- W empik go
Z dziennika starego dziada - ebook
Z dziennika starego dziada - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 198 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
U Kasi, dokąd chodzę na kawę, gdy się czasem rozgadam ze wspomnieniami moimi, a rozgrzeję, ten i ów mi powiada: – Ale bo, panie, mości poruczniku – lub tp., powinien byś asindziej pisać te różne historie przeszłości, zawsze by się to na co zdało! Zapewne! Choćby na zawijanie pieprzu lub sera, albo pod placki!
Albo się to nie wiedziało tego, co za los czeka papier zapisany! Jeszcze dziś pół biedy, papier, gdy stary, nauczono się szanować, ano dawniej, jak tylko nie dokument, nie oblig, w piecu tym palono albo i gorzej – tymczasem, miły Boże co za życia zostaje? Kawałek papieru – albo nic…
W dziesięć lat po śmierci człowieka gadają o nim, jak o żelaznym wilku; wnuki nie wiedzą o dziadku więcej, niż o królu Gwoździku i bracie jego, Ćwieku. Ja, com żył, napatrzyłem ci się tego, nasłuchałem gadania o tym, z którymi poufale przestawałem. Jeszcze grzeszne ciało nie zbutwiało, a pamięć się ulotniła, jak woń, albo za pozwoleniem, smród w powietrzu.
A choć papier – habet sua fata , poczciwy to przyjaciel, z którym pogawędzić miło.
Siedem krzyżów, stare dzieje, a dorachowawszy do tego, że się znało i żyło z tymi, co też mieli po siedem, mając sam jakie lat dwadzieścia, to się prawie półtora wieku ma z żywych ust, de auditu et visu , no – może i więcej.
Znałem ci ja takich, co czasy Augusta III pamiętali, a opowiadali o ojcach, co żyli za Sobieskiego.
Kaduk wie, jest w tym jakaś tajemnica, że kto o tych czasach z papieru tylko wie i uczył się ich książek, całkiem inaczej je rozumie i czuje… Ale co o tym pisać, nie moja sprawa. Jam wcale nie filozof, ale simplex serirns Dei .
16 maja. Przystąpiło tedy do mnie pisanie; wczoraj się kawałek nasmarowało, chce się zaraz i dzisiaj tego samego. Można się przyzwyczaić, nie przymierzając, jak do wódki, i nałóg sobie zrobić z tego: quod Deus avertat .
Osobliwe bo teraz moje życie. Wszystko mnie odumarło – a mnie wola Jego przenajświętsza przytrzymała na tym świecie, abym sobie liber baro pobaraszkował…
U Potockich mam kapitału półtora tysiąca czerwonych złotych całego mienia, prowizji biorę pięć od sta, co czyni siedemdziesiąt i pięć czerwonych złotych, czyli złotych naszych półtora tysiąca. W sepeciku gotówką, na wypadek choroby lub czegoś ekstraordynaryjnego, złotych tysiąc w dukatach obrączkowych. Garderoba siaka taka…
Z procjozów: dwie obrączki ślubne, sygnet pradziadowski z krwawnikiem, zegarek bregietowski , który idzie, jak słońce! Bielizny ni nadto, ni za mało. Czego chcieć?!
Czym dobrze zrobił, że się przeniosłem do miasta, po dziś dzień nie wiem jeszcze. Oto, już rok, jak mieszkam w kamienicy na Starym Mieście, drugi się poczyna w czerwcu na Święty Jan, a sam Bóg widzi, nie wiem, czym dobrze zrobił, czy nie, że się przeniosłem. Na wsi, w komornym nie ma się gdzie staremu dziadowi pomieścić, a drugim człek zawadza i sam nic nie robi. Miasto dla próżniaka ma więcej dystrakcji.
Dystrybucja dnia doskonała. Zregestrujmy ją. Godzina siódma zimą i latem budzi się człek; jeżeli nie spał, nie potrzebuje się budzić i wstaje. Tandem wszystko nagotowane i stoi z wieczora do rannej kawy na machince, nawet garnuszek śmietanki już sprażonej, tylko odegrzać, i para sucharków. Westchnąwszy do Boga i umywszy się dla siebie a ludzi, jeżeli zima, sam pan, sam sługa w piecu sobie zapalam. Na stole już się kawa gotuje… Jeżeli lato lub wiosna, okno się otwiera. – Z okna widok nieosobliwy. Dachy, dachy, dachy, a za dachami nad piaskiem czuprynki lasu. Ale górą jaskółki, pod oknem wróble, czasem sroka się przesunie, a na dachach kot, spacerujący, psia jucha, za wróblami – robi paskudną dystrakcję.
Powietrze na tych wysokościach – jeżeli z kominów sąsiednich dymem nie zawiewa – niczego. Nie to, co na wsi, bo czego to z nim w mieście człek się nie nałyka! Jednak nim ludzie żyją.
Kawa – kawałeczek cukru rzuca się na ziemię w kąt dla znajomej myszy, która po niego regularnie przychodzi. A tak śmiała, że gdybym zapomniał, to się ryzykuje spod krzesła ku środkowi, upominając o daninę. Resztki sucharków lub chleba sypię wróblom na okno. A i te zbereżniki tak się uzuchwaliły, że gdy okno zamknięte, w szybę dziobią. Otóż to tak, gdy się kogo nazwyczai, że mu się służy!
Tandem miasto się rucha na dobre – idę na mszę do Księży Dominikanów, dziad znajomy częstuję; tabaką zieloną i dostaje grosz, więcej nie mogę dać – ale ten go regularnie dochodzi, jak cukier moją mysz. Na tej mszy przed ołtarzem Matki Boskiej bywa nas krągło osób pięć, nie licząc księdza, serwitora i służby kościelnej.
Stara jejmość w czarnym kapturku z ogromną książką i workiem w okularach, która wzdycha na kościół cały, wdowa po rzeźniku z Długiej ulicy. Item o kiju staruszek w kapocie, suponuję, woźny być musi, modlący się przykładnie z rękoma złożonymi i oczyma podniesionymi. Item stara panna, loki rude przyprawne; musiało to kiedyś być piękne, formalnie kokietuje Pana Boga, tak się mizdrzy… Item staruszka, której się ręce okrutnie trzęsą i głowa takoż, a podnieść jej już nie bardzo może – to się modli z pamięci, bo niedowidzi nieboga.
Item, ostatnia dziewczyna jakaś z różańcem u ręki, blada, oczy jakby wypłakane, koszyk przy niej. Sługą być musi, pobożna jakaś bardzo. Może też, oprócz Panu Bogu, nie ma się komu poskarżyć.
A szósty pan Gabriel Kalasanty Rzempiński, sługa wasz, ongi porucznik, niegdy kawałek obywatela, ale to wszystko praeteritum plus quam perfectuin .
Godzina dziewiąta, zimą czy latem, dlatego żeby nie zardzewieć i nie skostnieć, człek lokomocji używa per pedes apostolorum, bo na inny rodzaj kieszeń nie pozwala.
O wierzchowej jeździe, choćby człek i mógł jeszcze na siodle się utrzymać, mowy być nie może, a o powozie – ani myśleć. Ale po trotuarach, gdy nie bardzo ślisko, gdy nie bardzo błotno, gdy nie ma śniegu, gdy nie ma tłumu, spacer ku Ogrodowi Saskiemu lub Krasińskich lub w aleje – wcale wygodny. Czego chcieć? – ławka się gdzieniegdzie znajduje.
Tu tedy spektakl gratis. Prawie nikogo nie znam, mnie też tak, jak nikt, mogę sobie swobodnie bąki strzelać i napatrzeć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzeć. Tać to są żywe komedie chodzące, jeśli nie tragedie, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzyło, jako wiekowemu człowiekowi, widzieć w karetach takich, co zapałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno…
Spacer trwa z rozmaitymi wariacjami do obiadu. Jadam zwykle w traktierniach na Długiej u Hołkiewiczów, ludzie nie źli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska też zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiej, a na starość i apetyt niewielki, i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czymkolwiek podsycić, by nie zgasła!
Hołkiewicz czasem do obiadu, zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i siedząc na sofce, trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nieosobliwa, ale się do niej nawykło, ma się tu swój stołek, swojego „Kurierka”, „Gazetę Warszawską” i filiżankę kawy, nie takiej jak ranna, co ją sam robię, z cykorią – ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się znajdzie; czas, jak z bicza trząsł, zejdzie do wieczora… Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i nie ma za co – więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą. Od Starego Miasta do Świętego Aleksandra – nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijatyk, kłótni, ekwipażów, łobuzów i – czasem ekstraordynaryjnym ewenementów.
Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen klei powieki, Panu Bogu dziękuję.
17 maja. Myszy mojej dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stolikiem nie tknięty. Czy niezdrowa, interesa jakie familijne, czy, uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.
Nie mogę cierpieć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka jak kluski. I że to tego kto nie zabije – bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań, obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestia najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? Daje się jej cukier, bułka… czasem i co z dodatku.