Z kim tak ci będzie źle jak ze mną? Historia Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata - ebook
Z kim tak ci będzie źle jak ze mną? Historia Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata - ebook
Kalina Jędrusik. Stanisław Dygat. Uwodziciele. Hipnotyzerzy. Królowie życia.
Byli dla siebie stworzeni. I byli dla siebie przekleństwem.
Kalina przez całe życie była wpatrzona w ojca libertyna, który żył w trójkącie z żoną i jej siostrą. Stanisław pod względem obyczajów bardzo go przypominał. Uznany, charyzmatyczny i sporo od niej starszy pisarz zauważył ją na ulicy, gdy był jeszcze mężem innej. Długo szedł tyłem, by nie stracić jej z oczu – bo w początkującej nieśmiałej aktorce o wielkich i smutnych oczach zobaczył materiał na wielką gwiazdę i pierwszą seksbombę polskiego kina.
Dygat wiódł podwójne życie, nie licząc się z nikim. Jędrusik przedstawiał jako swoją żonę, choć był jeszcze mężem Władysławy Nawrockiej. Kiedy Kalina poroniła, w tajemnicy przed nią pogrzebał dziecko. Godził się na jej romanse, a ona opiekowała się nim po zawałach.
Eksponowała swoją seksualność jak sztandar. Prowokowała władze swą wolnością. Gdy Gomułka zobaczył jej słynny barbórkowy występ, jej omdlewające spojrzenie i krzyżyk na jej piersi, roztrzaskał telewizor.
W kręgach artystycznych i towarzyskich Kalina i Stanisław byli tak wpływowi, że gdyby żyli dzisiaj i mieli konta w mediach społecznościowych, jednym wpisem mogliby wspomóc lub złamać czyjąś karierę.
Remigiusz Grzela obala mit o tym, że błyskotliwy pisarz stworzył kobietę wampa. Tworzy jednocześnie wielowymiarową opowieść o pięknej, ale i niszczycielskiej miłości. Przygląda się karierom obojga, ich związkom, brzemiennym w skutkach decyzjom i wyborom. Zastanawia się, dlaczego nie poznano się na talencie Kaliny i z jakich powodów pisarz tak wybitny i aktualny jak Dygat przebywa obecnie w literackim czyśćcu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-902-3 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dygat. Mąż Kaliny Jędrusik. Był pisarzem. Jego książki kiedyś dobrze się czytało. Chciał z Kaliny zrobić polską Marilyn Monroe. Chyba stworzył Kalinę. Raczej nie był zainteresowany seksem. Odpowiadało mu takie małżeństwo. Interesował się sportem. Boksem? Przyjaźnił się z Konwickim. Pozdrawiali esbeków, rozmawiając przez telefon. Córka napisała książkę, że on i zła macocha. Raczej ciężki, mało atrakcyjny.
Zostały filmy, nagrania, książki. Bardzo wiele zdjęć. Także obrazy. Dlaczego w pamięci widzów i czytelników nie przetrwali prawdziwi, pełni sprzeczności i eksplozji?
Dlaczego uratowaliśmy same klisze?1991
Epizody, epizody, same epizody.
No, weźmy na przykład _Niewinnych czarodziejów_ Wajdy. Ile trwa scena? Półtorej minuty. Na końcu zostawiam Łomnickiemu swój numer telefonu.
Nie lubię siebie w tym filmie.
Nawet tam, gdzie grałam większe role…
_Non omnis moriar_, jak to mówią.
Sto piosenek, a nigdy nie nagrałam głupiej płyty. Teraz jak pierwsza debiutantka uśmiecham się do panów z brzuszkiem, żeby sypnęli groszem na wydanie kaset magnetofonowych z moimi piosenkami. Taka mała i nieśmiała. Zagubiona. Ulubiona. Wasza Kalina. Kalinka maja. Znielubiona. Nie chcesz? Już nie chcesz? A jak je wydam, te płyty, kasety, to będę je sprzedawać wprost z łóżek polowych. Z łóżka do łóżka. Nóżka. Krótka, ale ładna.
Wiktorczyk, którego spotkałam w Klubie Księgarza, gdzie ściągnęła nas ta sama wystawa Mrożka, mówi, że teraz to taki czas, tylko otworzyć pornokabaret pod tytułem „Jak w przedwojennym burdelu”. Bo tak nam nagle koledzy schamieli. Ci subtelni. Przedwojenni. Bez cenzora hulaj dusza. Nawet się szczerze zaśmiałam.
– Zenon, ale tylko ze mną w roli burdelmamy! Będę grała i śpiewała.
Zaproponowałam od razu tytuły kilku utworów: „Mój kochanek to bandyta”, „Jak pantera w złotej klatce”, „Dłonie, dłonie, dłonie”, „Drżyj, kochany mój”.
Teraz to Wiktorczyk się szczerze uśmiał. Ale do śmiechu to nam chyba nie jest. Kiedy się żegnaliśmy, powiedziałam:
– Tylko pospieszmy się. Żeby nas życie nie prześcignęło!
Tymczasem telefon.
– Dzień dobry, pani Kalino. Ja z „Dziennika Lubelskiego”. Świąder Janusz. Czy zechciałaby pani zwierzyć się naszym czytelnikom, gdzie spędzi tegoroczne wakacje?
– Nie mam za co, wstyd się przyznać: zostaję w Warszawie. Ale tego niech pan nie pisze. Niech pan napisze, że Jędrusik pojedzie na Capri, nad cudowne morze, gdzie wieczorami będzie piła na powietrzu chłodne wino przyniesione wprost z piwniczki. Bo ja wprost uwielbiam Włochy. Z moim mężem Stanisławem Dygatem pojechaliśmy w podróż poślubną na Capri. I nie tylko, bo prowadził mnie ścieżkami swoich młodzieńczych fantazji: Napoli, Verona, Venezia, Roma… Lata pięćdziesiąte. Wie pan, czym to pachniało? Ten zakazany owoc? Tam było normalne życie, nie w Warszawie, gdzie Polacy egzystowali jak w hermetycznej, zamkniętej puszce. Jak w tych puszkach z szynką. „_Ham_” to ma na wieczku napisane. Nie lubię mięsa, odkąd zaprosili mnie na ognisko i podali prosiaka z zaszytym w środku cielaczkiem. Wieprzowina faszerowana młodą krówką. Nawet dzisiaj, jak to wspominam… Nie, nie mówmy o tym więcej. Wolę kasze, makarony, sałaty, pęczaki, a nade wszystko kociaki. Nie wiem, ile ich mam. Ludzie podrzucają psy i koty, bo wiedzą, że Kalina…
A ja mam astmę.PRZEŚCIERADŁO
Dzisiaj nie wiadomo, kiedy i jak Staś wpadł na ten genialny pomysł, żeby wprowadziła się do małego warszawskiego mieszkanka, które na ulicy Dąbrowskiego 73 mieszkania 48 zajmował z pierwszą żoną Dziunią, córką Magdą i teściową. Uznał, że tak będzie prościej, wygodniej i ekonomiczniej. Dwa pokoje, czterdzieści metrów. W jednym Magda z babcią. W drugim on z dwiema „żonami”. Zresztą wszyscy i tak obracali się w jednym towarzystwie, bo Dziunia Nawrocka była aktorką. Prozaik Tadeusz Kwiatkowski pod datą 17 lipca 1957 roku, czyli w tym dokładnie czasie, opisał jedną ze SPATiF-owskich scen: „Dosiadłem się do Kropki Minkiewiczowej i Marysi Brandysowej, która korzystając, że Kaziu jest w Kazimierzu nad Wisłą, spędza czas w SPATiF-ie. Piliśmy dużo, a potem Marysia zaproponowała, by połączyć stolik z tym, gdzie siedziała Stanisława Perzanowska w towarzystwie Hanny Skarżanki i jej smarkatego męża, Jędrusikówny (żony Stasia Dygata, również przebywającego w Kazimierzu) i jakichś nieznanych mi aktorów. Na końcu doszlusował Otek Axer i tak nam zeszło do drugiej w nocy. Zalana Marysia klękała przed Stanisławą Perzanowską, wyznając jej miłość i uwielbienie jako najlepszej polskiej aktorce . Jędrusikówna mocno wydekoltowana tańczyła boogie, aż w pewnej chwili wyskoczyły jej na wierzch obie, zresztą ładne, piersi. Nad ranem skończyliśmy pić u Minkiewiczowej, która mimo oficjalnego rozwodu z Miniem korzysta z jego mieszkania, gdyż on jest w Londynie. Marysia, boso (zawsze po wódce zdejmuje buty), kołysała obfitymi biodrami na środku pokoju i powtarzała: ach, jak ja kocham Kazika, a jednocześnie starała się przygarnąć do siebie jakiegoś młodego aktora”.
Ale jak to było, kiedy Kalina wprowadziła się na Dąbrowskiego? Wszyscy to zaakceptowali, ot tak?
No, wprowadziłam się. Po prostu. A z czego tu było robić ceregiele? Chcieliśmy być razem, a nie mieliśmy gdzie się podziać. To nie było znowu takie nadzwyczajne, że w małych mieszkaniach byli mężowie z byłą i aktualną żoną, ich dzieci z obu małżeństw i teściowie… A gdzie mieli pójść?
Byliśmy już po ślubie. Dziunia postanowiła akurat na miesiąc wyjechać, urlopu zażyć. No i Staś w swoim chłopięctwie zapytał, czy mogę się na ten miesiąc wprowadzić. Zgodziła się. Było coraz bliżej jej powrotu i wiedzieliśmy, że nie ma szans na znalezienie mieszkania. Kiedy stanęła w drzwiach, nawet dobrze zagrała, że nie jest zdziwiona. A może nie była? Miałam zostać kilka dni, potem tydzień i tak termin się przesuwał. Robiliśmy dobre miny do gry wstępnej. W końcu chyba nawet wszyscy się zaprzyjaźniliśmy. Że Dziunia nocowała z nami w pokoju? No, nocowała. Ostatecznie to był jej pokój. Co mam powiedzieć? Myśmy zawsze byli bardzo dyskretni . Staś, to akurat moja pończoszka! Nie? A może to jej rękawiczka? Dziunia, gdzie kupiłaś te ze szwem? Taś, taś, taś, włóż pani pończoszkę… To nie jest moja ręka! . Ciszej, dziecko zbudzisz! Czasami zupełnie jak słoń w składzie porcelany. Miły słoń z długą trąbą. „Słoniową miał głowę i nogi słoniowe”. A z oczu nie słoń, ale słoniątko. Z serca lwiątko. Na dłoni dziewczątko. Na cnocie chomątko. Kiedy poznałam Stasia, to byłam dziewicą. Nie wierzysz? Szybko się uczyłam. Pojętna jestem. Prawe piersiątko. I lewe piersiątko. Rusałeczka. Brodaweczka. Cyc, kurwa, pij mleko, nie będziesz kaleką!
Początek? No, chyba jakoś musiał z Dziunią ustalić, że z nimi zamieszkam. Wszyscy byliśmy dorośli i akceptowaliśmy tę niewygodną dla każdego sytuację. A w alkowie… Oni się lubili zamieniać. Mieli długą historię. Nie no, to ironia. Pewnie, że wolałabym mieszkać tylko ze Stasiem. Ale my potrafiliśmy stworzyć sobie przestrzeń tylko dla nas nawet w większym towarzystwie. Jakaś prywatka, spotkanie u przyjaciół – wystarczył nam fragment tapczanu, żeby sobie spojrzeć w oczy, przytulić się. Ja się w nim zupełnie gubiłam. Nurzałam. Turlałam się z nim. Pierdoliłam. Nie ma co owijać w bawełniane gacie. No, opowiedz coś miłego, pięknego ukochanej swej, umiłowanej swej, a kiedy trzeba – szmacie pozbawionej hamulców. „Wio, koniku, a jak się postarasz”… Babka śpi i dziecko śpi. Skąd ten stres? Na stres najlepsza pizdeczka. Cipeczka. Pipuchna. Okrakiem. Prostakiem. Krzywa wieża w piździe . Kto pije, ten długo żyje! Na zdrowie, Stach! Na zdrowie, Cipunia!
Dziunia! Chciałam się marcować, kocić się chciałam. Miauuu… Jak chciał, pierdolił. A jak nie chciał, ja go pierdoliłam. Jebałam, bo chciałam. Spójrz mi w oczy, Paź. Kochasz swoją dziewczynkę? Brzoskwinkę? Kurwę swą i świętą? Kurwę? Czy jest piękniejsze słowo, Paź? Dziunia cię tego nauczyła? Dziunia, naucz panią. Co ciii…? Patrzy? Niech patrzy. Po to ma oczy. Oczęta. Kroczęta. Zanurz się. Zagub się. Zamódl się w nas na amen! Na kolana. Nie, Dziunia? Na kolana, Paź!
A ja ci, kurwa, nie powiem, czy to prawda czy nie. Wszyscy kochali naszą sypialnię. Wszyscy mówili o naszej sypialni. Naga, półnaga, w szlafroczku, z takim, z owakim, z tyczkarzem… No, „wtyczkarz”, jak mówił żartobliwie Staś. Akurat… Wszyscy mówili o naszej sypialni. Jakby to był, kurwa, Watykan, najważniejsze miejsce na świecie. Wszechkomitet Kurwa Wszechcentralny. Biały Dom i Kneset.
W naszej sypialni zgubiły się wszystkie jego książki i wszystkie moje role. Przepadły. Nie ma, kurwa. Jedno, co nie przepadło – prześcieradło. Pusty śmiech bierze. Bym wiedziała, tobym je oprawiła. I na aukcję Desy. Praca pod tytułem: _Kalina’s smell. Stanislaw’s sperm_. Po raz pierwszy. Po raz drugi. Czy pan da więcej? Po raz drugi. Po raz trzeci! Szczęśliwym nabywcą jest pan z numerem 44.
A potem nastawał świt i trzeźwiał poranek.
Magda Dygat w _Rozstaniach_: „Pamiętam, jak długo trzeba było czekać na wejście do łazienki rano i jak po raz pierwszy zostało podważone moje zaufanie do drugiej żony ojca. Co rano wszyscy w domu wywracali kieszenie w poszukiwaniu drobnych, żeby kupić coś na śniadanie. Potem każdy wychodził na miasto w poszukiwaniu pieniędzy. Macocha i ja wyłączone byłyśmy z obowiązku aprowizacji domu, ja musiałam iść do szkoły, a ona na ogół leżała na kanapie z powodu jakichś dolegliwości. Atmosfera była przyjazna i serdeczna do momentu, kiedy okazało się, że druga żona ojca przez cały ten czas ukrywała swój stan posiadania. Pech chciał, że stało się to w dniu, w którym matka, w desperacji spowodowanej brakiem innych możliwości, poszła sprzedać butelki. Scena, w której z rąk macochy wyślizguje się torebka i wylatują z niej banknoty różnej wielkości, była dramatyczna, żenująca i filmowa, szczególnie że brały w niej udział dwie aktorki”.
Aleksandra Wierzbicka – dziedziczyła po Kalinie – mówi o liście Władysławy Nawrockiej („wszystkie pisała ołówkiem”), w którym wspominała Sopot i to, jak Kalina sprzedała swój złoty pierścionek, bo były potrzebne pieniądze na życie, a jednak poszli za to zaszaleć do Grandu.
– Więc nie było tak, że Kalina się nie dokładała – tłumaczy i dodaje, że Dziunia i Kalina miały ze sobą kontakt nawet po śmierci Dygata.
W październiku 1956 roku Kalina Jędrusik została zaangażowana do Teatru Narodowego, którego dyrektorem był Erwin Axer. Kiedy chwilę później obejmie dyrekcję Teatru Współczesnego, Kalina pójdzie za nim.
Axer był znakomitym reżyserem i nowoczesnym menadżerem teatru. Pod jego dyrekcją Współczesny stał się najgłośniejszym teatrem Warszawy. Cenił Kalinę jako aktorkę, co kilkakrotnie po latach powtarzał. Ale miał też słabość do kobiet.
Barbara Krafftówna, która została zaangażowana do Współczesnego dekadę później, tak opowiadała mi o Axerze:
– Uwielbiał płeć żeńską. Był koneserem, ale jednocześnie z dystansem. Niemniej warunki, w jakich się egzystowało we Współczesnym, były przaśne. Jedna garderóbka męska i jedna żeńska, gdzieśmy siedziały stłoczone jedna przy drugiej. No i bufecik, wokół małego stoliczka stłoczeni i: analizy artystyczne, przytulanki, odpoczywanki z głową na ramieniu. Przyszła moda tak zwanych biodrówek. Było upalnie, no i tak stoimy przytuleni, coś opowiadamy, bardzo poważna analiza. Czuję, że Erwin tu pogłaskał, tam pogłaskał, tu przytulił, ale dalej analizujemy, sprzeczamy się. Czuję, że rączka mi wchodzi w te biodrówki z tyłu. Nagle widzę, że koledzy też widzą rączkę wchodzącą coraz głębiej, i tak sobie błądzi ta rączka z tyłu, błądzi i błądzi. A tu dyskusja trwa w najlepsze, myślę: uuuu, zaraz będzie pewnie jakiś komentarzyk. Mówię: „Erwinie kochany, nie pamiętam, czy mam w umowie tę rączkę w spodniach, czy nie mam w umowie?”. Zapadła cisza. Rączka się po cichutku wysuwa. On mówi: „Ja też nie pamiętam”.
Kiedy Kalina pracowała we Współczesnym, Dygat był kierownikiem literackim Zespołu Filmowego Iluzjon.GRA W ZAPAŁKI
N_iewinni czarodzieje_. Kalina o długich jasnych włosach zapisuje w małym notesie wywiad z Bazylim (Tadeusz Łomnicki), perkusistą w zespole jazzowym, w którym grają Krzysztof Komeda, Andrzej Trzaskowski, Andrzej Nowakowski, a na wielkim kontrabasie mikry, bo wyższy od Napoleona o całe dwa centymetry, Roman Polański.
Białowłosy Bazyli (uczesany na Komedę) właśnie jak półbóg zszedł ze sceny. Za kulisami czeka na niego zakochana w nim Mirka (Wanda Koczeska), którą postanowił ignorować. Mirka przysłuchuje się wywiadowi.
Kalina: Czy to prawda, że gra pan dopiero od trzech lat?
Łomnicki: A tak, intensywnie, i wszystko, co robię, staram się robić raczej dokładnie.
Kalina (uśmiechając się): To znaczy… dobrze?
Łomnicki: Dokładnie.
Kalina: Co pana skłoniło do zajmowania się jazzem?
Łomnicki: Lubię muzykę.
Kalina: A poważną także?
Łomnicki: Oczywiście.
Kalina: Hmm… Sądząc po pseudonimie, studiuje pan raczej medycynę.
Łomnicki: Jestem lekarzem, ściślej mówiąc, lekarzem sportowym, od pół roku pracuję w CWKS.
Kalina: Sport jest pana hobby?
Łomnicki: Ja nie mam żadnego hobby.
Kalina: A jazz?
Łomnicki: Jazz? A, poddaję się. Przez duże „h”.
Kalina: Jeszcze jedno pytanie, już ostatnie. Pańskie plany na przyszłość?
Łomnicki: Umówić się z panią… na kawę.
Kalina: Aha. A na dalszą metę?
Łomnicki: To wyjechać do Rzymu na olimpiadę.
Kalina: Ślicznie dziękuję. . Najlepiej do dziesiątej rano. Na razie.
Występuje jako Kalina Jędrusik-Dygat. Kiedy zaczynają się zdjęcia do tego filmu, jest związana ze Stanisławem Dygatem od czterech lat. W filmie są sceny bokserskie, kręcone w Hali Gwardii. Choćby ta, w której Bazyli w lekarskim kitlu decyduje, kogo wpuścić na ring, a kogo nie. Boksera gra Jerzy Skolimowski.
Bokserem był Stanisław Dygat. Stąd lekko złamany nos. W _Pożegnaniach_ pisał: „Wybrałem sobie boks chyba dlatego, że ojciec powiedział: boksy, foksy . Ach, znaleźć się teraz na ringu, gdzie jest tylko jedna sprawa: ty mnie albo ja ciebie! I gdzie tylko jeden problem: jak zręcznością i taktyką pokonać przeciwnika, który jak ja ma te same szanse – głowę, nogi, korpus i ręce, i jeszcze na tych rękach rękawice”.
Kiedy Daniel Olbrychski zagrał w filmie _Bokser_, opowieści o człowieku, który upada, ale jest w stanie z bagna podnieść się i zawalczyć o mistrzostwo, Dygat napisał: „Pojawił się ktoś w naszej sztuce bardzo ważny. Pojawił się chłopak obdarzony absolutnym słuchem filmowym. Nie umiem napisać o nim tak, jak bym chciał, bo nie znalazłem jeszcze właściwych słów dla wzruszeń, których mi dostarcza”. Pokochał Olbrychskiego, bo kochał tych upadających bohaterów, którzy mogą się wydźwignąć. We własnych książkach dawał im perspektywę, złudzenie.
W filmie Juliana Dziedziny, który wyprzedził _Rocky’ego_ o dziesięć lat, zagrał legendarny bokser Leszek Drogosz.
„Pewien pan felietonista sportowy w »Rzeczpospolitej« przypomniał, jak obserwował jako młody człowiek kibiców siedzących o cztery rzędy niżej na stadionach sportowych”. Tymi kibicami byli Stanisław Dygat, Gustaw Holoubek i Tadeusz Konwicki – opowiadał ten ostatni Przemysławowi Kanieckiemu w książce _W pośpiechu_. „Sport zupełnie co innego znaczył. Sport był rodzajem poezji w tych jakichś chmurkach społecznych, sport był też urlopem psychicznym od codzienności. Sport był przede wszystkim bezinteresowny, nikt nie liczył w sporcie, że zarobi złotówkę, to była przyjemność, to była okazja zademonstrowania jakichś dobrych cech. Honoru, godności, satysfakcji z rywalizacji – przy czym ta rywalizacja wiązała się z szacunkiem dla rywala czy partnera . Kibice inaczej odbierali sport. Widownia sportowa w Warszawie miała wdzięk. Była tolerancyjna, umiała oklaskiwać innych zawodników, była elegancka na swój sposób, zabawna, dowcipna. Pamiętam pięćdziesiąty któryś rok, 1951 czy 1952. Hala Mirowska. Mistrzostwa Polski w boksie. W wadze ciężkiej walczył bokser, który zaczął jeszcze przed wojną, a po wojnie na Ziemiach Odzyskanych, na Dolnym Śląsku, został starostą. To była walka finałowa, rywal młody, wobec tego widownia krzyczała: bij starostę, bij starostę! No ale starosta wygrał i dostał w nagrodę za mistrzostwo Polski – zegarek. Okrzyki na widowni: panie starosto, która godzina!”
Młodzi, pełni wdzięku na tle miasta, które wciąż dźwiga się z ruin, choć wojna skończyła się trzynaście lat temu. Gruzy leżą jeszcze na wielu ulicach Śródmieścia, ale już króluje nad nimi biała bryła Pałacu Kultury.
Młodzi prowadzą ze sobą obyczajowe i intelektualne gry, iskrzące dialogi (pisał je Jerzy Andrzejewski, choć żona Komedy Zofia zrecenzuje: fałszywe, sztuczne, nigdy tak nie mówiliśmy), mocują się na puenty, abstrakcyjne skojarzenia. Słowem, musiała unosić się nad nimi „aureola filozoficzna” – to określenie, którego używała Agnieszka Osiecka.
Jazzowa, swingująca młodzież. Tak łatwo jest kogoś poznać, z kimś zatańczyć, napić się, zaprosić do domu, napić się. Edmund (Zbigniew Cybulski) prosi, aby Bazyli poderwał dla niego spotkaną w knajpie dziewczynę. To Pelagia (Krystyna Stypułkowska). Splot okoliczności sprawia, że to Bazyli zaprosi ją do domu. Pelagia i Bazyli od razu spisują umowę:
Paragraf 1: Kieliszek wódki oraz prezentacja imion.
Paragraf 2: Pocałunek.
Paragraf 3: Chwila inteligentnej rozmowy.
Paragraf 4: Pora na łóżko (tapczan) z największym marginesem wolności.
Paragraf 5: ?
Grają pudełkiem zapałek w rozbieranego.
Agnieszka Osiecka była na drugim roku łódzkiej filmówki i zaangażowała się do pracy przy _Niewinnych czarodziejach_. Andrzej Wajda na planie improwizował, nie było wiadomo, jaką scenę nakręci. Osiecka z nudów namawiała Stypułkowską, żeby poszła z Łomnickim do łóżka. Bo film był i o tym, że oboje chcą, ale jeszcze nie teraz. Tymczasem Stypułkowska była dokładnie jak Pelagia i inne dziewczyny z lat pięćdziesiątych, które miały ambicję przedłużania gry miłosnej w nieskończoność, by ostatecznie nie pójść do łóżka.
Scenę gry w zapałki zapamiętała Osiecka jako jedyną z polskich filmów tamtego czasu o gęstej erotycznej temperaturze.
„Gra przestaje być zabawna, kiedy jest tylko grą” – mówi Pelagia.
Krystyna Stypułkowska, choć nie była zawodową aktorką, nie ustępuje na milimetr kolegom. Zagrała w kilku filmach i rozmyła się we mgle. Dziennikarze odnaleźli ją w Waszyngtonie. Uczyła polskiego polityków i dyplomatów, wśród jej uczennic była Madeleine Albright.
Jazz powracał po latach zmaltretowania, po Październiku 1956. Słuchało się Billie Holiday i Mahalii Jackson. Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga. Duke’a Ellingtona i Counta Basiego. Arta Tatuma, Oscara Petersona. Pojawił się hard-bop. Narkotyzował tenorowy saksofon Sonny’ego Rollinsa. A combo Jazz Messengers z muzyką płynącą tak, jakby nie istniał żaden brzeg, narzucało styl młodym muzykom. Po Październiku dotarły do Polski piosenki francuska i włoska. Juliette Gréco, Yves Montand, w 1957 roku śpiewano _Ciao ti dirò_ – piosenkę, którą Adriano Celentano wygrał właśnie festiwal rocka w Mediolanie. W 1958 przez dwa tygodnie był w Polsce kwartet Brubecka – siedem miast, dwanaście koncertów. W Berlinie Zachodnim, dokąd Brubeck z żoną i synem przyleciał z Kopenhagi i skąd miał dalej pojechać pociągiem do Polski, orientuje się, że aby dostać się na pociąg w Berlinie wschodnim, musi przejść Bramę Brandenburską, a na to nie ma pozwolenia. Ktoś chce nawet przeszmuglować go w bagażniku. Po różnych perypetiach Brubeckowie trafiają do hotelu Orbis w Szczecinie. Muzyk zapamięta dziewczyny wchodzące nocą do pokoju, by dorzucać węgiel do kaflowego pieca.
Komeda pytany o swoich guru odpowiada: Dave Brubeck i Gerry Mulligan. Zachodni jazzmani nawiązują współpracę z polskimi. W 1960 roku Stan Getz gra z Triem Trzaskowskiego.
Agnieszka Osiecka pisała w _Szpetnych czterdziestoletnich_: „Malutki zespolik Krzysztofa Komedy, przytulony w ciasnej piwniczce Hybryd, nie podrywał już do tańca, jak zespoły w Stodole, u Kolejarzy czy w Czerwonej Oberży. Wyzwalał za to rytmiczne pstrykanie palcami i senne kiwanie głową: »O, tak, tak to jest!«. Ruda czupryna Krzysia Komedy łagodnie płynęła nad klawiszami jak lampka nocna. Zawsze ze dwie lub trzy rozmarzone panny, niczym topielice, zwieszały się z instrumentu, a my, ci, co stali w drzwiach, mówiliśmy szeptem”.
Ruda czupryna Krzysia.
Rude włosy Kaliny.
Dźwięk sączył się z głośników, dym z papierosów, a dziewczyny, takie jak Sława Przybylska i Wanda Warska, śpiewały w klubowych piwnicach smutne songi o miłości i rozstaniu. O zawiedzionych nadziejach, zlęknionych marzeniach, rozczarowaniach, które idą parami… Pędzący przez miasto białą lambrettą Łomnicki. Nocne snucia się, zaułki. „Oczy niebieskie i siwe. Dwuzłotówki w kieszeniach na kino”… Kalina wpisywała w formularzach w rubryce „kolor oczu”: żółte.
Nocni wędrowcy, wagabundy, podobni do tych z obrazu Edwarda Hoppera. To wszystko było w tej muzyce.
A w _Niewinnych czarodziejach_, według Martina Scorsesego jednym z największych arcydzieł polskiego kina, z dzisiejszej perspektywy same legendy, choćby Jerzy Skolimowski, współautor scenariusza z Jerzym Andrzejewskim. Przyznawał po latach, że napisał ten film o sobie: „To ja grałem na bębnach, jeździłem na skuterze, brałem udział w koncertach, balangach, wygłupach. Bohater jest lekarzem, bo chciałem mu dać jakiś gloryfikujący zawód”.
Powiedziała mi kiedyś Krystyna Morgenstern:
– Co roku z Kubą robiliśmy przyjęcia w ogrodzie, nadal je kontynuuję. „U was bywają same legendy”, usłyszałam. A my wszyscy znamy się z czasu, kiedy byliśmy młodzi, nikt z nas nie miał nic więcej niż osobowość, lgnęliśmy do siebie. Nie mając niczego, mieliśmy wszystko. Odpadali jedynie ci, którzy nie mieli nic do powiedzenia.
Agnieszka Osiecka pisze w _Szpetnych…_ o Październiku 1956 jako początku pewnego końca: „Byliśmy jak stado domowych gęsi, które trzepoczą skrzydłami w czas odlotów, patrzą zamglonymi oczami za sznurami dzikich sióstr, ale braknie im siły, aby polecieć za nimi. Zdawało nam się, że tworzymy symfonię, a udało nam się napisać tylko uwerturę. Odwieczne polskie preludium, księga składająca się z samych wstępów. Więc mówię: raczej otchłanna praca wiru niż podniebna praca samolotu, raczej spirala, płytki świder niż przeszywający grom. Hymn mało lotnych gęsi”.
Ale Osiecka pisała to na początku lat osiemdziesiątych, więc z innej perspektywy, z poczuciem przegranej.
Manifest niewinnych czarodziejów to popaździernikowy koniec lat pięćdziesiątych i wbrew Osieckiej wciąż jeszcze się wydaje, że początek to naprawdę początek, a młodość to naprawdę niewinność.
Szukam ich w piosenkach Wandy Warskiej: „oczy niebiesko-zielone, i włosy za bardzo kręcone… i chcą się umawiać, i chcą też przeszkadzać, chcą na kredyt żyć, bez pieniędzy chodzić po świecie, na kredyt soki pić”, „na kredyt mierzyć sukienki, szczęśliwi widzą, że ptaki stadami znów muzykują, szczęśliwi to słyszą, szczęśliwi to czują”…
Piękni dwudziestoletni czarodzieje, dla których świat jest jak bańka mydlana, pianka z chłodnego piwa, lepka wata cukrowa, babie lato, polny dmuchawiec, wiatr we włosach, kiedy mkniesz lambrettą…
Byli, ale się zmyli.