- W empik go
Z mazurskiej ziemi - ebook
Z mazurskiej ziemi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 393 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drukiem R. Zamarskiego w Białej.
Krwawiło się słońce na zachodzie. Zapadało ono za las, rzucając na niebo odblask czerwony jak łuna odległego pożaru.
Chłopi mówili że się wietrzny dzień zapowiada na jutro, a mieli słuszność naprawdę, bo już to nie od dzisiaj wiatr szalony się miotał i wiał biednym ludziom wprost w oczy; zdzierał poczerniałą słomę ze strzech, a tak wył szkaradnie, jak zgłodniałe wilczysko wśród zimy.
Kalendarz mówił że jest wiosna, ale jej znać nie było – taka jakaś żałobna i zapłakana przyszła w tym roku. Na polach pokazał sic pług tu i owdzie, wychudzone bydło ciągnęło z pastwisk, skowronek śpiewał wprawdzie, ale nikt mu nie wtórował na ziemi, bo nie do śpiewania było ludziom w tych czasach.
Smutnie szumiała złota wierzba nad wodą i brzoza przy gościńcu, a między ludźmi znać było przygnębienie ciężkie. Były całe obszary pól leżących odłogiem, zaniedbanych oddawna. Pług nie tknął ich na jesień, nie ruszył teraz na wiosnę, to też stwardniały one i zielskiem porosły. W Jasach tylko rozlegał się łoskot siekier, ho drzewo było za bezcen, a spekulanci umieli z chwili korzystać.
W owych to czasach sekwestratorowie i komornicy zajeżdżali konie, tyle mieli zajęcia i pracy. Ziemia była tania, lecz nikt kupować jej nie chciał. Gdzieniegdzie dopiero ukazywały się pierwsze awangardy kolonistów niemieckich, za któremi poźniej dopiero nadciągnąć miały długie szeregi wozów, pełne nowych obywateli…
Krwawiło się słońce na zachodzie – a przy jego promieniach, niebawem już zgasnąć mających, widać było niewielką, na wzgórzystym brzegu rzeki rozrzuconą wioseczkę. Stara to wieś była. Chaty niewielkie, w ziemię już potrosze zapadłe, ze strzechami mchem zielonkowatym porosłemi, kryły się w ogródkach, w których czereśnie zaczynały się właśnie białem kwieciem pokrywać.
Na końcu wsi, jak zwykle, stała karczma wielka, drewniana, z ogromną szopą dla koni, z pozieleniałemi oknami, w których braki szyb przemyślny arendarz gontami i papierem uzupełnił.
Widać ztąd było czerwone mury spalonego niedawno folwarku, otoczonego rzędem topól balsamicznych; dalej rzekę, szerokie łąki nadbrzeżne i biały kościółek w sąsiedniej wiosce.
Przed karczmą stał arendarz, Jankiel, w wytartym kamlotowym żupanie – i z żywa gestykulacyą usiłował wytłumaczyć coś staremu chłopu powracającemu właśnie z kuźni z naostrzoną siekiera.
W chwili, w której żyd najbardziej się zapalił i widocznie najsilniejszego miał użyć argumentu, szybkim pędem wjeżdżał do wsi szczególniejszy ekwipaż.
Była to bryka niepomiernej długości, zaprzężona w trzy rosłe, doskonale utrzymane konie; dwoje źrebiąt biegło obok bryki luzem, a z tyłu dążyły przyczepione dwa dwuletnie źrebce.
Przed bryką, z głośnem szczekaniem pędziły trzy duże wyżły, niby laufry, zapowiadające przyjazd swego pana. W tym ekwipażu siedział mąż o bardzo srogiem spojrzeniu i brwiach zmarszczonych gniewnie. Odziany był w burkę sławucką, a na głowie miał kaszkiet z lampasem.
Gdy ekwipaż karczmę mijał, Jankiel ukłonił się kilkakrotnie do samej ziemi z bardzo uprzejmym uśmiechem, a chłop z przyzwyczajenia czapkę zdjął i odkrył głowę, pokrytą długim, gęstym, ale jak mleko białym włosem.
– Nu, patrzajta Marcinku, czy ja wam nie mówiałem? co!? ja wam powiedziałem, co un teraz trzy grosze niewarte!
– Niby kto? – zapytał chłop, nakładając czapkę powoli.
– Niby kto! kto? wy sobie pytacie kto? ja wam dwa godziny gadałem kto! a ten sobie jeszcze pyta: kto? Jak wy tego nie możeta zmiarkować, Marcinie! a wieta wy kto tera pojechał?
– A kto?
– Un znów sze pyta! Widzieliśta przecię, że sam wielemożny nasz pan sekwestrator! A czy wy miarkujeta Marcinku, gdzie un pojechał?
–- Gdzie? pewnie na jarmark z temi koniami.
– Ny, ny – un tam na dworze zrobi dobrego jarmarku, całe licytacyę nawet!
– To bez to on tyla koni prowadzi?
– To znowu jest inna chwestya. Ten pan, to trzeba wam wiedzieć, nie ma żadne żonę, ani swoje służbę, tylko co jednego furmana, to bez to un nie może ostawić w domu swój dobytek, więc zabiera jego ze sobą – un zawsze tak jeździ, może dla tego coby jemu buło weselej, a może tak sobie dla swoje fanaberye, to jego nie bardzo drogo kosztuje. Ny, ale co nam do tego, ja wam tylko powiadam, że my możemy zrobić bardzo dobry interes!
– A jakize to?
– Oj, żeby ja tak szczęście miał, jakie wy macie ciężkie głowę mój Marcinie, ja sobie nawet dżywuje co was sołtysem zrobili z takiem głowem! a może jeszcze na wójta was wykierują!?
– Ha, jak wypadnie być – to się i będzie.
– Oj waj, będzie! a co wy będzieta z kan-celaryą robili, kiedy wy nic wieta co z pieniędzmi robić? A wy macic Marcinku pieniądze, ładne pieniądze macie!
– Musi rachowałeś żydzie moje pieniądze?
– Za co ja miałem rachować? wasza niewiastka gadała co macie z półtorej ćwierci rublów, same białe jak perły, aj, żeby ja to miał w swoim majątku! Ale co tu próżne gadanie gadać? ja wara powiadam Marcinie, co to wszystko jak widzita w koło, może być nasze, za bardzo tanie pieniądze. Kupmy do współki, wy dacie pieniądze zara – ja dam trochę poźniej. To jest fajn interes! ja wara oddam wszystkie gruntów, a sobie wezmę tylko troche las, troche młyn i troche propinacye. Reszta będzie wasza, jakbyśta na drodze znaleźli… prawie za darmo wasze będzie! Chodżta do izby, zara wam litkup sprawie, mam taką fajn pieprzówke, co aż oko zbieleje!
Chłop usiadł na ławce, żyd wciąż nastawał.
– Ny, co to Wy tera nie pan? nie obywatel?
– Ja tam chłop z chłopów, gospodarski syn – odpowiedział, nie bez pewnej dumy, Marcin.
– Może wy sobie miarkujecie na nich – rzekł Jankiel, ręką na folwark wskazując – ny… a co z tego? Uni kapcany są, uni bankruty! wy może jeszcze czapkę przed niemi będzieta zdejmować? Za co? Ja tyż jestem bardzo miłosierny i mam także miękkie serce, ale jak kto kapcan, to na co jemu miłosierność? jemu miłosierność tak pasuje jak groch do ścianę! Ny, jak wy miarkujecie z tym interesem, Marcinie? Ja zawdy myślę, co my ich kupiemy.
– Albo to cłek bydlę, żeby go kupować?
– Ja wam powiem, co nie ma gorsze głupie bidło jak człowiek, co sam ze swojej garści szczęście wypicha.
Żachnął się chłop.
– Ej cicha; ty cyganie! bo jak cię zamaluję, to ci się sądny dzień przyśni.
– Co wy zrobicie zabójstwo? co to jest! gewałt! ja was do sądu zaskarżę!
– A to skarż, bestyjo – mruknął ponuro chłop i już chciał odejść, ale żyd za rękaw go chwycił.
– Za co my sobie mamy gniewać? my zawsze przyjaciele byli. Mój Marcinie, panie Marcinie! panie gospodarżiu! od takie porządne i godne osobę to nie tal nawet paskudne słowo usłyszeć. Ja wam sprawiedliwie powiadam, co całe Zarzecze może nasze być!
– A oni? rzekł cicho chłop.
– Jakie uni! gdzie jest uni? ich już wcale nie ma! Czekajta, ja wam porachuję wnet na piśmie. Siła ich było wszystkich? całe paradę sześć – no, patrzcie, ja tu piszę na ścianie sześć kresek. Raz, dwa… sześć. Widzita sześć!
– Dyć je sześć, rzetelnie.
– Pierwsza kreska to dziedzic, gdzie un jest? Jemu nie ma.
– Nieprawda, bo jc zagranicom, czy za morzem gdzieś.
– No, to idźta po niego i przynieśta go ztamtąd na plecy. Ha! ha! wieta wy gdzie un jest?
Nasze żydki gadali, co un powędrował aż za Warsiawie do samego Ameryka i co un tam u tego Ameryka za stróża jest. Ny, tera patrzta, dziedzic ferfał! mażę jedne kreskę. To już tylko pięć!
– Pięć – powtórzył chłop.
– Tera dziedziczka, to także jakby jej nie buło…
– Kiej je, Bogu dzięka.
– Czekajta, nie bądźta w takie gorące wode kąpane! Naprzód, kobieta to sze rachuje tylko za połowę człowieka, to już można pół kreski odma-zać; a po drugie, powiedzcie mi, czy pół człowiek można rachować za cały człowiek? czy za pół rubla da kto całego rubla? za pół grosza czy jest cały obwarzianek? No, gadajcie, jest czy nie ma?
– Ha! juści pewnie że nie ma.
– No, to już druga kreska; a tera jest troje dzieciów, to niewarto nawet rachować. Uni pójdą do swoje familie, dostaną adukacye, będą panami! Na co im majątku? a my nie będziemy już mieli adukacye, to nam trzeba majątek! Wiec została się tylko jedna kreska. Prawdziwie to nie jest żadna osoba, tylko ten ich stary przyjaciel, co musi za-wdj swój nos do każdego interesu wsadzić. Ja go tylko napisałem bez miłosierdzie, bo co un znaczy? naprzód stary jest, może zaraz zrobić ganc git ge-sztorben – to go nie będzie; po drugie, un ma pieniądzów, co mu do śmierci wystarczy, można mu także zmazać. A tera, patrzajta na ścianę – buło ich sześć, a gdzie uni tera sa? nad kim wy macie sobie litować? kiedy wam pokazałem na piśmie, co ich już nie ma.
Chłop wziął żyda za rękę i dotykając palców jego, na których ślad od ścierania kredy pozostał, rzeki;
– Ot, widzis bestyjo, niedowiarku, patrzaj, są tu wszrstkie co do jednego, ostali się na twoim paluchu, tak, jak niejedna chłopska chudoba na nim ostała, wszyćkie tu są, wszyćkie tu siedzą.
– Oj waj! trocha midło i trocha proste wode, już ręka czysta jest jak burśtyn.
– Z sumienia nie odmyjesz!
– Marcinie! Marcinie! za co wy nie.jesteście za księdza? wy by tak pięknie gadali do chłopów, coby uni nie byli gałgany, ani pijaki! uni by tak sobie płakali w kościele jak widry, czy jak jakie inne futrzane stworzenie, a potem zapłakane przyszli by do mnie… na gorzałkę! Ha! ha! ja nie wiedziałem, co wy takie mądre, a i co wam z tej mądrości?
Chłop milczał – oczy jego były w tej chwili zwrócone w stronę folwarku, a spojrzenie miał smutne, załzawione prawie. Żyd to spojrzenie zauważył i zdawało mu się, że je zrozumiał dokładnie. W okamgnieniu też przyszła mu do głowy inna kombinacya, przedmiot rozmowy zmienił nagle.
– Nie mata wy czasem z furkę szana na psiedaż? mnie tera bardzo szana potrzeba.
– Zkąd zaś? toć mi łońskiego lata het woda zatopiła wszyćko.
– Prawda, ja zapomniałem co wy macie taki paskudny kawałek przy same wode, co jak sucho jest to same paprochów, a jak mokrość to sam gnój!
– Ha! wola Boska, jak się urodzi, to człek zbierze, a jak nie, to se inaczej radzi jak mogący.
– Ny, tak krawiec kraje, jak materyi staje, ale tych dworskich łąków, co uni troche wyższe są, to jest cósz fajn, aj waj! jakie uni mają szano! to prawdziwe cymes mit makies! panna by mogła takie szano jeść!
– Piękne siano!
– Co to piękne? To rarytne szano! na całe okoliczność takie szano szukać! tego szano wiązka to znaczy kuniowi za ćwiartkę owies mlinkowany, przez sieczkę. Mnie szc tak zdaje, co my z Saltz-manem kupimy tego łąka do współki… kiedy winie chceta… u niego też pieniądzów nie brakuje.
Chłop na łąkę dworską patrzył, ale nie odpowiadał. Siedział na ławie zamyślony.
Żyd niby o interesie już zapomniał, przechadzał się przed karczmą, śpiewając coś pod nosem. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, stanął i uderzając chłopa po ramieniu, rzekł:
– Czy to prawda, Marcinie, co wy chceta stawić nowego chałupa?
– Niby, ja to tak myślę, bo chciałem grunt dzieciom odpisać, a dwoje ich je: syn i córka. Tak w jednej chałupie siedzęcy, to się zięć będzie z synem wadził, a córka zaś z niewiastką… zwyczajnie jako baby, już się przekomarzają; jeno obraza Boska…
– Ny, macie wy recht, co w chłopskie kar-kulacye na dwa dzieci trza dwa chałupów; to pewno, bo uni sobie kiedy zabiją we złością a dla czego jeszcze me stawiacie…? sama pora tera jest!
– Ot, tak mi zeszło jakoś – a i drzewa nie mam…
– Drzewa to bagatelka jest! ja wam przedam.
– A ty gdzie masz bór?
– Niedaleko, ztąd widać, ten właśnie co od hrabiowskiej granicy.
– Dyć to dworski, nie twój!
– Dziś to un jeszcze trochę dworski, ale już i tak jak mój – albo to długo czekać licytacyę? ja mam już na niego wspólnika. Znacie mu przecię, ten czarny Fajbuś, co miał dawno olejarnie, a tera sobie z lasem handluje. Chceta? to wam pokażę pieniądzów na zadatek. Ja chciałem z wami, ale jak wy nie chceta, to co ja mam robić? ja przecie nie moge dołożyć do wasze fanaberye.
Poskrobał się w głowę chłop.
– Pocekajta trochę – rzekł – moze ja się krzynkę rozmyślę.
– Aj! co mnie z wasze myślenie? wiadomo co chłopskie myślenie, a żydowskie jechanie, to jedno jest! Zara! zara! fur! fur! a w miejscu stoi. U naszych, to dwa słowa i siojn, siabas!
– A siła by to trza pieniędzy?
– Ny, co z tego, że wy mata pieniądzów: ale nim wy odwiążecie swego worek, a pocznieta sobie drapić w głowę, to drugi dziesięć razy kupi; a jaksze namyślita, to sze znowu rozmyślita i znowu zacznieta sobie co innego myśleć.
– Ha, możebym ja wreście..
– Jak sobie miarkujeta, mnie to wszystko jedno jest. Z tym spółka, z tamtym spółka! Czy ty czort, czy ty Iwan, aby ja swoje miałem.
– Zawdy jabym se chciał dokumentnie to rozkakulować.
– Karkulujta! chociaż to krótka karkulacya, aj wuj! taki łąka, taki las! to jest szafran, to cynamon jest!
– Dwa, trzy dni pocekaj.
– Ny, ja poczekam cztery dni nawet. Aj waj! Marcinie, ja zawsze mówiłem, co wy macie delikatny rozum! co wy nie dla parady niesieta swoje głowę na plecy.
– Adyć dopieroś gadał, com głupi.
– Co ja gadał? jakie gadał? ja nic nie gadał! a choćby ja nawet co gadał, to rachujcie że ja nic nie gadał! bo na co takie gadanie jest?
– No, tedy cekas?
– Co ja dla was nie zrobię, mój Marcinie?
– Ctyry dni.
– Choćby nawet z psiliwkiem! wieta co u mnie miara rzetelna jest, na moje sumienie!
– Pamiętajze.
– Aj, Marcinie…! kochany Marcinku! panie Marcinie! kiedy wy taki interes zrobili, to nie ostawicie tak próżno moje izbe, nie pójdzieta z suchem gebem spać, ja dziś fundatorsłucbajra, ja sam fundator.' na moje sumienie,
– Co tam! przed niewodem ryb nie łapią.
– Kiedy uni już jest złapione te ryby! Ja wam co powiem, na co tu niewoda? uni jest takie rybe, co ich wzięli na trutkę, uni tera już płyną z brzuchem do góry! a kto chce to ich może złapić z gołem rekiem.
– Mądry z ciebie rybak, mój Janklu.
– Ny, na co kura grzebie? ale chodźta do stancye.
– Cekaj, to jakże ta licytacya?
– Za dwa tygodnie termin jest.
– A po co tamten dziś pojechał?
– To widzita co innego, a to to co innego. Ten pan co jechał, to sobie handluje tylko z ruchomościami, bo un jest sekwestrator, a w trybunale to handlują z nieruchomoszciem. To jest bardzo piękne procedurę! Uni zapalają małych świe-czków jak na szabas i wołają: kto da więcej? to ja powiadam: Jankiel Pacanower dwa kopiejki więcej! świeczka zgaśniła i już po szabasu! płacę pieniądzów i siedzę sobie na całe hypotekie, jak turecki król na kanapie.
– A to ci kumedya!
– To nie kimedya, to z pełnem giębem wesele! to całe hasene jest!
– A jakby na to mówiąc, dziedzic powrócił?
– Ny, to co? po pierwsze, un nie powróci, a choćby powrócił, to niech idzie szukać gdzie pies ma wątrobę!
– Tedy rzekłeś, ze cekos?
– Ny… ny…
– I bez ten eas przezemnie nic nie zrobis?
– Żeby mnie tak wielgie frybre nie trzęsiuło, jak ja przez was tego nie zrobię.
– No, to dobrze, ale…
– Już zaczynata kręcić! Wam sze zdaje, co kot zawsze ma zęby?
– Bo pewnie ze ma.
– A jak un sze obróci z ogonem, a jeszcze jemu za łeb przytrzymają, to gdzie jego zęby? aj, Marcinku, na co to gadać? wypijta sze wódki i idźta do chałupę spać.
– Nie żądny ja dziś wódki, pójdę se pomaleńku do domu… bądźta zdrowi, Janklu.
– Ny, ny, idźta z Bogiem, my sobie jeszcze pewnie jutro będziewa oglądali.
Powoli, ciężkim krokiem poszedł chłop ku domowi. Noc zapadała wietrzna, ciemna, a na jej tle szarem zacierały się kontury chat wieśniaczych. Czasem pies szczeknął i znowu było cicho, o ile szum wiatru tej ciszy nie przerywał.
Chałupa Marcina na samym końcu wsi stała, odosobniona trochę. Naprzeciw niej był wzgórek wyniosły, na którym, pomiędzy czterema wysmu kłemi topolami stał krzyż wysoki, poczerniały już ze starości i pochylony na bok.
W lecie dzieci i dziewczęta przynosiły tu wianki i zawieszały je na otaczających krzyż i drzewa sztachetkach, które również poczerniałe, omyte z farby przez deszcze, byłyby już dawno upadły, gdyby nie kilka kołków wbitych ręką troskliwą.
Ktoby się chciał w dzień dobrze temu krzyżowi przypatrzyć, odczytałby, z trudnością wprawdzie, poczerniały, w części mchem zarosły napis, wyryty jakiemś pierwotnem narzędziem:
Chtóryś za nas czerpyał rany f Christe f Zmyluy sye Nad namy a u spodu na dolnej części krzyża: „ Walenty Gayda i Magdalena Gay-dzina Fondatorowie, A. D. 1782.
Ten Walenty Gajda i Magdalena Gajdzina fondatorowie, byli właśnie rodzicami Marcina Gajdy, któregośmy rozmawiającego z Jankiem przed chwilą widzieli. Siary ten chłopisko, nabożny, pełen owej prostej, chłopskiej wiary, która wedle orzeczenia Pisma góry przenosi*, powracając do domu z roboty, lub z drogi, nigdy nie ominął krzyża ojcowskiej fundacyi. I teraz zatrzymał się przed figura, ukląkł na ziemi wilgotnej, czapkę z głowy zdjął i modlił się szczerze, serdecznie, tą modlitwę gorącą, pełną westchnień i jęków, jaką tylko chłop polski modlić się potrafi.
W ponurej ciszy nocnej, słychać było półgłosem wymawiane słowa, westchnienia głębokie i głuchy odgłos twardej, żylastej pięści, uderzającej z cała mocą w suchą, a wypukłą i szeroką klatkę piersiową.
Długo się modlił stary Marcin', wiatr rozrzucał siwe jego włosy, targał je", rozwiewał poły sukmany, ale stary, zatopiony W modlitwie, nie zważał na to; wciąż klęczał.
Kiedy nareszcie, opierając się jedną ręką o ziemię, wstawał z trudem, we wsi rozległo się gwałtowne ujadanie psów i słychać było turkot kół, uderzających o kamienie.
Pan Jankiel Pacanower puszczał się w podróż. Zaraz po odejściu Marcina zaprzągł do biedki łysego kasztanka, wypił kieliszek mocnej szabasówki, a przywdziawszy na siebie kilka żupanów, aby się od zimna zabezpieczyć, opuścił domowe progi…
Pojechał na noc całą, a miał też interesów co niemiara. Takie duże przedsiębiorstwo wymagało wspólników, trzeba więc ich było wynaleźć zawczasu.
Kasztanek, korzystając z tego, że arendarz różnemi marzeniami zajęty, o biczu zapomniał, szedł powoli, a Jankiel kiwając się na biedce, marzył o przyszłości, która mu się przedstawiała w tem więcej jasnych barwach, że gdzie spojrzeć dokoła, było czarno, łzawo i smutno…
Folwark w Zarzeczu, widziany zdaleka, przypominał ruiny jakiegoś starożytnego, warownego zamczyska. Przez szeregi smukłych, wyniosłych topoli, widać było czerwone, mocno od sadzy i dymu okopcone mury.
Wśród rumowisk i gruzów sterczały kominy, gdzieniegdzie jakaś belka nawpół zwęglona trzymała się jeszcze ściany uparcie. Wiatr rozwiewał popioły i roznosił je po dziedzińcu.
Przyjrzawszy się jednak bliżej, łatwo można się było przekonać, że owe ruiny i zgliszcza nie mają przeszłości odległej za sobą, ani też nic należą do ciekawych archeologicznych okazów.
To, co bujna wyobraźnia wziąść mogła za cenne szczątki jakiejś, szwedów jeszcze pamiętającej warowni, to były mury spalonej gorzelni, spichrza i pięknych, pół z kamienia, pół z cegły murowanych, stodół.
Były to bardzo prozaiczne resztki, które miały jednak swą krótką, ale efektów dramatycznych pełną historyę. Spłonęły, rozwaliły się i padły w gruzy, tak jak wiele im podobnyeh w tym czasie. Boć gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a siekiera, która wonczas uderzała, ciężką była – echo jej uderzeń brzmiało długo, długo – ba! może jeszcze nawet nie przebrzmiało zupełnie…
Nie ostały się mury twarde. Żagiew pożarna… dotknęła je kilkakrotnie swym pocałunkiem górą – cym – wiec rozpadły się też od niego. Z całego folwarku pozostał tylko mały, na uboczu stojący dworek, nizki, drewniany, ukryty do połowy w pełnym starych grabów ogrodzie. Dużo już burz nad tym domkiem przebiegło, on jednak ostał się wśród nich i ocalał i dziś w nizkich swych ścianach przytula i ogrzewa zmartwioną, osierociała prawie, rodzinę.
Smutno w nim. Nie słychać rozmowy głośniejszej, ni śmiechu, umilkł nawet wesoły szczebiot dzieci i ogień na kominku nie trzaska tak jak niegdyś, i kwiatki w oknach nie kwitną. Zaniedbane, zakurzone, pozwieszały smutnie blade listki, i zdają się oczekiwać śmierci.
Ręka, która podlewała je i pielęgnowała niedawno, dziś, machinalnie prawie, podnosi się do czoła i przyciska je nerwowo, jak gdyby tym sposobem mogła powstrzymać natłok ciężkich myśli, zebrać je, uporządkować choć trochę. A tych myśli ciśnie się tak wiele, a wszystkie takie ciężkie, rozpaczliwe, jedna nad drugą czarniejsze i taki chaos tworzą one, że nawet blady promyk nadziei, te; jedynej nieraz pocieszycielki w zwątpieniu, nie może się przez nie przedostać.
W pokoju panuje głęboka cisza, którą przerywa tylko suchy, miarowy odgłos zegarowego wahadła.
Przy biurku, na którem leży mnóstwo porozrzucanych papierów, siedzi młoda jeszcze kobieta. Znać, że ją ciężka troska przygniata, bo wśród włosów jak węgiel czarnych, przewijają się gdzieniegdzie srebrne nitki siwizny; twarz jest matowo-blada, drobne usta nie mają już barwy purpurowej. Kontury pięknego profilu zaostrzyły się nieco, ramiona utraciły zaokrąglenie dawniejsze, a ręce zeszczuplałe, jakby wyschłe, opadły na kolana bezwładnie.
Znać, że głęboki jakiś żal, tęsknota, a i rozpacz może, złamały i zgnębiły tę piękną niegdyś, tak rwącą się do życia, postać. Cóż dziwnego…? Wszak, zdaje się tak niedawno temu, weszła do tego dworku, opierając się na ramieniu ukochanego człowieka… Pełna życia i wdzięków, z ogniem miłości w czarnych źrenicach, z uśmiechem i piosnką na ustach, wchodziła pod tę strzechę nizka, promieniejąca szczęściem, jak sloneczny poranek blaskami. Weszła tam i rozwinęła się, wypiękniała jeszcze, jak roża gdy z delikatnych osłonek pączka się wychyli i całe bogactwo barwnych płateczków rozwinte. A później, kiedy się już Janek maleńki sam do niej przyczołgał, gdy pieszczotliwie szczebiotać do niej zaczął, to zdawało się jej, że Bóg całą skarbnicę szczęścia przednia otworzył i najdroższe klejnoty czerpać z niej pozwolił.
Ileż blasków widziała w oczach pacholęcia i dwóch małych dziewczynek, które później przybyły! Jak bezpieczną i spokojną czuła się przy boku męża, który tyle miłości i szacunku miał dla niej… Dziś, gdy się zaduma nad przeszłością, gdy cofnie się myślą w upłynione chwile, to zdaje się jej że śniła.
Zdaje się jej że to był sen rozkoszny, marzenie… rozwiane dziś zupełnie. Czasy ciężkie nastały, burza wypadków, ze wszystkiemi jej następstwami fatalnemi przeciągnęła nad krajem, nad wioską, nad owym cichym dworkiem, w którym tylc chwil szczęśliwych przebyła.
Każdy dzień przynosił nową troskę, nowe zmartwienie. Piękne oczy łzami zaszły… a łzy te były krwawe. Westchnienia rozsadzały piersi… Kiedy zaś burza już przeszła i ustała, gdy echa ostatnich gromów umilkły, ona ujrzała się samą i osieroconą. Świat, do niedawna tak piękny, pełen tylu powabów, dziś zdaje się jej pustym zupełnie; przyszłość zaś, przyszłość tak ponętna i pełna nadziei, dziś podobną jest do jakiejś niezgłębionej otchłani, w której czarną paszczę ona nawet spojrzeć nie śmie…
Ten człowiek, na którego ramieniu oparta, zamierzała przejść przez całe życie spokojnie, dziś, za granicami kraju, tuła się wśród obcych, nie wiedząc, czy kiedykolwiek do ukochanej i do dzieci powróci… Tak pospiesznie, tak nagle wyjechał, nie pożegnał jej nawet, nie uścisnął serdecznie.
Dopiero dwa listy były od niego, dwa listy urywane, krótkie, w których ona przeczuwała coś tajemniczego, niedopowiedzianego może… Donosił, że mu dobrze w Szwajcaryi, że znalazł pracę wśród obcych, że ze swym losem się godzi, ale w tych słowach czuć było łzy tłumione.
Majątek, chociaż nie przywiązywała do niego wielkiej wartości, dotychczas jednak aż nadto dostatecznie zabezpieczał byt rodziny; dziś całe to piękne Zarzecze cóż warto? Folwark w gruzach, annotari zniszczony, podatki zaległy, długi wymagalne, połowa gruntów w odłogu, a ziemia za bezcen! Kredytu, wsparcia, pomocy, szukać próżno. Ręki nikt nic poda, nie pomoże, nie podźwignie z upadku. Jak kruki nad trupem, spekulanci krążą nad własnością i resztkami jej dzielić się pragną.
Okoliczności, czas, zmiany i przewroty społeczne składają się w związek fatalny, przeciw któremu ma stanąć do walki – kto? ta samotna i słaba.
Toć i niedziw, że w takich warunkach rumieńce uciekają z twarzy, ręce załamują się kurczowo, a oczy łzami zachodzą.
Są jednakże chwile, w których żywszy blask w tych smutnych źrenicach zaświeci, a boleśnie zaciśnięte usta rozchylają się w przelotnym uśmiechu. To bywa wtenczas, gdy z sąsiedniego pokoju doleci gwar dziatwy; wówczas to radość matki pokonywa chwilowo smutek żony i milknąć mu każe.
Poznajmy wszakże tych młodych obywateli, stanowiących dumę i radość swej matki. Są to bardzo mali jeszcze ludzie, ale ze wszech miar godni uwagi. Matka utrzymuje, że nie zna równie miłych dzieci i ma słuszność, bo nie wyobraża sobie nawet, żeby mogły być milsze czyjekolwiek. Któż ośmieli się zaprzeczyć tej prawdzie?
Przedewszystkiem, najstarszy Janek, to już osoba! Niezadługo ubierze się w mundur. Nie będzie to wprawdzie uniform generalski, lecz paradny strój pierwszoklasisty! Granatowe kepi z nieporównanym wdziękiem leżeć będzie na jego gęstej czuprynie. Janek dobrze się uczy – potrosze może już rozumieć swe położenie. Sam pisał list do ojca, a matce przyrzekł, że jak dorośnie, to wszystko poprawi. Weźmie rodziców i siostry do siebie, w pałacach trzymać ich będzie. Czytał przecież Robinsona, który był w gorszeni położeniu, a jednak nie zginął, i wie z historyi, który król powiedział chłopczykowi: disce puer – więc będzie się uczył gorliwie i dobrze. Często całuje matkę po rękach i prosi żeby nie płakała – jakże wiec takiego chłopca nie kochać?
Helenka jest to wielka sensatka, prawi lalkom nauki moralne i utrzymuje je we wzorowym porządku. Zaczyna już czytać i bardzo lubi książki z obrazkami. Wprawdzie ma dopiero sześć lat skończonych, ale postanowiła już sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie, gdyż ma zamiar ożenić się… z mamusią! Zrobi to niezawodnie, skoro tylko urośnie – i nie pozwoli żeby Janek wziął kiedy matkę do siebie.
Matka należy do niej i ona też nie odda jej nikomu. Helenka pamięta i dziś o niej, znalazła na stole kilka łokci nici i za pomocą szydełka ma zamiar zrobić z nich ogromną i ciepłą chustkę dla mamy. Udało jej się zadzierzgnąć kilka oczek, jest więc pewną, że dalsza robota pójdzie jak z płatka.
Będzie z tej Helenki wielka pracownica i wzorowa gospodyni.
Czteroletnia Władzia nie objawia jeszcze żadnych, bardziej określonych, predylekcyj. Kocha wprawdzie matkę, ale z równą radością wyciąga ręce do rumianych jabłek i słodkich pierników. Panna to, niedorosła jeszcze, ale lubiąca się stroić i bawić. Toalety balowe sporządza z gazet starych i gałganków, a w braku odpowiedniego tancerza puszcza się chętnie w pląsy z tłustym, białym kotem, trzymając go za przednie łapy. Niedelikatny ten kawaler'już ją nawet kilka razy zadrapał, ale panna prędko otarła łezki i na złość kotowi wzięła do tańca pieska, który był daleko grzeczniejszy i widocznie lepiej wychowany, bo nigdy Władzi nie ukąsił.
Tak więc, te trzy młode istotki stanowiły jedyną pociechę i radość opuszczonej kobiety.
Teraz myśląc o przyszłości, jaką im trzeba będzie zapewnić, oparła głowę na ręku i zapadła w tak głęboką zadumę, że nie słyszała skrzypnięcia drzwi i nie zauważyła nawet, że któś wszedł do pokoju.
Dopiero gdy przybyły kaszlnął głośno, widocznie chcąc się zaanonsować w ten sposób, odwróciła głowę i z pewnem zadziwieniem w głosie zawołała:
– Ach! pan Fulgenty!
– Tak jest, pani dobrodziejko. Pati Fulgenty, w swojej własnej osobie… ten sam. Gdzie go nic posieją tam wschodzi, dokąd nie wołają tam idzie, częściej przynosi złe niż dobre, najczęściej nie przynosi nic – zwyczajnie jak stary dziwak i zrzęda. Pani dobrodziejka pozwoli, że ucałuję jej rączkę, co, o ile mi wiadomo, dotychczas zabronioncm jeszcze nie jest.
Z temi słowy ujął podaną sobie reke, przycisnął ją do ust z szacunkiem – i chwilkę na nia popatrzył.
– Szczuplejemy! pani dobrodziejko – ciągnął dalej – niedziw, jest to teraz taka epidemia podobno… Niegdyś, gdym przebywał za granicą, powiedział mi jeden poeta, że kiedy ciało szczupleje, duch się wzmacnia – i naodwrót, gdy ciało tyje, duch słabnie. Jest w tem więcej prawdy, aniżeli w życiu naszem szczęścia, ale… ja tu pani dobrodziejko, nie w interesie poezyi przyszedłem.
– Czy się znowu co stało?
– Ba! cóżby takiego? Zwykłe rzeczy. Dług stał się pozwem, pozew sprawą, sprawa wyrokiem, wyrok nakazem, nakaz egzekucyą… toć to tak pro – ta geneza, że ją lada woźny zrozumie.
– Jeszcze więc jakaś sprawa?
– Stare dzieje! pani dobrodziejko, stare dzieje! owiłem… ale mnie nic słuchano. Popełnialiśmy grzeszki, teraz mamy czyściec, w którym… w którym, oby na długie lata przebywać nam nie przyszło.
– Któż temu winien, mój panie?
– Co tam o tem!… jam nie winien, bom gadał; pani dobrodziejka winna jeszcze mniej. Janek, Helenka i Władzia chyba już najmniej, a jednak im to podobno najbardziej pokutować przyjdzie… Smutno, pani dobrodziejko, bardzo smutno, ale bądź co bądź, żeby jeszcze trzysta razy smutniej było, trzeba się obejrzeć jakoś nareszcie i w sytuacyi rozpatrzyć.
– Ja właśnie pragnęłam…
– Pani dobrodziejko, pojmuję to pragnienie, chociaż obawiam się, aby ono żółcią zaspokojonem nie zostało.
– Panie Fulgenty!
– Ba! panie Fulgenty! a i cóż ten pan Ful-genty poradzi?
– Określ pan przynajmniej jasno położenie, przecież jesteś takim naszym starym przyjacielem.
– Co tu określać – w domu sekwestrator.
– Czy już zrobił zajęcie?
– Hm, dotychczas nie jeszcze, ale jak skończy śniadanie, to kto wie? Sztuka to twarda – ale to jeszcze najmniejszy ambaras, poważniejsze niebezpieczeństwa nam grożą.
Westchnęła ciężko pani. Fulgenty prawił wciąż dalej.
– Subhastacya, wywłaszczenie, proszę pani kochanej, mnóstwo interesów prywatnych, a w dodatku… wiadomo pani, że to wiosna.
– I cóż ztąd?
– A cóż? orać! bronować! siać! pani dobrodziejko, tylko kwestya – czem? co? i za co?
– Wobec grożącego nam wywłaszczenia, wobec tego, że zmuszeni będziemy opuścić te nasze śmiecie stare, mamyż się o siew kłopotać?
– Ba! wobec… wobec! Sądzisz pani zatem, że każda groźba się spełnia, że już nas tak odrazu wyrzucą z Zarzecza?
– Ja nie mam nadziei – a i któż ją dzisiaj nueć może? Wszystko stracone – stoimy nad przepaścią, nad grobem, w którym wszelkie złudzenia raz już zagrzebać należy. Któż dziś sądzi inaczej? kto ma odmienne zdanie?
– Kto? hm… a może jest jeszcze któś taki…?
– Nie sądzę…
– Pani dobrodziejko, jest takoż Fulgent) Dyrdejko! – rzekł, kłaniając się, stary.
– Pan?
– Dziwne to pani? a jednak tak jest. Ten stary dziwak, mizantrop, ten żmujdzin zawzięty i uparty jak muł, ten, co jak powiadaliście nieraz, zawsze był puszczykiem złowrogim, ten powiada, że dopóki oczów święta ziemia nie przysypie, nie godzi się tracić nadziei. Nadzieja! pani dobrodziejko, nadzieja!
– Zkądże ją czerpiesz, panie Fulgenty?
– Nie sekret, z siebie samego.
– Szczęśliwy…!
– Powiedz pani raczej, że doświadczeńszy, że stary… Nie pasiono mnie cukierkami, gryzło się chleb twardy, a nieraz piło łzy gorzkie. Tłukł się Dyrdejko po świecie. A kiedy młodzi na gorącem ręce parzyli, on już takoż i na zimne dmuchał. Nie lubią mnie… wiem o tem, jestem mrukliwy dziwak, sknera… co sobie na fajkę tytoniu żałuje… ale ja was kochani jak ojciec, pani dobrodziejko, jak ojciec.
W oczach młodej kobiety znać było zdziwienie.
– Jak pani patrzy pytająco… i nie dziwie się temu, bo ja nigdy o swoich uczuciach mówić nic lubię i dziś nie gadałbym takoż, ale musiałem… obowiązek nakazywał.
– Obowiązek?
– Właśnie że obowiązek! a ponieważ niewolno mi was nigdy opuścić, więc chciałbym wytłómaczyć powód, dla którego narzucam się pani. Przystąpię więc wprost do rzeczy. Czy pamięta pani noc siódmego stycznia?
Wstrząsnęła się nerwowo.
– Mogłażbym zapomnieć: – szepnęła zcicha.
– Szatański czas był takoż. Wichura straszna, deszcz, a ciemno choć oczy wykol. Karol był przebrany za chłopa, odprowadzałem go przez las. Trudno było rozmawiać, bo szumiało szkaradnie, a gdzie drzewa rzadsze, to deszcz siekł po twarzy, jak biczem. Milczeliśmy oba. W lesie, ale może tak z pięć wiorst od domu, czekał na Karola chłop z wózkiem. Znasz go pani przecię – stary Gajda. Nie było czasu na czułości, bo każda chwila znaczyła wiele. Karol uścisnął rai rękę i powiedział: – Dyrdejko, tyś dobry człowiek, bądź dla nich ojcem – ja liczę na ciebie! – a jam odrzekł tylko: – Licz, jak na żmujdzina! Pani dobrodziejko, na żmujdzina! To święte słowo, to przysięga! no – i ot cała historya.
– Panie Fulgente!
– Słowo się rzekło… dziś, chcesz pani, czy nie Chcesz, a stary Dyrdejko twój i twoich dzieci opiekun. Dyrdejko tu rządca, ekonom, parobek nawet w razie potrzeby, bom się wam w służbę zaprzysiągł!
Biała rączka wyciągnęła się ku niemu.
– Dziękować chcesz pani? a za cóż? jeszcze nic nic zrobiłem, później może, jak odchodzić będę, dobre słowo dacie.
– Jakto odchodzić? przecież obiecałeś nie opuszczać nas, panie Fulgenty.
– A jakże, nie opuszczę, nie, tylko widzi pani, jak już wam lżej będzie nieco, za jakie parę lat może, to mnie wypadnie na świętą Żmujdź pojechać.
– Do swoich?
– Ja nie mam już swoich – pomarii, tylko potrzeba tam powoła mnie koniecznie.
– Potrzeba? jakaż to?
– Chciałoby się umrzeć w Dziundziszkach… Tu machnął stary – ręką, szybko łzę otarł i wnet twarz jego przybrała dawny, nieco sarkastyczny wyraz.
– Wybacz pani – rzekł – rozczuliłem się jak dzieciak, szkaradna to wada, z której nawet czas nie może uleczyć… no, ale przypomniałem sobie Karola… Dziundziszki, ot i głupstwo się stało.
Kobieta miała oczy pełne łez.
– Oh! i pani takoż? nic pora, nie pora na to dziś. Łza zasłania źrenicę, a my jasno i dobrze widzieć potrzebujemy. Z cyframi do czynienia mieć, obliczać się, rachować pani dobrodziejko, jak żydzi, bo bez tego zginiemy.
Długo trwała rozmowa pani Karolowej ze żmujdzinem – rozpatrywano się w sytuacyi, badano środki ratunku, lecz niestety! położenie rozpaczliwe było… a ratunek trudny niezmiernie.
Późno już wieczorem, Dyrdejko z plikiem papierów i rachunków udał się do oficyny, w której pokoik zajmował, a pani zajrzawszy do pokoju dzieci, ucałowawszy je śpiące, zamknęła się w gabinecie meza.
I w oficynie i w dworku długo światła nie gasły, bo sen nic bywa towarzyszem troski, a nieszczęśliwym skąpo użycza swych darów.
III.
Przez drogę, wiodącą ze wsi ku folwarkowi, ciężkim ale pewnym i równym krokiem szedł Marcin. Rogatą czapkę nasadził na czoło, w ręku sękaty kij trzymał, a poły od sukmany za pas pozatykał, żeby mu lżej iść było.
Przyszedłszy na folwark, zatrzymał się trochę. Spojrzał raz na dworek, to na oficynkę znowu, jakby się namyślał, czy tu, czy tam wejść. Pomyślawszy chwilkę, ku oficynie się zwrócił.
Postał chwilę przed drzwiami, buty błota otarł na progu i za klamkę poruszył. Drzwi otwarte były… wszedł więc i schylając się nizko ku ziemi, powiedział: Pochwalony. Dyrdejko za stołem siędział i pisał. Zobaczywszy wchodzącego chłopa, odłożył pióro.
– A Marcin! jak się masz stary, co powiesz? Chłop zwyczajem swoim po głowie skrobać się zaczął.
– Niby ja to – mówił – potrzebności wielgiej nie miałem, jeno tak…
– Chciałeś się dowiedzieć, co słychać? zobaczyć, jak tu żyjemy?
– A juści…
– ?le, ile, mój bracie, a kto wie, czy gorzej jeszcze nie będzie?
– I musi, panie, ze będzie, bo się zydy śka-radnie kręcą, tak teraz po wsiach latają, że im się jeno łby na biedkach trzęsą.
– Latają, powiadasz?
– A juści, wielemozny panie i to nie przez racyi oni się tak kręcą wsedy, a juz nabardziej kicie nas.
– Spodziewają się czegóś…
– Bo i pewnie… o licytacyę coś gadali… Nie dokończył chłop, czapkę miał w reku, z nogi na nogę przestępował, widocznie chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dyrdejko spojrzał mu bystro w oczy. Wstał, zhliżył się do niego, a ująwszy za klapę od sukmany, rzekł:
– Słuchajno, Marcinie, tyś tu takoż bez kozery nie przyszedł, mów więc śmiało, co chcesz? sami tu przecież jesteśmy.
– Dyć to prawda, panie, chciałem ja se wymiarkować tu jedne karkulacyę i długom myślał, czy do wielemoznego pana tu przyjść – czyli do samej dzicdzicki?
– No – i przyszedłeś do mnie?
– A juści – bo to je taka stuka, co nie kobieckiej głowy do niej potrzeba. Kwarda rzec i markotna! jesce by się pani zalamentowała – i tyło!
– I jakaż to sztuka? nie straszno stary, tylko gadaj.
– Tedy zydy gadały, co mają Zarzecze kupić, het ze wsyćkiem jak je – i nawet mnie namawiały, żebym z niemi do współki był. Mądre oni som, panic! zara las het wytną, a ziemię wezmą zadarmo, a potem do miemców pojadą i na kolenije folwark puscą…
– I cóż? przystałeś Marcinie do współki? Zaczerwienił się chłop.
– Wielemozny panie! bez co mnie pan tak… beśta?
– Cóż to za besztanie? interes, korzystny nawet…
– Niech je ta marności z takim jenteresem – jo nie cygan!
– Więc nie chciałeś?
– Powiedziałem żydóm ze się namyślę – no i przysedłem do pana. Dyć grosowiny troche mam, a i jensze gospodarze nie przez grosa, a co z nim robić? Juści wiadomo, ze ziemia nalepsa, ale i dziedzicki skoda, zeby się miała z dzieciarni gdzie tułać po świecie… Wedle tego ja tu jestem, wielemozny panie.
Dyrdejko się zamyślił i długo nie odpowiada!; – chłop tymczasem do kieszeni siągnął, tabakierkę z kory brzozowej z niej wyjął i zażywał powoli, jakby dając czas tamtemu do namysłu.
Przez chwilę trwało milczenie; Dyrdejko pierwszy głos zabrał.
– Poczciwy jesteś, stary! – rzekł z uczuciem.
– Chłop. – odpowiedział Gajda – ni taki, ni siaki, jeno chłop prosty… nicyjej zguby nic pragnący.
– Jakże więc?
– A tak, wielcmozny panie. Folwarcysko wielgie je; gdzie tera, przez pańscyzny… takiej kobyle poredzi? Na tyli śtuk gruntu, tyla łąkowi toć to śkaradnej forsy trzeba, a zkąd ją weżmieta? Więc ja se tak pomiarkowałem: Mają zydy kupo wać, las zmiscyć, a reśtę miemconi przchandlować, to możeby lepiej nase gospodarze co wzięły…
– Kupić chcecie?
– A niby… Widzi wielmożny pan te łąki, co het za Zastawieni, gdzie pan będzie tyle śtuk drogi po siana posyłał? albo całe to pole za lasem? Nim parobek ze sochą tam dojdzie, to i południe będzie, a nam toby dycht pasowało. Niech se wielmożny pan pomiarkuje, bo mnie się zdaje, co ja sprawiedliwie gadom…
Dyrdejko zamyślił się i szybko po stancyi chodzić zaczął.
– Masz ty racyę, Marcinie – rzekł – ale niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo zrobić.
– Bez co nie łatwo? panie.
– Form dużo, prawnych form, segregacyj, pomiarów, różnych rzeczy. Nie będę ci tłómaczył, bo się natem nie znasz, ale powiadam ci, że to rok, dwa lata przejdzie, nim się to uregulować może, a tymczasem…
– Miarkuje fa panie, tymcasem zydy…
– No tak, tak, mój Marcinie.
– Wielemozny panie, to bajki! ja tak se karkuluje po chłopsku. Papierów my orać nie będziewa, jeno grunt, a jak nam pan on grunt wydzieli zebyśwa orać mogli, to my, choć dziś, zara pieniędzy przyniesiewa, a papiery niech by ta i później. Omentra tez moze potem odmierzyć. Sprawiedliwie powiadom, wielemozny panie, co państwu po tych kawałkach? a sprzedawsy, możeby się trochę połatało.
– Prawda, ale przecież bez dziedziczki tego nie zrobię; toć to nie obwarzanek za grosz sprzedać! Bądź co bądź, dziękuję ci Marcinie, żeś z tem przyszedł, i miło mi jest że myślałeś o nas – dziś jeszcze z panią pomówię i mam nadzieje, że się zgodzimy. Nawet, wiesz co, pójdź ty do niej sam pierwej.
– A no, jak pójść to się i pójdzie, ale jesce chciałem się pana o coś zapytać.
– O cóż to?
– Cy… jakiego pisma nie było?
– Od niego?
– A juści, jak on tam sierota na świecie se redzi?
– Było pismo, ale niewesołe, biedę klepie, o swoich pamięta, a i ciebie Marcinie, kazał pozdrowić.
– Bóg mu zapłać! prawdziwie bo dobre panisko było, niech go tam Najświętsa Panienka po-CI esy i pzy prowadzi scęśliwie. On się, wielmożny panie, nie będzie gniewał, jak my te kawałki pokupujemy, bo on sam, choć niby i dziedzic, zawdy powiadał, ze to tyło próżna mitręga dla dworu. Pójdę ja, panie, do dziedzicki, co będzie, to będzie! a jeśli jej się spodoba, to ja zara z chłopami pogadam i po obrządku tu do wielmożnego pana przyjdziewa. Ja tak miarkuję, ze, choć na to mówiący – i między nami zdybie się jenszy kręciel, to przecie i taki za kupą pójdzie…
Poszedł Marcin do pani. Dyrdejko sam w stancyjce pozostał.
Przypatrzmy się temu żmujdzinowi. Była to oryginalna figura. Jle Jat życia mogł liczyć, tego z powierzchowności jego niktby nie odgadł. Wyglądał na pięćdziesiąt, a miał siedmdziesiąt co najmniej. Nizki, krępy, o szerokich ramionach, z twarzą czerstwą jeszcze, ruszał się żwawo, gestykulował z ogniem.
Twarz jego miała wyraz sarkastyczny. Z pod krzaczastych, gęstych i najeżonych brwi, błyszczały oczy nieokreślonego koloru, pełne ognia. Czy był blondynem, czy brunetem niegdyś, któż mogł zgadnąć? Nad czołem jego piętrzyła się czupryna gęsta, twarda jak szczotka, barwy niby szpakowatej, niby płowej, jakby przykurzonej nieco. Kości policzkowe wystające miał, nos niewielki, wąsy przystrzyżone krótko. Ręce suche, żylaste, znamionowały niepospolitą siłę fizyczną.
Ubierał się oryginalnie, gdyż garderoba, skompletowana jeszcze przed trzydziestu laty, wystarczała mu aż dotąd.
Znaleźć w niej było można i frak cynamonowy z guzikami żółtemi i jakieś rajtroki przedpotopowego kroju i kołnierzyki, co z mantynowej chustki jak dwa rogi sterczały. Te kostjumy wszakże przywdziewał Dyrdejko tylko w uroczystych życia godzinach, na codzień bowiem nosił długa z chłopskiego sukna bekieszę, szamerowaną suto.
Pokoik, który zajmował, był bardzo ubogo umeblowany. Proste łóżko, skórą łosiową przykryte, skórzana na niem poduszka, nad łóżkiem mata słomiana, krucyfiks i wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, do której stary Dyrdejko szczególne miał nabożeństwo. Pod obrazem wisiał gruby, staroświecki zegarek, który ongi, dawno już jeszcze, ś… p… dziadek Fulgentego kupił w Gdańsku i jako klejnot rodzinny wnukom przekazał.
Oprócz łóżka, znajdowało się w stancyjce krzeseł drewnianych kilka, stół staroświecki dębowy, papierami założony, szafka i ciężka skrzynka okuta, do podłogi przymocowana śrubami.
W tym pokoiku bielonym, niewykwintnym, już Dyrdejko blisko dwadzieścia lat przepędził. Co wyrwało go ze Żmujdzi Świętej, jak ją nazywał? jaka go siła przyniosła z rodzinnych Dziundziszek tu, na szerokie mazurskie płaszczyzny? długoby opowiadać trzeba. Epopeja to cała. Syn niebardzo zamożnych rodziców, od małego czuł pociąg do świata, do książki, do szerszego życia. Należał on właśnie do tej garstki ludzi, co ukochawszy ideał jakiś całą potęgę młodej, a zdrowej i silnej natury, mc płyną za prądem, lecz nadstawiają pierś własną, sądząc, że ona jest opoką, o którą się bystra fala roztrąci. Był to jeden z tych Syzyfów cichych a nieznanych, co chcieli głazy przez wulkan wyrwane, na dawne miejsce podźwignąć, a rzeki rozdrobnione i wpół wyschłe, wepchnąć w dawne, wspaniałe łożyska. Ileż ten biedny Syzyf guzów oberwał! ile razy spadający głaz staczał go razem z sobą ku przepaści! ale nie rachował tego twardy żmujdzin, nie pozował na bohatera, skromny był zawsze a i mówić o sobie nic lubił.