- W empik go
Z greckiego świata - ebook
Z greckiego świata - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Wydawnictwo księgarni St. Sadowskiego ul. Złota 1
1910
Redaktor i Wydawca Stanisław Sadowski.
Kierownik Literacki Gustaw Olechowski.
Odpowiedzialny za redakcyę we Lwowie K. Pepłowski
Druk Ksawerego Trębińskiego, Senotorska 8.
Zamiast Wstępu.
(Ustęp z dziennika podróży do Grecyi! i na Wschód).
Sobota, 10 maja 1907 r.
na pokładzie statku.Therapia".
Z pokładu jeszcze jedno, jeszcze ostatnie spojrzenie po za siebie w ten zaczarowany, a już niknący dla mnie świat, w tę cudną baśń na jawie.
Jak sen, jak fantastyczny sen z Tysiąca i jednej Nocy, rozpływa się, rozwiewa w słonecznych dalach złoty Carogród.
Maleje, blednie, gaśnie ten ogromny, w niebo spiętrzony dziw, któremu imię Ąja Sofia; w różanej mgle oddalenia majaczą ledwie te srebrzyste kopuły meczetu Achmedje, eo jeszcze przed chwila, jarzyły się blaskiem.
Topnieją, usuwają się wgłąb strzeliste, lśniące iglice minaretów i czarne minarety cyprysów na smętnych tureckich cmentarzach.
I cała ta fatamorgana, tak olbrzymia, że ogarnąć ją trudno, tak wspaniała, że tęczowym przepychem oślepia, tak nieprawdopodobna, że się oczom wierzyć nie chce, – mętnieje ua świetlanym widnokręgu, omdlewa w migotliwem słońcu, zwolna w morze zielone się wnuża… już, już zapada gdzieś… ginie…
Skończyło się, minęło, przeszło!…
Płyniemy przez szumne, szmaragdowe odmęty. O kadłub statku rozbryzgują się piaty białej piany. Pierś morza raz po raz jakby westchnieniem się wzdyma i opada łagodnie i niesie nas lekko, cicho rytmem kołysanki, którą tam w dole zawodzą senne, szemrzące nurty.
Płyniemy… Ten mokry, słony szlak, wełnami fal kędzierzawy, oddziela dwa światy, tak różne, tak dalekie, a tutaj oko w oko sobie postawione ponad tą wodną cieśniną.
Płyniemy… oba wybrzeża rysują się na jasnem niebie giętkiemi liniami pagórków, oba, jak jeden raj ziemski, otulone w młodą, wiosenną zieleń. Gaje cytryn i oleandrów ciemnym liściem odcinają się… od srebrnych oliw i platanów; między powiewnymi wachlarzami palm i obeliskami cyprysów, różowieją zbite kępy kwitnących bzów, a wśród ogrodów i sadów, poprzez bujną majową gęstwę uśmiechają się do słońca olśniewającą bielą pałace baszów, strojne w koronkę z kamienia, świecące marmurami kolumnad. Jedne uciekły w górę i z wyżyny patrzą dumnie na modry Bosfor u nóg ich rozpostarty; inne skryły się w cienistych parowach, jak gdyby chciały przed słońcem zataić upajające swe rozkosze; inne przysiadły nad brzegiem i tarasami zbiegając ku morzu, zalotnie przezierają się w zwierciadlanej toni.
Płyniemy… Zwęża się cieśnina, rzekłbyś, iż Azya zetknie się z Europa. Tu, na hardym pagórze zamczysko stare szczerzy ku niebu zębate ruiny. Mury poszczerbione wspinają się po stromem zboczu wzgórza i grzbietem jego biegną od baszty do baszty. Najpotężniejsza z nich, poczerniała od wichrów morskich, łbem ogromnym błękit bodzie i zda się jeszcze grozić dwom światom, dwom morzom, i złocistej stolicy "Byzantyńskich carów". Bo też na to wzniósł ten grojec Mohamed II Zdobywca, by straszył Konstantynopol, póki z kopuł św. Zofii nie powieje sztandar z półksiężycem…
Teraz ten warowny niegdyś, zębaty humili Hissar wygląda jak upiór, co z pod ziemi w dzień biały ważył się wychylić na słońce. Morze oblewa mu stopy i w ruchomej fali odzwierciadla dziwaczną, ponurą postać tego widma z przed tylu, tylu lat.
A jednak dawniej, o wiele dawniej, przed Mohamedem, nawet przed Konstantynem działy się tutaj rzeczy stokroć jeszcze dziwniejsze i większe. Gdyby te brzegi mówić umiały o minionych dziejach; gdyby to słońce opowiedzieć mogło, na co patrzyło przed lat tysiącami; gdyby z głębin morskich wypłynęły na powierzchnię te obrazy, które wówczas odbiła w sobie toń słona!
Tu, w tem właśnie miejscu fatalny geniusz i nieokiełznana pycha światowładnego mocarza związały oba te brzegi i morze zakuły w pęta, by ponad jego odmętem suchą nogą poprowadzić Azyę na Europę. Tędy, po moście z okrętów Xerxes szedł niegdyś na Grecyę.
Dwukrotnie ten most zakładano. Za pierwszym razem nawałnica potargała liny, a morze poroznosiło nawy. Xerxes kazał stracić budowników mostu, a Hellespont rózgami oćwiczyć i kajdany w głąbie jogo rzucić.
Herodot o tem wszystkiem szeroko rozpowiada, jak nowi budownicy królewscy spajali statki piędziesięciowiosłowe i triremy; z jednej strony użyto do tego naw 360, z drugiej 814. W trzech miejscach pozostawiono wolne przejazdy dla pomniejszych łodzi, któreby chciały z morza Euxyńskiego wypłynąć lub na jego wody się dostać. Potem drewnianymi przyrządami, co z obu stron stały na lądzie, powyciągano i naprężono liny. Nie były to jednak zwykłe sznury, jakich użyto za pierwszym razem: skręcono liny konopne podwójnie, a powrozy z byblosowego łyka – poczwórnie. Liny te były jednakowo miąższe, lecz konopne były mocniejsze, a jeden ich łokieć ważył po talencie (przeszło 26 kg). Kładli tedy jedne przy drugich wielkie tramy na poprzek mostu, wspierając je końcami na linach ostro wyprężonych. Pozbijawszy silnie owe belki, ułożyli na nich pomosty z desek i nasypali ziemią, którą potem ubili i wyrównali. Po bokach wzdłuż mostu wzniesiono szranki, by konie i zwierzęta juczne nie strachały się widoku morza.
Sam Xerxes, na wyżynie azjatyckiego brzegu, zajął tron zbudowany z marmurów i z góry przyzierał się nieprzeliczonym zastępom. Ich pochód przez most nazajutrz miał się rozpocząć od rana, trwał zaś potem bez przerwy przez cale dni siedem i siedem nocy.
Pierwszego dnia o wschodzie słońca Król Królów na wybrzeżu własną ręką lał do morza objaty, poczem kubek i kruż złoty i perski miecz pozłacany, z tych, które zowią akinakes, cisnął w toń Hellesponto.
I oto wśród nieopisanego tłoku, zamętu i zgiełku, z hukaniem i wrzaskiem poganiaczy, z tententem, skrzypieniem kół i klaskaniem biczów, z bekiem i porykiwaniem – pierwsze na most ruszyły tabory wozów, karawany objuczonych wielbłądów i mułów, stada bydła i owiec, przeznaczonych na rzeź. Bezładnie, na oślep, cisnęło się i pchało to nieprzejrzane mrowie i posuwało się powoli naprzód, przesłonięte chmurą kurzawy, kłębiącej się z pod nóg i racic. Pod okrutnym ciężarem okręty wnurzyły się głębiej w morze, a liny wyciągnęły się i wygięły w dół, ale nie pękły. Tak płynęła mostem owa czerń ludzka i zwierzęca przez cały długi dzień pod skwarnymi promieniami słońca a Xerxes, rozparty na marmurowym tronie, otoczony wodzami, dworem i rojem służby – siedział i patrzył.
Gdy zapadł mrok, na moście jęły migotać pochodnie, a na obydwuch brzegach łuną buchnęły stosy, oświetlając krwawo morze i most i nieprzejrzany ów pochód całonocny.
Zaczem w ciągu następnych dni i nocy waliły się na most hordy wszelakich dzikich i nawpół dzikich ludów, pozganiane z całej Azyi, do rozmaitych ras należące, różnojęzyczne strojem i orężem, postacią i budową ciała, ni barwą skóry jedne do drugich niepodobne. Tłoczyły się te kupy niesforne, bez ładu, ni sprawy z wrzaskliwemi pieśniami, z piskliwą muzyką dziwacznych narzędzi, lub z rozgwarem zmieszanych głosów.
Szli tedy brodaci, długowłosi Assyryjczycy i Chaldejcy w pancerzach lnianych i hełmach misiurkowych z drutu misternie plecionych, z mieczami u boku i maczugami o żelaznych guzach. Hystaspes, Xerxesów brat rodzony, miał pod sobą lud Baktryan, wybornych łuczników i skytyjskie plemię Saków, co wyróżniali się kołpakami spiczasty mi, jataganami za pasem i toporami, które zowią sagaris. Indowie szaty mieli z byssosu, czyli bawełny, a zbrojni byli w łuki i strzały trzcinowe o żelaznym grocie. Za nimi pchały się na most przemnogie kupy Chorazmijców, Partów, Sogdyan, Gandarów, Dadików; i dzicy Kaspijcy i Paktyjczycy w koźlich kożuchach sierścią na wierzch wdzianych, i Sarangowie w pstrych, jaskrawych strojach i w butach, sięgających do kolan; i śniadzi Arabowie w buchastej odzieży, podpiętej pasem, iżby nie zawadzała w chodzie, zbrojni w łuki, co dały się wyginać na obie strony. Z Afryki ciągnęli czarni, kędzierzawi Etyopowie zachodni: wojennym swym obyczajem pół ciała pomazali sobie gipsem, a drugie pół czerwienią: okryci skórami lwiemi i lamparciemi, łuki mieli ogromne, na cztery łokcie, z łodyg palmowych udziałane, a w garści pałki sękate i strzały trzcinowe o kamiennym grocie. Podobni do nich czarną cera, lecz o włosach gładko przylegających byli Etyopowie wschodni: ci mieli zamiast hełmu końskie czerepy tak ze skórą i włosem wyprawione, że im nad głowami sterczały końskie uszy, a grzywy z ciemienia spływały na karki. W trop za nimi Libijczycy ciągnęli–półnadzy, skórami dzikich zwierząt osłonięci, zbrojni kordelasami hartowanymi w ogniu. Dalej sunęło rojowisko pokrewnych sobie azyatyckich plemion: więc Paflagony, Ligijcy, Matiańczycy, Frygowie, wszyscy w hełmach z łusek, obuci w ciżmy do pół nogi, orężni materni tarczami, w garści mieli krótkie oszczepy i miecze. Trakowie w ryżych czapach lisich, w obcisłych opończach, na wierzch nawdziane mieli szerokie, różnobarwne kaftany, a na nogach kierpce z sarniej skóry; ich uzbrojenie składało się z lekkiej pawęży, dzid i małych sztyletów. Obok nich szli Chalibowie, znaczni paiżami z wolowej skóry wyprawionej razem z włosem, łyskający szyszakami spiżowymi, na których sterczały bawole uszy i rogi ze spiżu. Nogi mieli okręcone czerwoną krąjką. Za meockimi Habaljanami i Lasońcami tłoczyły się na most watahy Milijców, odziane w tkanice, spięte zaponami… i w czubate hełmy ze skóry. Moschowie i Kolchowie przeciwnie – hełmy dłubane mieli w drzewie, małe tarcze i oszczepy z krótką rękojeścią a bardzo długiem żeleźcem. Podobnie zbrojni byli Mosynojkowie, Tibareńczyjcy, Makronowie… Godziny mijały za godzinami, noo po dniu zapadała i dzień upływał znowu, a ta szarańcza ludzka szła i szła bez końca. Xerxes na marmurowym tronie siedział, patrzył i napawał się widokiem swejej potęgi.
Kiedy czwartego dnia sani król wyruszyć miał w drogę, na moście bez liku spalono najwonniejszych kadzideł i most przez całą długość potrząśniono gesto myrtem. Więc w odstępie dwóch stadyów za ową ćmą barbarzyńską, co już na Europejski brzeg przewaliła się była – ruszyły wojska perskie pod wodzą Otanesa, teścia królewskiego, i medyjskie, którym hetmanił Tigranes z rodu Achemenidów. Wszyscy byli w porządny szyk sprawieni: tiary na nich wysokie, pilśniowe, różnobarwne hałaty z rękawami, pancerze z łusek stalowych, a dołem długie szarawary. Każdy przez jedno ramię przewieszoną miał tarczę, z tych które się zowią gerhes, a przez drugie – łuk potężny i kołczan pełen strzał trzcinowych; na prawe kolano zwisał od pasa szeroki jatagan.
Xerxesa wyprzedzało tysiąc wyborowej jazdy perskiej i drugi tysiąc piechoty z włóczniami, obróconemi ostrzem ku ziemi; w górze zasie na końcu drzewca nasadzone były jabłka złote. Dalej postępowało dziesięć ra maków świętych nizajskiej rasy, w pysznych wzorzystych czaprakach. Za nimi toczył się, wóz boga Ahuramuzdy, zaprzężony w ośm koni białych jak mleko, a pozad kroczył woźnica dzierżący wodze, nikomu bowiem nie wolno było zająć miejsca na wozie. Samego Xerxesa w pozłocistej szacie ua drugim wozie ciągnęły nizajskie bachmaty. I tu woźnica szedł piechotą: był to syn Otanesa, dostojny Patirampes. W ślad za królem postępowały znowu dwa hufce po tysiąc ludzi: jeden pieszy, drugi konny. Ten oddział pieszych włóczników, to sam kwiat perskich wojowników, najszlachetniejszego rodu i najdzielniejszego serca. Obwieszeni klejnotami, zlotem błyszczący, kroczyli dumnie, dzierżąc włócznie grotami ku niebu zwrócone, a za nimi jechał stępa ów tysiąc jazdy, nie mniej świetny i strojny. Po nich następowała piechota w liczbie dziesięciu tysięcy. Z tych jeden tysiąc miał ua drzewcach włóczni osadzone złote owoce granatu: otaczali oni tamte dziewięć tysięcy kopijników, którzy ua drzewcach mieli srebrne granaty. Sunęły dalej mnogie harmamaxy… zaprzężone w muły i w słonie, pełne skarbów, naczyń drogo – cennych i wszelakiego dobytku. W niektórych wozach siedziały wystrojone z przepychem nałożnice, obok piechotą biegła służba przybrana bogato. I znowu dziesięciotysięczny huf jazdy zamykał pochód królewski.
Potem przez trzy jeszcze następne doby ciągnęło mostem nieprzeliczone pogłowie ludzkie, ale już bezładne i w jedną gęstą ławę zbite. Ponad ciżbą piechurów górowały zastępy jezdne: Sagartianie, ubrani podobnie do Persów, jeno krom jataganów mieli długie rzemienne lassa z gałkami ołowianemi na końcu. Rzucać niemi umieli w pędzie za wrogiem, przyczem rzemienie okręcały się kolo szyi, krępując nieprzyjaciela. Za konnymi Kissyjczykami i Medami jechali Indowie, którzy prócz wierzchowców prowadzili za sobą wozy bojowe, ciągnione końmi lub zebrami. Takie same wozy szły za jazdą baktryjską, kaspijską i lybijską: arabska siedziała na grzbietach wielbłądów. Razem konnego ludu wiódł ze sobą Xerxes ośmdziesiąt tysięcy; statków miał tysiąc dwieście, których dostarczyły podbite narody morskie: Fenicyanie, Syryjczycy, Egipt, Kypr, Palestyna. Pieszych wojowników niktby się nie doliczył, były ich krocie i krocie tysięcy…
Tędy, gdzie teraz w ruinie sterczy opustoszałe zamczysko Mohameda Zdobywcy, tedy przeszli Hellespont i rozlali się jak morze nieprzejrzane, by zatopić do szczętu cały świat helleński.
Poszli, ale krok w krok za nimi stąpała cicha, niewidzialna śmierć i żniwo z nich uczyniła swoje w Thermopylskim wąwozie, na wodach Salamińskich i na Platajskiej równinie.
PO SALAMINIE.
Dwie opowieści obyczajowe z życia greckiego.
I.
POGRZEBY POSĄGÓW.
Dziwnie wyglądały Ateny w tym 478 r.
Wiosna już była w pełni; słońce z każdym dniem dłużej przygrzewało, lecz nie wysuszyło jeszcze wezbranych wód Ilissu i Kefissu, które z wesołym pomrukiem wartko toczyły się w kamiennych łożyskach. Łąki nadrzeczne złociły się jaskrem, czerwieniły i różowiły kwieciem krasnych anemonów, jaśniały bielą dzikich narcyssów. Lecz w ogrodach, winnicach i sadach podmiejskich wszędzie znać było rękę perskich najezdców: macice winne powyrywane z korzeniem lub stratowane końskiemi kopyty, figowe i oliwne gaje w pień wycięte na paliwo, owocowe drzewa strzaskane bezlitośnie, nawet platany w Akadema ogrojcu – który jeszcze Solon obwiódł był dokoła murem – nie uszły siekiery. Na każdym kroku widne były ślady spustoszeń i okrutnej swawoli.
Miasto samo przed dwoma laty przez barbarzyńców doszczętnie złupione i zburzone, nie zdążyło się jeszcze odbudować. Obywatele jednak z polecenia rządzącej Rady czemprędzej żony z dziećmi i z dobytkiem sprowadzili z Trojzenu i Salaminy, dokąd je schronili byli przed perską nawałą.
Przed ruinami swych domów, poczerniałymi od pożogi, białegłowy zawodziły przeciągłym płaczem, i mężowie stawali z krwawią-cem sercem i załamanemi rękoma. Lecz ocknęli się niebawem z rozpaczy. Drągami popodpierali zarysowane ściany, połatali je naprędce surowym kamieniem i gliną, odgarnęli rumowiska, tymczasowe dachy sklecili z chrustu i sitowia i tak z rodzinami gnieździli się od biedy zwaliskach.
Świątynie i gmachy publiczne ciągle jeszcze leżały w gruzach – na razie nie można jeszcze było myśleć o ich odbudowie. The mistokles nawoływał ustawicznie i naglił o niezwłoczne podźwignięcie obronnych murów miasta i grojca, dowodząc, iż to najpilniejsze. Wymownym i gwałtownym wywodom zwycięzcy z pod Salaminy wtórowali zgodnie mężowie co wyborniejsi: popierał je żarliwie mężny Xantippos, który w zeszłorocznej morskiej bitwie pod Mykale, okrył się, jako wódz ateńczyków, nie małą sławą, i młody Kimon Miltiadów, co dawniejsze pustoty i wybryki zmazał cudami waleczności w salamińskiej potrzebie, a zwłaszcza Themi-stoklowemu zdaniu przywtarzał usilnie [sam wielki, prawy Aristejdes, aczkolwiek znany Themistoklesa przeciwnik.
Jęli się tedy najskwapliwiej mężowie ateńscy pracy onej ku obronie ojczyzny. Codzień od wczesnego rana do wieczora tłumno bywało i gwarno przy odbudowie murów, co w krąg miasta wznosiły się już na kilka piędzi od ziemi. Równocześnie ze stromych zboczów Akropolu wyrastały potężne podmurowania i skarpy kamienne, przeznaczone do dźwigania znacznie rozszerzonej korony murów zamkowych. Niestrudzony Themistokles był wszędzie naraz, wszystkiego dozierał i kierował wszystkiem; płomien nem słowem i własnym przykładem zagrzewał rodaków do pracy: znużonych rozochocał żartobliwą zachętą, zawstydzał leniwych łagodną przyganą, chętnym i pracowitym sypał zręczne pochwały. Samo jego pojawienie się dodawało wszystkim otuchy.
Mąż to był wyniosłego wzrostu i pięknej postawy, smukły i prosty pomimo, że dobiegał już pięćdziesiątki. Drobną głowę, siwiejącą nieco na skroniach, nosił hardo na długiej, żylastej szyi. Długa, pełna broda w bujnych kędziorach spływała mu na piersi i czarnym wieńcem okalała podłużne, smagłe oblicze, na którem wyryły swe piętno i wola niezłomna i duma nieokiełznana. Cały jednak potężny wyraz tej nadzwyczajnej twarzy skupiał się w spojrzeniu wielkich, niespokojnych oczu: jarzyła się w nich latami nieprzytłumiona, kipiąca namiętność, łyskała chwilami w ich nagłem spojrzeniu przenikliwa bystrość umysłu; te oczy umiały wszystko: rozkazywać, nagradzać, gardzić, pieścić, urągać, zdawało się, że mogą i zabić jednem spojrzeniem. Przez ruiny Akropolu szedł żwawym krokiem, odziany powłóczystym jońskim chitonem i fałdzistem himationem, które w sutych fałdach spływało mu z ramion:
głowę okrywał mu płytki ateński hełm z małym kabłąkiem i krótką kitą z końskiego włósia. Przystawał co chwila i wzrokiem rzucał na zwaliska budowli, na złomy posągów potrzaskane i walające się wpośród gruzów, to na mężów zajętych odbudową twierdzy.
Roiło się od ludzi całe wzgórze: jedni, siedząc na ziemi, obrabiali kamienie dłutem i młotem; drudzy już obrobione ciosy z trudem dźwigali, by je podać budownikom, co na gotowych warstwach podmurowania starannie układali nową. Ze wszech stron dolatywały szybkie, dźwięczne krzesania żelaznemi narzędziami o głazy, nawoływania, urywki rozmów i śmiechy…
Przesławny syn Neoklesów podszedł ku zburzonemu chramowi Atheny.
Prastare, okopcone pożarem zręby ścian, sięgające początkiem swoim w czasy Kodrosa, czy może i dawniej, sterczały teraz chwiejne i spękane. Dach przez Pejsistrata kryty niegdyś marmurowemi płytami, runął do wnętrza, ciężarem swym obalając także i kolumnadę. Po jednej stronie ostało się z niej kilka jeszcze kolumn, które na szerokich głowicach dzierżyły w powietrzu kawał belkowania. Wszystkie inne kolumny padły jak podcięte drzewa i rozsypały się w dzwona podobne do kamieni młyńskich. Wokoło leżały szczątki rzeźb, eo trójkątny szczyt świątyni zdobiły i razem z nim zwaliły się na ziemię. Ich wspaniałości tak niedawnej ledwie można się było domyślać w poobijanych odłamach. Oto potłuczone nie do poznania dwie postaci gigantów, co z narożników trójkąta zwierzęcymi ruchy wypełzały ku środkowi do walki z bogami; oto Pallas Athene, co powaliwszy wielkoluda, przebijała go włócznią, lecz prawica bogini z podniesionym oszczepem rozprysła się w drzazgi, a głowa utrącona ajgidowładnej córy Zeusowej poniewiera się między rumowiskiem. Themistokles pamiętał dzieckiem, jak w przyczole świątnicy te wielkie rzeźby stawiano z podziwem i radością całego pokolenia. Tak, to było niebawem przed zabiciem Hipparcha przez Harmodiosa i Aristogejtona. Ich posągi ustawione pod Akropolem na Arejopagu, cudne dzieło Antenora rzeźbiarza, zniknęły także. Pono Xerxes uwiózł je do Azyi. Ile szkód, ile klęsk przyniósł ojczyźnie ów najazd okropny! A jednak te wojny dały Atenom wiekopomną sławę. Póki słońce wstawać będzie nad Salamina, póty ludzie wspominać muszą ów dzień ogromny.
– Cóżby się dzisiaj z ojczyzny tej ostało, gdyby nie ja?! – myslał i duma pierś mu rozpierała, I nagle ujrzał sam siebie, jak wtedy, w onym dniu salamińskim stoi na przedzie korabia, słonecznem złotem oblany, chmurą strzał perskich nieustraszony i wielkim głosem wydaje rozkazy. Widział u stóp swoich nurty morskie, zrumienione krwią, kołyszące na spienionym odmęcie setki a setki trupów. A potem zdało mu się, że na hełmie dźwiga ciężki wian laurowy. Pochylił pod nim czoło zadumane i postrzegł o kilka kroków przed sobą walającą się w rumowisku marmurową głowę Atheny. Oburącz podniósł ją i długo przypatrywał się jej dziewiczemu obliczu.
– Witajże mi zbawco Hellady, synu Neoklesa! – odezwał się za nim głos przygasły i starością drżący.
Themistokles obejrzał się szybko: tuż po za nim stał człowiek siwobrody i zgarbiony późnym wiekiem.
– Pozdrowion bądź Nearchu! – odpowiedział i marmurową głowę ostrożnie położył na kamiennych złomach.
– Jakże nam spustoszyli miasto, sponiewierali świątynię, poniszczyli posągi ci barbarzyńce, psom-podobni z wejrzenia! – mówił stary, wyciągając pieści zaciśnięte.
– Odbudujemy większe Atheny, wyższe mury, wspanialsze świątynie, piękniejsze posągi!
– Ja tego nie doczekam, Themistoklesie. Starym jest i w dom Hadu zstąpię z onych rozwalili. Ale niczegobym nie żałował, ni winnicy mojej z korzeniami wydartej, ni moich sadów do cna wyrąbanych, ani nawet pięknego domu i garncarskiego pieca na Keramejku, acz mi go z ziemią zrównali, gdyby się jeno w całości ostał był mój dar przed laty z pracy rąk moich złożon Palladzie. Pójdź a zobacz, co z nim uczynili!
Themistokles poszedł za starcem. Nieopodal świątyni leżał wielki, strącony z podstawy posąg niewieści. Z trefionej głowy spadało jej na ramiona ośm cienkich warkoczów, szata zwierzchnia w drobny fałd układana misternie, zwisała z ramion; spodnią, wiotką i obcisłą, podtrzymywała swobodnie ręką do łokcia obnażoną.
– Co z tem począć? – biadał starzec. – Twarzy ani rozeznać tak poobijana, prawica utrącona, u lewej obłamane palce, które szatę unosiły, a nogi od kolan – sam widzisz – jak pogruchotane! 1 to, co w niej było najcudniejsze: te oczy z błyszczącego szkliwa, osadzone w pozłocistej oprawie, co pozierały jak żywe – i te jej wyłupili! Drugiej takiej nie mam już za co sprawić po wojnie – a choćbych i miał, któż mi taką drugą zrobi? Antenor nie żyje, a ci teraźniejsi rzeźbiarze! Żali o nich mówić warto?!
– Kritios i Nesiotos mają pono rzeźbić nowe posągi morderców Hipparcha zamiast onych Antenorowyoh, które uwieźli Medowie. Możeby który z nich dwuch udziałał ci taki posąg miasto tego?… – próbował pocieszać Themistokles.
– Kritios i Nesiotos?! – wołał stary garncarz. – A gdzież im do Antenora? Takiego rzeźbiarza nigdy już nie będzie! Ach, jakżeż się radowało serce moje, gdym w panathenajskie świątki zachodził na grojec i widywał przed świątnicą tę dziewkę moją marmurową z patrzącemi oczyma, taką piękną a dumną. Na tyle, tyle innych posągów, ludzie stawali wszyscy przed nią i czytali głośno pod jej stopami na tej wysokiej postawie napis: "Nearchos garncarz ten posąg czestnym darem z pracy swej Athenie po święci!-zdziała! Antenor, syn Eumaresów". Patrz, patrz Themistoklesie, oto podstawę i napis także potłukli w kawały!
– Nie narzekaj Nearchu. Nie jedyny twój dar zniszczyli barbarzyńcy. Małoż tu leży obalonych posagów, a jedne piękniejsze od drugich. Wszystko nic, póki ojczyzna żywię!
To mówiąc Themistokles poszedł dalej, a po drodze mijał dziesiątki całe posągów, na ziemię strąconych i pokaleczonych okrutnie. Były to przeważnie dziewczęce postaci, nawpół wstydliwie, nawpół zalotnie uśmiechnięte, urocze młodą krasą, wykwintne przedziwną wytwornością staroświeckich ozdób i strojów. Miały na sobie obcisłe niewieście chitony, marszczone w gęste a drobne fałdziki, i zwierzchnie himationy poukładane sztucznie w regularny rzut większych fałdów. Krajem owych szat biegły suto malowane szlaki. Nagie ramiona wyzierały z rękawów rozciętych i wolno zczepionych kilkoma sponami. Wszystkie wdzięcznym ruchem opuszczonej ręki podtrzymywały powłóczyste szaty. Włos nad czołem drobniuchno trefiony, od skroni pozaplatany w mnóstwo cienkich warkoczyków spływał im ku piersiom wypukłym. Nawet w tej poniewierce, obalone i zgruchotane, miały w sobie te… biedne dziewczęta kamienne czar jakiś tajemniczy i dziwnie upajający.
Minął je Themistokles i niebawem zatrzymał się w pośrodku pracującej rzeszy.
– Roście, roście nowy grojec Pallady! Chwałaż jej za to i wam chwała, wierne syny Aten! – zawołał donośnie.
Umilkły nagle uderzenia żelaza o kamień, podniosły się ku niemu setki śniadych, uznojonych twarzy i zmieszany gwar głosów odkrzyknął mu na powitanie:
– Zdrów nam bądź, Themistoklesie, Neoklów synu! Zdrów nam bądź!
On zasie stał nad nimi wspaniały, opromieniony słońcem i radością serca, spiżowym hełmem i ognistym wyrokiem łyskający dumnie.
Wpośród spojrzeń tylu, które się nań zwracały w tej chwili, poczuł na sobie jedno tylko – silne, palące. Odwrócił głowę: obok niego z młotem i dłutem w garściach, zgarbiony nad wielkim głazem, siedział na ziemi człowiek w ubogiej odzieży, z siwiejącą rzadką brodą. Oblicze ściągłe, kościste, o rysach przedziwnie szlachetnych, jakby z marmuru kutych, podniósł na Themistoklesa i nie zdejmował z jego twarzy oczu głębokich jak morze, spokojnych jak wieczność, przenikających duszę do samego dna, jak sumienie. Ów, poznawszy go, drgnął mimowoli; chciał się z nim na spojrzenia zmierzyć, ale potęgi tych źrenic nie mógł wytrzymać: spuści! wzrok. Zaraz jednak, by pomieszanie swe pokryć, przystąpił do siedzącego męża i wyciągnął ku niemu rękę.
– Witaj Aristejdesie! Przecz tak pozierasz na mnie?
– Chcę w oczach twoich naleźć odpowiedź na jedno pytanie…
– Jakież to pytanie?
– Żali ty miłujesz w sobie jedynie zbawcę Aten, siebie – li tylko samego w Atenach zbawionych? – odrzekł Aristejdes półgłosem.
Nie znalazł na to ni słowa zwycięzca z pod Salaminy. Szerokim ruchem odgarnął na ramię spadającą chlajnę i dalej poszedł. Okrążył rozwaloną świątynię i stanął, kędy było święte oliwne drzewo Pallady. Z pnia świętokradzką ręką ściętego i osmalonego pożarem strzela! wysoko nad ziemię gruby rozgałęziony już pęd, liściem srebrzystym gęsto pokryty. W cieniu świętej oliwy leżał barczysty, krzepki starzec. Dychał ciężko i wodę chwilami popijał z malowanego dzbana. Włosy siwe na modłę staroświecką zwinięte miał w gładkie zaploty, które mu na kark spadały; przytrzymywała je lniana przepaska dokoła głowy obwiązana.
– Snać bardzoś upracowany, Frynichu-rzekł, przystępując doń Themistokles – Kronosowe masz lata.
– Jeszcze mi ramiona służą i nogi – odparł stary – tchu jeno w piersiach nie staje czasami.
– Młodszych tu dość. Wolej byś piękny chór ułożył na cześć Pallady, niźli tu zdzierał się w twardym znoju, leciwy pieśniarzu.
– Widzisz-li, synu Neokla – zawołał Frynichos, ukazując ręką – jako tam dźwiga do budowy kamienie Ajschylos Euforionów? Pijemy wodę z jednego dzbana i pracujemy razem. Mamli gorszy być odeń? Zawżdym ja mu kroku dotrzymywał i we wszystkiem, dziś też nie ustąpię!
Themistokles pozierał tymczasem na męża, którego wskazał mu był Frynichos. Tamten zasie, głaz doniósłszy budownikom, zbli żal się zwolna, czoło znojne ocierając dłonią pięćdziesięcioletni, rosły jak dąb, nieco pochyło się nosił, zwieszając łysiejącą głowę jakby mu ciężyło brzemię ogromnych myśli. Twarz miał surową i smutną, lecz na ustach jakoby kobiecych łagodność była rozlana. Z pod czoła zoranego przedwczesnemi zmarszczkami pozierały na świat oczy mądre i spokojne, jakowąś mgłą wilgotną przesłonięte. Od całej postaci jego szła cicha, głęboka zaduma i lwia moc i królewskie dostojeństwo ducha.
Pogrążony w sobie, nie widząc Themistoklesa, przystąpił do leżącego Frynicha i po dzban rękę wyciągnął w milczeniu, lecz gdy go do warg podnosił, wzrok jego spotkał się z wodza spojrzeniem. Zatrzymał dzban w powietrzu…
THEMISTOKLES. Pij, zdrowo pij, Euforionów synu. Widno pragniesz bardzo.
AJSCHYLOS (rękę wyciągnął do uścisku). Nie tak, iżbych ciebie nic miał witać wprzódy. – Pił potem długo i chciwie a resztę wody wylał pod pień świętej oliwy.- Niechajże nam buja wysoko, szeroko, drzewo Ateio, cudem odrodzone!…
THEMISTOKLES. Jak ta ojczyzna ocalona cudem.
AJSCHYLOS. Za wolą bogów i za twoją sprawą, synu Neokla.
FRYNICHOS. Gdybyż to miasto sanuj chciało z gruzów odrastać, jak z pnia to drzewo Pallady!
THEMISTOKLES. Minęły czasy Orfeja, co tebańskie mury mocą pieśni spiętrzył z głazów. Dziś w Atenach pieśniarze nasi do budowy nosić muszą ciosy krwawym potem oblane. Pieśni twoje najsłodsze, Frynichu, nie ruszą ni kamyka…
FRYNICHOS. Niech jeno serca ludu ruszą…
THEMISTOKLES. Byle nie cło łez gorzkich, Frynichu, jak wonczas: płaczem teatr cały buchnął, gdyś w tragedyi ukazał dobycie Mile tu przez barbarzyńców.
FRYNICHOS. Po zwycięstwach, po takich zwycięstwach miałbych w tony żałosne uderzać? Nie nam dzisiaj płakać i zawodzić. Tryumf Aten ukażę na scenie: dziełu miano dałem Fojnicyanek.
Oczy Ajschylosa nagłym blaskiem zagrały; chwilę milczał, brodę gładząc dłonią.
AJSCHYLOS. Tryumf Aten ukażesz Frynichu? Ale jakaż tragedya wyrazi boleść Per sów opłakaną, całej Azyi lamenty a wycia po salamińskim platajskim pogromie?!
THEMISTOKLES. Ty ją napisz – dzieło godne ciebie…
AJSCHYLOS. Może napiszę kiedy. Niech pierwej mury z gruzów powstaną i domy, niech spustoszony teatr się podźwignie.
FRYNICHOS. Takci tam wszystko teraz, jak przed laty, gdy – pomnisz? – grali Pratinasa sztukę i załamały się widzów siedziska, podówczas jeszcze drewniane.
THEMISTOKLES. Na przyszłoroczne wielkie Dionysja, z pomocą bogów, może już teatr zdążymy przywieść do ładu.
FRYNICHOS. Ajschylos może w Syrakuzach będzie na przyszłe wielkie Dionysja…
THEMISTOKLES. Cóż on powiada, synu Euiorionów? I skądże tobie jechać do Syrakuz? Tam po Gelonie, iże właśnie umarł, brat jego pono stolicę osiadł sykulijską, Hieron, co rządził dotąd Gelą miastem.
AJSCHYLOS. Żył jeszcze Gelo, kiedy mnie Hieron od dawien dawna zaprasza! do siebie. Ninie Sykuliej całej panem będąc, swoje ponawia zaproszenia. Mówią, że rozmiłowan w pieśni a w pieśniarzach, na swoim dworze już ma Simonida z Keos, Pindara tebańskiego piewcę i siła innych mężów znamiennych.
THEMISTOKLES. I ty chcesz jechać?
AJSCHYLOS. Nie pojechałem przed medyjską wojną, bo chciałem służyć Atenom orężem, jako naówczas w Marathońskim boju. I nie pojadę teraz, póki miastu rąk do budowy grojca i murów potrzeba. Lecz poźniej, kiedyś…
Tak oni rozmawiali, gdy oto mąż jakowyś przystąpił ku nim raźno. Młody był jeszcze, bo nie dobiegał lat ani trzydziestu; średni wzrostem, lecz i postawą znaczny i włosów płowych bujną gęstwą, która na czoło spływała w kędziorach, na kark opadała i kryla uszy, łącząc się na licach z młodzieńczą brodą.
– Lakedajmońscy posłowie – rzekł szybko–przed godziną do miasta przybyli. Wszyscy ciebie szukają, synu Neokleosów i na Arejopagu już gromadzi się Rada…
– Idę, Kimonie – odpowiedział Themistokles, a zwracając się do Prynicha i Ajschylosa, dorzucił: – I wy pewnie pójdziecie przysłuchać się odprawie spartańskiego poselstwa.