- W empik go
Z miasta - ebook
Z miasta - ebook
Znoszone rękawiczki, stara maszyna do pisania, wysłużony holownik z duszą
Tytuł „Z miasta” nawiązuje do stałej rubryki, drukowanej w przedwojennej „Gazecie Gdańskiej”. Bohaterami dziewięciu opowiadań są postacie, których nazwiska przez chwilę się w niej pojawiły i dzięki temu zagościły w świadomości gdańszczan. Ludzie ci nie zostawili po sobie zbyt wiele, wymazani przez historię z pamięci miasta. Ale przetrwały po nich osobiste przedmioty, w magiczny sposób przedłużające ich trwanie.
Ernest Jezionek – mieszka w Gdańsku, oceanograf, specjalista od prac badawczych dna morskiego. Z zainteresowania żeglarz i instruktor żeglarstwa. Od niedawna pochłonięty nową pasją – pszczelarstwem. W wolnym czasie pisze. W 2017 roku jego opowiadanie „Lukrecja z Kamiennej Grobli” zostało nagrodzone w konkursie literackim „Kryminalne opowiadanie z Trójmiastem w tle”.
O twórczości autora i o bohaterach książki więcej na stronie autorskiej ejezionek.pl
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66899-41-4 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Były sobie bliskie. Gabriela dbała o ich delikatną skórę, a one chroniły ręce przed chłodem. Czuła ich bezpieczny dotyk, kiedy poruszały się razem z palcami. Przesiąknięte zapachem dłoni, gromadziły kobiece lęki i wzruszenia, aż do czasu, kiedy postanowiła je zostawić.
Przychodził zwykle po zmroku. Barometr ostrzegał drganiem wskazówki, gdy na horyzoncie pojawiały się pierwsze gnane z północy chmury. Białe, postrzępione _cirrusy_ szybko zniżały się i gęstniały, a gdy docierały nad plażę, zmieniały się w grafitową, jednolitą masę. Zahaczały o wierzchołki nadmorskich drzew i poganiane, ruszały w stronę lądu. Kiedy docierały nad Langfuhr, stary dom przy Neuschottland budził się z letargu. Niedomknięte drzwi bramy stukały, framugi trzeszczały, szyby drżały. Powietrze wdzierało się przez szpary do pokoju na poddaszu, gdzie przy stole, w bladym świetle lampy gazowej, siedziała zajęta cerowaniem Gabriela. Skupiając się nad ściegiem, dawała odpocząć umysłowi, lecz wypełniające ciszę wieczoru odgłosy z zewnątrz budziły niepokój.
Bach! Uderzył z impetem w okno, igła wypadła z ręki. Gabriela wstała i podbiegła do komody. Oparła dłoń na blacie obok rękawiczek. Przypomniała sobie wizytę w sklepie towarowym Sternfelda i ich pierwsze spotkanie: miękkość licowej skóry, ciepło wełnianej podszewki i spokój. Dotknęła wzoru liścia i małym palcem podążyła po łodydze aż do płatków, gdy nagle zadrżała szyba. Gabriela zacisnęła pięść i zgniotła ozdobny kwiat. Z wnętrza rękawiczek wyleciało powietrze o kwaśno-mdłym zapachu i uszło na zewnątrz przez szczelinę w oknie. Gabriela podążyła za nim.
Oparła czoło o zimną szybę. Kiedy przywykła do ciemności, w migoczącym świetle latarni dostrzegła zarys ulicy. Przyglądała się ludziom na chodniku. Pochyleni, przytrzymując nakrycia głowy przepychali się z niewidzialnym wrogiem. Wśród nich była kobieta. Z rozwianymi włosami i białą torebką pod pachą maszerowała w kierunku Große Allee. Po chwili jej sylwetka rozmyła się w deszczu.
Krople uderzały o szybę i ruszały w wyścigu, ślizgając się w dół ku białej framudze. Zdarzało się, że przystawały, spotykały się w pół drogi i połączone leciały razem w przepaść ceglanego gzymsu. Jedna z nich samotnie podążała za resztą. Gabriela przyglądała się gonitwie, ściskając swoje dwie przyjaciółki. Ich skórzane pory przenikał spokój. Odprężona nie zauważyła, kiedy przyszło zmęczenie. Oczy na coraz dłużej znikały pod powiekami, ale stała w bezruchu, jakby chciała, by ten dzień jeszcze się nie skończył.
Gdy obudziła się rano, dochodziła szósta. Powoli podniosła głowę z poduszki i poczuła tępy ból w potylicy. Usiadła na brzegu łóżka i nasłuchiwała. Na dworze było cicho, jedynie w uszach szumiało. Postawiła stopy na chłodnym dywanie, przeżegnała się i zmówiła szeptem pacierz. Wstała wolno i po ciemku podeszła do stołu. Zapaliła lampę, próbując przypomnieć sobie bieżącą datę. Na próżno.
Do południa pochłaniały ją codzienne obowiązki: napaliła w piecu, pomogła pani w porannej toalecie, przygotowała śniadanie i nakryła do stołu. W milczeniu, z ciężką głową, poruszała się wolno po mieszkaniu i wykonywała polecenia. W przerwie przystanęła w kuchni, oparła się o stół i zatopiła wzrok w mętnym świetle z okna. Trwała tak w bezruchu, gdy nagle przeszył ją chłód wokół szyi. Wzdrygnęła się.
– Zamknij lufcik, bo zrobił się przeciąg! – Pani doktorowa stała w drzwiach i przyglądała się. – Dziś środa. Pamiętaj, żeby pojechać po świeżą rybę – powiedziała. – Dobrze ci to zrobi, blado wyglądasz.
Na dworze świeże powietrze uderzyło ją w twarz, przebiegło po odkrytych nadgarstkach i schowało się w rękawiczkach. Ożyły poruszone palcami, które rytmicznie stukały o siebie. Wzięła głęboki oddech i ruszyła szybko ulicą Brunshöferweg.
Na chodniku leżała budka gazetowa, przetoczona przez wiatr na drugą stronę ulicy. Odłamane gałęzie z drzew tarasowały wejścia do kamienic. Miasto zamarło w ciszy po wczorajszej wichurze, lecz on nadal tu był. Gabriela spojrzała w górę. Wysoko na niebie postrzępione chmury gnały na południe. Zdawało się, że są coraz bliżej i zaraz opadną na ulicę, przygniatając swoim ciężarem dachy.
Podbiegła na przystanek i wsiadła do tramwaju. Usiadła na drewnianej ławce.
– Szanowna pani ma bilecik? – Konduktor wyrósł zza jej pleców.
– Nie, nie mam. Jeden normalny do Brösen.
– Powrotny? – Jego głos zabrzmiał donośnie. – Powrotny czy w jedną stronę? – powtórzył.
– Jeden bilet. – Podniosła wzrok. – W obie strony.
– To będzie piętnaście fenigów.
Otworzyła portfel i uchwyciła palcami dwa mosiężne krążki. Przez rękawiczki nie czuła ich chłodu. Upuściła monety na wyciągniętą dłoń konduktora, a ten podrzucił je kilka razy i szybko schował do kieszeni. Ukłonił się i podszedł do pasażera siedzącego przed nią. Mężczyzna przerwał czytanie, zapłacił za bilet i wrócił do lektury.
„Samobójstwo pod kołami autobusu” – wytłuszczony tytuł przyciągnął wzrok Gabrieli. Wyciągnęła się wyżej na ławce i zerkając przez ramię sąsiada, czytała treść komunikatu: „Na Wielkiej Alei o godzinie ósmej wieczorem rozegrał się tragiczny wypadek. Młoda kobieta rzuciła się pod koła nadjeżdżającego autobusu, kursującego między Danzig a Zoppot. Koła autobusu przeszły przez ciało nieszczęśliwej i zniekształciły je w straszliwy sposób”. Dłonie wtuliły się w podszewkę rękawiczek, wełniany puch nasiąkał potem i obkleił wilgotną skórę. Przechyliła głowę w prawo, żeby przeczytać w drugiej kolumnie: „Ofiarą samobójstwa jest obywatelka polska, lat 27, służąca Teresa Schwemin, mieszkająca w Danzig przy ulicy Brentauer Weg 61. Znaleziono przy niej białą torebkę, w której oprócz paszportu znajdował się list adresowany do mieszkającej w Danzig siostry Anny Schwemin. Donosi w nim, że dobrowolnie popełnia samobójstwo…”.
– Ja już skończyłem, proszę. – Współpasażer odwrócił się i wyciągnął rękę z gazetą.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała zawstydzona. – Bardzo pana przepraszam.
– Szanowna pani… przyjezdna? – Przyglądał się jej z uwagą.
– Tak, przyjechałam z Łotwy.
– Domyśliłem się po akcencie! – Był wyraźnie zadowolony z siebie. – Ma pani rodzinę w Danzig?
– Nie, nie mam.
– Hm. Samotnej kobiecie w obcym mieście pewnie nie jest łatwo?
Przytaknęła uprzejmie i skupiła wzrok na rękach, które wędrowały po obręczy siedzenia w tę i we w tę.
– Czy zastanawiała się szanowna pani, co może prowadzić do tak makabrycznych zdarzeń? – Wskazał palcem gazetę. – Czy to krzyk rozpaczy, czy może akt niezgody na świat, z którym trudno się zgodzić, a na zmianę brakuje sił?
Śliskie dłonie prężyły się do ucieczki, skłonne pozostawić zesztywniałe rękawiczki na metalowej rurze.
– Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani kłopotać.
Zamarła w nadziei, że da jej spokój, ale on kontynuował:
– Nie mogę jednak zrozumieć, skąd bierze się taka determinacja, silniejsza niż wrodzony lęk przed śmiercią.
Ostatnie słowa zagłuszył szczęk drzwi zasuwanych przez konduktora. Mężczyzna nie czekał na odpowiedź, wzruszył ramionami i odwrócił się w milczeniu. Tramwaj ruszył. Gabriela opuściła na kolana dłonie, które powoli rozluźniały się, zastygały w bezruchu w rękawiczkach, które znów stały się miękkie i elastyczne. Patrzyła w okno, na mijane za szybą widoki. Na Max Halbe Platz mignęła jej sylwetka księdza stojącego na środku placu. Na Brösener Weg młoda kobieta prowadziła za rękę chłopca z przewieszonym przez ramię biało-czerwonym bębenkiem. Na słupie ogłoszeniowym powiewały strzępy starych afiszów. „Zapasy atletów w Scali”, zdążyła odczytać.
Gdy dojechali na Saspe, z lewej strony wyłonił się rząd wysokich drzew – miejsce spoczynku skazańców i samobójców. Wystające z ziemi drewniane krzyże wyglądały na zapomniane. Z pewnością ożyłyby, gdyby ktoś przed nimi stanął, a tak… Sterczały krzywo przy wielkich kretowiskach rozrzuconych pomiędzy alejkami. Tramwaj przystanął na mijance i czekał, aż nadjedzie skład z przeciwka.
Gabriela patrzyła ponad cmentarnym murem, rozglądając się za świeżym grobem. Za wcześnie, ciało jeszcze niegotowe. Potrzeba czasu, by zatrzeć tragedię na twarzy, połączyć korpus z kończynami odświętną sukienką, zwrócić podmiotowość na czas pogrzebu. Dlaczego akurat autobus? Ile w tym odwagi! Stanąć na wprost zbliżających się reflektorów i wytrzymać oślepiający blask przeznaczenia, zanim zniknie się w ciemnościach podwozia. Mogła przecież w domowym zaciszu odkręcić kurek z gazem świetlnym i spokojnie usnąć z głową opartą na stole w ostatnim akcie melancholii. Krzyk rozpaczy czy upozorowany wypadek, by nie sprawić dodatkowej przykrości rodzinie?
Nie spostrzegła nawet, kiedy minęli ceglaną bryłę hotelu Deutsches Haus. Tramwaj zwolnił przed zakrętem i zatrzymał się naprzeciwko Domu Zdrojowego. Znajomy pasażer wstał, ukłonił się grzecznie i zniknął za zamkniętymi drzwiami. Ona została. Wysiadła na następnym przystanku i ruszyła parkową aleją. Chciała się przejść, zanim dotrze do przystani.
Po bokach rosły niskie krzaki, bujne i gęste wiosenną porą. Tego dnia tylko ich puste gałęzie drgały na chłodzie. Dostrzegła za nimi olchę i oparty o pień brzozowy krzyż. Podeszła bliżej. Był przybity gwoździem do drzewa, pośrodku mały Jezus spoglądał zardzewiałym wzrokiem w niebo. Zdjęła rękawiczki i dotknęła krucyfiksu. Poczuła zimno bijące z metalowej piersi. Przesunęła dłoń wyżej i położyła na spękanej korze. Ciepło z wnętrza drzewa rozeszło się po palcach. Przywarła do niego policzkiem, objęła rękoma i z przymkniętymi powiekami, przytulona, zamarła.
Zmarzła. Odsunęła twarz od pnia, odwróciła się i ruszyła z powrotem na drogę. Schowała sine dłonie w wełnianym puchu rękawiczek. Odtajały z zimna i żalu, zanim dotarła do pergoli. Wsparta na drewnianych słupach, stała opustoszała na środku skweru, z kratownicą na dachu, z której zwisały suche pnącza bluszczu. W dali widniała strzelista bryła pomnika ku czci poległych żołnierzy. Wydawało się, że jego iglica próbuje przedrzeć się przez sklepienie zwartych ze sobą konarów drzew. Niewidzialna siła pochylała ich gałęzie po obu stronach alejki. Na końcu tunelu szumiało morze.
Poprowadził ją na plażę, gdzie martwa fala uderzała rytmicznie o brzeg. Stanęła przy linii przyboju ‒ cmentarzysku małży, połamanych muszli wyrzuconych przez nocny sztorm. Wilgotny piasek uginał się pod ciężarem butów, spowalniał ruchy. Szum uspokajał, dłonie lekko poruszały się wzdłuż ciała, palce beztrosko zwisały w powietrzu. Wnętrze rękawiczek wypełnił zapach fal.
Jedna z nich wdrapała się na plażę, Gabriela uskoczyła w tył. Przypomniała sobie zabawę z dzieciństwa. Podeszła bliżej i na mokrym piasku napisała słowo „JA”. Nie musiała długo czekać, by jedna z fal zmazała napis. Stanęła trochę dalej i wyrysowała stopą ten sam napis: „JA”. Wiedziała, że to zbyt blisko, ale musiała jakoś wciągnąć morze w grę. A ono podjęło wyzwanie, wysuwając język i zlizując po chwili z mokrego piasku znaki. W końcu nadszedł moment próby. Odsunęła się poza granicę przyboju i wyryła głęboko piętą „JA”.
Czekała. Woda wdzierała się na brzeg, lecz wracała zrezygnowana i znikała w toni. Gabriela triumfowała, ale było za wcześnie, by odtrąbić zwycięstwo. Złożyła ręce do modlitwy i nerwowo postukiwała palcami. Skóra na dłoniach zwilgotniała, wnętrze rękawiczek wypełniła nadzieja, która wypchnęła woń melancholii na zewnątrz. Postanowiła przeczekać jeszcze dwie kolejne fale: jedna, druga i…
Zjawił się on. Popchnął trzecią, wypiętrzył jej grzbiet i spłaszczył czoło. Przelała się przez zaporę z muszli i wypełniła ślad na piasku. Potem z wolna wycofała się w głąb obojętnego morza.
Gabriela patrzyła na wsiąkające w tło plaży „JA”. Ręce opadły jej bezwiednie, a dłonie w bezpiecznej powłoce zamarły. Podniosła wzrok. Po lewej stronie widziała domy rybackie i sylwetki trzech mężczyzn stojących przy łodziach, po prawej puste molo. Do przystani miała zaledwie dwadzieścia metrów, wystarczyło przejść plażę, kupić rybę i drogą przy Domu Zdrojowym wrócić na przystanek. Spojrzała pod nogi. Jej „JA” zniknęło.
– Na co więc czekać?! – powiedziała głośno i ruszyła w stronę mola.
Trudno było zdjąć rękawiczki, nadgarstki przytuliły się do podszewki, palce zaklinowały w oazie wnęk. Rękawiczki trwały kurczowo w pożegnalnym dotyku. Ostatnie zapachy wypełniały wełniany sarkofag, przenikały z otwartych porów bladej skóry i mościły się w jagnięcej wełnie przed snem. Potem przyszło odprężenie i dłonie opuściły wnętrze, uchwyciły i odłożyły rękawiczki obok przewieszonego przez poręcz płaszcza.
Tam je znalazł, w miejscu, w którym widział Gabrielę po raz ostatni. Obserwował ją z przystani, gdzie przyszedł prosto z tramwaju, by skontrolować ostatnie połowy. Stała przy brzegu wpatrzona w morze, coś rysowała nogą, potem krzyknęła głośno i ruszyła szybkim krokiem. Widział, jak wchodzi na molo, staje przy poręczy i spogląda w dół. Potem rozbiera się, wdrapuje na górę i siada. Do końca nie mógł uwierzyć, że to zrobi. Gdy podniósł kapelusz strącony z głowy nagłym powiewem i spojrzał ponownie w kierunku pomostu, jej już tam nie było.
Dwóch rybaków, którzy z nim pobiegli, wskoczyło do morza i wyciągnęło na plażę bezwładne ciało. Nie żyła.
– To przez wiatr – powiedział jeden, drżąc z zimna.
Dopiero wracając tramwajem do domu, dziadek spostrzegł, że zabrał ze sobą rękawiczki. Gdy po latach spytałem, dlaczego ich nie wyrzucił, odpowiedział: ‒ Żeby pamiętać. Podłożył mi je pod nos i dodał: ‒ Powąchaj, pachną życiem.