- W empik go
Z floty carskiej do polskiej - ebook
Z floty carskiej do polskiej - ebook
Dziennik Mamerta Stankiewicza powstawał przez prawie dwadzieścia lat i jest zapisem bogatego w wydarzenia życia kapitana, a także niezwykłym dokumentem obrazującym codzienność ludzi morza. Pochodzący z polskiej szlachty kresowej, Mamert Stankiewicz zdobywał wykształcenie w szkołach morskich carskiej Rosji, w czasie I wojny światowej walczył we Flocie Bałtyckiej, a później w armii Kołczaka na Syberii. Od chwili powrotu do ojczyzny poświęcił się tworzeniu polskiej floty handlowej. Odznaczono go Krzyżem Orderu Virtuti Militari.
Spis treści
Przedmowa
Wstęp
Dzieciństwo i nauka
W Korpusie Kadetów Morskich
W carskiej flocie
Miczmaństwo
Wojna światowa
W zbuntowanej flocie
Długa droga do Polski
Przygotowania i wyjazd
Pittsburgh
Koniec wojny światowej i wyjazd
Do Jokohamy na „Korea Maru”
Władywostok–Omsk
Służba w Omsku i odwrót
Bolszewicy
Krasnojarsk
W służbie ojczystej bandery
Powrót na morze
Podróż do Brazylii
Dowódca okrętu szkolnego „Lwów”
Żegluga Polska
S/s „Niemen”
S/s „Premier”
Na lądzie
Towarzystwo Polsko-Transatlantyckie
„Pułaski” i „Polonia”
Linia Palestyńska
Monfalcone
Triest–Gdynia
Pierwsza podróż m/s „Piłsudski” z Gdyni do Nowego Jorku
Róże i ciernie
Montreal
Awarie
Zakończenie
Dodatek
Indeks nazwisk
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0301-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Legenda stworzona przez ucznia tym razem poddana zostanie próbie. Czytelnik będzie miał okazję poznać Kapitana takim, jakim widział on sam siebie. Będzie mógł wniknąć w to, co chciał pozostawić pokoleniom o sobie, o swoich latach nauki i pracy na morzu pod banderą Rosji carskiej, a później niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej. Czytając strony tych wspomnień, podzieli zapewne pogląd wydawcy, iż jest to zapis testamentowy, obejmujący doświadczenia życia i pracy na morzu z myślą o przyszłych pokoleniach rodaków i potrzebie ich wiernej służby morskim interesom ojczyzny. Znamienne są bowiem słowa Kapitana: „Takich jak ja jest tysiące i będą tysiące”.
Materiał zawarty w tomie wspomnień kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Mamerta Stankiewicza ma wartość bezcenną dla poznania losów i karier zawodowych wielu Polaków we flocie wojennej Rosji, jednego z państw zaborczych. W polskim piśmiennictwie wspomnieniowym jest to pierwsze tak rzetelne opracowanie o latach nauki w Korpusie Kadetów Morskich i służbie w carskiej flocie, a później w rewolucyjnej Rosji. Kariera Mamerta Stankiewicza, jako wyższego oficera marynarki wojennej Rosji, trwała aż do ostatnich dni w 1920 roku admirała A.W. Kołczaka na Syberii, gdzie Stankiewicz zajmował eksponowane stanowisko w Ministerstwie Wojny i Marynarki rządu w Omsku. Za swą służbę w marynarce wojennej Rosji otrzymał wysokie ordery Włodzimierza, Anny i Stanisława z mieczami. Losy Mamerta Stankiewicza i jego rodziny opisane na łamach tego tomu wzbogacają wiedzę o Polakach przebywających w najdalszych krańcach pozaborowego mocarstwa, Rosji.
Do Polski przebył długą drogę, okrążając kulę ziemską. Przeżył rewolucję bolszewicką i wojnę domową w Rosji. W 1921 roku stawił się do dyspozycji wiceadm. Kazimierza Porębskiego, szefa Departamentu dla Spraw Morskich Ministerstwa Spraw Wojskowych w Warszawie. Z rozkazu Porębskiego objął kierownictwo Wydziału Nawigacyjnego Szkoły Morskiej w Tczewie. Później był kierownikiem praktyki, wreszcie w 1924 roku komendantem żaglowca „Lwów”.
Kadra oficerów wywodząca się z rosyjskiej floty wojennej i handlowej stanowiła główny trzon fachowych kadr morskich w początkowych latach tworzenia niepodległej Rzeczypospolitej. Wraz z pozostałą, mniej liczną kadrą innych państw zaborczych, uczestniczyła w organizacji władz morskich, szkolnictwa, floty wojennej i handlowej, obsługi portów i handlu morskiego. W tym wielkim dziele jest też godny pamięci pokoleń znakomity udział Mamerta Stankiewicza.
Czytając te wspomnienia pozna Czytelnik usilne zabiegi Kapitana o tworzenie floty narodowej, polskich przedsiębiorstw armatorskich i wreszcie jego pracę – czy to jako dowódcy nowo zakupywanych statków: s/s „Wilno”, s/s „Niemen”, s/s „Premier”, s/s „Polonia”, s/s „Pułaski”, czy też jako nadzorującego budowę nowoczesnego transatlantyku m/s „Piłsudski”, którym potem dowodził. Nieobce były mu też zajęcia w centrali armatorskiej, pilota i kapitana portu Gdynia. Dzieli się z Czytelnikiem swoją wiedzą o trudnych początkach. Okazuje wielką dbałość o kształcenie oficerów floty polskiej, nawet tej, którą była jeszcze wówczas w zamierzeniach początkujących armatorów. Wyrozumiały dla różnych ludzkich słabostek, nie toleruje ich jednak u przedstawicieli władz państwowych, armatorów, oficerów, a zwłaszcza dowódców statków i okrętów. Dba o godność własną kapitanów i oficerów w ciężkiej próbie na morzu i na lądzie, nieustannie myśląc przy tym, by wychowankom podczas praktyk morskich dać nie tylko cenną wiedzę, lecz i wzorce do naśladowania w codziennej pracy na morzu. Dzieli się radością z każdego sukcesu, pomyślnie odbytego rejsu, powodzenia linii, zakupionego statku. Nie ukrywa wątpliwości i porażek, których doznał z własnej winy lub w wyniku zbiegu niepomyślnych okoliczności, w każdej jednak sytuacji czując się za nie odpowiedzialny jako kapitan statku. Dąży do ukazania prawdy o pracy marynarza, nieustannie grożącej utratą życia, gdyż żywioł morski wykorzysta każde jego niedopatrzenie i weźmie odwet na nim samym lub na jego statku.
Młoda polska flota handlowa wytyczała swe szlaki żeglugowe na morzach i oceanach, przezwyciężając konkurencję obcych spółek żeglugowych wielkich potęg morskich. Jakże znamienna jest konstatacja Kapitana: „Na ogół załoga nasza jest niezwykle ambitna i jeżeli chce, to może dokonać rzeczy, których nie dokonałaby żadna załoga na statkach jakiejś floty o starszej tradycji”. I dokonała tego, lokując się na stałych liniach żeglugowych na północnym i południowym Atlantyku, liniach europejskich i palestyńskiej, walnie wspomagając emigrację Żydów do Palestyny, a w latach wielkiej próby na morzu ogarniętym II wojną światową wytrwale pracując i walcząc w składzie flot alianckich.
Wiele stron pamiętnika przenikniętych jest troską o tworzenie polskiej tradycji morskiej. Chcąc osiągnąć ten cel, należy – zdaniem Kapitana – w sposób rzetelny informować społeczeństwo o kadrach morskich i ich dokonaniach.
Kapitan Mamert Stankiewicz w swoim testamentowym zapisie ze szczególną siłą eksponuje rangę polityki morskiej dla pomyślnego rozwoju państwa: „Żaden kraj bez morza nie ma wolnego oddechu. Nie może osiągnąć dobrobytu i samodzielności, które się osiąga, gdy się posiada własne wybrzeże, własny port i własną flotę”. Właśnie w rozbudowie floty ojczystej upatrywał jeden z liczących się elementów suwerennego bytu kraju. Z tym większą satysfakcją podkreśla to, co już wówczas zdołano dokonać w Polsce na tak skromnym wybrzeżu i w tak krótkim czasie, a kolejne pokolenia nie ustawały w tym wielkim trudzie i mogą się chlubić nie mniejszymi dokonaniami.
Niestety, przesłanie Kapitana sprzed prawie 60 laty nie dociera do nas w najszczęśliwszym momencie morskich dziejów Polski. Jest to czas, w którym na skutek różnych uwarunkowań, popełnionych błędów, nieznajomości spraw morskich czy też lekceważenia ich między innymi przez sfery polityczne i rządowe postępuje likwidacja polskiej floty, polskiego stanu posiadania na morzu. Żywić należy nadzieję, iż głos Kapitana dotrze do tych, którzy odpowiedzialni są za sprawy morskie, by nie ustawali w skutecznej pracy w obronie interesów morskich Rzeczypospolitej.
Tekst wspomnień Mamerta Stankiewicza powstawał, według moich dociekań, z notatek i szkiców robionych od końca lat dwudziestych, a zakończonych luźnymi refleksjami i uwagami z grudnia 1937 roku. W pierwotnym zamyśle Kapitana dzieło miało się składać z dwóch części, przygotowywanych do wydania jako samodzielnej książki. Pierwsza miała objąć czasy od dzieciństwa aż do powrotu w 1921 roku do Polski. Drugą część miały stanowić wspomnienia dotyczące początków Polskiej Marynarki Handlowej, którą ich autor współtworzył własną myślą i pracą na eksponowanych stanowiskach. Częściowe potwierdzenie zamysłu autora na temat podziału tekstu można znaleźć w rozdziale „W drodze do Nowej Zelandii” książki Borchardta. Pracownia Historii WSM w Gdyni przystępując do wydania w 1994 roku wspomnień, zdecydowała się na realizację wariantu pełnego, mieszczącego w jednym obszernym tomie obie części, kończąc w ten sposób wiele dziesięcioleci trwające perturbacje z publikacją wspomnień Kapitana w powojennej Polsce.
Kiedy przed 17 laty badałem okoliczności zatopienia m/s „Piłsudski” i śmierci Kapitana¹, nie sądziłem, że właśnie mnie przypadnie w udziale zakończenie trwających prawie 60 lat starań o publikację Jego wspomnień, a tym bardziej opatrywanie przedmową kolejnego wydania.
Pierwsze wydanie wspomnień kpt. Mamerta Stankiewicza oparte zostało na maszynopisie ofiarowanym Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni przez Annę Tomaszewską i Irenę Małecką, córki Mamerta Stankiewicza. Natomiast obecne, drugie wydanie, jest powtórzeniem pierwszego, lecz ze zmodyfikowaną formą edytorską, dostosowaną do możliwości wydawcy.
Tom urzeka bogactwem faktów, w zasadzie zupełnie nieznanych i wiarygodnie opisanych. Opisy wydarzeń, w których autor sam uczestniczył lub był ich obserwatorem, odznaczają się zwięzłością myśli i słowa, a także nieustannym dążeniem do przekazania rzetelnie tego, co sam przeżył i poznał. Przygotowując materiał do pierwszego wydania, starano się więc zachować jak największą wierność oryginałowi. Od tej zasady istnieją jednak pewne odstępstwa, jak wprowadzony przez wydawcę podział na części, których tytuły mają orientować Czytelnika w chronologii wydarzeń. Od wydawcy pochodzą też tytuły dwóch rozdziałów: „W zbuntowanej flocie”, „Dowódca okrętu szkolnego «Lwów»”, a przede wszystkim tytuł całości – Z floty carskiej do polskiej. Czytelnicy książki Borchardta pamiętają zapewne, iż jej bohater miał swe wspomnienia zatytułować Korsarz i Don Kichot. Ze względu jednak na nikły związek tak sformułowanego tytułu z zawartością treściową pamiętnika zdecydowano się nie respektować tego zamysłu autorskiego. Wydaje się, że dodatkowym usprawiedliwieniem takiego postępowania może być określenie tego pamiętnika jako książki „na temat historii Polskiej Marynarki Handlowej”, pojawiające się w opowiadaniu W drodze do Nowej Zelandii, w którym Borchardt wspomina swe rozmowy z Kapitanem, prowadzone w listopadzie 1939 roku na zakotwiczonym na rzece Tyne „Piłsudskim”². Nade wszystko jednak niniejszy tom stanowi klamrę spinającą dwa okresy życia Kapitana: w carskiej i rewolucyjnej Rosji oraz w Polsce, budującej od nowa swą tożsamość. To ostatecznie przesądziło o tytule, którym po wszechstronnych konsultacjach z bracią morską opatrzono dzieło.
Ostatnim odstępstwem od oryginału są skróty poczynione w tym liczącym ponad 500 stron maszynopisie. Poza jedno – czy kilkuzdaniowymi opuszczeniami, wynikłymi z chęci uniknięcia powtórzeń, mówić można tylko o dwóch partiach tekstu, z których publikacji zrezygnowano. Chodzi tu o króciutki rozdział pt. „Wycieczki z Nowego Jorku i drzwi otwarte”, z maszynopisu stanowiącego podstawę pierwszego wydania po rozdziale „Awarie” i sprawiającego wrażenie niekompletnego. W rozdziale „«Pułaski» i «Polonia»” zrezygnowano też z przytoczenia kilkustronicowego opisu walk byków w Sewilli. Wszystkie skróty w tekście, poczynając od jednozdaniowych, zasygnalizowano wielokropkiem w nawiasie kwadratowym. Znaki zapytania bądź wykrzykniki ujęte w nawias kwadratowy pochodzą również od wydawcy. Pisownię, szczególnie nazw geograficznych, i interpunkcję tekstu uwspółcześniono. Fakt, iż tekst tych wspomnień, pisanych przecież po latach, zadziwia wręcz bogactwem zawartych w nim nazwisk, przesądził o potrzebie opracowania indeksu nazwisk, który dopełnił dzieła Kapitana.
Mimo powyższych uwag ośmielamy się przekazać ten tekst Czytelnikom w nadziei, że nie dojdą nas słowa dezaprobaty Kapitana, tak często zgorszonego postępowaniem podwładnych: „Znaczy, panowie nadużyli kompetencji znaczy, panowie nie są w porządku w stosunku do obowiązujących przepisów i do podjętych przez siebie obowiązków”.
* * *
Prorocze okazały się słowa pisane w 1937 roku przez kpt. Mamerta Stankiewicza, gdy po różnych armatorskich peregrynacjach przejmował ponownie komendę nad m/s „Piłsudskim”: „Byłem szczęśliwy, że mogę wrócić na swój motorowiec, na którym chciałbym swoją karierę morską zakończyć”.
Kiedy w początkach sierpnia 1939 roku zdał czasowo dowództwo swojemu bratu kpt… ż.w. Janowi Stankiewiczowi i udał się na urlop, nie sądził, że dojdzie do tak szybkiego wybuchu wojny. Wezwany telegramem przez kmdra Konstantego Jacynicza, dyrektora Biura Portowego GAL-u w Gdyni, przybył 24 sierpnia do Gdyni, gdzie otrzymał rozkaz wyprowadzenia s/s „Kościuszko” do Wielkiej Brytanii. Statek był kompletnie rozbrojony ze sprzętu i wyposażenia, przygotowany do sprzedaży na złomowanie. Kapitan musiał uczynić go sprawnym do żeglugi, zebrać szkieletową załogę i… zdążyć wydostać się z Bałtyku, zanim wybuchnie wojna. Gdynię opuścił niemal w ostatniej chwili 28 sierpnia o 22.30. Już po wybuchu wojny w samotnym rajdzie przepłynął Morze Północne i 2 września o 20.30 na rzece Dart wydał rozkaz podania cum na burtę s/s „Pułaski”.
24 listopada przejął dowództwo na transportowcu wojska m/s „Piłsudski”, załagodziwszy bunt załogi, która protestowała strajkiem przeciwko bezprawnej pięćdziesięcioprocentowej obniżce płac, zarządzonej na życzenie armatorów przez konsula generalnego RP w Londynie. Z rozkazu Admiralicji Brytyjskiej nocą 25 listopada 1939 roku „Piłsudski” opuścił Newcastle-on-Tyne i bez eskorty skierował się na południe do miejsca koncentracji konwoju wyruszającego do Australii i Nowej Zelandii. Po kilku godzinach samotnej jazdy po nieosłoniętym szlaku, w dniu 26 listopada 1939 roku o godzinie 5.36 lub 5.40 został zaatakowany przez niemieckiego U-Boota, otrzymując dwa trafienia torped w lewą burtę. Kiedy Kapitan zorientował się w rozmiarach zniszczeń, wydał załodze rozkaz opuszczenia statku. Istniała obawa, że przechył na lewą burtę szybko się pogłębi, grożąc wywróceniem się statku, a wówczas zginęłaby cała załoga i pasażerowie. Panikę powstałą na statku pomogli Kapitanowi opanować oficerowie i marynarze pokładowi. Między godziną 6.15 a 7.00 statek opuściła cała załoga i pasażerowie (uzupełnienia załogi m/s „Sobieski” i dowództwo brytyjskie wojska, które planowano zaokrętować w Australii i Nowej Zelandii).
Na storpedowanym „Piłsudskim” pozostał kapitan Mamert Stankiewicz zamierzając zginąć wraz ze swoim statkiem lub w razie przybycia na czas okrętów brytyjskich ułatwić im wzięcie „Piłsudskiego” na hol i osadzenie na przybrzeżnej płyciźnie, aby później można było go podnieść i wyremontować w najbliższej stoczni. Żadnego z tych zamiarów nie udało się Kapitanowi zrealizować. Okazało się bowiem, że z zatarasowanych wnętrz statku z opóźnieniem na pokład wydostało się jeszcze trzech marynarzy. Po latach marynarze mówili, że nie chcieli pozostawić Kapitana na zatracenie na tonącym statku. Prawda wyglądała jeszcze inaczej, marynarze bali się zawierzyć swój ratunek wywrotnej tratwie, gdzie groziła im niechybna śmierć od fal i zimna. Kapitan był pewien, że gdy pozostaną na statku, na pewno zginą, i chcąc uratować marynarzy, musiał opuścić statek. Wraz z marynarzami zrzucił na wzburzone morze tratwę i kiedy okazało się, że żaden z nich nie odważył się wskoczyć do kotłującej przy burcie statku kipieli, dał marynarzom przykład, docierając jako pierwszy do tratwy. Dwaj marynarze podążyli za swoim kapitanem, ale trzeci, kucharz, skrył się w szalupie leżącej na pokładzie słonecznym, zwalniając ją z zabezpieczeń. Czekał. Liczył na łut marynarskiego szczęścia, że litościwa fala wyniesie szalupę z tonącego statku albo zada mu szybką, bez cierpień śmierć. To nieprawdopodobne, ale ocalał. Natomiast kapitan Mamert Stankiewicz wraz z marynarzami przetrwali prawie półtoragodzinną gehennę na miotanej falą i wywracanej tratwie, zanim nie zabrał ich na swój pokład brytyjski niszczyciel³. Kapitan był już wówczas w tak głębokiej hipotermii, że zmarł na okręcie, lecz obaj marynarze przeżyli. Później oświadczyli, że swoje ocalenie na morzu zawdzięczają Kapitanowi i załodze brytyjskiego niszczyciela.
Pogrzeb kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Mamerta Stankiewicza odbył się w dniu 29 listopada 1939 roku w kościele St. Mary w Hartlepool. Na uroczystości byli obecni dwaj bracia – kmdr por. rez. kpt. ż.w. Jan Stankiewicz oraz kmdr por. Roman Stankiewicz⁴, załoga storpedowanego „Piłsudskiego”, Feliks Kollat – przewodniczący Komitetu Transportowego, dyrekcja Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe SA, przedstawiciel polskiego attaché morskiego, a ze strony brytyjskiej przedstawiciele Admiralicji i władze miejskie Hartlepool. Kondukt pogrzebowy otwierał pluton marynarzy brytyjskich, który nad grobem oddał trzy salwy honorowe. Przemówienia pożegnalne wygłosili ks. Kolankowski i kmdr por. Roman Stankiewicz. Wielka Brytania pośmiertnie uhonorowała kapitana Mamerta Stankiewicza wysokim odznaczeniem Distinguished Service Cross and Bart to It (DSC).
Druga uroczystość pogrzebowa miała miejsce tydzień później w Paryżu. Mszę św. celebrował ks. biskup Gawlina. Uczestniczyli w niej przedstawiciele rządu polskiego z udziałem premiera i wodza naczelnego gen. Władysława Sikorskiego, wicepremiera Stanisława Strońskiego, kontradm. Jerzego Świrskiego i generalicji Wojska Polskiego. Sikorski udekorował katafalk pośmiertnie nadanym Krzyżem Virtuti Militari V klasy.
Mamert Stankiewicz był pierwszym z kapitanów Polskiej Marynarki Handlowej, któremu nadano ten najwyższy polski order bojowy. Jeszcze za życia przyznano mu między innymi Order Polonia Restituta. Po latach znalazł się wśród nielicznych kapitanów, których pamięć sławią statki noszące ich imię. Polska Żegluga Morska dała początek tej tradycji, podnosząc w dniu 29 czerwca 1963 roku banderę na m/t „Kapitan M. Stankiewicz”.
Do rangi symbolu urasta niewątpliwie fakt pierwszego wydania wspomnień Kapitana w Jego morskiej uczelni, do której z takim oddaniem wnosił wiedzę i kunszt znakomitego nawigatora. Jednak wydanie drugie nastąpiło z inspiracji Jego wychowanka, absolwenta Szkoły Morskiej w Tczewie z roku 1929, inż. Michała Hłaski i wielce tej sprawie życzliwego Pana dr. Wiesława Uchańskiego, prezesa Wydawnictwa „Iskry”, oraz prof. dr. hab. inż. Piotra Przybyłowskiego, rektora Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Dzięki temu powstała znakomita możliwość upowszechnienia wiedzy o Kapitanie jako wychowawcy kapitanów, oficerów i marynarzy floty ojczystej, pierwszego pokolenia kadr morskich kształconych w niepodległej Polsce. To pokolenie i następne spełniły Jego marzenia, sprawiając, że biało-czerwona bandera nieprzerwanie powiewa na morskich szlakach świata.
Jan Kazimierz Sawicki
Gdynia-Gdańsk, 3 maja 1995-3 lipca 1997 rokuWłaściwie nie jest przewidziane, ażeby żeglarz, kapitan statku, pisał książkę. Poza tym podoba mi się bardzo przysłowie angielskie, które mówi, że jeżeli nie można się wypowiedzieć w stu słowach, to lepiej po prostu milczeć.
Są jednak względy, które przemawiają dość mocno za tym, żebym przełamał lenistwo i nie zapominając o przysłowiu, możliwie oszczędzając słów, opowiedział wrażenia z mego życia, aby wszechstronnie wyjaśnić społeczeństwu, a zwłaszcza młodzieży, jak układa się praca i życie marynarza.
Sprawy własnego wybrzeża morskiego wysunęły się w Polsce na miejsce pierwszoplanowe. Można i trzeba się z tego cieszyć. Tym bardziej że w latach po wojnie bolszewickiej wyzyskanie morza nie wyglądało dobrze i przez jakiś czas można było nawet się obawiać, że w Polsce współczesnej kierunek ekspansji będzie jak dawniej skierowany na wschód, eksploatacja morza będzie zaś nadal oddana mniej lub więcej przyjaznym pośrednikom. Jest rzeczą jasną, że groziłoby to nam po prostu utratą wszelkich korzyści z posiadania wybrzeża morskiego.
Jeżeli polityka morska stanęła na właściwym torze – tak samo jak wszystkie inne dziedziny naszego życia w Polsce odrodzonej – to wdzięczna potomność powinna pamiętać, że to dzieło Wodza Narodu – Marszałka Józefa Piłsudskiego.
Zróbmy porównanie. W latach 1920-1923 w Szkole Morskiej w Tczewie kształcono i wychowywano przyszłych oficerów i mechaników marynarki handlowej. Ale ponieważ cała flota handlowa składała się z jedynego statku szkolnego „Lwów”, przyszłość tych wszystkich dzielnych młodych ludzi wyglądała niedobrze. Owszem, w tym samym okresie istniało przedsiębiorstwo żeglugowe quasi-polskie „Sarmacja” i jego statki nosiły nawet bardzo polskie nazwy, jak „Kraków”, „Wisła”, „Bug” etc. Jednakże kierownictwo tego przedsiębiorstwa prowadziło je zgoła nie po polsku. Skutek był ten, że gdy odwiedzaliśmy na „Lwowie” jakikolwiek port za granicą, w którym stał jeden ze statków „Sarmacji”, to z rozmów z pilotami i innymi zainteresowanymi osobami odnosiło się wrażenie, że polska na tych statkach jest jedynie bandera, bo poza tym wszystko było niemiecko-austriackie.
Toteż twierdzę stanowczo, że posiadanie jedynej jednostki handlowej, „Lwowa”, odsłaniało smętną perspektywę przed naszymi młodymi żeglarzami.
Obecnie wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewano w roku na przykład 1925. Tonaż floty handlowej polskiej osiągnął wielkość około 100 000 ton. Flaga polska pojawia się w portach niemal całego świata, a wychowankowie dawnej Szkoły Morskiej w Tczewie, a obecnie Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni zajmują na naszych statkach stanowiska od najmłodszego oficera do kapitana i są w tej przyjemnej sytuacji, że dalszy rozwój floty handlowej można uważać za zapewniony, co daje naszym marynarzom stałe zatrudnienie i możliwość awansów.
Mając zaszczyt i przyjemność dowodzić naszym największym statkiem pasażerskim, miałem i mam sposobność spotykać bardzo wiele osób. Z rozmaitych rozmów odnosiłem czasem wrażenie, że poglądy społeczeństwa na sprawy morskie są nie tyle praktyczne, ile sentymentalne i nawet romantyczne. Nie jest to podejście właściwe w czasach, kiedy stajemy na morzu do współzawodnictwa z innymi narodami morskimi, które sprawy morza i jego wyzyskania przede wszystkim traktują trzeźwo i praktycznie.
Mam nadzieję, że wspomnienia moje i spostrzeżenia ujęte w tej książce przyczynią się do lepszego poznania pracy na morzu. Może też będzie to miało znaczenie dla rodziców projektujących morskie kariery dla swoich synów, a także dla chłopców. których myśli i marzenia biegną ku ciekawym podróżom i morskim przygodom.
Mnie samego uderzało nieprawdopodobieństwo zdarzeń, które rozwijały się w ciągu 35 lat i które zostały ukoronowane spełnieniem moich najmilszych marzeń dziecinnych. Przeżywanie tych zdarzeń, nieprawdopodobnych nawet na przestrzeni 35 lat, nie mogło się odbywać w atmosferze pomysłów tylko trzeźwych, rozważnych i praktycznych. Lecz wydaje mi się teraz, że sprzyjały temu okoliczności wyjątkowe i nastawienia wyjątkowe.
Będę się czuł szczęśliwy, gdy będę miał świadomość, iż po przeczytaniu tej mojej książki niejeden młodzieniec zastanowi się poważniej nad obranym przez siebie zawodem marynarza. Będzie miał mniej złudzeń.
Zanim przejdę do dalszego opowiadania, chciałbym przedtem wypowiedzieć parę spostrzeżeń. Od lat 16 jestem już w handlowej marynarce, w której służba jest bardzo odmienna od służby w marynarce wojennej. Pływając, spotykając wielu ludzi, nieraz zżymałem się na istniejący brak informacji o pracy na morzu. Gdy wybiegałem pamięcią wstecz, stwierdzić musiałem, że w życiu moim te dokładne, prawdziwe wiadomości zbierałem powoli – wraz z nabieraniem doświadczenia.
Zdawałoby się, że istnienie floty handlowej o tonażu stutysięcznym i pracujące w tej flocie rzesze oficerów i marynarzy wraz z ich rodzinami i krewnymi powinny się przyczynić do właściwego uświadomienia społeczeństwa. Do tegoż uświadomienia powinna by się przyczynić taka instytucja jak Liga Morska i Kolonialna. Przez uświadomienie rozumiem także nastawienie społeczeństwa do spraw morskich, jakie istnieje w państwach morskich, jak na przykład państwa skandynawskie czy Anglia.
Nieraz też zastanawiałem się, czy nie byłoby wskazane, ażebym wykorzystał materiał doświadczenia z własnego życia i ujął w formie książki. Nie jest to zadanie łatwe, gdy się nie ma wprawy, a poza tym chociaż podczas podróży można znaleźć dość czasu, może czasem zbyt wiele, to jednak nie można zapominać, że warunki pogody nieraz stoją na przeszkodzie. Gdy statek przechyla się gwałtownie, nie tylko piórem trudno jest pisać, ale i maszyna do pisania nie utrzymuje się na stoliku.
A jednak wydaje mi się, że napisanie takiej książki jest moim obowiązkiem. Tym bardziej, gdy przeglądam nasze wydawnictwa literackie.
Ostatnio przeglądałem książkę Fryderyka Kulleschitza Rejs dookoła świata (wydawnictwo „Rój”, 1936). Niezawodnie książka interesująca, ale proszę ją porównać z taką na przykład książką, jak Fregata „Pallada” Gonczarowa.
Jak w wielu innych – czy to książkach, czy zwłaszcza artykułach napisanych przez rozmaitych uczestników naszych wycieczek morskich – zebrało się w tym Rejsie dookoła świata wiadomości schwytanych tu i tam. Napakowało się niezrozumiałych wyrazów morskich, powtarzając nieraz to samo określenie ze cztery razy. Natomiast autor nie zrozumiał morza i nie zorientował się w pracy oficerów i marynarzy, aczkolwiek nie pominął elementu drażliwego: spotykanych przygodnie kobiet. I kto wie, czy te dyskretne niedomówienia nie są jeszcze bardziej szkodliwe niż opisanie zwykłego lupanaru, który przecież wszyscy i tak znają – do tego nie potrzeba być marynarzem.
Żeby przedstawić sprawę jasno, chcę powiedzieć, że mierzi nas, marynarzy, ujmowanie naszego życia z tego punktu widzenia. Nie jest prawdą, że każdą spotykaną kobietę traktujemy jako możliwą kochankę i że mamy żonę w każdym porcie. Nie wydaje mi się też słuszne określanie nas jako ludzi lubujących się w alkoholu, którego używamy dużo na morzu i oczywiście w porcie, gdzie – stosownie do informacji autorów – udajemy się do knajpy.
Wszystko to wywołuje skutek jak najmniej sprawiedliwy i jak najmniej pożądany. Informacja idzie w świat. Czytają to rodzice i młodzież. Jeżeli ja, czytając taką książkę, z niesmakiem przyjmuję opisy lupanarów w Japonii lub opis tańca na Wyspach Hawajskich, to cóż może odczuwać młodzieniec stojący przed zadaniem wybrania sobie zawodu?
Dlatego wydaje mi się, że młodzież nasza kierująca swe kroki i zamierzenia ku obraniu kariery morskiej widzi w niej szereg niezdrowych przygód romantycznych, natomiast nie widzi ciężkiej pracy, do której trzeba mieć nastawienie poważne i wytrwałe, trzeba mieć odpowiednie przygotowanie, ażeby w ciągu kilkunastu, a nawet więcej lat umieć tę tak konieczną dla kraju pracę wykonać, nie narażając się na bolesne rozczarowania. Myślę, że gdyby Conrad (Korzeniowski) nadal pozostał kapitanem, nie czytalibyśmy jego utworów. O ile wiadomo, porzucił służbę morską, zaczął pisać, a był już zmęczony pracą i zniechęcony.
Praca na odcinku morskim jest trudna, odmienna od każdej innej, jest może najtrudniejsza. Z jednej strony jest teraz może ułatwiona na skutek zwiększającej się szybkości statków oraz regularności rejsów, z drugiej jednak strony stała się bardziej wyczerpująca na skutek większej intensywności. Toteż wydaje mi się, że lepiej jest rozważyć ten problem szczerze i otwarcie, gdyż wtenczas tylko znajdzie się lekarstwo. Piszę więc książkę.Helena i Mamert Stankiewiczowie po ślubie
Helena Stankiewiczowa z córką Zofią
Helena Stankiewiczowa i Olga Maciejewiczowa w Wenecji w czasie pobytu „Lwowa” we Włoszech w 1925 roku
Bal w Szkole Morskiej w Tczewie
Obrazek Matki Boskiej, który otrzymała załoga „Lwowa” w czasie pobytu w Rio de Janeiro na pamiątkę uczestnictwa w mszy 14 września 1923 roku
Wykładowcy Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie. Siedzą od lewej: Kazimierz Bielski, Mamert Stankiewicz, Antoni Garnuszewski, Gustaw Kaski, Jan Roiński; stoją od lewej: Stanisław Dłuski, Antoni Ledóchowski, Aleksander Maresz, Aleksy Majewski, Witold Komocki i Tadeusz Kokiński
Na „Lwowie”
Mamert Stankiewicz w czasie pełnienia służby
Powitanie „Lwowa” w Brazylii
Na „Lwowie”. Od lewej: NN, Konstanty Maciejewicz, pani Wiatkina i Mamert Stankiewicz
Wizyta „Lwowa” w Brazylii – na zdjęciu uczniowie Szkoły Morskiej
Spotkanie z Kołczakiem
„Piłsudski” w Nowym Jorku
M/s „Piłsudski” przy Dworcu Morskim w Gdyni
Mamert Stankiewicz na pokładzie „Piłsudskiego”
Od lewej: Władysław Milewski, dyrektor Plinus, pan Petersen i Mamert Stankiewicz w Montfalcone
M/s „Piłsudski” w stoczni Monfalcone. W białych kombinezonach inżynier Władysław Milewski (po lewej) i Mamert Stankiewicz (po prawej)
Jan Stankiewicz w siedzibie firmy Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe
Mamert Stankiewicz w mundurze galowym
Brat kapitana Mamerta Stankiewicza – komandor porucznik Roman Stankiewicz
Na M/s „Polonia”
Brat kapitana Mamerta Stankiewicza – komandor Jan Stankiewicz
Mamert Stankiewicz
Mamert Stankiewicz na „Polonii”
Lodołamacz nazwany imieniem kapitana Mamerta Stankiewicza
Grób Mamerta Stankiewicza w Hartlepool w AngliiW Korpusie Kadetów Morskich
Wykłady w Korpusie Morskim rozpoczynały się zwykle w połowie września, gdy kadeci starszych kursów po odbyciu pływania ćwiczebnego w lecie, po krótkim urlopie powracali do Petersburga.
W oznaczonym dniu pożegnałem się ze swoimi gospodarzami i razem ze wszystkimi moimi nielicznymi rzeczami stawiłem się w Korpusie. Ten pierwszy dzień był bardzo pracowity i pełen nowych wrażeń.
Dziwny i oryginalny był gmach Korpusu Kadetów Morskich. Naprzeciwko schodów głównych znajdowała się sala przyjęć, jednocześnie pierwsza sala muzealna, która była początkiem całej amfilady sal, położonych jedna obok drugiej, w których były ustawione zbiory cenne i rzadkie, zebrane w ciągu paruset lat. Równolegle do szeregu sal muzealnych biegł korytarz, który prowadził do sali jadalnej, słynnej w całym Petersburgu ze swojej wielkości (około 90 metrów długości). Za tą salą znajdowały się pomieszczenia najmłodszej klasy kadetów, zbudowane stosunkowo niedawno.
Korytarz ten zapamiętaliśmy, wszyscy kadeci, bardzo dobrze. Po pierwsze, przez 6 lat pobytu w Korpusie nieraz po kilka razy na dzień trzeba było tamtędy przechodzić, po drugie, w tym korytarzu odbywał się w każdą sobotę jakby rachunek sumienia dla wszystkich kadetów. Ustawiano nas w szeregu, przed szeregiem widzieliśmy dowódców kompanii i wychowawców, po czym przybywał dyrektor Korpusu razem ze swoim sztabem. Witał się z nami w kolejności ustawienia kompanii. Następnie wywoływano przed front tych kadetów, którzy albo się odznaczyli wyjątkowo złymi postępami w naukach, albo częściej tych, którzy się wyróżnili jakimś nadzwyczajnym przekroczeniem dyscypliny. Najcięższą karą było wydalenie ze szkoły. Karą nieco lżejszą, ale uważaną za bardzo upokarzającą, było pozbawienie naramienników i odznak.
Korytarz był oświetlony szeregiem wysokich okien, pod którymi znajdowała się kręgielnia. Na ścianach wisiały portrety co znakomitszych admirałów oraz obrazy przedstawiające bitwy morskie. Trzeba też wspomnieć, że dwie ostatnie sale w amfiladzie były jednocześnie salami bibliotecznymi z bardzo bogatym księgozbiorem.
Po wejściu na schody główne szło się korytarzem, który na lewo prowadził do sal wykładowych, a kończył się drzwiami wejściowymi do szpitala. Sal wykładowych było bardzo dużo, gdyż w Korpusie przestrzegano, żeby w jednej klasie nie było więcej niż 30 słuchaczy. W ten sposób na każdym kursie było zwykle 6 klas równoległych. Korytarz ten nie miał światła bocznego, gdyż po obu jego stronach były klasy. Oświetlenie zapewniał tylko szklany sufit. Jeżeli wziąć pod uwagę, że w Petersburgu dzień zimowy jest bardzo krótki i prawie zawsze chmurny, to łatwo sobie wyobrazić, że w korytarzu było zawsze ciemnawo, gdyż nawet wieczorami światło żarówek było skąpe.
W połowie korytarza znajdowała się sala zwana kompasową, gdyż była okrągła i na parkiecie widniał dokładny rysunek kompasu magnetycznego, tak jak go rysują w podręcznikach nawigacji. Z sali kompasowej prowadziły wejścia do gabinetu fizyki oraz naprzeciwko do pomieszczenia jednej z kompanii. Sala ta utkwiła nam szczególnie w pamięci. Podczas wykładów siadywał tam jeden z dyżurnych wychowawców, którego obowiązkiem było pomóc profesorom utrzymać dyscyplinę w klasie, o ile zachodziła tego potrzeba. Za przekroczenia znaczniejsze profesorowie po prostu wysyłali winnego z klasy i spędzał on resztę godziny wykładu, stojąc na jednym z rumbów⁵ kompasu. Stanie takie nie byłoby jeszcze tak złe, gdyby nie było połączone z nieuniknionym aresztem po sobotniej rozprawie.
W sali jadalnej podczas posiłków mieściliśmy się wszyscy, a wychowanków w szkole było przeszło 700. W jednym końcu przez całą jej szerokość był balkon, na którym dwukrotnie podczas obiadów w tygodniu przygrywała orkiestra. Podczas balów lub innych imprez miejsca na balkonie zajmowały rodziny wychowawców. Bardzo wysokie okna były w sali tylko po jednej stronie i tylko częściowo po drugiej, gdyż do tej drugiej strony przylegały kuchnie oraz skrzydła zabudowań. Mniej więcej pośrodku, przy ścianie z oknami, wznosił się duży posąg z brązu cara Piotra. Na końcu sali, naprzeciwko balkonu, stał piękny model brygu (żaglowiec dwumasztowy), którego maszty sięgały prawie do sufitu i który był wierną kopią jednego z okrętów swojej epoki. Poza godzinami posiłków wszystkie stoły usuwano pod ściany i na pozostałej wolnej przestrzeni odbywaliśmy ćwiczenia wojskowe oraz ćwiczenia gimnastyczne.
Apartamenty, w których mieliśmy spędzić cały nadchodzący rok, składały się z dużej sali do odrabiania lekcji, gdzie stał szereg stołów podobnych do tych, jakie są w klasach. Do tej sali przylegała sypialnia z szeregiem łóżek bardzo porządnie zasłanych. Przy każdym łóżku był taboret do układania ubrania. Na ścianie wisiała tablica z numerem i nazwiskiem kadeta. W pobliżu sypialni była umywalnia, a za nią duże pomieszczenie z szafami, gdzie przechowywaliśmy nasze mundury, szynele i buty. Przed wejściem do sali głównej był niewielki pokój, w którym urzędował stale jeden z oficerów przydzielonych do naszej klasy.
Organizacja w Korpusie była następująca. Na czele każdej kompanii, co odpowiadało klasie w szkole zwykłej, stał dowódca, zwykle oficer starszy rangą – pułkownik lub kapitan. Do pomocy dowódcy byli przydzieleni oficerowie młodsi, wychowawcy. Każdy z nich stał na czele jednej z klas równoległych, których na naszym kursie było cztery. Tak dowódcy kompanii, jak i szczególnie oficerowie wychowawcy byli wybierani spośród najlepszych i najzdolniejszych oficerów marynarki, przeważnie takich, którzy mieli ambicję kształcić się dalej w jednej z akademii wyższych. Dowódcy kompanii, pułkownicy, prowadzili swoją klasę od początku do ukończenia Korpusu. Byli to oficerowie, którzy zrezygnowali ze służby czynnej na okrętach, przesiąkli długotrwałym pobytem na lądzie, a także pewną służalczością wobec swoich przełożonych. Jednakże większość z nich odznaczała się wykształceniem i inteligencją i prawie do wszystkich odnosiliśmy się z szacunkiem. Był tylko jeden dowódca, najmłodszy wiekiem, który prowadził kurs starszy od mego o rok, znienawidzony w całym Korpusie serdecznie, którego sława szpiega i donosiciela szła z roku na rok od jednego kursu do następnego.
Natomiast większość oficerów – młodych wychowawców była przez nas bardzo lubiana. Byli oni dla nas starszymi kolegami, którzy niedawno opuścili tę samą ławę szkolną, ale też przeszli już pewien okres służby na okrętach floty. Jest rzeczą oczywistą, że dla każdego z oficerów mieliśmy przezwisko, mniej lub więcej złośliwe, ale przeważnie trafne.
W dniu oznaczonym o godzinie dość wczesnej zebrało się nas w sali przeznaczonej dla klasy najmłodszej około 120 młodych cywilów w wieku od 14 do 15 lat. Niektórzy nadrabiali minami. Starali się robić wrażenie, że nic ich nie dziwi, że wszystko to znają. Można było jednak wyczuć, że jest to dla nas wszystkich jakiś dzień przełomowy, gdyż przestawaliśmy być pod bezpośrednią opieką naszych bliskich i zaczynaliśmy życie zupełnie inne, znane tylko tym z naszych kolegów, którzy do Korpusu Morskiego przyjechali z innych korpusów kadetów.
W ciągu całego przedpołudnia tego dnia odbywał się akt pierwszy przekształcania nas w przyszłych wilków morskich. Na sali był obecny nasz dowódca, pułkownik Kopyjew, miły i sympatyczny staruszek z twarzą dobrotliwą i głową białą zupełnie. Na stołach, taboretach leżały sterty ubrań. Po zbiórce i sprawdzeniu stanu obecności podzielono nas z grubsza według wzrostu i kazano odebrać ubranie, a swoje musieliśmy oddać na przechowanie do magazynu. Dostaliśmy więc bieliznę, parę białych bawełnianych skarpetek, buty z cholewami, czarne spodnie zapinane na bokach i ciemnogranatową bluzę z zapinanymi rękawami oraz z miękkim kołnierzem, który latem był rozpinany, zawijany do środka, natomiast wystawialiśmy na zewnątrz kołnierz granatowy białej bluzy. Na mundury i płaszcze zdejmowano z nas miarę. Czapkę okrągłą, bez daszka łatwo było dopasować. Zmartwieniem wielkim było to, że na początek nie dostawaliśmy żadnych odznak. W czapkach bez wstążeczek oraz w bluzach bez naramienników mieliśmy uniformy niczym się nie różniące od mundurów służbowych, którzy w Korpusie byli przydzieleni do obsługiwania nas. Czyścili nam buty i ubrania, a oprócz tego sprzątali całe pomieszczenie. Poza swoją niewielką pensją mieli prawo pobierać od każdego obsługiwanego kadeta jednego rubla miesięcznie. Byli pośród nas tacy, którzy nie mieli tego rubla, więc czyścili sobie buty i ubrania sami.
Brak naramienników był dla nas zmartwieniem nie lada i dawał się najwięcej we znaki podczas cotygodniowych urlopów, których nam udzielano w każdą sobotę po południu do wieczora w niedzielę. Obowiązani byliśmy zasalutować wszystkim spotykanym oficerom i starszym kolegom. Nie wszyscy jednak oficerowie wojsk lądowych wiedzieli, że wychowankowie najmłodszego kursu Korpusu Morskiego nie mają odznak w ciągu pierwszych paru miesięcy po ich przyjęciu. Toteż niejeden ze zdziwieniem spoglądał na salutującego starannie młodocianego półcywila i nierzadko nasze salutowanie kompletnie lekceważono.
Pełnoprawnymi kadetami stawaliśmy się w dniu 6 listopada, w doroczne święto Korpusu, kiedy wszystkie nasze mundury były już gotowe, kiedy na czapkę dostawaliśmy czarną wstążkę ze złotym napisem. I chociaż mało było oznak na tym pierwszym mundurze, gdyż tylko naramienniki białe i galony złote na kołnierzu odkładanym, to jednak w dniu tym odczuwaliśmy dobrze różnicę, która w nas zaszła. Przez te drobne oznaki zaczynaliśmy wstępować na drogę pełnoprawnych członków zwartej rodziny morskiej, którą niezawodnie w Rosji stanowił korpus oficerów marynarki i Korpus Kadetów Morskich.
W Korpusie Morskim szlify i odznaki nadawano stopniowo. Tak więc dopiero po roku zdobywało się złote szlify na naramienniki, a razem ze szlifami dostawało się pałasz w czarnej pochwie, którego podczas urlopów zazdroszczono nam we wszystkich szkołach wojskowych w Petersburgu. Po następnych dwóch latach, po zakończeniu kursu ogólnokształcącego dodawano na naramienniki piękne złote kotwice i zdobywało się nie mniej dźwięczny tytuł gardemaryna, który był szczytem marzeń i którego nie bardzo mogły upiększyć naszywki podoficerskie.
W południe poprowadzono nas na obiad. Potem w dalszym ciągu odbywały się zbiórki, wydawanie rozmaitych przydziałów. Skończył się ten dzień pełen wrażeń i po herbacie wieczornej ze skromną bułką z przyjemnością pomyślało się o oczekującym, przydzielonym w szeregu według wzrostu, łóżku.
Już nie pamiętam tych mniejszych wrażeń z tego pierwszego dnia. Wieczorem i w nocy, zanim zasnąłem, czułem się bardzo opuszczony, bardzo samotny i bardzo daleki od swoich w Mitawie. Zdawało mi się, że nie będę mógł znieść tego koszarowego otoczenia. Nowi koledzy byli strasznie obcy. I tak dziwne wydawało się leżeć w jednym z wielu łóżek, ustawionych w szeregu, zarysowujących się równą i długą linią w przyćmionym granatowymi kloszami świetle lamp elektrycznych.
Nazajutrz o godzinie 6 rano obudzono nas ze snu niespokojnego sygnałem trąbki. Zerwaliśmy się szybko i nie potrzebowaliśmy napędzania oficera służbowego, który wkrótce wszedł do sali. Na taborecie leżała czysta para białych wełnianych skarpetek, ręcznik i chustka do nosa. Na wyścigi popędziliśmy do umywalni, gdzie trzeba było czekać na kolejkę do jednego z kurków. O godzinie 6 i pół była zbiórka, na którą musieliśmy stanąć w ustalonym wczoraj szeregu i odśpiewać modlitwy Ojcze nasz i Zbaw nas, Boże. Potem wychodziliśmy na dwór, gdzie w ciągu pół godziny odbywaliśmy gimnastykę szwedzką i po gimnastyce udawaliśmy się w szeregu, parami do sali jadalnej, gdzie dostawaliśmy kubek herbaty ze świeżą bułką francuską.
Piętro wyżej były sale wykładowe. Po herbacie, po krótkiej przerwie rozlegał się dzwonek, który był sygnałem rozpoczęcia wykładów o godzinie 8. O ile bez entuzjazmu wspominam pobyt w szkole realnej w Mitawie ze względu na ciasnotę i przepełnienie klas wykładowych, o tyle przyjemne i miłe wspomnienie pozostało mi o pomieszczeniach wykładowych w Korpusie. Sale wykładowe były przestrzenne, jasne. W każdej sali nie było nas więcej niż 27. Po każdej godzinie wykładu wietrzono je rzetelnie, my zaś 10 minut między wykładami spędzaliśmy w dużej sali, z której były wejścia do sal wykładowych.
Rok szkolny się rozpoczął.
Ponieważ wstąpiłem do najmłodszej klasy Korpusu, przeto przez pierwsze trzy lata nie miałem jeszcze żadnych specjalnych wykładów morskich. Przez te trzy lata mieliśmy wykłady z przedmiotów ogólnokształcących w zakresie mniej więcej klas od piątej do siódmej szkoły realnej. Po zakończeniu tych wykładów składaliśmy egzaminy maturalne.
Do Korpusu Kadetów Morskich można było też wstąpić od razu na kursy tak zwane specjalne, do czego wymagana była matura jakiejkolwiek szkoły średniej. W nomenklaturze kadetów ustaliło się, że wstępujący do Korpusu maturzyści nazywali się nihilistami.