby niemi chciała dopomódz sobie do słuchania, jednym susem stanęła przed progiem chaty.
Częste napady nieprzyjaciół na osady Słowian zmuszały ich do bezprzestannego czuwania. Dzieci nawet przyuczone były do walki. Nie drżały ze strachu, a gdy ręka była zasłaba, aby rzucać pociski, kryjąc się przed wrogiem, na znak groźby zaciskały pięści. Płochliwe zazwyczaj dziewczęta, w razie napadu nieprzyjaciół dopomagały do walki wśród zagród i tynów, znosząc kamienie i podając pociski, lub usuwając i opatrując tych, co już walczyć nie mogli. Nie dziw więc, że Krasa nie zlękła się nieznanych głosów.
Głosy się zbliżały, a tętent koni coraz więcej słyszyć się dawał.
– Otwieraj! do chaty Dodkowej! – zdaleka wołali przybysze.
Krasa usłyszawszy swojską mowę, kazała wrota otwierać, biegnąc do Dodka, by mu spóźnionych oznajmić gości.
Psy coraz głośniej szczekały, chowając się pod szopy, to znów wyskakując, jakby wśród przybyszów wroga poczuły.
We wrota wjechało dwóch ludzi, a oprócz tego do każdego konia, na grubym rzemieniu, przywiązany był człowiek, wlokący się za koniem.
Psy rzucały się na przywiązanych, aż Gnilec, jeden z czeladzi w chacie Dodkowej, musiał ich odpędzić.Życie w podwórzu budzić się poczęło. Tam i sam wyjrzała głowa z pod szopy, słychać było przeciągłe ziewnięcie… Każdy przeciągając się i przecierając oczy kułakiem, choć przy świetle księżyca, pragnął dojrzeć przybyłych. Konie usłyszawszy rżenie, rżeniem odpowiadały, jakby i one chciały okazać gościnę, lub przeczuwały, że z pod szopy wyjdą wkrótce na dalszą wyprawę.
Siwuchą nawet się zerwała, a usłyszawszy zmieszane głosy, dorzuciła drew na ognisko, zbudziła dziewki i kazała im zakrzątnąć się około jadła dla przybyłych.
Krasa przycupnęła na przyzbie chaty, a kryjąc się za węgłem ciekawie nasłuchywała.
Przybyli z koni zsiedli, a oddawszy je parobkom, rozkazali, aby odwiązawszy prowadzonych ludzi, wzięli ich pod straż pilną. Sami szli do gospodarza.
Dodek, poznawszy z mowy swojaków, odrzucił łuk, stanął przede drzwiami chaty i wyciągnął dłoń na powitanie.
– Od Lechowego przybywamy Gniezda, – mówił starszy z przyjezdnych, kłaniając się przed Dodkiem z oznaką uszanowania, jakie u Słowian od najdawniejszych czasów starcom oddawano.