- W empik go
Z gruzów: powieść - ebook
Z gruzów: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 261 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa.
Nakładem Księgarni E. Wende i S-ka.
Powstałem z epoki, w której ze szczytów Chrześcijańskiej Walhalli runęły bazaltowe kolumny Wiary, nadziei i miłości.
Z przebrzmiałych gromów, z umierających kadzielnic wypełzł mrok. Spowity próżnią, szukałem drogi do światła, alem potrącał tylko o strupieszałe gruzy, o pleśń trupią.
Wszystko We mnie było tajemnicą, ciemnością. Zaledwie rozdmuchałem iskrę światła, już ją pochłaniała czarna otchłań zwątpienia.
Samotny, bezradny żebrałem u podobnych sobie o źdźbło prawdy, ale ci, zarówno jak ja, szukali jej napróżno w swej podziemnej jaźni.
Gdym do nich mówił, głusi byli, a gdy przemówili do mnie, jam ich nie słyszał.
Obcy sobie, wrodzy, gnani nieznanym przeklętym rozkazem wśród chaosu ciemności, skąd wylatują nietoperze kłamstwa, zmieniając wciąż formę postaci, staczamy się w nieśmiertelność.
Oświetliłem obszar mego ducha, przeszedłem go od bieguna do bieguna i… przejrzałem…
Jam jest prawieczną zmiennością, planetą ludzką, podobną innym ludzkim planetom, całością samą w sobie, rzuconą nieznaną siłą w wieczny wir W wieczne trwanie.
Fatalnej siły tej nie znam i szukam jej daremnie… Próżno do walki wzywam – kryje się tchórzliwie… napróżno bezczeszczę – milczy…
I stałem się duchem męki i nienawiści, spragniony niebytu, a wciąż odradzany tajemną przemocą.
Zbuntowany bóg plwam z pogardą w przestrzeń, gdzie kryje się wróg niewidzialny.
Wytężyłem moc swoją i walczę…
Zaledwie na rozkaz jego zmartwychwstanę i powołam do życia bezkresne mnóstwo ruchu, już za sprawą mojej wolnej woli konam mu naprzekór i gaszę z przekleństwem niezliczone istnienia, których twórcą jestem…
I tak trwamy w nieskończoność!….
– Powiadam, że przez was zginę! Do grobu mnie wpędzicie… a przedtem będę z głodu zdychał, bo posadę stracę. Myślałem, że mnie apopleksya zabije, gdym rozmawiał z naczelnikiem drogi, podczas gdyś ty włóczył się po platformie z papierosem W zębach. Co chwila oczekiwałem, że naczelnik, który się tobie bacznie przypatrywał, zapyta, co ty za jeden. Musiałbym się przyznać, żeś mój syn. Ciekaw jestem, czy ojciec milutkiego synka, umiejącego zachować się tak pięknie Wobec władzy, mógłby i nadal pozostać na posadzie zwierzchnika.
– Cóż miałem robić? – spytałem.
– Przedewszystkiem, błaźnie, wyrzucić papierosa z gęby i zdjąć czapkę przed starszym.
– Dlaczegoż ojciec nie każe mi zdejmować czapki przed Grzegorzem? Starszy pewnie od naczelnika drogi i trzydziestoletnia służba stróża dobra publicznego nadaje mu chyba te same prawa, co naczelnikowi.
Zapanowało milczenie.
W oczach mego ojca odmalowało się najpierw zdziwienie, później gniew.
Wybuchnął.
Słuchałem w milczeniu wymówek pełnych goryczy i niewykwintnych zwrotów, siedząc na niewygodnem krześle.
Drętwiał mi kark, bolały kolana i wzdłuż mlecza pacierzowego przebiegała jakaś niemoc, domagająca się wygodniejszej pozycyi ciała.
Porywała mię gwałtowna chęć zaciągnięcia się dymem tytoniowym, alem się powstrzymał w obawie brutalnego wybuchu ze strony ojca, który na widok papierosa w ustach synów wpadał w prawdziwą wściekłość.
Ojciec mówił długo, burzliwie. Chwilami dźwięczała w jego głosie rozpacz człowieka, który przegrał życie.
Zbudził się we mnie duch analizy i zacząłem z mowy ojca wyławiać jego istotę.
Po co się zapracowywał, po co sobie odmawiał wszystkiego, skoro mu to nie robiło przyjemności?
Odkiedy go pamiętam, był zawsze surowy, poważny, nigdy nie wydał więcej, aniżeli na to pozwalał dochód, nie zaniedbał obowiązków.
Patrząc na jego rozgoryczoną twarz, myślałem: do jakiej rasy ducha należą te jednostki niewolnicze, podporządkowane życiowym więzom, ci społeczni tragarze?
Czy mają słabe dusze, podległe cudzej woli, cudzemu nakazowi, czy tylko dusze o czułostkowych tkankach, skłonne do ofiar pod naciskiem społecznej suggestyi?
Może im brak myślowych powikłań, skoków nerwowych, czy tylko samoanalizy?
Dlaczego idą bez protestu wprzężeni w koło bezwoli, skoro to im nie przynosi korzyści?
Sygnał zbliżającego się pociągu przerwał mowę ojca. Pochwycił czapkę i za chwilę widziałem, jak szedł przez ogródek sprężystym krokiem człowieka, przyzwyczajonego do punktualnego stawania u bram obowiązku.
Przeniosłem się na wygodny fotel, zapaliłem skwapliwie papierosa i wyciągnąłem nogi, zadowolony, że mogę przybrać moją zwykłą pozę.
Weszła matka moja.
Wyraz jej twarzy był surowy.
Długą chwilę szukała swoich binokli.
Niecierpliwiło mię to. Nie lubię nerwowych ruchów.
– No… tam… mamo na fortepianie – rzekłem.
– Gdzie?
– Około nut… bliżej okna… Ależ około nut… Znalazły się wreszcie binokle. Odetchnęłem i zabrałem się do papierosa.
Matka usiadła na krzesełku około okna i zaczęła szyć.
– Zamęczacie ojca. Rzeczywiście mówi prawdę, że go do grobu wpędzić chcecie. O każdym z Was musi myśleć, dla każdego musi pracować. Nie trudnicie się korepetycyami, bo chciałem, żebyście nie pracowali zawiele, żebyście byli silni i zdrowi. Wydzierałam u ojca ostatnie grosze dla was, chociaż mi mówił, że do zguby was wiodę. Skończyłeś już gimnazyum, jesteś na pierwszym kursie i nic nie robisz. Nabroiliście, a teraz siedzisz bezczynnie i Ciekawam co będzie dalej.
– Miałem przecież korepetycye i skoro wrócę do uniwersytetu znów je mieć będę – odrzekłem.
– Miałeś, ale ci nie wystarczało. Co ty robisz z temi pieniędzmi? Ojciec, przed którym muszę kłamać, że nie możesz dostać lekcyj, daje ci dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, sam zarabiasz trzydzieści. Ubranie ja ci sprawiam, wpis opłaca stryj. Marnujesz chyba?
– Umieram często z głodu, tak, że przechodząc nieraz koło garkuchni, dostaję mdłości, gdy do mnie zapach jadła doleci.
Robota wypadła jej z rąk.
– A pieniądze?
– Cóż znaczą te pięćdziesiąt parę rubli, skoro ja, aby czuć, że żyję, muszę mieć co najmniej pięć razy tyle.
– Dlatego, żeby mieć teraz taką dużą sumę na wydatki, musisz pełnić dwie funkcye: uczyć się i kraść – odrzekła matka sucho po chwili milczenia.
– Pożyczam… Nie wiem czy to kradzież… Wreszcie nasz ustrój społeczny rozpatrywany pod pewnym kątem widzenia, jest szeregiem złodziejstw. Otóż, o ile mam grosz, chwytam życie i wciągam z niego w siebie taką dozę, jaką mogę dostać za daną sumę, później wegetuję, ssąc papierosy i pijąc herbatę, którą mi na odjezdnem dajesz.
Milczała.
– Wy nie zrozumiecie mnie – mówiłem dalej. – Między nami morze pojęć. Dla was ideałem życia jest zbieranie groszy, dla mnie – wyrzucanie setek. Jestem waszą reakcyą. Gdyby mi kto dał możność upicia się życiem w przeciągu dwóch lat, kwitowałbym z reszty egzystencyi.
– Więc ciebie nic nie łączy ze światem oprócz jego mętów? A wspomnienia dziecięce? Rodzeństwo? Miłość nasza do was?
Przez chwilę analizowałem siebie.
Nie… To wszystko coś mówiło, ale było tylko bladym cieniem, wobec potężnej siły, która tkwi utajona w głębi każdej jednostki organicznej, a zwie się egoizmem. Ta przeczulona wrażliwość na wszystko, co miało jaką wspólność z moją jaźnią, była we mnie spotęgowaną do ostatecznych granic; wszystko bladło wobec mego "ja".
Chciałem jej to wyznać, ale wylew szczerości powstrzymał litości odruch.
Nie odpowiedziałem wprost.
– To nie ma nic wspólnego z życiem. Ty matko, i ojciec nie pytaliście nigdy, cośmy za jedni. Nie rozumieliście i nie zrozumiecie nigdy, co się w naszych duszach dzieje.
– Względem was nie rządziliśmy się egoizmem – odrzekła.
– Boście nie analizowali uczuć, które wami rządziły. Wami rządził egoizm, ten sam co nami kieruje. My to już rozumiemy. Chcielibyście jeszcze raz w nas się powtórzyć. Wszystko, co w nas nie jest wami, budzi w was wstręt. Pragniecie, żebyśmy byli waszem odbiciem, a zapominacie, że drogą, którą przeszło jedno pokolenie, nie pójdzie drugie, że u kresu waszej wędrówki zaczyna się nasz po – chód, pochód dusz nowych – nie lepszych ani gorszych, tylko nowych. Wy mieliście swoich bogów, my mamy swoje kulty.
– Masz na myśli religię? – spytała ostro matka.
– Mam na myśli to, że moje pokolenie nie można było wychowywać w kłamstwie, karmić fałszem, jak was karmiono. Wyście wierzyli na słowo i nie troszczyli się o wiarogodność tego słowa, my pytamy, badamy… Nam nie można było mówić tak, jak wam kiedyś mówiono: jedźcie, śpijcie i zdobywajcie dobro… bo nasza dusza czujniejsza, niż wasza, nasz umysł już nie śpi…
Milczeliśmy długą chwilę.
– Nie wszystkie dzieci są złe – podjęła znów matka głosem pełnym goryczy. – Naprzykład Lewiccy, jacy szczęśliwi! Nie mają kłopotu z dziećmi. Tam dzieci nie rozumują, nie wojują z rodzicami. Ich Teoś miał ochotę iść na filologię, czy na jakieś tam języki wschodnie, ciągle siedział w książkach, ale, rozumie się, rodzice sprzeciwiali się temu, bo i kiedy byłby ten chleb! Zaczęli prosić, namawiać… no, i rzucił tę swoją filologię; poszedł na pomocnika do swego wuja, który ma gorzelnię i potrzebował pewnego człowieka. Tak postępują dobre dzieci – westchnęła.
– Ty nawet nie czujesz, matko, jak jest tragicznem to, co mówisz. To samo robicie z Edmkiem. On jest wstanie godzinami wpatrywać się w ruch jednej chmurki, zamalowywa pejzażami ściany najmniej nadające się do tego, a wy go suggestyonujecie medycyną.
– Już tylko, proszę cię, nie mieszaj się do wychowania Edmka. Łukasz jest dobrym synem, niech i ten będzie nam pociechą, niech on ma przynajmniej wdzięczność dla rodziców.
– Wieczna wdzięczność! Wdzięczność za to, że, dogadzając swoim instynktom, rzuciliście nas na mękę życia, że staliście się panami naszych dusz, dla was niezrozumiałych, żeście wykrzywiali te nasze dusze na swoją modłę, żeście zabijali w nas wszelką indywidualność, aby się nas prędzej pozbyć. Starzy i młodzi! Wieczna walka! Ale wy tego nie zrozumiecie. Ani ty, ani ojciec.
Matka myślała przez chwilę.
– Tak… nie rozumiemy was. Gdyście byli głodni, rozumieliśmy, że wam trzeba oddać najlepsze kąski, które mieliśmy do podziału, gdyście się uczyli, dawaliśmy wam pomocników, opłacanych groszem ciężko zapracowanym, gdyś chorował, dziesięć nocy przeklęczałam u twego łóżka, a gdyście dorośli, dusze nasze zgłupiały i nie rozumiemy was.
– Robiliście to, co wam szczęście przynosiło – rzekłem. – A zatem wasz egoizm, egoizm wrodzony człowiekowi był zadowolony. Poza odżywianiem i pielęgnowaniem mieliście z nami wieczne utrapienie?
– Prawda.
– Czy mieliśmy złe, albo występne instynkty? – Nie… tego nie powiem…
– A więc, to znaczy, że walczyliście z naszą indywidualnością, chcąc ją stłumić, abyśmy się stali na obraz i podobieństwo wasze.
– Alboż macie nam co do zarzucenia? – oburzyła się nagle.
Nie odpowiedziałem.
Czułem się wyczerpanym bezcelową rozmową.
Patrzyłem na matkę przedwcześnie zestarzałą, domagającą się odemnie nagrody za to, że nieznane mi prawo włożyło w nią instynkty skierowane ku zachowaniu swego potomstwa i czułem, że mi jest obcą, jak i inni członkowie rodziny.
Miała żal do mnie, że mnie takim, a nie innym stworzyła przełomowa chwila, że nie dałem się, jak inni, dopasować do społeczeństwa, które pękało u podstawy, gniotąc jednych, odkrywając widnokrąg drugim.
Nie należałem ani do jednych, ani do drugich. Byłem cząstką wybuchową, jedną z niezliczonych skier, pojawiających się wśród kataklizmu.
Służąca weszła z zawiadomieniem, że przyniesiono mleko z piwnicy.
Matka wstała zaraz i podążyła spiesznie do kuchni, zadając po drodze pytania służącej.
Byłem zły na siebie.
Poco wdałem się w niepotrzebną polemikę?
Co mogła wiedzieć moja matka skłopotana, zbagatelizowana, mój ojciec, spracowany automat z wysiłkiem zatrzymujący w mózgu minuty ruchu, dwudziestu kilku pociągów dziennie, o tem, co się dzieje w mojej duszy, w duszy Łukasza, lub Alinki.
Matka rozumiała, że trzeba dzieci nakarmić, odziać, uczyć; ojciec wiedział, że na to musi wystarczyć. Poza tem pragnęli jak najprędzej zrzucić z ramion męczące jarzmo, zabijające wszelki odpoczynek, jarzmo zawsze nad siły dla pracujących w pocie czoła.
Cóż więc dziwnego, że lękali się w nas najmniejszego przejawu indywidualnych rysów.
Groziło to kłopotem, nieprzyjemnością, wydatkami w przyszłości.
Z tego powodu była wieczna wojna.
– Dlaczego Alinka zbiera z całej okolicy głodne psy i karmi je? Nam chyba nikt chleba darmo nie daje, – strofowano moją siostrę.
Psy zaś nasze były opasłe, dobrze odżywiane Edmek też miał za swoje.
– Co to jest, że wiecznie bazgrzesz wszystko ołówkiem. Na kajetach, książkach, stołach, ścianach… Wszędzie bohomazy. To wstyd! Taki duży chłopiec! Spojrz na kajet Leona! Jak złoto.
Innym razem usłyszałem.
– Zlituj się, przynajmniej przy ojcu nie popisuj się twemi niedorzecznemi rozumowaniami. Ojciec tego wprost nie znosi. Możesz sobie myśleć, co chcesz, tylko nie mów o tem, co myślisz.
– Ja właśnie dlatego mówię te niedorzeczności, że one tkwią we mnie, – odrzekłem – że chciałbym je wyrzucić i zastąpić czem… innem.
– Ależ, moje dziecko, któż ci może dać odpowiedź na twoje… no… czasem tak niemądre pytania, że wprost można cię posądzić o brak rozumu. "A dlaczego to?…. A dlaczego to?…. Dlaczego my żyjemy?…. Skąd się wszystko wzięło?…. A na co?…. i t… d. " Żyjemy dlatego, że Pan Bóg nas stworzył na to, żebyśmy cierpieli i cierpieniem zasłużyli sobie na wieczną szczęśliwość w niebie.
– A… że też ten Pan Bóg, nie wymyślił sobie lepszej i zabawniejszej szopki – rzekłem.
Bluźnierstwo to wywołało taką burzę, żem formalnie nie pokazywał się w domu W ciągu kilku dni.
Myślałem, że i dzisiejsza nasza rozmowa będzie miała następstwa, ale matka wróciła z kuchni czerwona, zakłopotana i nie zwracała na mnie wcale uwagi.
Przy obiedzie siedzieliśmy milczący. Alinka rzucała niespokojne spojrzenia W stronę matki, której Leon, młodszy mój brat, szeptał jakieś denuncyacye, ja zachowywałem głębokie milczenie, gdyż każde moje zdanie wywołało krytykę i rozdrażnienie.
W rodzinie jestem uważany, jako indywiduum trochę chore na umyśle, a w ogóle męczące, buntownicze, nie dające się unormować.
…………………………………………..
W saloniku Alinka egzercytuje się na fortepianie.
Szesnastoletnia dziewczyna siedzi od trzech godzin na jednem miejscu i gra.
Pół godziny stuka w klawisze po dziesięć razy jednym palcem po kolei, pół godziny pięciu palcami, każdym po kolei, potem kilka taktów powtarza od 50 do 50 razy i t… d.
Trzy godziny!
W pokoju "dziecinnym" zwanym, leżę na łóżku i słucham, jak Edmek mruczy pod nosem lekcyę historyi świętej i jednocześnie rysuje coś na papierze, który konwulsyjnie chowa za lada szmerem.
W sypialni rodziców Leon gra na skrzypcach, cach, w kuchni, skąd dochodzi do mnie gniewny głos matki, zbijają masło.
Fabryka rodzinna w ruchu! Jedynym jej motorem jest moja matka.
Od lat dwudziestu pięciu kieruje tą fabryką samodzielnie. Ojciec reprezentuje grosz i siłę fizyczną, gdy zajdzie tego potrzeba. A potrzeba często zachodzi. To któryś nie nauczył się lekcyi, ten podarł ubranie, łażąc po drzewach, tamten zdradza zawcześnie instynkty płciowe, Alinka złe stopnie przynosi, chociaż się do drugiej godziny uczy w nocy.
Tak. Rodzice we dwoje kierują fabryką rodzinną. Nie znają odpoczynku. Cały dzień jarzmo. Są uczciwi, moralni i pobożni i z całą zawziętością ludzi, spełniających swe obowiązki, wtłaczają dusze swych potomków we własne ramy. Wszyscy powinni być pobożni, uczciwi, moralni, powinni szanować grosz.
Każdy wybryk indywidualny jest surowo karany.
Ten ma być technologiem, drugi doktorem, inny politechnikiem!
Ze mną mieli kłopot nie mały. Nie pomagały ani razy, ani prośby, ani spowiedź. Jestem fatalną reakcyą moich rodziców.
Przyszedłem na świat z duszą estety – samoluba, z przesubtelnioną Wrażliwością na wszystko, co wybiegało poza ramy powszedniości, z chorobliwą odrazą do szarego bytu, z szatańskiem pytaniem: "dlaczego?"
W niezamożnym domu automatycznie pracującego zawiadowcy stacyi kolejowej i żony jego, modlącej się o zdrowie papieża i palącej świecę przed widomem bóstwem, stałem się anormalnem zjawiskiem, ciężarem nieznośnym.
Nieczuły na bicie, ani na perswazye, przynosiłem dwójki, uczyłem się wtenczas tylko, kiedy chciałem, spędzając noce na czytaniu książek o treści dla mnie zajmującej.
Znikałem też często z domu i włóczyłem się po polach i lasach, łowiłem ryby, lub, rozciągnąwszy się na trawie, patrzyłem w słońce.
Nie było to marzycielstwia. Uczuwałem wprost potrzebę zupełnego spokoju, odpoczynku całego mego jestestwa wśród wykwintu natury.
Sybarytyzm duszy, który mną później zawładnął zupełnie.
U nas z każdego kąta patrzyła mieszczańska oszczędność, z każdych oczu wyzierała mniejsza lub większa męka życia; tu wszystko oddychało swobodnie, z całej szerokiej natury czerpało rozrost, prężyło się w górę bez przeszkód.
Zabierałem z sobą zwykle syna bufetowej.
Bolek piekł kartofle, ja leżałem godzinami i patrzyłem w słońce.
Przetrawiałem wszystko, cokolwiekbądź zaczerpnąłem ze źródeł wiedzy.
Klasyfikowałem prawdę, kłamstwo, uczyłem się analizy; każda myśl moja w słońcu nabierała przedziwnej jasności. Warstwa po warstwie zdzierałem z przyrody naleciałości kultury, aż dotarłem do pierwotnego pnia, pod którym zaczyna się tajemnica.
I… przestałem wierzyć w Boga żywego.
Na gruncie wyplenionym z fałszu porósł teraz strach.
Zapytywałem siebie nieustannie "co potem? Co się ze mną stanie po śmierci?"
Przedtem myśli te nie powstawały nigdy w mojej głowie, teraz stały się manją prześladowczą.
Z przerażeniem patrzyłem na trupy, jak na coś, co wymykało się mojemu pojęciu i włosy mi się piętrzyły ze strachu na myśl, że prędzej czy później będę takiem nic, co nie czuje, nie uświadamia, nie bytuje i nigdy nie będzie bytować.
To "nigdy" było straszne. Gdyby chociaż za miliony lat. – Ale nigdy!
Strach ten przyczepił się teraz do każdego mego kroku. Kładąc się, myślałem: "A jeżeli się nie obudzę wcale?" Idąc, dostawałem zawrotu głowy i zdawało mi się, że grunt usuwa się pod mojemi nogami; ogarniał mię lęk, że to może paraliż serca najmniejsza gorączka sprowadzała mi na myśl choroby śmiertelne.
Zrozumiałem, że to było wprost porażenie mózgu, na który nagle spłynęło światło.
I ogarnęła mię nienawiść do tych, co mi to piekło rzucili w duszę.
Jakiem prawem kształtowano mój umysł na kłamstwie, zamiast oswajać jego dziecięce tkanki, z tem, co jest następstwem życia.
Dlaczego zanieczyszczano systematycznie mój mózg chwastami, które teraz wypleniać muszę? Dlaczego narzucono mi ciemnotę i przesąd?
Z chorobliwą niemal zaciętością zacząłem wyławiać wszelki fałsz życiowy. Przypatrywałem się stosunkom ludzkim, przysłuchiwałem się ludzkiej mowie i spostrzegłem, że kłamstwo przynosiło zawsze korzyść temu, kto je uprawiał, że kłamstwo było osią, koło której wszystko się obracało.
Pod postacią fałszywych wyrazów ludzie usiłują ukrywać swoją rzeczywistą istotę; najbliżsi sobie kłamią, oszukują się wzajemnie, nikt nie jest nigdy sobą wobec drugiego, nikt nikogo nie zna takim, jakim on jest rzeczywiście.
Nikt nikogo nie rozumie a przedewszystkiem nie rozumie samego siebie.
Uświadomienie zrobiło swoje. Stałem się ponurym, nerwowym, podejrzliwym.
W oczach otaczających czytałem chęć pozbycia się mnie.
Rodzice zrozumieli, że za żadną nagrodę niebios nie pozwolę wcisnąć siebie w pudło dopasowane do ich ideału.
Nastąpiła wreszcie przełomowa chwila w mojem życiu.
Leon, brat mój młodszy odemnie o rok, był już wtajemniczony oddawna we wszelkie męty życiowe.
Zaprowadził mię pewnej nocy na "rajski wieczór. "
Odtąd zaczęła się dla mnie nowa faza.
Mistycyzm znikł. Rozbudzone instynkty paliły mnie pragnieniem użycia.
Myślałem teraz ciągle o miłości. Wszystko, cokolwiekbądź mówiłem, sprowadzałem do jednego mianownika "kobieta, " kupowałem pornograficzne rysunki, książki nieprzyzwoitej treści i przetrawiałem to wszystko w sobie zmęczony i nienasycony.
Zawiązywałem coraz to nowe miłostki, gdzie się dało i rwałem je, wciąż spragniony świeżych wrażeń. Byłem w stanie godzinami tropić ładną twarzyczkę, każdą spotkaną kobietę rozbierałem W myśli. Życie miało teraz dla mnie urok. Myśl o tem, co się ze mną stanie po śmierci, przybrała mgliste kształty.
To, co było teraz, było życiem równie silnem, jak śmierć. Egoizm mój wysubtelnił się. Ożyło we mnie zwierzę ludzkie w całej nagości pragnień, zwierzę obojętne na wszystko, co nie było niem, reagujące tylko na własne instynkty. Stałem się cynicznym, brutalnym.
Pieniądze wyłudzałem teraz od matki, która każdemu z nas dawała je podług zasług, w tajemnicy przed ojcem.
– Ach, gdybyś już prędzej gimnazyum skończył i szedł samodzielnie – mówiła z westchnieniem.
Skończyłem gimnazyum i idę samodzielnie, to jest, mieszkam w większem mieście i zamiast nauczycieli gimnazyalnych dostałem profesorów uniwersyteckich, takich samych urzędników, jak i pierwsi tylko pewniejszych siebie, i może obojętniejszych i dalszych od swych uczniów.
Przeszedłem już jeden etap ziemskiej drogi i rozpoznałem całą zawartość życia. Wszystko, cokolwiekbądź nastąpi, będzie powtórzeniem tego, co było w szerszem zakresie, a biedniejszem o złudzenia.
Czasem usiłuję wziąć duszę swoją w ręce samoanalizy i uświadomić, co ja teraz czuję… Czego oczekuję w przyszłości… i dokąd idę?
Wyczuwam tylko chaos, wśród którego powtarza się wyraźnie jedna zwrotka, a mianowicie – że muszę jaknajprędzej zarabiać sam na chleb dla siebie. Do czego jestem społecznie przygotowany?…. Albo ja wiem?…. Chyba do ciągnienia korzyści z życia, o ile się da… Nie mam w sobie altruistycznej żyłki, jak Łukasz i cierpienie ludzkie nic mię nie obchodzi.
Każdy za siebie.
Mam natomiast w sobie niesłychanie rozwinięte i wypielęgnowane poczucie estetyki, piękna, przepychu, blasku…
Miraże tych ziemskich rozkoszy drażnią mię we snach, w marzeniach, w halucynacyach niemal… jak coś, co jest nieodłącznem od mojej natury. Ale jestem biedny, jak mysz kościelna, i udziałem moim może być to, co było, tylko w formie nieco odmiennej.
Czemże jestem?
Nędzną kopią środowiska, z którego wyszedłem.
Odziedziczyłem klasyczny nos ojca, jego zimną naturę, ale nie wziąłem jego poczucia obowiązków, jego żelaznej wytrzymałości. Matka przelała na mnie swą moc wyzyskania wszystkiego na swą korzyść. W niej to było szczytne i nieświadome.
Popychana bezwiednie egoizmem, wrodzonym każdej jednostce, gotowa była do poświęceń, do ofiar, byle zatrzymać dusze drogich jej osób w obrębie zakresu jej pojęć, zatrzymać dla siebie. Ja z całą świadomością, bez poświęceń, na zimno, gotów jestem wyzyskać wszystko na swoją korzyść.
Od obojga rodziców zapożyczyłem straszliwe pożądanie grosza. W nich tliła się małomieszczańska żądza zdobycia pieniędzy i zachowania ich dla siebie i dzieci swoich, ja pragnąłbym sypać deszczem złota bez względu na to skąd pochodzi i gdzie spada.
Powierzchownie nawet jestem powtórzeniem.
Wciąż kogoś z dalszej lub bliższej rodziny przypominam ruchem, spojrzeniem, śmiechem, niby jakiś wielowtór; z ust mi wyrywają się zdania, które słyszałem od dzieciństwa; nie mogę się uwolnić od narzuconych przekonań, wręcz przeciwnych wewnętrznemu memu poczuciu.
Nie wiem, jakie były pierwotne, indywidualne moje cechy. Nie wiem, czembym był, gdyby los łaskawszy dał mi przezorniejszych kierowników; teraz jestem wytworem dziedziczności, nakazu, suggestyi, przyzwyczajeń, czemś nieodpornem, spłaszczonem między dwoma ciśnieniami – wewnętrznem i zewnętrznem.
Znam nędzę z wyglądu, życie rodzinne i towarzyskie z doświadczeń, polityczne z gazet, płciowe z rajskich wieczorów i innych miłostek, na które reaguję coraz obojętniej.
Wyglądam zupełnie przyzwoicie. Chodzę, kłaniam się, jem bardzo poprawnie. Nie nudzę nikogo wywnętrzaniem się z tego, co czuję, a prawdopodobnie czuję nie wiele i mój umysł nie będzie nigdy groźnym czynnikiem dla win społecznych. Zasługa to fabryki rodzinnej.
Monotonne mruczenie Edmka przerwało na chwilę moje myśli. Chłopak powtarzał coś bezmyślnie, rysując zawzięcie. Chwilami przymykał oczy, jakby chcąc zatrzymać pod powiekami jakiś obraz, dla lepszego obejrzenia go, i znów rysował.
Przysłuchiwałem się temu, co mówił.
"Pan Bóg stworzył świat z niczego. Pierwszego dnia stworzył niebo i ziemię, dzień i noc… drugiego – firmament, trzeciego – oddzielił wodę i ziemię, stworzył na niej rośliny; czwartego stworzył słońce, księżyc i gwiazdy. "
Umilkł nagle i przymknął na chwilę powieki i coś prędko ołówkiem zaznaczył na papierze.
"Arka Noego – mówił znów – miała… miała… Ile tam łokci?
Zajrzał do książki.
– Aha! 300 łokci długości, 50 szerokości, 50 wysokości. W niej mieściły się wszystkie zwierzęta, jakie dziś mamy, po parze…
– Nie pleć już tych bzdurstw, idjoto! – wyrzuciłem z siebie nagle, zdenerwowany do najwyższego stopnia.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Co cię ugryzło? Powtarzam na egzamin…
– Powtarzasz, rzeczywiście, jak papuga. W piątej jesteś klasie, a nie rozumiesz, że ani płazy, ani rośliny nie mogły żyć bez słońca i że w arce, któktóra ma 300 łokci długości i 50 szerokości, nie można zmieścić po parze zwierząt z całego świata, i że z niczego nie może powstać coś.
Edmek milczał przez chwilę, czerwony, zmieszany.
– Abo już o tem nie myślałem? Z drugiej znów strony przychodziło mi do głowy: A więc pocóżby?…. Komu to potrzebne? Uczyć kłamstwa?….
Rozmawialiśmy długo.
Edmek był blady, wzrok miał niepewny, strwożony.
– Ty łżesz – rzekł po chwili. – Nikt nic nie wie… kłamstwo… oszukaństwo więc… Chyba łżesz…
– Nie łżę.
– Czem dowiedziesz?
– Czarno nabiałem, jeżeli nie jesteś skończonym idjotą.
Leon otworzył drzwi, spojrzał na nas i wyszedł. Po chwili przyszła matka do naszego pokoju.
– Dlaczego Edmek się nie uczy? Proszę cię – zwróciła się do mnie – nie zajmuj go rozmową. On na to czasu nie ma.
Edmek wrócił do książki, ale przedtem spojrzał ze złością na wchodzącego znów Leona.
– Ileś dostał od mamy za szpiegostwo? – spytał.
Leon milczał pogardliwie.
Rzeczywiście był szpiegiem domowym. Przynosił zawsze matce różne wiadomości, co kto złego zrobił, kto co mówił, lub myślał.
Matka z jego pomocą wiedziała zawsze o różnych tajemnicach naszych i później wytykała je przy lada sposobności. Lubiła ogromnie Leona, który był układny, pobożny, nie unosił się nigdy, towarzyszył jej do kościoła, odbywał z nią spowiedzi.