Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z gruzów: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z gruzów: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Księ­gar­ni E. Wen­de i S-ka.

Po­wsta­łem z epo­ki, w któ­rej ze szczy­tów Chrze­ści­jań­skiej Wal­hal­li ru­nę­ły ba­zal­to­we ko­lum­ny Wia­ry, na­dziei i mi­ło­ści.

Z prze­brzmia­łych gro­mów, z umie­ra­ją­cych ka­dziel­nic wy­pełzł mrok. Spo­wi­ty próż­nią, szu­ka­łem dro­gi do świa­tła, alem po­trą­cał tyl­ko o stru­pie­sza­łe gru­zy, o pleśń tru­pią.

Wszyst­ko We mnie było ta­jem­ni­cą, ciem­no­ścią. Za­le­d­wie roz­dmu­cha­łem iskrę świa­tła, już ją po­chła­nia­ła czar­na ot­chłań zwąt­pie­nia.

Sa­mot­ny, bez­rad­ny że­bra­łem u po­dob­nych so­bie o źdźbło praw­dy, ale ci, za­rów­no jak ja, szu­ka­li jej na­próż­no w swej pod­ziem­nej jaź­ni.

Gdym do nich mó­wił, głu­si byli, a gdy prze­mó­wi­li do mnie, jam ich nie sły­szał.

Obcy so­bie, wro­dzy, gna­ni nie­zna­nym prze­klę­tym roz­ka­zem wśród cha­osu ciem­no­ści, skąd wy­la­tu­ją nie­to­pe­rze kłam­stwa, zmie­nia­jąc wciąż for­mę po­sta­ci, sta­cza­my się w nie­śmier­tel­ność.

Oświe­tli­łem ob­szar mego du­cha, prze­sze­dłem go od bie­gu­na do bie­gu­na i… przej­rza­łem…

Jam jest pra­wiecz­ną zmien­no­ścią, pla­ne­tą ludz­ką, po­dob­ną in­nym ludz­kim pla­ne­tom, ca­ło­ścią samą w so­bie, rzu­co­ną nie­zna­ną siłą w wiecz­ny wir W wiecz­ne trwa­nie.

Fa­tal­nej siły tej nie znam i szu­kam jej da­rem­nie… Próż­no do wal­ki wzy­wam – kry­je się tchórz­li­wie… na­próż­no bez­czesz­czę – mil­czy…

I sta­łem się du­chem męki i nie­na­wi­ści, spra­gnio­ny nie­by­tu, a wciąż od­ra­dza­ny ta­jem­ną prze­mo­cą.

Zbun­to­wa­ny bóg plwam z po­gar­dą w prze­strzeń, gdzie kry­je się wróg nie­wi­dzial­ny.

Wy­tę­ży­łem moc swo­ją i wal­czę…

Za­le­d­wie na roz­kaz jego zmar­twych­wsta­nę i po­wo­łam do ży­cia bez­kre­sne mnó­stwo ru­chu, już za spra­wą mo­jej wol­nej woli ko­nam mu na­prze­kór i ga­szę z prze­kleń­stwem nie­zli­czo­ne ist­nie­nia, któ­rych twór­cą je­stem…

I tak trwa­my w nie­skoń­czo­ność!….

– Po­wia­dam, że przez was zgi­nę! Do gro­bu mnie wpę­dzi­cie… a przed­tem będę z gło­du zdy­chał, bo po­sa­dę stra­cę. My­śla­łem, że mnie apo­plek­sya za­bi­je, gdym roz­ma­wiał z na­czel­ni­kiem dro­gi, pod­czas gdyś ty włó­czył się po plat­for­mie z pa­pie­ro­sem W zę­bach. Co chwi­la ocze­ki­wa­łem, że na­czel­nik, któ­ry się to­bie bacz­nie przy­pa­try­wał, za­py­ta, co ty za je­den. Mu­siał­bym się przy­znać, żeś mój syn. Cie­kaw je­stem, czy oj­ciec mi­lut­kie­go syn­ka, umie­ją­ce­go za­cho­wać się tak pięk­nie Wo­bec wła­dzy, mógł­by i nadal po­zo­stać na po­sa­dzie zwierzch­ni­ka.

– Cóż mia­łem ro­bić? – spy­ta­łem.

– Przedew­szyst­kiem, błaź­nie, wy­rzu­cić pa­pie­ro­sa z gęby i zdjąć czap­kę przed star­szym.

– Dla­cze­goż oj­ciec nie każe mi zdej­mo­wać czap­ki przed Grze­go­rzem? Star­szy pew­nie od na­czel­ni­ka dro­gi i trzy­dzie­sto­let­nia służ­ba stró­ża do­bra pu­blicz­ne­go na­da­je mu chy­ba te same pra­wa, co na­czel­ni­ko­wi.

Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie.

W oczach mego ojca od­ma­lo­wa­ło się naj­pierw zdzi­wie­nie, póź­niej gniew.

Wy­buch­nął.

Słu­cha­łem w mil­cze­niu wy­mó­wek peł­nych go­ry­czy i nie­wy­kwint­nych zwro­tów, sie­dząc na nie­wy­god­nem krze­śle.

Drę­twiał mi kark, bo­la­ły ko­la­na i wzdłuż mle­cza pa­cie­rzo­we­go prze­bie­ga­ła ja­kaś nie­moc, do­ma­ga­ją­ca się wy­god­niej­szej po­zy­cyi cia­ła.

Po­ry­wa­ła mię gwał­tow­na chęć za­cią­gnię­cia się dy­mem ty­to­nio­wym, alem się po­wstrzy­mał w oba­wie bru­tal­ne­go wy­bu­chu ze stro­ny ojca, któ­ry na wi­dok pa­pie­ro­sa w ustach sy­nów wpa­dał w praw­dzi­wą wście­kłość.

Oj­ciec mó­wił dłu­go, burz­li­wie. Chwi­la­mi dźwię­cza­ła w jego gło­sie roz­pacz czło­wie­ka, któ­ry prze­grał ży­cie.

Zbu­dził się we mnie duch ana­li­zy i za­czą­łem z mowy ojca wy­ła­wiać jego isto­tę.

Po co się za­pra­co­wy­wał, po co so­bie od­ma­wiał wszyst­kie­go, sko­ro mu to nie ro­bi­ło przy­jem­no­ści?

Od­kie­dy go pa­mię­tam, był za­wsze su­ro­wy, po­waż­ny, nig­dy nie wy­dał wię­cej, ani­że­li na to po­zwa­lał do­chód, nie za­nie­dbał obo­wiąz­ków.

Pa­trząc na jego roz­go­ry­czo­ną twarz, my­śla­łem: do ja­kiej rasy du­cha na­le­żą te jed­nost­ki nie­wol­ni­cze, pod­po­rząd­ko­wa­ne ży­cio­wym wię­zom, ci spo­łecz­ni tra­ga­rze?

Czy mają sła­be du­sze, pod­le­głe cu­dzej woli, cu­dze­mu na­ka­zo­wi, czy tyl­ko du­sze o czu­łost­ko­wych tkan­kach, skłon­ne do ofiar pod na­ci­skiem spo­łecz­nej sug­ge­styi?

Może im brak my­ślo­wych po­wi­kłań, sko­ków ner­wo­wych, czy tyl­ko sa­mo­ana­li­zy?

Dla­cze­go idą bez pro­te­stu wprzę­że­ni w koło bez­wo­li, sko­ro to im nie przy­no­si ko­rzy­ści?

Sy­gnał zbli­ża­ją­ce­go się po­cią­gu prze­rwał mowę ojca. Po­chwy­cił czap­kę i za chwi­lę wi­dzia­łem, jak szedł przez ogró­dek sprę­ży­stym kro­kiem czło­wie­ka, przy­zwy­cza­jo­ne­go do punk­tu­al­ne­go sta­wa­nia u bram obo­wiąz­ku.

Prze­nio­słem się na wy­god­ny fo­tel, za­pa­li­łem skwa­pli­wie pa­pie­ro­sa i wy­cią­gną­łem nogi, za­do­wo­lo­ny, że mogę przy­brać moją zwy­kłą pozę.

We­szła mat­ka moja.

Wy­raz jej twa­rzy był su­ro­wy.

Dłu­gą chwi­lę szu­ka­ła swo­ich bi­no­kli.

Nie­cier­pli­wi­ło mię to. Nie lu­bię ner­wo­wych ru­chów.

– No… tam… mamo na for­te­pia­nie – rze­kłem.

– Gdzie?

– Oko­ło nut… bli­żej okna… Ależ oko­ło nut… Zna­la­zły się wresz­cie bi­no­kle. Ode­tchnę­łem i za­bra­łem się do pa­pie­ro­sa.

Mat­ka usia­dła na krze­seł­ku oko­ło okna i za­czę­ła szyć.

– Za­mę­cza­cie ojca. Rze­czy­wi­ście mówi praw­dę, że go do gro­bu wpę­dzić chce­cie. O każ­dym z Was musi my­śleć, dla każ­de­go musi pra­co­wać. Nie trud­ni­cie się ko­re­pe­ty­cy­ami, bo chcia­łem, że­by­ście nie pra­co­wa­li za­wie­le, że­by­ście byli sil­ni i zdro­wi. Wy­dzie­ra­łam u ojca ostat­nie gro­sze dla was, cho­ciaż mi mó­wił, że do zgu­by was wio­dę. Skoń­czy­łeś już gim­na­zy­um, je­steś na pierw­szym kur­sie i nic nie ro­bisz. Na­bro­ili­ście, a te­raz sie­dzisz bez­czyn­nie i Cie­ka­wam co bę­dzie da­lej.

– Mia­łem prze­cież ko­re­pe­ty­cye i sko­ro wró­cę do uni­wer­sy­te­tu znów je mieć będę – od­rze­kłem.

– Mia­łeś, ale ci nie wy­star­cza­ło. Co ty ro­bisz z temi pie­niędz­mi? Oj­ciec, przed któ­rym mu­szę kła­mać, że nie mo­żesz do­stać lek­cyj, daje ci dwa­dzie­ścia pięć ru­bli mie­sięcz­nie, sam za­ra­biasz trzy­dzie­ści. Ubra­nie ja ci spra­wiam, wpis opła­ca stryj. Mar­nu­jesz chy­ba?

– Umie­ram czę­sto z gło­du, tak, że prze­cho­dząc nie­raz koło gar­kuch­ni, do­sta­ję mdło­ści, gdy do mnie za­pach ja­dła do­le­ci.

Ro­bo­ta wy­pa­dła jej z rąk.

– A pie­nią­dze?

– Cóż zna­czą te pięć­dzie­siąt parę ru­bli, sko­ro ja, aby czuć, że żyję, mu­szę mieć co naj­mniej pięć razy tyle.

– Dla­te­go, żeby mieć te­raz taką dużą sumę na wy­dat­ki, mu­sisz peł­nić dwie funk­cye: uczyć się i kraść – od­rze­kła mat­ka su­cho po chwi­li mil­cze­nia.

– Po­ży­czam… Nie wiem czy to kra­dzież… Wresz­cie nasz ustrój spo­łecz­ny roz­pa­try­wa­ny pod pew­nym ką­tem wi­dze­nia, jest sze­re­giem zło­dziejstw. Otóż, o ile mam grosz, chwy­tam ży­cie i wcią­gam z nie­go w sie­bie taką dozę, jaką mogę do­stać za daną sumę, póź­niej we­ge­tu­ję, ssąc pa­pie­ro­sy i pi­jąc her­ba­tę, któ­rą mi na od­jezd­nem da­jesz.

Mil­cza­ła.

– Wy nie zro­zu­mie­cie mnie – mó­wi­łem da­lej. – Mię­dzy nami mo­rze po­jęć. Dla was ide­ałem ży­cia jest zbie­ra­nie gro­szy, dla mnie – wy­rzu­ca­nie se­tek. Je­stem wa­szą re­ak­cyą. Gdy­by mi kto dał moż­ność upi­cia się ży­ciem w prze­cią­gu dwóch lat, kwi­to­wał­bym z resz­ty eg­zy­sten­cyi.

– Więc cie­bie nic nie łą­czy ze świa­tem oprócz jego mę­tów? A wspo­mnie­nia dzie­cię­ce? Ro­dzeń­stwo? Mi­łość na­sza do was?

Przez chwi­lę ana­li­zo­wa­łem sie­bie.

Nie… To wszyst­ko coś mó­wi­ło, ale było tyl­ko bla­dym cie­niem, wo­bec po­tęż­nej siły, któ­ra tkwi uta­jo­na w głę­bi każ­dej jed­nost­ki or­ga­nicz­nej, a zwie się ego­izmem. Ta prze­czu­lo­na wraż­li­wość na wszyst­ko, co mia­ło jaką wspól­ność z moją jaź­nią, była we mnie spo­tę­go­wa­ną do osta­tecz­nych gra­nic; wszyst­ko bla­dło wo­bec mego "ja".

Chcia­łem jej to wy­znać, ale wy­lew szcze­ro­ści po­wstrzy­mał li­to­ści od­ruch.

Nie od­po­wie­dzia­łem wprost.

– To nie ma nic wspól­ne­go z ży­ciem. Ty mat­ko, i oj­ciec nie py­ta­li­ście nig­dy, co­śmy za jed­ni. Nie ro­zu­mie­li­ście i nie zro­zu­mie­cie nig­dy, co się w na­szych du­szach dzie­je.

– Wzglę­dem was nie rzą­dzi­li­śmy się ego­izmem – od­rze­kła.

– Bo­ście nie ana­li­zo­wa­li uczuć, któ­re wami rzą­dzi­ły. Wami rzą­dził ego­izm, ten sam co nami kie­ru­je. My to już ro­zu­mie­my. Chcie­li­by­ście jesz­cze raz w nas się po­wtó­rzyć. Wszyst­ko, co w nas nie jest wami, bu­dzi w was wstręt. Pra­gnie­cie, że­by­śmy byli wa­szem od­bi­ciem, a za­po­mi­na­cie, że dro­gą, któ­rą prze­szło jed­no po­ko­le­nie, nie pój­dzie dru­gie, że u kre­su wa­szej wę­drów­ki za­czy­na się nasz po – chód, po­chód dusz no­wych – nie lep­szych ani gor­szych, tyl­ko no­wych. Wy mie­li­ście swo­ich bo­gów, my mamy swo­je kul­ty.

– Masz na my­śli re­li­gię? – spy­ta­ła ostro mat­ka.

– Mam na my­śli to, że moje po­ko­le­nie nie moż­na było wy­cho­wy­wać w kłam­stwie, kar­mić fał­szem, jak was kar­mio­no. Wy­ście wie­rzy­li na sło­wo i nie trosz­czy­li się o wia­ro­god­ność tego sło­wa, my py­ta­my, ba­da­my… Nam nie moż­na było mó­wić tak, jak wam kie­dyś mó­wio­no: jedź­cie, śpij­cie i zdo­by­waj­cie do­bro… bo na­sza du­sza czuj­niej­sza, niż wa­sza, nasz umysł już nie śpi…

Mil­cze­li­śmy dłu­gą chwi­lę.

– Nie wszyst­kie dzie­ci są złe – pod­ję­ła znów mat­ka gło­sem peł­nym go­ry­czy. – Na­przy­kład Le­wic­cy, jacy szczę­śli­wi! Nie mają kło­po­tu z dzieć­mi. Tam dzie­ci nie ro­zu­mu­ją, nie wo­ju­ją z ro­dzi­ca­mi. Ich Teoś miał ocho­tę iść na fi­lo­lo­gię, czy na ja­kieś tam ję­zy­ki wschod­nie, cią­gle sie­dział w książ­kach, ale, ro­zu­mie się, ro­dzi­ce sprze­ci­wia­li się temu, bo i kie­dy był­by ten chleb! Za­czę­li pro­sić, na­ma­wiać… no, i rzu­cił tę swo­ją fi­lo­lo­gię; po­szedł na po­moc­ni­ka do swe­go wuja, któ­ry ma go­rzel­nię i po­trze­bo­wał pew­ne­go czło­wie­ka. Tak po­stę­pu­ją do­bre dzie­ci – wes­tchnę­ła.

– Ty na­wet nie czu­jesz, mat­ko, jak jest tra­gicz­nem to, co mó­wisz. To samo ro­bi­cie z Edm­kiem. On jest wsta­nie go­dzi­na­mi wpa­try­wać się w ruch jed­nej chmur­ki, za­ma­lo­wy­wa pej­za­ża­mi ścia­ny naj­mniej na­da­ją­ce się do tego, a wy go sug­ge­sty­onu­je­cie me­dy­cy­ną.

– Już tyl­ko, pro­szę cię, nie mie­szaj się do wy­cho­wa­nia Edm­ka. Łu­kasz jest do­brym sy­nem, niech i ten bę­dzie nam po­cie­chą, niech on ma przy­najm­niej wdzięcz­ność dla ro­dzi­ców.

– Wiecz­na wdzięcz­ność! Wdzięcz­ność za to, że, do­ga­dza­jąc swo­im in­stynk­tom, rzu­ci­li­ście nas na mękę ży­cia, że sta­li­ście się pa­na­mi na­szych dusz, dla was nie­zro­zu­mia­łych, że­ście wy­krzy­wia­li te na­sze du­sze na swo­ją mo­dłę, że­ście za­bi­ja­li w nas wszel­ką in­dy­wi­du­al­ność, aby się nas prę­dzej po­zbyć. Sta­rzy i mło­dzi! Wiecz­na wal­ka! Ale wy tego nie zro­zu­mie­cie. Ani ty, ani oj­ciec.

Mat­ka my­śla­ła przez chwi­lę.

– Tak… nie ro­zu­mie­my was. Gdy­ście byli głod­ni, ro­zu­mie­li­śmy, że wam trze­ba od­dać naj­lep­sze ką­ski, któ­re mie­li­śmy do po­dzia­łu, gdy­ście się uczy­li, da­wa­li­śmy wam po­moc­ni­ków, opła­ca­nych gro­szem cięż­ko za­pra­co­wa­nym, gdyś cho­ro­wał, dzie­sięć nocy prze­klę­cza­łam u twe­go łóż­ka, a gdy­ście do­ro­śli, du­sze na­sze zgłu­pia­ły i nie ro­zu­mie­my was.

– Ro­bi­li­ście to, co wam szczę­ście przy­no­si­ło – rze­kłem. – A za­tem wasz ego­izm, ego­izm wro­dzo­ny czło­wie­ko­wi był za­do­wo­lo­ny. Poza od­ży­wia­niem i pie­lę­gno­wa­niem mie­li­ście z nami wiecz­ne utra­pie­nie?

– Praw­da.

– Czy mie­li­śmy złe, albo wy­stęp­ne in­stynk­ty? – Nie… tego nie po­wiem…

– A więc, to zna­czy, że wal­czy­li­ście z na­szą in­dy­wi­du­al­no­ścią, chcąc ją stłu­mić, aby­śmy się sta­li na ob­raz i po­do­bień­stwo wa­sze.

– Al­boż ma­cie nam co do za­rzu­ce­nia? – obu­rzy­ła się na­gle.

Nie od­po­wie­dzia­łem.

Czu­łem się wy­czer­pa­nym bez­ce­lo­wą roz­mo­wą.

Pa­trzy­łem na mat­kę przed­wcze­śnie ze­sta­rza­łą, do­ma­ga­ją­cą się ode­mnie na­gro­dy za to, że nie­zna­ne mi pra­wo wło­ży­ło w nią in­stynk­ty skie­ro­wa­ne ku za­cho­wa­niu swe­go po­tom­stwa i czu­łem, że mi jest obcą, jak i inni człon­ko­wie ro­dzi­ny.

Mia­ła żal do mnie, że mnie ta­kim, a nie in­nym stwo­rzy­ła prze­ło­mo­wa chwi­la, że nie da­łem się, jak inni, do­pa­so­wać do spo­łe­czeń­stwa, któ­re pę­ka­ło u pod­sta­wy, gnio­tąc jed­nych, od­kry­wa­jąc wid­no­krąg dru­gim.

Nie na­le­ża­łem ani do jed­nych, ani do dru­gich. By­łem cząst­ką wy­bu­cho­wą, jed­ną z nie­zli­czo­nych skier, po­ja­wia­ją­cych się wśród ka­ta­kli­zmu.

Słu­żą­ca we­szła z za­wia­do­mie­niem, że przy­nie­sio­no mle­ko z piw­ni­cy.

Mat­ka wsta­ła za­raz i po­dą­ży­ła spiesz­nie do kuch­ni, za­da­jąc po dro­dze py­ta­nia słu­żą­cej.

By­łem zły na sie­bie.

Poco wda­łem się w nie­po­trzeb­ną po­le­mi­kę?

Co mo­gła wie­dzieć moja mat­ka skło­po­ta­na, zba­ga­te­li­zo­wa­na, mój oj­ciec, spra­co­wa­ny au­to­mat z wy­sił­kiem za­trzy­mu­ją­cy w mó­zgu mi­nu­ty ru­chu, dwu­dzie­stu kil­ku po­cią­gów dzien­nie, o tem, co się dzie­je w mo­jej du­szy, w du­szy Łu­ka­sza, lub Alin­ki.

Mat­ka ro­zu­mia­ła, że trze­ba dzie­ci na­kar­mić, odziać, uczyć; oj­ciec wie­dział, że na to musi wy­star­czyć. Poza tem pra­gnę­li jak naj­prę­dzej zrzu­cić z ra­mion mę­czą­ce jarz­mo, za­bi­ja­ją­ce wszel­ki od­po­czy­nek, jarz­mo za­wsze nad siły dla pra­cu­ją­cych w po­cie czo­ła.

Cóż więc dziw­ne­go, że lę­ka­li się w nas naj­mniej­sze­go prze­ja­wu in­dy­wi­du­al­nych ry­sów.

Gro­zi­ło to kło­po­tem, nie­przy­jem­no­ścią, wy­dat­ka­mi w przy­szło­ści.

Z tego po­wo­du była wiecz­na woj­na.

– Dla­cze­go Alin­ka zbie­ra z ca­łej oko­li­cy głod­ne psy i kar­mi je? Nam chy­ba nikt chle­ba dar­mo nie daje, – stro­fo­wa­no moją sio­strę.

Psy zaś na­sze były opa­słe, do­brze od­ży­wia­ne Ed­mek też miał za swo­je.

– Co to jest, że wiecz­nie ba­zgrzesz wszyst­ko ołów­kiem. Na ka­je­tach, książ­kach, sto­łach, ścia­nach… Wszę­dzie bo­ho­ma­zy. To wstyd! Taki duży chło­piec! Spojrz na ka­jet Le­ona! Jak zło­to.

In­nym ra­zem usły­sza­łem.

– Zli­tuj się, przy­najm­niej przy ojcu nie po­pi­suj się twe­mi nie­do­rzecz­ne­mi ro­zu­mo­wa­nia­mi. Oj­ciec tego wprost nie zno­si. Mo­żesz so­bie my­śleć, co chcesz, tyl­ko nie mów o tem, co my­ślisz.

– Ja wła­śnie dla­te­go mó­wię te nie­do­rzecz­no­ści, że one tkwią we mnie, – od­rze­kłem – że chciał­bym je wy­rzu­cić i za­stą­pić czem… in­nem.

– Ależ, moje dziec­ko, któż ci może dać od­po­wiedź na two­je… no… cza­sem tak nie­mą­dre py­ta­nia, że wprost moż­na cię po­są­dzić o brak ro­zu­mu. "A dla­cze­go to?…. A dla­cze­go to?…. Dla­cze­go my ży­je­my?…. Skąd się wszyst­ko wzię­ło?…. A na co?…. i t… d. " Ży­je­my dla­te­go, że Pan Bóg nas stwo­rzył na to, że­by­śmy cier­pie­li i cier­pie­niem za­słu­ży­li so­bie na wiecz­ną szczę­śli­wość w nie­bie.

– A… że też ten Pan Bóg, nie wy­my­ślił so­bie lep­szej i za­baw­niej­szej szop­ki – rze­kłem.

Bluź­nier­stwo to wy­wo­ła­ło taką bu­rzę, żem for­mal­nie nie po­ka­zy­wał się w domu W cią­gu kil­ku dni.

My­śla­łem, że i dzi­siej­sza na­sza roz­mo­wa bę­dzie mia­ła na­stęp­stwa, ale mat­ka wró­ci­ła z kuch­ni czer­wo­na, za­kło­po­ta­na i nie zwra­ca­ła na mnie wca­le uwa­gi.

Przy obie­dzie sie­dzie­li­śmy mil­czą­cy. Alin­ka rzu­ca­ła nie­spo­koj­ne spoj­rze­nia W stro­nę mat­ki, któ­rej Leon, młod­szy mój brat, szep­tał ja­kieś de­nun­cy­acye, ja za­cho­wy­wa­łem głę­bo­kie mil­cze­nie, gdyż każ­de moje zda­nie wy­wo­ła­ło kry­ty­kę i roz­draż­nie­nie.

W ro­dzi­nie je­stem uwa­ża­ny, jako in­dy­wi­du­um tro­chę cho­re na umy­śle, a w ogó­le mę­czą­ce, bun­tow­ni­cze, nie da­ją­ce się unor­mo­wać.

…………………………………………..

W sa­lo­ni­ku Alin­ka eg­zer­cy­tu­je się na for­te­pia­nie.

Szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na sie­dzi od trzech go­dzin na jed­nem miej­scu i gra.

Pół go­dzi­ny stu­ka w kla­wi­sze po dzie­sięć razy jed­nym pal­cem po ko­lei, pół go­dzi­ny pię­ciu pal­ca­mi, każ­dym po ko­lei, po­tem kil­ka tak­tów po­wta­rza od 50 do 50 razy i t… d.

Trzy go­dzi­ny!

W po­ko­ju "dzie­cin­nym" zwa­nym, leżę na łóż­ku i słu­cham, jak Ed­mek mru­czy pod no­sem lek­cyę hi­sto­ryi świę­tej i jed­no­cze­śnie ry­su­je coś na pa­pie­rze, któ­ry kon­wul­syj­nie cho­wa za lada szme­rem.

W sy­pial­ni ro­dzi­ców Leon gra na skrzyp­cach, cach, w kuch­ni, skąd do­cho­dzi do mnie gniew­ny głos mat­ki, zbi­ja­ją ma­sło.

Fa­bry­ka ro­dzin­na w ru­chu! Je­dy­nym jej mo­to­rem jest moja mat­ka.

Od lat dwu­dzie­stu pię­ciu kie­ru­je tą fa­bry­ką sa­mo­dziel­nie. Oj­ciec re­pre­zen­tu­je grosz i siłę fi­zycz­ną, gdy zaj­dzie tego po­trze­ba. A po­trze­ba czę­sto za­cho­dzi. To któ­ryś nie na­uczył się lek­cyi, ten po­darł ubra­nie, ła­żąc po drze­wach, tam­ten zdra­dza za­wcze­śnie in­stynk­ty płcio­we, Alin­ka złe stop­nie przy­no­si, cho­ciaż się do dru­giej go­dzi­ny uczy w nocy.

Tak. Ro­dzi­ce we dwo­je kie­ru­ją fa­bry­ką ro­dzin­ną. Nie zna­ją od­po­czyn­ku. Cały dzień jarz­mo. Są uczci­wi, mo­ral­ni i po­boż­ni i z całą za­wzię­to­ścią lu­dzi, speł­nia­ją­cych swe obo­wiąz­ki, wtła­cza­ją du­sze swych po­tom­ków we wła­sne ramy. Wszy­scy po­win­ni być po­boż­ni, uczci­wi, mo­ral­ni, po­win­ni sza­no­wać grosz.

Każ­dy wy­bryk in­dy­wi­du­al­ny jest su­ro­wo ka­ra­ny.

Ten ma być tech­no­lo­giem, dru­gi dok­to­rem, inny po­li­tech­ni­kiem!

Ze mną mie­li kło­pot nie mały. Nie po­ma­ga­ły ani razy, ani proś­by, ani spo­wiedź. Je­stem fa­tal­ną re­ak­cyą mo­ich ro­dzi­ców.

Przy­sze­dłem na świat z du­szą es­te­ty – sa­mo­lu­ba, z prze­sub­tel­nio­ną Wraż­li­wo­ścią na wszyst­ko, co wy­bie­ga­ło poza ramy po­wsze­dnio­ści, z cho­ro­bli­wą od­ra­zą do sza­re­go bytu, z sza­tań­skiem py­ta­niem: "dla­cze­go?"

W nie­za­moż­nym domu au­to­ma­tycz­nie pra­cu­ją­ce­go za­wia­dow­cy sta­cyi ko­le­jo­wej i żony jego, mo­dlą­cej się o zdro­wie pa­pie­ża i pa­lą­cej świe­cę przed wi­do­mem bó­stwem, sta­łem się anor­mal­nem zja­wi­skiem, cię­ża­rem nie­zno­śnym.

Nie­czu­ły na bi­cie, ani na per­swa­zye, przy­no­si­łem dwój­ki, uczy­łem się wten­czas tyl­ko, kie­dy chcia­łem, spę­dza­jąc noce na czy­ta­niu ksią­żek o tre­ści dla mnie zaj­mu­ją­cej.

Zni­ka­łem też czę­sto z domu i włó­czy­łem się po po­lach i la­sach, ło­wi­łem ryby, lub, roz­cią­gnąw­szy się na tra­wie, pa­trzy­łem w słoń­ce.

Nie było to ma­rzy­ciel­stwia. Uczu­wa­łem wprost po­trze­bę zu­peł­ne­go spo­ko­ju, od­po­czyn­ku ca­łe­go mego je­ste­stwa wśród wy­kwin­tu na­tu­ry.

Sy­ba­ry­tyzm du­szy, któ­ry mną póź­niej za­wład­nął zu­peł­nie.

U nas z każ­de­go kąta pa­trzy­ła miesz­czań­ska oszczęd­ność, z każ­dych oczu wy­zie­ra­ła mniej­sza lub więk­sza męka ży­cia; tu wszyst­ko od­dy­cha­ło swo­bod­nie, z ca­łej sze­ro­kiej na­tu­ry czer­pa­ło roz­rost, prę­ży­ło się w górę bez prze­szkód.

Za­bie­ra­łem z sobą zwy­kle syna bu­fe­to­wej.

Bo­lek piekł kar­to­fle, ja le­ża­łem go­dzi­na­mi i pa­trzy­łem w słoń­ce.

Prze­tra­wia­łem wszyst­ko, co­kol­wiek­bądź za­czerp­ną­łem ze źró­deł wie­dzy.

Kla­sy­fi­ko­wa­łem praw­dę, kłam­stwo, uczy­łem się ana­li­zy; każ­da myśl moja w słoń­cu na­bie­ra­ła prze­dziw­nej ja­sno­ści. War­stwa po war­stwie zdzie­ra­łem z przy­ro­dy na­le­cia­ło­ści kul­tu­ry, aż do­tar­łem do pier­wot­ne­go pnia, pod któ­rym za­czy­na się ta­jem­ni­ca.

I… prze­sta­łem wie­rzyć w Boga ży­we­go.

Na grun­cie wy­ple­nio­nym z fał­szu po­rósł te­raz strach.

Za­py­ty­wa­łem sie­bie nie­ustan­nie "co po­tem? Co się ze mną sta­nie po śmier­ci?"

Przed­tem my­śli te nie po­wsta­wa­ły nig­dy w mo­jej gło­wie, te­raz sta­ły się man­ją prze­śla­dow­czą.

Z prze­ra­że­niem pa­trzy­łem na tru­py, jak na coś, co wy­my­ka­ło się mo­je­mu po­ję­ciu i wło­sy mi się pię­trzy­ły ze stra­chu na myśl, że prę­dzej czy póź­niej będę ta­kiem nic, co nie czu­je, nie uświa­da­mia, nie by­tu­je i nig­dy nie bę­dzie by­to­wać.

To "nig­dy" było strasz­ne. Gdy­by cho­ciaż za mi­lio­ny lat. – Ale nig­dy!

Strach ten przy­cze­pił się te­raz do każ­de­go mego kro­ku. Kła­dąc się, my­śla­łem: "A je­że­li się nie obu­dzę wca­le?" Idąc, do­sta­wa­łem za­wro­tu gło­wy i zda­wa­ło mi się, że grunt usu­wa się pod mo­je­mi no­ga­mi; ogar­niał mię lęk, że to może pa­ra­liż ser­ca naj­mniej­sza go­rącz­ka spro­wa­dza­ła mi na myśl cho­ro­by śmier­tel­ne.

Zro­zu­mia­łem, że to było wprost po­ra­że­nie mó­zgu, na któ­ry na­gle spły­nę­ło świa­tło.

I ogar­nę­ła mię nie­na­wiść do tych, co mi to pie­kło rzu­ci­li w du­szę.

Ja­kiem pra­wem kształ­to­wa­no mój umysł na kłam­stwie, za­miast oswa­jać jego dzie­cię­ce tkan­ki, z tem, co jest na­stęp­stwem ży­cia.

Dla­cze­go za­nie­czysz­cza­no sys­te­ma­tycz­nie mój mózg chwa­sta­mi, któ­re te­raz wy­ple­niać mu­szę? Dla­cze­go na­rzu­co­no mi ciem­no­tę i prze­sąd?

Z cho­ro­bli­wą nie­mal za­cię­to­ścią za­czą­łem wy­ła­wiać wszel­ki fałsz ży­cio­wy. Przy­pa­try­wa­łem się sto­sun­kom ludz­kim, przy­słu­chi­wa­łem się ludz­kiej mo­wie i spo­strze­głem, że kłam­stwo przy­no­si­ło za­wsze ko­rzyść temu, kto je upra­wiał, że kłam­stwo było osią, koło któ­rej wszyst­ko się ob­ra­ca­ło.

Pod po­sta­cią fał­szy­wych wy­ra­zów lu­dzie usi­łu­ją ukry­wać swo­ją rze­czy­wi­stą isto­tę; naj­bliż­si so­bie kła­mią, oszu­ku­ją się wza­jem­nie, nikt nie jest nig­dy sobą wo­bec dru­gie­go, nikt ni­ko­go nie zna ta­kim, ja­kim on jest rze­czy­wi­ście.

Nikt ni­ko­go nie ro­zu­mie a przedew­szyst­kiem nie ro­zu­mie sa­me­go sie­bie.

Uświa­do­mie­nie zro­bi­ło swo­je. Sta­łem się po­nu­rym, ner­wo­wym, po­dejrz­li­wym.

W oczach ota­cza­ją­cych czy­ta­łem chęć po­zby­cia się mnie.

Ro­dzi­ce zro­zu­mie­li, że za żad­ną na­gro­dę nie­bios nie po­zwo­lę wci­snąć sie­bie w pu­dło do­pa­so­wa­ne do ich ide­ału.

Na­stą­pi­ła wresz­cie prze­ło­mo­wa chwi­la w mo­jem ży­ciu.

Leon, brat mój młod­szy ode­mnie o rok, był już wta­jem­ni­czo­ny od­daw­na we wszel­kie męty ży­cio­we.

Za­pro­wa­dził mię pew­nej nocy na "raj­ski wie­czór. "

Od­tąd za­czę­ła się dla mnie nowa faza.

Mi­sty­cyzm znikł. Roz­bu­dzo­ne in­stynk­ty pa­li­ły mnie pra­gnie­niem uży­cia.

My­śla­łem te­raz cią­gle o mi­ło­ści. Wszyst­ko, co­kol­wiek­bądź mó­wi­łem, spro­wa­dza­łem do jed­ne­go mia­now­ni­ka "ko­bie­ta, " ku­po­wa­łem por­no­gra­ficz­ne ry­sun­ki, książ­ki nie­przy­zwo­itej tre­ści i prze­tra­wia­łem to wszyst­ko w so­bie zmę­czo­ny i nie­na­sy­co­ny.

Za­wią­zy­wa­łem co­raz to nowe mi­łost­ki, gdzie się dało i rwa­łem je, wciąż spra­gnio­ny świe­żych wra­żeń. By­łem w sta­nie go­dzi­na­mi tro­pić ład­ną twa­rzycz­kę, każ­dą spo­tka­ną ko­bie­tę roz­bie­ra­łem W my­śli. Ży­cie mia­ło te­raz dla mnie urok. Myśl o tem, co się ze mną sta­nie po śmier­ci, przy­bra­ła mgli­ste kształ­ty.

To, co było te­raz, było ży­ciem rów­nie sil­nem, jak śmierć. Ego­izm mój wy­sub­tel­nił się. Oży­ło we mnie zwie­rzę ludz­kie w ca­łej na­go­ści pra­gnień, zwie­rzę obo­jęt­ne na wszyst­ko, co nie było niem, re­agu­ją­ce tyl­ko na wła­sne in­stynk­ty. Sta­łem się cy­nicz­nym, bru­tal­nym.

Pie­nią­dze wy­łu­dza­łem te­raz od mat­ki, któ­ra każ­de­mu z nas da­wa­ła je po­dług za­sług, w ta­jem­ni­cy przed oj­cem.

– Ach, gdy­byś już prę­dzej gim­na­zy­um skoń­czył i szedł sa­mo­dziel­nie – mó­wi­ła z wes­tchnie­niem.

Skoń­czy­łem gim­na­zy­um i idę sa­mo­dziel­nie, to jest, miesz­kam w więk­szem mie­ście i za­miast na­uczy­cie­li gim­na­zy­al­nych do­sta­łem pro­fe­so­rów uni­wer­sy­tec­kich, ta­kich sa­mych urzęd­ni­ków, jak i pierw­si tyl­ko pew­niej­szych sie­bie, i może obo­jęt­niej­szych i dal­szych od swych uczniów.

Prze­sze­dłem już je­den etap ziem­skiej dro­gi i roz­po­zna­łem całą za­war­tość ży­cia. Wszyst­ko, co­kol­wiek­bądź na­stą­pi, bę­dzie po­wtó­rze­niem tego, co było w szer­szem za­kre­sie, a bied­niej­szem o złu­dze­nia.

Cza­sem usi­łu­ję wziąć du­szę swo­ją w ręce sa­mo­ana­li­zy i uświa­do­mić, co ja te­raz czu­ję… Cze­go ocze­ku­ję w przy­szło­ści… i do­kąd idę?

Wy­czu­wam tyl­ko cha­os, wśród któ­re­go po­wta­rza się wy­raź­nie jed­na zwrot­ka, a mia­no­wi­cie – że mu­szę jak­naj­prę­dzej za­ra­biać sam na chleb dla sie­bie. Do cze­go je­stem spo­łecz­nie przy­go­to­wa­ny?…. Albo ja wiem?…. Chy­ba do cią­gnie­nia ko­rzy­ści z ży­cia, o ile się da… Nie mam w so­bie al­tru­istycz­nej żył­ki, jak Łu­kasz i cier­pie­nie ludz­kie nic mię nie ob­cho­dzi.

Każ­dy za sie­bie.

Mam na­to­miast w so­bie nie­sły­cha­nie roz­wi­nię­te i wy­pie­lę­gno­wa­ne po­czu­cie es­te­ty­ki, pięk­na, prze­py­chu, bla­sku…

Mi­ra­że tych ziem­skich roz­ko­szy draż­nią mię we snach, w ma­rze­niach, w ha­lu­cy­na­cy­ach nie­mal… jak coś, co jest nie­od­łącz­nem od mo­jej na­tu­ry. Ale je­stem bied­ny, jak mysz ko­ściel­na, i udzia­łem moim może być to, co było, tyl­ko w for­mie nie­co od­mien­nej.

Czem­że je­stem?

Nędz­ną ko­pią śro­do­wi­ska, z któ­re­go wy­sze­dłem.

Odzie­dzi­czy­łem kla­sycz­ny nos ojca, jego zim­ną na­tu­rę, ale nie wzią­łem jego po­czu­cia obo­wiąz­ków, jego że­la­znej wy­trzy­ma­ło­ści. Mat­ka prze­la­ła na mnie swą moc wy­zy­ska­nia wszyst­kie­go na swą ko­rzyść. W niej to było szczyt­ne i nie­świa­do­me.

Po­py­cha­na bez­wied­nie ego­izmem, wro­dzo­nym każ­dej jed­no­st­ce, go­to­wa była do po­świę­ceń, do ofiar, byle za­trzy­mać du­sze dro­gich jej osób w ob­rę­bie za­kre­su jej po­jęć, za­trzy­mać dla sie­bie. Ja z całą świa­do­mo­ścią, bez po­świę­ceń, na zim­no, go­tów je­stem wy­zy­skać wszyst­ko na swo­ją ko­rzyść.

Od oboj­ga ro­dzi­ców za­po­ży­czy­łem strasz­li­we po­żą­da­nie gro­sza. W nich tli­ła się ma­ło­miesz­czań­ska żą­dza zdo­by­cia pie­nię­dzy i za­cho­wa­nia ich dla sie­bie i dzie­ci swo­ich, ja pra­gnął­bym sy­pać desz­czem zło­ta bez wzglę­du na to skąd po­cho­dzi i gdzie spa­da.

Po­wierz­chow­nie na­wet je­stem po­wtó­rze­niem.

Wciąż ko­goś z dal­szej lub bliż­szej ro­dzi­ny przy­po­mi­nam ru­chem, spoj­rze­niem, śmie­chem, niby ja­kiś wie­low­tór; z ust mi wy­ry­wa­ją się zda­nia, któ­re sły­sza­łem od dzie­ciń­stwa; nie mogę się uwol­nić od na­rzu­co­nych prze­ko­nań, wręcz prze­ciw­nych we­wnętrz­ne­mu memu po­czu­ciu.

Nie wiem, ja­kie były pier­wot­ne, in­dy­wi­du­al­ne moje ce­chy. Nie wiem, czem­bym był, gdy­by los ła­skaw­szy dał mi prze­zor­niej­szych kie­row­ni­ków; te­raz je­stem wy­two­rem dzie­dzicz­no­ści, na­ka­zu, sug­ge­styi, przy­zwy­cza­jeń, czemś nie­od­por­nem, spłasz­czo­nem mię­dzy dwo­ma ci­śnie­nia­mi – we­wnętrz­nem i ze­wnętrz­nem.

Znam nę­dzę z wy­glą­du, ży­cie ro­dzin­ne i to­wa­rzy­skie z do­świad­czeń, po­li­tycz­ne z ga­zet, płcio­we z raj­skich wie­czo­rów i in­nych mi­ło­stek, na któ­re re­agu­ję co­raz obo­jęt­niej.

Wy­glą­dam zu­peł­nie przy­zwo­icie. Cho­dzę, kła­niam się, jem bar­dzo po­praw­nie. Nie nu­dzę ni­ko­go wy­wnę­trza­niem się z tego, co czu­ję, a praw­do­po­dob­nie czu­ję nie wie­le i mój umysł nie bę­dzie nig­dy groź­nym czyn­ni­kiem dla win spo­łecz­nych. Za­słu­ga to fa­bry­ki ro­dzin­nej.

Mo­no­ton­ne mru­cze­nie Edm­ka prze­rwa­ło na chwi­lę moje my­śli. Chło­pak po­wta­rzał coś bez­myśl­nie, ry­su­jąc za­wzię­cie. Chwi­la­mi przy­my­kał oczy, jak­by chcąc za­trzy­mać pod po­wie­ka­mi ja­kiś ob­raz, dla lep­sze­go obej­rze­nia go, i znów ry­so­wał.

Przy­słu­chi­wa­łem się temu, co mó­wił.

"Pan Bóg stwo­rzył świat z ni­cze­go. Pierw­sze­go dnia stwo­rzył nie­bo i zie­mię, dzień i noc… dru­gie­go – fir­ma­ment, trze­cie­go – od­dzie­lił wodę i zie­mię, stwo­rzył na niej ro­śli­ny; czwar­te­go stwo­rzył słoń­ce, księ­życ i gwiaz­dy. "

Umilkł na­gle i przy­mknął na chwi­lę po­wie­ki i coś pręd­ko ołów­kiem za­zna­czył na pa­pie­rze.

"Arka No­ego – mó­wił znów – mia­ła… mia­ła… Ile tam łok­ci?

Zaj­rzał do książ­ki.

– Aha! 300 łok­ci dłu­go­ści, 50 sze­ro­ko­ści, 50 wy­so­ko­ści. W niej mie­ści­ły się wszyst­kie zwie­rzę­ta, ja­kie dziś mamy, po pa­rze…

– Nie pleć już tych bzdurstw, idjo­to! – wy­rzu­ci­łem z sie­bie na­gle, zde­ner­wo­wa­ny do naj­wyż­sze­go stop­nia.

Spoj­rzał na mnie zdzi­wio­ny.

– Co cię ugry­zło? Po­wta­rzam na eg­za­min…

– Po­wta­rzasz, rze­czy­wi­ście, jak pa­pu­ga. W pią­tej je­steś kla­sie, a nie ro­zu­miesz, że ani pła­zy, ani ro­śli­ny nie mo­gły żyć bez słoń­ca i że w arce, któk­tó­ra ma 300 łok­ci dłu­go­ści i 50 sze­ro­ko­ści, nie moż­na zmie­ścić po pa­rze zwie­rząt z ca­łe­go świa­ta, i że z ni­cze­go nie może po­wstać coś.

Ed­mek mil­czał przez chwi­lę, czer­wo­ny, zmie­sza­ny.

– Abo już o tem nie my­śla­łem? Z dru­giej znów stro­ny przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy: A więc po­cóż­by?…. Komu to po­trzeb­ne? Uczyć kłam­stwa?….

Roz­ma­wia­li­śmy dłu­go.

Ed­mek był bla­dy, wzrok miał nie­pew­ny, str­wo­żo­ny.

– Ty łżesz – rzekł po chwi­li. – Nikt nic nie wie… kłam­stwo… oszu­kań­stwo więc… Chy­ba łżesz…

– Nie łżę.

– Czem do­wie­dziesz?

– Czar­no na­bia­łem, je­że­li nie je­steś skoń­czo­nym idjo­tą.

Leon otwo­rzył drzwi, spoj­rzał na nas i wy­szedł. Po chwi­li przy­szła mat­ka do na­sze­go po­ko­ju.

– Dla­cze­go Ed­mek się nie uczy? Pro­szę cię – zwró­ci­ła się do mnie – nie zaj­muj go roz­mo­wą. On na to cza­su nie ma.

Ed­mek wró­cił do książ­ki, ale przed­tem spoj­rzał ze zło­ścią na wcho­dzą­ce­go znów Le­ona.

– Ileś do­stał od mamy za szpie­go­stwo? – spy­tał.

Leon mil­czał po­gar­dli­wie.

Rze­czy­wi­ście był szpie­giem do­mo­wym. Przy­no­sił za­wsze mat­ce róż­ne wia­do­mo­ści, co kto złe­go zro­bił, kto co mó­wił, lub my­ślał.

Mat­ka z jego po­mo­cą wie­dzia­ła za­wsze o róż­nych ta­jem­ni­cach na­szych i póź­niej wy­ty­ka­ła je przy lada spo­sob­no­ści. Lu­bi­ła ogrom­nie Le­ona, któ­ry był układ­ny, po­boż­ny, nie uno­sił się nig­dy, to­wa­rzy­szył jej do ko­ścio­ła, od­by­wał z nią spo­wie­dzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: