- promocja
- W empik go
Z miłości - ebook
Z miłości - ebook
Od zarania dziejów filozofowie sprzeczali się czy kobieta jest darem dla mężczyzny, czy też przekleństwem. A co jeśli staje się jego obsesją? Lub co gorsza, staje się obsesją wielu?
Monika jest elegancką kobietą z miasta. Kocha swoje życie i swoją pracę. Kiedy dziedziczy uroczy domek na wsi, nie jest przekonana czy może nazwać to szczęśliwym losem. Szczególnie, że posiadłość wymaga kosztownej renowacji, a natrętny sąsiad, manipulacją wciąga ją w swoje chore gierki.
Czy Monice wystarczy zdrowego rozsądku, jakim kierowała się przez całe życie, żeby przeciwstawić się oprawcy i uchronić własne serce przed miłością do potencjalnie niebezpiecznego mężczyzny?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8208-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od kiedy tylko spojrzała mi w oczy, wiedziałem, że jest wyjątkowa. Niczym marzenie. Niezwykle piękna i znacznie dojrzalsza od rówieśniczek. Zamyślona.
Nigdy nie pozowała w pierwszych rzędach do szkolnych zdjęć. Ale choć zostawała z tyłu, tylko dzięki niej te fotografie miały wartość. Była czerwoną różą na polu maków.
A przecież wygląd to nie wszystko.
W przeciwieństwie do spojrzeń innych dziewczyn, które zwykle mnie ignorowały, jej wzrok był przepełniony zrozumieniem. Nie oceniała moich obszernych ubrań ani tego, że byłem samotnikiem. Nie śmiała się, kiedy upadłem, bo przerośnięty głupotą drągal podstawił mi nogę. Kilka razy miałem nawet wrażenie, że uśmiechnęła się do mnie życzliwie.
Pisała wiersze do szkolnej gazetki, które czytałem z wręcz religijną czcią. Byłem przekonany, że znała samotność podobnie jak ja. Nie rozumiałem natomiast dlaczego. Zawsze była w kręgu zainteresowania. Ulubienica nauczycieli, najpopularniejsza dziewczyna w szkole. Kochali się w niej dosłownie wszyscy. Często czytała swoje wiersze na apelach i choć były zbyt dojrzałe jak na nastolatkę, nikt nie miał odwagi jej skrytykować. Jej obecność sprawiała, że ludzie chcieli być lepsi.
W jednym z teleturniejów prezenter zapytał uczestników, jak wyobrażają sobie najgorszy scenariusz własnej śmierci. Ludzie rzucali niesamowitymi pomysłami, często zabawnymi, ale mnie zaciekawiła tylko jedna odpowiedź.
– Samobójstwo – stwierdził uczestnik.
Poproszony, by wytłumaczył swój wybór, odpowiedział, że to by oznaczało, iż nie mógł znaleźć w sobie nawet jednej iskry nadziei na szczęśliwe życie. Ja natomiast wiedziałem, że jedna iskra to za mało.
Ona była taką iskrą. Gdyby tamten prezenter zadał mi to samo pytanie, odpowiedziałbym, że moim najgorszym wyobrażeniem jest śmierć ze starości. Po dziesiątkach lat nieszczęśliwego życia, w trakcie którego byłem obrażany, wyśmiewany, a nawet opluwany, umierałbym samotnie, nie pamiętając ani jednej szczęśliwej chwili.
Już teraz byłem popychadłem wielu ludzi. Nie miałbym odwagi zatrzymać na niej wzroku na dłużej. Nie miałem nawet śmiałości marzyć, że kiedyś będziemy razem. Nie byłem chłopakiem, na jakiego zasługiwała, i nigdy nim nie będę.
Dlatego dzisiaj zapragnąłem udoskonalić ten świat. Na zawsze pozbyć się ciemnej plamy, która latami zatruwała powietrze brzydotą.
Wiele osób nazywa samobójstwo tchórzostwem i tłumaczy, że tylko człowiek, który nie ma już siły do walki, poddaje się i decyduje na tak drastyczny krok. Ja widziałem to zupełnie inaczej. Szczególnie teraz, kiedy w końcu pragnienie śmierci przestało być tylko pustym gadaniem, a stało się realną decyzją. Nigdy wcześniej tak bardzo nie ciążyło mi w ręce opakowanie psychotropów matki. Przyjmowała je od czasu wypadku samochodowego, kiedy to popadła w depresję, dowiedziawszy się o śmierci ojca i usłyszawszy prognozy lekarzy, że już nigdy nie będzie chodzić.
Wiele mógłbym sobie zarzucić, ale na pewno nie tchórzostwo. Nie obawiałem się obelg ani przepychanek w szkole; po prostu je ignorowałem, żeby nie dostarczać matce kolejnych zmartwień. Nosiłem obszerne ubrania, ale nie dlatego, że się pod nimi kryłem. Za kieszonkowe wolałem kupić mamie kwiatki i zobaczyć jej uśmiech. Po co wydawać kasę na bezwartościowe szmaty? Nosiłem ubrania po otyłym bracie, bo nie zależało mi na tym, żeby komukolwiek się podobać. Nawet jej. Stałem się samotnikiem, bo widziałem, jak ludzie traktują Leszka – tylko dlatego, że przez zespół Cushinga i cukrzycę był sporo większy od rówieśników. Nie lubiłem ludzi. Ją kochałem.
Dlaczego więc zdecydowałem się na taki ostateczny krok? Bo wiedziałem, że kiedy odejdę, rząd nie będzie miał już więcej wymówek, żeby zapewnić mamie i mojemu bratu opiekę, której potrzebowali. Im dłużej z tym zwlekałem, tym ich stan się pogarszał. Nie miałem pracy, bo nadal byłem uczniem, a świadczenia i zasiłek nie wystarczały na rehabilitację mamy i leczenie brata. Nie byłem tchórzem. Krzyczałem o pomoc.Monika
1
Nie miałam nawet siły się zastanawiać, jakim cudem do tego dopuściłam. Odziedziczona po zmarłej babci willa na dwunastoakrowej działce miała być miłą odskocznią od miejskiego życia, które notabene kochałam całym sercem. Tym gorzej, ponieważ zachwalany przez mecenasa Bogdańskiego spadek okazał się piętrową ruderą sprzed co najmniej stu lat. Do tego wieś, w której ponoć spędziłam pierwsze lata swojego życia, nie oferowała nawet tak podstawowych usług jak taksówka.
– Panienka pieszo w dwadzieścia minut tam zajdzie – stwierdził mężczyzna siedzący na przystanku autobusowym, kiedy pokazałam mu karteczkę z adresem. – Najpierw prosto, a jak panienka dojdzie do kościoła, to skręci w lewo. Później znów prosto. Cmentarz minie, boisko minie i pomnik. Za tym pomnikiem jeszcze trochę prosto, aż pod sam las. Tam mieszkała świętej pamięci Eugenia.
Dwadzieścia minut marszu na dziesięciocentymetrowych obcasach, z trzydziestokilogramową torbą, zamieniło się w trwającą ponad godzinę katorgę. I, jak już wspomniałam, cel okazał się niewart zachodu. Kiedy patrzyłam na odpadające okiennice i drewnianą elewację budynku, miałam ochotę walić głową o ścianę i krzyczeć wniebogłosy, jak bardzo nienawidzę Jarka. Do tej pory mojego szefa, przyjaciela i kochanka, a w tej chwili – głównego sprawcę wszystkich problemów.
– Dzień dobry, panienko. – Zachrypnięty głos wyrwał mnie z obłędu, przez który omal nie eksplodował mi umysł.
Odwróciłam się i prawie oślepłam. Po drugiej stronie furtki stała otyła kobieta w rozciągniętej białej koszulce z napisem „Whisky”, długich czarnych legginsach, jaskraworóżowych japonkach i z włosami spiętymi gumką w tak samo rażącym kolorze. Przetłuszczonym strąkom na jej głowie nie chciałam poświęcać nawet chwili uwagi.
– Panienka to pewnie wnucka Eugenii, co?
Wprost cudownie. Jeśli czeka mnie miesiąc wśród ludzi tego pokroju, to na pewno zacznę pić. Whisky na dobry początek. Jarek i te jego pomysły! „Odziedziczyłaś dom na wsi?! Fantastyczna sprawa! Weź urlop, pojedź tam, pomyśl nad renowacją, zacznij w końcu robić coś dla siebie”. Nie znosiłam jego absurdalnych pomysłów. Dlaczego niby każdy miał odpoczywać od pracy? Ja akurat swoją uwielbiałam i wcale nie potrzebowałam urlopu.
– Języka ni ma? Coś taki mruk? – Kobieta narzucała się w języku, którym władałam jedynie połowicznie. Bardziej na domysł.
– Tak, jestem wnuczką Eugenii – przyznałam, modląc się w myślach, by obca nie wysunęła w moim kierunku tych swoich brudnych łapsk.
– Pikny kawał zieni sie panience trasiuł, a i dom niemały. Bedzie gdzie dziecioki bazic, bo chyba menza to ma, co? – No jasne, nie minęła nawet minuta, a babsztyl już zaczął wścibiać nos w moje sprawy. Postanowiłam ignorować pytania i żyć nadzieją, że baba za chwilę odpuści i sobie pójdzie. Niestety, niezrażona brakiem odpowiedzi kobieta kontynuowała: – Eugenia to skromna kobzita była, moze i grosa troche uciułała. We wsi gadali, ze konto w nieście załozyła, ale jo tam nie ziem, cy to prawda.
Myślałam, że wyjechałam na wieś. Do Kadzidła – ponoć najpiękniejszej wsi w województwie mazowieckim. Teraz natomiast byłam skłonna uwierzyć, że znalazłam się na innej planecie. Zamiast windą do nieba, zajechałam autobusem do wariatkowa. W obcisłym czarnym topie, ołówkowej spódnicy ze złotym obszyciem i niebotycznie wysokich czarnych szpilkach wyglądałam w tym miejscu bardziej groteskowo niż ten dziwny ufoludek naprzeciw mnie.
– Tak, dom zdecydowanie jest za duży. Po remoncie planuję wystawić go na sprzedaż.
Sama nie wiem, dlaczego postanowiłam podzielić się z nią tym faktem. Kobieta jakby się zakrztusiła. Nagle wybałuszyła oczy i cała poczerwieniała na twarzy, po czym bez skrępowania zaczęła na mnie bluzgać:
– A niech to sickie diabły spadno panience na głowe, zeby taki dobytek na psieniondze wynienić! Świentej panienci Eugenia to się w grobzie przekrezci, ze takiej niewdziencnicy dobytek zycia oddała! O Jezu drogi, jaka niewdziencnica! Niastowa zakała. Co by cie grom z jasnego nieba trasiuł! – wyklinała.
Piękny początek w nowym miejscu. Brawo, Monisiu! Bądź spontaniczna i dalej słuchaj porad Jarka. Jedyny pozytywny aspekt tego dnia był taki, że babsztyl właśnie się oddalił.
Szybko sięgnęłam po torbę. Żeby tylko nikt mnie już nie zaczepił! Nawet się nie zastanawiałam, czy deski trzech schodków prowadzących na werandę wytrzymają nacisk moich szpilek i kółek ciężkiej torby. Na zakończenie przedstawienia tak mocno trzasnęłam drzwiami, że z pokrytej boazerią ściany spadła prehistoryczna lampa naftowa i rozbiła się w drobny mak.
Jeśli na zewnątrz czułam się trochę niekomfortowo, to po przekroczeniu progu miałam wrażenie, że właśnie znalazłam lukę w czasoprzestrzeni i przeniosłam się do lat osiemdziesiątych. Rozejrzałam się po staromodnie urządzonym wnętrzu. Kanapa z falbaniastym nakryciem w kwiaty, drewniana szafa ze szklanymi drzwiczkami, za którymi kryły się dewocjonalia, i – jakby tego było mało – wszędobylska boazeria oraz stare drewno na podłogach. Przyjeżdżając tutaj, miałam w planach trochę poleniuchować, poczytać lekkie powieści i ewentualnie stworzyć plan renowacji tego domu. Teraz nie miałam już złudzeń. Odziedziczyłam pusty worek bez dna. Ile bym do niego nie wrzuciła, pozostawał bezwartościowy.
Nie czułam się na siłach myśleć o ewentualnym remoncie, co zupełnie do mnie nie pasowało. Pracowałam jako architektka wnętrz w niewielkiej, ale liczącej się na rynku firmie. W pracy nie przebierałam w środkach, byłam bezkompromisowa i potrafiłam zadowolić dosłownie każdego. Mówili na mnie: „kobieta instytucja”, ponieważ byłam w stanie spełnić nawet najbardziej ekstrawaganckie życzenia klientów. W garderobie żony pana Norberta, tłumacza przysięgłego ze Szczecina, zawisło lustro z ramą wysadzaną kryształami Swarovskiego. Klient dorobił się na niemieckich sąsiadach, którzy otwierali firmy na polskim rynku. Australijskie didgeridoo trafiło do sklepu pani Jadwigi – ekscentrycznej artystki z Gdańska. Dwumetrowy drewniany słoń ze Sri Lanki – do nowo otwartego salonu jogi w Koszalinie. Zorganizowałam nawet obrazy przestawiające faraona na tle piramidy Cheopsa z różnych perspektyw, namalowane na papirusie. No cóż, tutaj akurat nie miałam pewności, ale Egipcjanin, którego poznałam na lotnisku w Dubaju, zapewniał, że jego kuzyn używa jedynie oryginalnych materiałów. Obrazy zostały umieszczone w ramkach wysadzanych opalami ognistymi, które miały zapewnić zleceniodawczyni, pani Małgorzacie, długotrwałą aktywność seksualną.
Takich specyficznych zleceń wykonałam dla firmy naprawdę wiele. A teraz stałam w salonie odziedziczonego domu i nie wiedziałam, od czego zacząć. Postanowiłam zajrzeć do każdego pomieszczenia, żeby chociaż się upewnić, że jestem w tym domu w miarę bezpieczna. Dzień chylił się ku końcowi i nie miałam na przykład ochoty biegać nocą za szczurami. Po przekroczeniu drzwi wejściowych wchodziło się bezpośrednio do salonu, w którym oprócz wspomnianej sofy i szafy z dewocjonaliami znalazłam plazmowy telewizor. Pasował tutaj jak pięść do nosa. Na prawo od salonu znajdowała się zapewne sypialnia babci. Na stoliku nocnym obok łóżka dostrzegłam figurkę Matki Boskiej, różaniec, Nowy Testament i jeszcze jedną książkę. Szafa z lustrem była drogocennym antykiem, wykonanym z grubego drewna mahoniowego. Jeśli kiedyś podejmę się remontu tego domu, sprzedaż tego mebla powinna przynieść niezłe zyski. Chociaż babcia i tak zostawiła mi sporo gotówki jak na polską emerytkę. Zgadywałam, że oszczędzała przez trzydzieści lat.
Choć nie byłam zbyt wierząca i nie obawiałam się duchów, to wychodząc, zamknęłam za sobą drzwi. Po drodze do kuchni, która znajdowała się po lewej stronie od salonu, zajrzałam do łazienki. Była maleńka i nie wiedziałam, jakim cudem zmieszczono w niej ubikację, wannę oraz nowoczesną pralkę. Osobiście widziałabym tutaj jedynie toaletę, umywalkę i lustro. Ewentualnie jeszcze jakiś kwiatek, bo przez podłużne okno do środka wpadało sporo światła.
W kuchni zaskoczył mnie jedynie kącik jadalniany: dębowy stół z grubym blatem i osiem krzeseł. Zupełnie nie rozumiałam, do czego samotnie mieszkającej babci był potrzebny taki wielki stół. Poza tym w kuchni znajdowały się klasyczne szafki, srebrna lodówka, piekarnik i zlewozmywak.
Mama opowiadała mi, że spędziłam tutaj pierwsze lata życia. Niestety, z jakiegoś powodu całkowicie wyparłam ten okres z pamięci. Podobno to normalne i większość ludzi pamięta dopiero okres wczesnej edukacji. To tak, jakby mózg resetował się w wieku sześciu czy siedmiu lat. Tylko nieliczni pamiętają wcześniejsze lata, choć i tak zachowują jedynie do trzydziestu pięciu procent wspomnień. To również od mamy dowiedziałam się, że babcia była mistrzynią opowiadania bajek na dobranoc. Kiedy kładła mnie do łóżka, schodziła się ponoć cała rodzina i nikt nie opuszczał pokoju, dopóki babcia nie skończyła opowiadać bajki. Teraz nazwano by to kreatywnością, a wtedy wszyscy mówili po prostu, że babcia ma bujną wyobraźnię. Nie wiem, dlaczego mama uważała, że swój talent kreatorski odziedziczyłam właśnie po babci. Po tym, co do tej pory tutaj zobaczyłam, miałam co do tego poważne wątpliwości.
Trzy pokoje gościnne na piętrze też nie powaliły mnie wystrojem. W każdym były łóżko, staromodna szafa, komoda i pleciony dywanik na podłodze. Pomieszczenia w zasadzie niczym się od siebie nie różniły. Dopiero czwarte drzwi skrywały niespodziankę. Pokój dziecięcy. Był skromny, ale natychmiast zrozumiałam, że to tutaj spędziłam pierwsze lata życia. Na prawo od wejścia stało jednoosobowe łóżko z czterema drewnianymi bolcami. Natychmiast wyobraziłam sobie, jak po opowiedzeniu mi bajki babcia powoli, bezszelestnie wstaje z łóżka, trzymając się jednego z nich. Po lewej stronie stała przy ścianie szafa na ubrania, a pod oknem znajdowały się biurko i proste krzesło. Za łóżkiem znalazłam maleńki stoliczek i pasujące do niego dwa krzesełka z oparciami. Bez wątpienia była to żmudna robota stolarza. Na stoliczku znajdował się porcelanowy zestaw: imbryczek i trzy filiżanki na pasujących do nich spodkach. Wszystko w wersji mini.
Nie byłam pewna, czy to z nadmiaru emocji, czy ze zmęczenia, a może nawet złości, ale nagle poczułam się ogromnie śpiąca. Powoli opadłam na łóżko, nie myśląc ani o molach, ani o higienie. Skuliłam się w kłębek i dosłownie w kilka sekund zasnęłam.2
Poranek przywitał mnie cierpkim smakiem w ustach oraz bólem pleców, wywołanym przez sztywny pasek spódnicy. Nie wiem, jak to możliwe, ale przespałam tutaj całą noc, nie budząc się ani razu. Pokój był jasny, lecz do środka nie wpadały nachalne promienie porannego słońca. Najwyraźniej okno było skierowane ku zachodowi. Zdjęłam z siebie wygniecione ubranie i postanowiłam zejść na parter, tam, gdzie wczoraj zostawiłam torbę. Mieściła w sobie wszystko, co podczas miesięcznego pobytu tutaj miało mi zapewnić choćby namiastkę szczęśliwego życia w mieście. Najpierw umyłam zęby w zagraconej toalecie. Higiena jamy ustnej zawsze była moim priorytetem. Zestaw składający się z miniaturowej pasty i składanej szczoteczki nosiłam w torebce od lat. Tak na wszelki wypadek. Nic nie odświeżało lepiej niż porządne wyszczotkowanie zębów. Teraz jednak nie do końca spełniło ono swoje zadanie. Od wczorajszego śniadania nic nie jadłam, dlatego w ustach miałam gorzkawy smak żółci. Nawet smak miętowej pasty nie był w stanie go zneutralizować. Oczywiście nie spodziewałam się znaleźć w lodowce niczego poza światłem. I obym się nie myliła, bo pozostawionemu przez babcię czemuś do jedzenia mogłyby do tego czasu wyrosnąć nogi. To byłoby zdecydowanie gorszą opcją niż ucisk w żołądku.
W salonie było bardzo ciemno. Zanim dobrałam się do torby, jednym pociągnięciem rozchyliłam długie zasłony, żeby wpuścić do środka trochę światła. Od pobudki motywowałam się w myślach, że ten dzień będzie lepszy od wczorajszego. Takiego przywitania się jednak nie spodziewałam. To, co zobaczyłam za oknem, sprawiło, że z moich ust wyrwał się przeraźliwy okrzyk czy raczej pisk – coś w stylu naturalnego odgłosu sowy. Nie wiedziałam, co zrobić. Szybko zakryłam rękami nagie piersi i czym prędzej pobiegłam na górę, do pokoju z dzieciństwa, w którym zostawiłam wczorajsze ubranie.
To miejsce coraz mniej mi się podobało. Czułam się tu jak małpa w zoo. Jakim cudem ludzie tak po prostu zaglądali tu sobie przez okna?! Dla jasności: za szybą stał obcy mężczyzna i bezczelnie oglądał okiennice. Na bank był złodziejem. Wielokrotnie czytałam w gazetach o brawurze takich typków. A temu wyjątkowo źle patrzyło z oczu. Może to gwałciciel? Do jasnej cholery, tutaj nikt nie usłyszy nawet mojego krzyku! No, pięknie. Jeśli jakimś cudem przeżyję ten dzień, zabiję Jarka. Uduszę go i poćwiartuję.
Nagle parszywy włamywacz zaczął dobijać się do drzwi. „Już biegnę ci otworzyć!”, pomyślałam sarkastycznie, rozglądając się za czymś, co pomogłoby mi go obezwładnić. Chętnie zaoferuję mu herbatkę, za którą zapłaci własnymi zębami. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i zwątpiłam w swoje możliwości. Dlaczego jako dziecko bawiłam się lalkami, a nie na przykład mieczem samurajskim? Już sam jego widok odstraszyłby każdego przestępcę. Co za tupet mają tutejsi ludzie! Mieszkając w Warszawie, nawet nie wiedziałam, kto śpi za ścianą mojej sypialni. Daję słowo. Facet? Kobieta? Jak wygląda? Nie wiedziałam. I było mi z tym bardzo dobrze. A w tej zabitej dechami dziurze co mrugnę oczami, to widzę kolejną twarz. Do tego gadającą.
– Halo! Moniko, jestem przyjacielem twojej babci.
Dobiegł mnie odgłos przekręcania klucza w zamku. Jeśli ten typek myślał, że wyznaniem o przyjaźni z babcią uśpi moją czujność, to bardzo się pomylił. Nie byłam naiwną gąską, która każdemu we wszystko wierzyła.
– Moniko? Widziałem, że jesteś w domu. Dlaczego się ukrywasz? – zapytał. Znalazłam w szafie odkurzacz. Ciężka srebrna rura idealnie nadawała się do obezwładnienia intruza. – Mam na imię Łukasz i jestem twoim sąsiadem.
Facet miał gadane, co działało na moją korzyść, bo mogłam bezszelestnie zakraść się na dół. Na paluszkach pokonywałam schodek za schodkiem. Zaskoczyłam go w pokoju babci.
– Jezu, wystraszyłaś mnie! Dlaczego tak się skradasz? – zdążył zapytać, zanim zdzieliłam go rurą po żebrach. – Moniko, co ty robisz?! Uspokój się!
Uśmiechnęłam się tylko i zaczęłam wymachiwać rurą niczym mieczem. Po nieprzyjemnych doświadczeniach z ostatniej doby byłam nabuzowana złością i potrzebowałam ją na czymś – a najlepiej na kimś – rozładować. Ten typek idealnie się do tego nadawał. Szkoda tylko, że moja radość nie trwała zbyt długo, bo facet złapał w locie spadającą na niego rurę, po czym chwycił mnie w pasie i rzucił na łóżko babci. Chyba jednak przeceniłam swoje siły. Zamiast stawiać czoła wiejskiemu gwałcicielowi, mądrzej byłoby zamknąć się w pokoju na klucz lub uciec tylnym wyjściem. W samych majtkach i koszulce, bez biustonosza, niemal podałam mu się na tacy. Mężczyzna usiadł na mnie i zakleszczył mi ręce nad głową. Szarpałam się jak opętana, ale nawet przez chwilę nie zrobiło to na nim wrażenia.
– Możesz mi powiedzieć, co ty wyprawiasz? – zapytał, kiedy całkowicie opadłam z sił.
– Złaź ze mnie natychmiast, bo powybijam ci wszystkie zęby – zagroziłam, choć raczej dla zasady.
Facet spojrzał na mnie i prowokacyjnie uniósł prawą brew. Miałam nawet wrażenie, że przez jego twarz przemknął chytry uśmieszek.
– To może najpierw powiesz mi, jak zamierzasz tego dokonać? Bo póki co, to ja jestem górą.
– Ty przebrzydły zbereźniku! Złaź ze mnie!
Zebrałam resztki sił i jeszcze raz spróbowałam go z siebie zepchnąć. Niestety, tylko się zasapałam, a gnojek ani drgnął.
– Posłuchaj, nie mam pojęcia, dlaczego mnie zaatakowałaś. Przyszedłem po to, żeby oddać ci zapasowe klucze, które jakiś czas temu podarowała mi twoja babcia. Pomyślałem też, że możesz być głodna, więc przyniosłem śniadanie.
Śniadanie? O niczym bardziej teraz nie marzyłam. Byłam tak głodna, że nawet moje kiszki nie miały już siły grać marsza.
– Nie przyszedłeś mnie zgwałcić? – zapytałam jak idiotka. Tak dla pewności.
– Zgwałcić? Broń Boże! Dlaczego miałbym cię gwałcić?!
Odskoczył ode mnie jak poparzony. Come on, aż taka brzydka to ja nie byłam!
– Nieważne – powiedziałam i pokręciłam głową. – Co robiłeś pod moim oknem? – zapytałam, przykrywając nogi kocem i błagając w myślach wszechświat, żeby nie było na nim nic pełzającego.
– Oglądałem framugi. Niby co innego miałbym tam robić?
– No właśnie, chciałeś się włamać!
– Włamać? Kobieto, ty naprawdę powinnaś przestać oglądać filmy kryminalne. Najpierw nazywasz mnie gwałcicielem, a teraz włamywaczem. Chciałem po prostu być miłym sąsiadem i przyniosłem ci śniadanie.
Milczałam i on też zamilkł. Może faktycznie trochę mnie poniosło, ale kto by się nie wystraszył? Facet z samego rana zagląda ci przez okno, włazi do domu i węszy po pokojach. Nawet jeśli wyolbrzymiłam sprawę, to miałam ku temu konkretne powody.
– Pójdę już – stwierdził nieznajomy.
Nie, tylko nie to. Śniadanie! Nie mogłam pozwolić odejść mojemu śniadaniu! Byłam tak głodna, że nawet obecność tego typka nie wydawała się złym pomysłem.
– Zaczekaj – zaczęłam niechętnie. – Przepraszam, trochę wyolbrzymiłam sytuację. Wczoraj tutaj przyjechałam i nie miałam najlepszych doświadczeń. Później zobaczyłam cię za oknem i spanikowałam. – Plątałam się jak nigdy wcześniej. – Może zjemy razem śniadanie?
Uśmiechnęłam się zalotnie i od razu skarciłam się w myślach. Do czego to człowiek jest w stanie posunąć się z głodu! Dzięki pracy z klientami aktorstwo miałam opanowane do perfekcji.
Tymczasem… po mojej propozycji mężczyzna bez słowa wyszedł z pokoju, a po chwili także z domu. Na tyle zdała się moja udawana życzliwość. Popędziłam w kierunku swojej torby podróżnej, żeby wyjąć z niej coś na przebranie i przestać świecić gołymi nogami. Oczywiście chwilę później facet musiał wrócić. I to w momencie, kiedy z wypiętą w jego stronę pupą szperałam w torbie. Na szczęście nadal miałam na sobie majtki.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że wszystko utrudniasz? – zapytał, kręcąc głową z dezaprobatą.
Nic więcej nie powiedział. Odwrócił wzrok i poszedł do kuchni. „Ten dom to jak wygrana na loterii”, przedrzeźniałam w myślach Jarka, który wielokrotnie przekonywał mnie do przyjazdu tutaj. Niby jaki to uśmiech losu, skoro od momentu wyjścia z autobusu do tej chwili moje życie zmieniło się w pasmo niekończących się porażek? Fakt, jestem tutaj dopiero od kilku godzin, ale w ciemno mogę stwierdzić, że kolejne wcale nie będą lepsze.
– Nie chcę tam zaglądać, żeby nie oberwać w zęby, ale śniadanie jest już gotowe! – krzyknął mój sąsiad.
Nie dramatyzuj, facet, jeszcze nic złego cię z mojej ręki nie spotkało. Ten przejazd rurą po żebrach to zaledwie gra wstępna do moich możliwości.
– Nie obraź się, jeśli zacznę opychać się samym chlebem, ale nie jadam, hm, tradycyjnie.
– Doskonale wiem, że jesteś weganką. I zapewniam cię, że nic na tym stole nie biegało wcześniej po trawce.
– Skąd wiesz, że jestem weganką?
– Od twojej babci. Eugenia była z ciebie bardzo dumna i lubiła o tobie opowiadać. Kilka lat temu sama przestała jeść mięso i kazała mi przywozić jajka od lokalnego farmera, a nie ze sklepu. Twierdziła, że skoro Monika tak je, to musi to być zdrowe.
– Weganie nie jedzą jajek – poinformowałam go cichutko, bo właśnie coś ukłuło mnie w serce. Nie sądziłam, że jakikolwiek fakt z mojego życia mógłby zainteresować babcię. Byłam przekonana, że nie chciała mieć ze mną nic wspólnego, a ten spadek to jedynie próba uciszenia wyrzutów sumienia. Od czasów mojego dzieciństwa babcia nigdy nie próbowała się z nami kontaktować, a mama wręcz unikała rozmów o niej. Dopiero po śmierci babci dowiedziałam się kilku rzeczy na jej temat.
– Nie jedzą. Wiem to doskonale. Ale Eugenia była wiekową kobietą, więc nie znała się na nasionach chia czy zielonych smoothies.
Uśmiechnęłam się, bo nie miałam pojęcia, dlaczego to zielone paskudztwo kojarzyło się wszystkim z weganizmem. Chlubiłam się tym, że do tej pory nie miałam go w ustach. Nigdy nie przypisywałam do swoich wyborów żywieniowych żadnej filozofii. Żyłam w mieście, płaciłam za warzywa i owoce zapakowane w plastik, a pudełka po gotowych obiadkach każdego dnia bez wyrzutów sumienia wyrzucałam do kosza. Nie należałam też do wegan kręcących nosem na widok jedzonego przez kogoś schabowego. Pamiętałam smak mięsa i nie zamierzałam zaprzeczać, że czasem mi go brakowało. Dlaczego więc przeszłam na zieloną stronę mocy – notabene mój znienawidzony kolor? Bo żebym ja mogła cieszyć się kotlecikiem, ktoś musiał zapłacić za to życiem. I tyle. Żadnych innych pobudek – ani środowiskowych, ani ekologicznych, ani choćby pragnienia, by zostać kolejną ikoną świata fitnessu. Przez długi czas nawet nie nazywałam siebie weganką, bo byłam zbyt zajęta pracą, żeby interesować się tematem roślinożerców. Jarek natomiast przy okazji każdego spotkania biznesowego rozgłaszał o tym na prawo i lewo, dumny jak paw. Jakbym była kimś w rodzaju Alicii Silverstone, a on menedżerem mojej wegańskiej diety. Sam jednak nie żałował sobie żeberek w sosie barbecue ani średnio wysmażonych steków.
Łukasz wypakował na stół chleb, margarynę, kilka rodzajów wegańskiego sera, ogórki i pomidory. Byłoby niemal idealnie, gdyby zamiast rumianku przyniósł ze sobą kawę. Mocną, czarną, taką, która niczym kokaina rozbudziłaby wszystkie moje zaspane komórki.
– Jeśli chcesz, to po śniadaniu zawiozę cię do sklepu – zaproponował.
W pierwszym odruchu chciałam odmówić. Nie potrzebowałam niczyjej pomocy. Poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, że przysługa zawsze musi zostać zwrócona. A ja nienawidziłam długów. Tym razem jednak się zgodziłam, bo choć planowałam jak najszybciej wracać do Warszawy, to jednak musiałam wytrzymać tutaj kolejne dwa dni – aż mecenas Bogdański dostarczy mi oryginały wszystkich dokumentów spadkowych. Utknęłam zatem w tym miejscu do poniedziałku. Potrzebowałam jedzenia.
– Dziękuję – szepnęłam potulnie.
– Słyszałem, że planujesz remont tego domu.
Oho, wieści rozchodziły się tutaj błyskawicznie.
– Od ufoludka w różowych klapkach? – zapytałam.
– Ufoludek w różowych klapkach… Hm, zgaduję, że masz na myśli Grażynę. To niestrudzona propagatorka gwary kurpiowskiej.
– Jeśli gwarą kurpiowską nazywasz te dziwne przekleństwa, którymi we mnie ciskała, to tak, miałam na myśli Grażynę.
– Kiedy ją spotkałaś? – spytał Łukasz ze śmiechem. Nie rozumiał, że ta trauma pozostanie ze mną już do końca życia.
– Wczoraj, po długim marszu w szpilkach z przystanku autobusowego z ciężką torbą. – Kiwnęłam głową w stronę salonu, w którym zostawiłam majątek cenniejszy od całej tej rudery. – Myślisz, że to zabawne? – zapytałam, bo mężczyzna skręcał się ze śmiechu, słuchając moich opowieści o wczorajszym horrorze. – Pluła na mnie jadem, jakbym zastrzeliła jej ukochanego psa.
– Grażyna to nasza lokalna gwiazda. Poprzestawiało się jej w głowie po śmierci męża, ale nikomu nie robi krzywdy. Musisz dać temu miejscu trochę czasu, a zobaczysz, że ma swój urok. Sam przez wiele lat mieszkałem za granicą, ale nic nie równa się z Kadzidłem – stwierdził.
Domyślałam się, że w jego przypadku to mogło mieć sens. Zapewne pracował w Anglii – wykonywał jakąś pracę chałupniczą albo stał na zmywaku w knajpie. I trzepał nadgodziny, żeby jak najwięcej zarobić. Nie zaznał smaku prawdziwego miejskiego życia. Cynamonowego zapachu wydobywającego się z licznych kawiarni, szumu przejeżdżających samochodów, bogatej architektury oraz setek, a nawet tysięcy bezimiennych twarzy mijanych codziennie na ulicy. Ja kochałam takie anonimowe życie i za nic na świecie nie zamieniłabym go na obcowanie z tą wiejską tandetą. Nawet jeśli życie na łonie natury stało się w ostatnich latach trendy.
– To nie dla mnie – wyznałam. – Wolę Warszawę. I swoją pracę. Miałam zostać tutaj miesiąc, bo mam sporo zaległego urlopu. Planowałam stworzyć projekt renowacji tego domu i z czasem wystawić go na sprzedaż. Ale jego stan jest o wiele gorszy, niż się spodziewałam. Nie mam jeszcze pomysłu na to, co zrobię z tym spadkiem, ale w poniedziałek wracam do Warszawy.
Nie wiem, dlaczego znów naszło mnie na zwierzenia. To miejsce wypełniały jakieś dziwne wibracje.
– Doskonale cię rozumiem – przyznał nieoczekiwanie. – Przywykłaś do innego życia i to miejsce zapewne wygląda dla ciebie jak odległa planeta. Szkoda tylko, że uciekasz stąd, zamiast ją odkryć. Po dzisiejszym przywitaniu odniosłem wrażenie, że nie boisz się wyzwań. Nie rozumiem, dlaczego chcesz poddać się bez walki. Dom wcale nie jest w złym stanie. Ma mocne fundamenty i żelbetonową konstrukcję. Eugenia była kobietą starej daty. Lubiła drewno i kontakt z naturą. Łatwo jednak przeprojektować ten dom i nadać mu bardziej nowoczesny styl. Nigdy nie wiesz, co przyniesie jutro.
– Wymądrzasz się – stwierdziłam. Ale musiałam przyznać mu rację. Może tak naprawdę nie przytłaczał mnie ogrom pracy, ale strach, że w tej ciszy powrócą wspomnienia i w końcu będę musiała stawić czoła swojej przeszłości?
– Ostateczna decyzja należy do ciebie, ale jeśli zmienisz zdanie, to chętnie pomogę w remoncie.
– Znasz się na budownictwie?
– Nawet nieźle – zapewnił. – Przyszedłem tutaj w roli sąsiada, ale wiedz, że prowadzę małą firmę budowlano-remontową. Bez presji. Pomyślałem tylko, że warto o tym wspomnieć, gdybyś jednak postanowiła tutaj zostać i szukała ekipy.
– Rozważę twoją propozycję, ale nie sądzę, żebym tutaj została. Cieszy mnie natomiast świadomość, że jeśli podejmę decyzję o remoncie, zostawię dom babci w dobrych rękach. – Postanowiłam być dla niego miła. Ostatecznie uratował mnie przed śmiercią głodową, a poza tym mógł mi się jeszcze do czegoś przydać. – Jesteś dobry w tym, co robisz? – dopytałam dla pewności.
– Najlepszy – stwierdził z przekonaniem.3
Po śniadaniu Łukasz dał mi godzinkę na poranną toaletę, a sam poszedł sprawdzić, czego brakuje w jego lodówce. Nie byłam pewna, czy powinnam tak szybko zaufać obcemu facetowi. Możliwe, że tylko udawał miłego. Na szczęście zabrałam ze sobą gaz pieprzowy. Gdyby zaczął się do mnie przystawiać, to szybko pokazałabym mu, gdzie jego miejsce. Ponoć nie jest gwałcicielem, ale ja tam wolę mieć pewność. Ojciec lubił powtarzać, że przezorny zawsze ubezpieczony. Wierzyłam mu.
Wzięłam szybki prysznic w łazience na piętrze. Ta na dole była częściej używana i zbyt klaustrofobiczna jak na wymagania mojej strefy komfortu, którą już i tak mocno nadwyrężyłam w ciągu ostatnich godzin. Koniecznie muszę ją doszorować i do poniedziałku jakoś tutaj wytrzymam. Wyjęłam z torby kilka ulubionych sukienek, a potem szybko zrobiłam delikatny makijaż. Połowa rzeczy, które ze sobą przywiozłam, okazała się bezużyteczna. Szpilki Jimmy’ego Choo, granatowa miniówka obszyta cekinami, najnowszy model lokówki Dyson, miesięczny zapas kapsułek do automatu Nespresso… Nie wiem, dlaczego sobie założyłam, że każdy, w tym moja świętej pamięci babcia, ma w domu przynajmniej podstawowy model ekspresu do kawy tej marki. Dobrze, że przynajmniej w ostatniej chwili zapakowałam do torby płaskie sandałki. „Na wieczorne spacery po lesie”, pomyślałam. Miałam ochotę przybić sobie piątkę, ale prosto w czoło.
Nadchodziła ustalona godzina. Sięgnęłam po prostą kobaltową sukienkę. Jako jedyna nie wyglądała tak, jakby przebiegło po niej stado koni. Dobrałam do niej cienki srebrny pasek, idealnie pasujący do butów.
Nie musiałam czekać. Punktualnie o jedenastej usłyszałam dźwięk klaksonu pod bramą. Sięgnęłam po torebkę i wyszłam. Po dokładnym zamknięciu drzwi – tak dla pewności, żeby otwarte nie skusiły prawdziwego włamywacza – osłupiałam. Łukasz, mój sąsiad, ten sam, który w moich domysłach wywijał mopem w którejś z londyńskich restauracji, machał mi ręką… z wypolerowanego na błysk srebrnego mercedesa.
– Widzę, że wcale się co do ciebie nie pomyliłam. Może tylko pomniejszyłam twoje osiągnięcia. Za dnia jesteś włamywaczem, a nocami zapewne okradasz banki. Ewentualnie handlujesz dragami. A najpewniej jedno i drugie.
Łuskasz roześmiał się, choć przecież nie opowiedziałam mu żartu. Koleś na bank robił coś nielegalnego i dlatego ukrywał się w tej wiosce.
– Mamy dzisiaj randkę? – zapytał, ignorując mój przytyk. Czyli: milczenie oznacza zgodę.
– Randkę? Z tobą? Raczej sobie odpuszczę. – Wiedziałam, że pije do mojego wyglądu. Podczas mojego wczorajszego maratonu zdążyłam dostrzec panujące tutaj trendy. Powiedzmy tak: nawet w najprostszej sukience, jaką posiadałam, byłam tu mocno wystrojona.
– Jak chcesz, wojowniczko. Twoja strata. – Jeśli myślał, że nazwana wojowniczką poczuję wyrzuty sumienia za to, jak potraktowałam go rano, to bardzo się mylił. Przecież wszedł nieproszony do mojego domu! I tak miał szczęście, że nie miałam paralizatora.
– Nie sądzę, żebym wiele straciła, odmawiając sobie randki z lokalnym podrywaczem.
Oczywiście, że to zauważyłam. Ledwie wyjechaliśmy na główną drogę, a Łukasz już zdążył oczarować swoim uśmiechem dwie dziewczyny. Obie wyprostowały się na widok zbliżającego się samochodu.
Łukasz znowu zignorował moje słowa. Był zbyt zajęty rzucaniem uśmiechów na prawo i lewo.
Kiedy weszliśmy do marketu, mój sąsiad przeszedł samego siebie.
– Witam, drogie panie! Na wasz widok czuję, że dzień staje się piękniejszy.
Co za żenada! Ten facet nie miał za grosz wyczucia. Ze wstydu chciałam zapaść się pod ziemię, ale ponieważ nie byłam w stanie tego uczynić, odsunęłam się od niego na odległość kilku metrów. Jakby co, to ja go nie znam.
Niestety, nie cieszyłam się zbyt długo anonimowością, bo casanova podbiegł do mnie, objął mnie ramieniem i zaanonsował jako wnuczkę Eugenii. Jak już wspomniałam, aktorstwo miałam opanowane do perfekcji. Wystudiowanym uśmiechem udało mi się przykryć skrępowanie. Pajac.
Chwała mu za to, że przynajmniej nie łaził za mną pomiędzy regałami. Oczywiście zajął się… flirtowaniem. Tak bezczelnie kokietował dziewczynę na stoisku z pieczywem, że aż zrobiło mi się go żal. Przebierał w słodkich bułkach, jakby szukał tam idealnego pierścionka zaręczynowego. Ona najwyraźniej miała inne standardy, bo zamiast na przykład zdzielić go bagietką po głowie, śmiała się z, jak zakładam, niewybrednych żartów, co chwila kładąc rękę na jego dłoni. Że-na-da.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki