Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Z miłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z miłości - ebook

Od zarania dziejów filozofowie sprzeczali się czy kobieta jest darem dla mężczyzny, czy też przekleństwem. A co jeśli staje się jego obsesją? Lub co gorsza, staje się obsesją wielu?

Monika jest elegancką kobietą z miasta. Kocha swoje życie i swoją pracę. Kiedy dziedziczy uroczy domek na wsi, nie jest przekonana czy może nazwać to szczęśliwym losem. Szczególnie, że posiadłość wymaga kosztownej renowacji, a natrętny sąsiad, manipulacją wciąga ją w swoje chore gierki.

Czy Monice wystarczy zdrowego rozsądku, jakim kierowała się przez całe życie, żeby przeciwstawić się oprawcy i uchronić własne serce przed miłością do potencjalnie niebezpiecznego mężczyzny?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8208-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Od kiedy tylko spoj­rzała mi w oczy, wie­dzia­łem, że jest wyjąt­kowa. Niczym marze­nie. Nie­zwy­kle piękna i znacz­nie doj­rzal­sza od rówie­śni­czek. Zamy­ślona.

Ni­gdy nie pozo­wała w pierw­szych rzę­dach do szkol­nych zdjęć. Ale choć zosta­wała z tyłu, tylko dzięki niej te foto­gra­fie miały war­tość. Była czer­woną różą na polu maków.

A prze­cież wygląd to nie wszystko.

W prze­ci­wień­stwie do spoj­rzeń innych dziew­czyn, które zwy­kle mnie igno­ro­wały, jej wzrok był prze­peł­niony zro­zu­mie­niem. Nie oce­niała moich obszer­nych ubrań ani tego, że byłem samot­ni­kiem. Nie śmiała się, kiedy upa­dłem, bo prze­ro­śnięty głu­potą drą­gal pod­sta­wił mi nogę. Kilka razy mia­łem nawet wra­że­nie, że uśmiech­nęła się do mnie życz­li­wie.

Pisała wier­sze do szkol­nej gazetki, które czy­ta­łem z wręcz reli­gijną czcią. Byłem prze­ko­nany, że znała samot­ność podob­nie jak ja. Nie rozu­mia­łem nato­miast dla­czego. Zawsze była w kręgu zain­te­re­so­wa­nia. Ulu­bie­nica nauczy­cieli, naj­po­pu­lar­niej­sza dziew­czyna w szkole. Kochali się w niej dosłow­nie wszy­scy. Czę­sto czy­tała swoje wier­sze na ape­lach i choć były zbyt doj­rzałe jak na nasto­latkę, nikt nie miał odwagi jej skry­ty­ko­wać. Jej obec­ność spra­wiała, że ludzie chcieli być lepsi.

W jed­nym z tele­tur­nie­jów pre­zen­ter zapy­tał uczest­ni­ków, jak wyobra­żają sobie naj­gor­szy sce­na­riusz wła­snej śmierci. Ludzie rzu­cali nie­sa­mo­wi­tymi pomy­słami, czę­sto zabaw­nymi, ale mnie zacie­ka­wiła tylko jedna odpo­wiedź.

– Samo­bój­stwo – stwier­dził uczest­nik.

Popro­szony, by wytłu­ma­czył swój wybór, odpo­wie­dział, że to by ozna­czało, iż nie mógł zna­leźć w sobie nawet jed­nej iskry nadziei na szczę­śliwe życie. Ja nato­miast wie­dzia­łem, że jedna iskra to za mało.

Ona była taką iskrą. Gdyby tam­ten pre­zen­ter zadał mi to samo pyta­nie, odpo­wie­dział­bym, że moim naj­gor­szym wyobra­że­niem jest śmierć ze sta­ro­ści. Po dzie­siąt­kach lat nie­szczę­śli­wego życia, w trak­cie któ­rego byłem obra­żany, wyśmie­wany, a nawet oplu­wany, umie­rał­bym samot­nie, nie pamię­ta­jąc ani jed­nej szczę­śli­wej chwili.

Już teraz byłem popy­cha­dłem wielu ludzi. Nie miał­bym odwagi zatrzy­mać na niej wzroku na dłu­żej. Nie mia­łem nawet śmia­ło­ści marzyć, że kie­dyś będziemy razem. Nie byłem chło­pa­kiem, na jakiego zasłu­gi­wała, i ni­gdy nim nie będę.

Dla­tego dzi­siaj zapra­gną­łem udo­sko­na­lić ten świat. Na zawsze pozbyć się ciem­nej plamy, która latami zatru­wała powie­trze brzy­dotą.

Wiele osób nazywa samo­bój­stwo tchó­rzo­stwem i tłu­ma­czy, że tylko czło­wiek, który nie ma już siły do walki, pod­daje się i decy­duje na tak dra­styczny krok. Ja widzia­łem to zupeł­nie ina­czej. Szcze­gól­nie teraz, kiedy w końcu pra­gnie­nie śmierci prze­stało być tylko pustym gada­niem, a stało się realną decy­zją. Ni­gdy wcze­śniej tak bar­dzo nie cią­żyło mi w ręce opa­ko­wa­nie psy­cho­tro­pów matki. Przyj­mo­wała je od czasu wypadku samo­cho­do­wego, kiedy to popa­dła w depre­sję, dowie­dziaw­szy się o śmierci ojca i usły­szaw­szy pro­gnozy leka­rzy, że już ni­gdy nie będzie cho­dzić.

Wiele mógł­bym sobie zarzu­cić, ale na pewno nie tchó­rzo­stwo. Nie oba­wia­łem się obelg ani prze­py­cha­nek w szkole; po pro­stu je igno­ro­wa­łem, żeby nie dostar­czać matce kolej­nych zmar­twień. Nosi­łem obszerne ubra­nia, ale nie dla­tego, że się pod nimi kry­łem. Za kie­szon­kowe wola­łem kupić mamie kwiatki i zoba­czyć jej uśmiech. Po co wyda­wać kasę na bez­war­to­ściowe szmaty? Nosi­łem ubra­nia po oty­łym bra­cie, bo nie zale­żało mi na tym, żeby komu­kol­wiek się podo­bać. Nawet jej. Sta­łem się samot­ni­kiem, bo widzia­łem, jak ludzie trak­tują Leszka – tylko dla­tego, że przez zespół Cushinga i cukrzycę był sporo więk­szy od rówie­śni­ków. Nie lubi­łem ludzi. Ją kocha­łem.

Dla­czego więc zde­cy­do­wa­łem się na taki osta­teczny krok? Bo wie­dzia­łem, że kiedy odejdę, rząd nie będzie miał już wię­cej wymó­wek, żeby zapew­nić mamie i mojemu bratu opiekę, któ­rej potrze­bo­wali. Im dłu­żej z tym zwle­ka­łem, tym ich stan się pogar­szał. Nie mia­łem pracy, bo na­dal byłem uczniem, a świad­cze­nia i zasi­łek nie wystar­czały na reha­bi­li­ta­cję mamy i lecze­nie brata. Nie byłem tchó­rzem. Krzy­cza­łem o pomoc.Monika

1

Nie mia­łam nawet siły się zasta­na­wiać, jakim cudem do tego dopu­ści­łam. Odzie­dzi­czona po zmar­łej babci willa na dwu­na­sto­akro­wej działce miała być miłą odskocz­nią od miej­skiego życia, które nota­bene kocha­łam całym ser­cem. Tym gorzej, ponie­waż zachwa­lany przez mece­nasa Bog­dań­skiego spa­dek oka­zał się pię­trową ruderą sprzed co naj­mniej stu lat. Do tego wieś, w któ­rej ponoć spę­dzi­łam pierw­sze lata swo­jego życia, nie ofe­ro­wała nawet tak pod­sta­wo­wych usług jak tak­sówka.

– Panienka pie­szo w dwa­dzie­ścia minut tam zaj­dzie – stwier­dził męż­czy­zna sie­dzący na przy­stanku auto­bu­so­wym, kiedy poka­za­łam mu kar­teczkę z adre­sem. – Naj­pierw pro­sto, a jak panienka doj­dzie do kościoła, to skręci w lewo. Póź­niej znów pro­sto. Cmen­tarz minie, boisko minie i pomnik. Za tym pomni­kiem jesz­cze tro­chę pro­sto, aż pod sam las. Tam miesz­kała świę­tej pamięci Euge­nia.

Dwa­dzie­ścia minut mar­szu na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych obca­sach, z trzy­dzie­sto­ki­lo­gra­mową torbą, zamie­niło się w trwa­jącą ponad godzinę katorgę. I, jak już wspo­mnia­łam, cel oka­zał się nie­wart zachodu. Kiedy patrzy­łam na odpa­da­jące okien­nice i drew­nianą ele­wa­cję budynku, mia­łam ochotę walić głową o ścianę i krzy­czeć wnie­bo­głosy, jak bar­dzo nie­na­wi­dzę Jarka. Do tej pory mojego szefa, przy­ja­ciela i kochanka, a w tej chwili – głów­nego sprawcę wszyst­kich pro­ble­mów.

– Dzień dobry, panienko. – Zachryp­nięty głos wyrwał mnie z obłędu, przez który omal nie eks­plo­do­wał mi umysł.

Odwró­ci­łam się i pra­wie ośle­płam. Po dru­giej stro­nie furtki stała otyła kobieta w roz­cią­gnię­tej bia­łej koszulce z napi­sem „Whi­sky”, dłu­gich czar­nych leg­gin­sach, jaskra­wo­ró­żo­wych japon­kach i z wło­sami spię­tymi gumką w tak samo rażą­cym kolo­rze. Prze­tłusz­czo­nym strą­kom na jej gło­wie nie chcia­łam poświę­cać nawet chwili uwagi.

– Panienka to pew­nie wnucka Euge­nii, co?

Wprost cudow­nie. Jeśli czeka mnie mie­siąc wśród ludzi tego pokroju, to na pewno zacznę pić. Whi­sky na dobry począ­tek. Jarek i te jego pomy­sły! „Odzie­dzi­czy­łaś dom na wsi?! Fan­ta­styczna sprawa! Weź urlop, pojedź tam, pomyśl nad reno­wa­cją, zacznij w końcu robić coś dla sie­bie”. Nie zno­si­łam jego absur­dal­nych pomy­słów. Dla­czego niby każdy miał odpo­czy­wać od pracy? Ja aku­rat swoją uwiel­bia­łam i wcale nie potrze­bo­wa­łam urlopu.

– Języka ni ma? Coś taki mruk? – Kobieta narzu­cała się w języku, któ­rym wła­da­łam jedy­nie poło­wicz­nie. Bar­dziej na domysł.

– Tak, jestem wnuczką Euge­nii – przy­zna­łam, modląc się w myślach, by obca nie wysu­nęła w moim kie­runku tych swo­ich brud­nych łapsk.

– Pikny kawał zieni sie panience tra­siuł, a i dom nie­mały. Bedzie gdzie dzie­cioki bazic, bo chyba menza to ma, co? – No jasne, nie minęła nawet minuta, a babsz­tyl już zaczął wści­biać nos w moje sprawy. Posta­no­wi­łam igno­ro­wać pyta­nia i żyć nadzieją, że baba za chwilę odpu­ści i sobie pój­dzie. Nie­stety, nie­zra­żona bra­kiem odpo­wie­dzi kobieta kon­ty­nu­owała: – Euge­nia to skromna kob­zita była, moze i grosa tro­che uciu­łała. We wsi gadali, ze konto w nie­ście zało­zyła, ale jo tam nie ziem, cy to prawda.

Myśla­łam, że wyje­cha­łam na wieś. Do Kadzi­dła – ponoć naj­pięk­niej­szej wsi w woje­wódz­twie mazo­wiec­kim. Teraz nato­miast byłam skłonna uwie­rzyć, że zna­la­złam się na innej pla­ne­cie. Zamiast windą do nieba, zaje­cha­łam auto­bu­sem do wariat­kowa. W obci­słym czar­nym topie, ołów­ko­wej spód­nicy ze zło­tym obszy­ciem i nie­bo­tycz­nie wyso­kich czar­nych szpil­kach wyglą­da­łam w tym miej­scu bar­dziej gro­te­skowo niż ten dziwny ufo­lu­dek naprze­ciw mnie.

– Tak, dom zde­cy­do­wa­nie jest za duży. Po remon­cie pla­nuję wysta­wić go na sprze­daż.

Sama nie wiem, dla­czego posta­no­wi­łam podzie­lić się z nią tym fak­tem. Kobieta jakby się zakrztu­siła. Nagle wyba­łu­szyła oczy i cała poczer­wie­niała na twa­rzy, po czym bez skrę­po­wa­nia zaczęła na mnie blu­zgać:

– A niech to sic­kie dia­bły spadno panience na głowe, zeby taki doby­tek na psie­nion­dze wynie­nić! Świen­tej panienci Euge­nia to się w grob­zie prze­krezci, ze takiej nie­wdzienc­nicy doby­tek zycia oddała! O Jezu drogi, jaka nie­wdzienc­nica! Nia­stowa zakała. Co by cie grom z jasnego nieba tra­siuł! – wykli­nała.

Piękny począ­tek w nowym miej­scu. Brawo, Moni­siu! Bądź spon­ta­niczna i dalej słu­chaj porad Jarka. Jedyny pozy­tywny aspekt tego dnia był taki, że babsz­tyl wła­śnie się odda­lił.

Szybko się­gnę­łam po torbę. Żeby tylko nikt mnie już nie zacze­pił! Nawet się nie zasta­na­wia­łam, czy deski trzech schod­ków pro­wa­dzą­cych na werandę wytrzy­mają nacisk moich szpi­lek i kółek cięż­kiej torby. Na zakoń­cze­nie przed­sta­wie­nia tak mocno trza­snę­łam drzwiami, że z pokry­tej boaze­rią ściany spa­dła pre­hi­sto­ryczna lampa naf­towa i roz­biła się w drobny mak.

Jeśli na zewnątrz czu­łam się tro­chę nie­kom­for­towo, to po prze­kro­cze­niu progu mia­łam wra­że­nie, że wła­śnie zna­la­złam lukę w cza­so­prze­strzeni i prze­nio­słam się do lat osiem­dzie­sią­tych. Rozej­rza­łam się po sta­ro­mod­nie urzą­dzo­nym wnę­trzu. Kanapa z fal­ba­nia­stym nakry­ciem w kwiaty, drew­niana szafa ze szkla­nymi drzwicz­kami, za któ­rymi kryły się dewo­cjo­na­lia, i – jakby tego było mało – wszę­do­byl­ska boaze­ria oraz stare drewno na pod­ło­gach. Przy­jeż­dża­jąc tutaj, mia­łam w pla­nach tro­chę pole­niu­cho­wać, poczy­tać lek­kie powie­ści i ewen­tu­al­nie stwo­rzyć plan reno­wa­cji tego domu. Teraz nie mia­łam już złu­dzeń. Odzie­dzi­czy­łam pusty worek bez dna. Ile bym do niego nie wrzu­ciła, pozo­sta­wał bez­war­to­ściowy.

Nie czu­łam się na siłach myśleć o ewen­tu­al­nym remon­cie, co zupeł­nie do mnie nie paso­wało. Pra­co­wa­łam jako archi­tektka wnętrz w nie­wiel­kiej, ale liczą­cej się na rynku fir­mie. W pracy nie prze­bie­ra­łam w środ­kach, byłam bez­kom­pro­mi­sowa i potra­fi­łam zado­wo­lić dosłow­nie każ­dego. Mówili na mnie: „kobieta insty­tu­cja”, ponie­waż byłam w sta­nie speł­nić nawet naj­bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie życze­nia klien­tów. W gar­de­ro­bie żony pana Nor­berta, tłu­ma­cza przy­się­głego ze Szcze­cina, zawi­sło lustro z ramą wysa­dzaną krysz­ta­łami Swa­ro­vskiego. Klient doro­bił się na nie­miec­kich sąsia­dach, któ­rzy otwie­rali firmy na pol­skim rynku. Austra­lij­skie did­ge­ri­doo tra­fiło do sklepu pani Jadwigi – eks­cen­trycz­nej artystki z Gdań­ska. Dwu­me­trowy drew­niany słoń ze Sri Lanki – do nowo otwar­tego salonu jogi w Kosza­li­nie. Zor­ga­ni­zo­wa­łam nawet obrazy prze­sta­wia­jące fara­ona na tle pira­midy Che­opsa z róż­nych per­spek­tyw, nama­lo­wane na papi­ru­sie. No cóż, tutaj aku­rat nie mia­łam pew­no­ści, ale Egip­cja­nin, któ­rego pozna­łam na lot­ni­sku w Dubaju, zapew­niał, że jego kuzyn używa jedy­nie ory­gi­nal­nych mate­ria­łów. Obrazy zostały umiesz­czone w ram­kach wysa­dza­nych opa­lami ogni­stymi, które miały zapew­nić zle­ce­nio­daw­czyni, pani Mał­go­rza­cie, dłu­go­trwałą aktyw­ność sek­su­alną.

Takich spe­cy­ficz­nych zle­ceń wyko­na­łam dla firmy naprawdę wiele. A teraz sta­łam w salo­nie odzie­dzi­czo­nego domu i nie wie­dzia­łam, od czego zacząć. Posta­no­wi­łam zaj­rzeć do każ­dego pomiesz­cze­nia, żeby cho­ciaż się upew­nić, że jestem w tym domu w miarę bez­pieczna. Dzień chy­lił się ku koń­cowi i nie mia­łam na przy­kład ochoty bie­gać nocą za szczu­rami. Po prze­kro­cze­niu drzwi wej­ścio­wych wcho­dziło się bez­po­śred­nio do salonu, w któ­rym oprócz wspo­mnia­nej sofy i szafy z dewo­cjo­na­liami zna­la­złam pla­zmowy tele­wi­zor. Paso­wał tutaj jak pięść do nosa. Na prawo od salonu znaj­do­wała się zapewne sypial­nia babci. Na sto­liku noc­nym obok łóżka dostrze­głam figurkę Matki Boskiej, róża­niec, Nowy Testa­ment i jesz­cze jedną książkę. Szafa z lustrem była dro­go­cen­nym anty­kiem, wyko­na­nym z gru­bego drewna maho­nio­wego. Jeśli kie­dyś podejmę się remontu tego domu, sprze­daż tego mebla powinna przy­nieść nie­złe zyski. Cho­ciaż bab­cia i tak zosta­wiła mi sporo gotówki jak na pol­ską eme­rytkę. Zga­dy­wa­łam, że oszczę­dzała przez trzy­dzie­ści lat.

Choć nie byłam zbyt wie­rząca i nie oba­wia­łam się duchów, to wycho­dząc, zamknę­łam za sobą drzwi. Po dro­dze do kuchni, która znaj­do­wała się po lewej stro­nie od salonu, zaj­rza­łam do łazienki. Była maleńka i nie wie­dzia­łam, jakim cudem zmiesz­czono w niej ubi­ka­cję, wannę oraz nowo­cze­sną pralkę. Oso­bi­ście widzia­ła­bym tutaj jedy­nie toa­letę, umy­walkę i lustro. Ewen­tu­al­nie jesz­cze jakiś kwia­tek, bo przez podłużne okno do środka wpa­dało sporo świa­tła.

W kuchni zasko­czył mnie jedy­nie kącik jadal­niany: dębowy stół z gru­bym bla­tem i osiem krze­seł. Zupeł­nie nie rozu­mia­łam, do czego samot­nie miesz­ka­ją­cej babci był potrzebny taki wielki stół. Poza tym w kuchni znaj­do­wały się kla­syczne szafki, srebrna lodówka, pie­kar­nik i zle­wo­zmy­wak.

Mama opo­wia­dała mi, że spę­dzi­łam tutaj pierw­sze lata życia. Nie­stety, z jakie­goś powodu cał­ko­wi­cie wypar­łam ten okres z pamięci. Podobno to nor­malne i więk­szość ludzi pamięta dopiero okres wcze­snej edu­ka­cji. To tak, jakby mózg rese­to­wał się w wieku sze­ściu czy sied­miu lat. Tylko nie­liczni pamię­tają wcze­śniej­sze lata, choć i tak zacho­wują jedy­nie do trzy­dzie­stu pię­ciu pro­cent wspo­mnień. To rów­nież od mamy dowie­dzia­łam się, że bab­cia była mistrzy­nią opo­wia­da­nia bajek na dobra­noc. Kiedy kła­dła mnie do łóżka, scho­dziła się ponoć cała rodzina i nikt nie opusz­czał pokoju, dopóki bab­cia nie skoń­czyła opo­wia­dać bajki. Teraz nazwano by to kre­atyw­no­ścią, a wtedy wszy­scy mówili po pro­stu, że bab­cia ma bujną wyobraź­nię. Nie wiem, dla­czego mama uwa­żała, że swój talent kre­ator­ski odzie­dzi­czy­łam wła­śnie po babci. Po tym, co do tej pory tutaj zoba­czy­łam, mia­łam co do tego poważne wąt­pli­wo­ści.

Trzy pokoje gościnne na pię­trze też nie powa­liły mnie wystro­jem. W każ­dym były łóżko, sta­ro­modna szafa, komoda i ple­ciony dywa­nik na pod­ło­dze. Pomiesz­cze­nia w zasa­dzie niczym się od sie­bie nie róż­niły. Dopiero czwarte drzwi skry­wały nie­spo­dziankę. Pokój dzie­cięcy. Był skromny, ale natych­miast zro­zu­mia­łam, że to tutaj spę­dzi­łam pierw­sze lata życia. Na prawo od wej­ścia stało jed­no­oso­bowe łóżko z czte­rema drew­nia­nymi bol­cami. Natych­miast wyobra­zi­łam sobie, jak po opo­wie­dze­niu mi bajki bab­cia powoli, bez­sze­lest­nie wstaje z łóżka, trzy­ma­jąc się jed­nego z nich. Po lewej stro­nie stała przy ścia­nie szafa na ubra­nia, a pod oknem znaj­do­wały się biurko i pro­ste krze­sło. Za łóż­kiem zna­la­złam maleńki sto­li­czek i pasu­jące do niego dwa krze­sełka z opar­ciami. Bez wąt­pie­nia była to żmudna robota sto­la­rza. Na sto­liczku znaj­do­wał się por­ce­la­nowy zestaw: imbry­czek i trzy fili­żanki na pasu­ją­cych do nich spodkach. Wszystko w wer­sji mini.

Nie byłam pewna, czy to z nad­miaru emo­cji, czy ze zmę­cze­nia, a może nawet zło­ści, ale nagle poczu­łam się ogrom­nie śpiąca. Powoli opa­dłam na łóżko, nie myśląc ani o molach, ani o higie­nie. Sku­li­łam się w kłę­bek i dosłow­nie w kilka sekund zasnę­łam.2

Pora­nek przy­wi­tał mnie cierp­kim sma­kiem w ustach oraz bólem ple­ców, wywo­ła­nym przez sztywny pasek spód­nicy. Nie wiem, jak to moż­liwe, ale prze­spa­łam tutaj całą noc, nie budząc się ani razu. Pokój był jasny, lecz do środka nie wpa­dały nachalne pro­mie­nie poran­nego słońca. Naj­wy­raź­niej okno było skie­ro­wane ku zacho­dowi. Zdję­łam z sie­bie wygnie­cione ubra­nie i posta­no­wi­łam zejść na par­ter, tam, gdzie wczo­raj zosta­wi­łam torbę. Mie­ściła w sobie wszystko, co pod­czas mie­sięcz­nego pobytu tutaj miało mi zapew­nić choćby namiastkę szczę­śli­wego życia w mie­ście. Naj­pierw umy­łam zęby w zagra­co­nej toa­le­cie. Higiena jamy ust­nej zawsze była moim prio­ry­te­tem. Zestaw skła­da­jący się z minia­tu­ro­wej pasty i skła­da­nej szczo­teczki nosi­łam w torebce od lat. Tak na wszelki wypa­dek. Nic nie odświe­żało lepiej niż porządne wyszczot­ko­wa­nie zębów. Teraz jed­nak nie do końca speł­niło ono swoje zada­nie. Od wczo­rajszego śnia­da­nia nic nie jadłam, dla­tego w ustach mia­łam gorz­kawy smak żółci. Nawet smak mię­to­wej pasty nie był w sta­nie go zneu­tra­li­zo­wać. Oczy­wi­ście nie spo­dzie­wa­łam się zna­leźć w lodowce niczego poza świa­tłem. I obym się nie myliła, bo pozo­sta­wio­nemu przez bab­cię cze­muś do jedze­nia mogłyby do tego czasu wyro­snąć nogi. To byłoby zde­cy­do­wa­nie gor­szą opcją niż ucisk w żołądku.

W salo­nie było bar­dzo ciemno. Zanim dobra­łam się do torby, jed­nym pocią­gnię­ciem roz­chy­li­łam dłu­gie zasłony, żeby wpu­ścić do środka tro­chę świa­tła. Od pobudki moty­wo­wa­łam się w myślach, że ten dzień będzie lep­szy od wczo­raj­szego. Takiego przy­wi­ta­nia się jed­nak nie spo­dzie­wa­łam. To, co zoba­czy­łam za oknem, spra­wiło, że z moich ust wyrwał się prze­raź­liwy okrzyk czy raczej pisk – coś w stylu natu­ral­nego odgłosu sowy. Nie wie­dzia­łam, co zro­bić. Szybko zakry­łam rękami nagie piersi i czym prę­dzej pobie­głam na górę, do pokoju z dzie­ciń­stwa, w któ­rym zosta­wi­łam wczo­raj­sze ubra­nie.

To miej­sce coraz mniej mi się podo­bało. Czu­łam się tu jak małpa w zoo. Jakim cudem ludzie tak po pro­stu zaglą­dali tu sobie przez okna?! Dla jasno­ści: za szybą stał obcy męż­czy­zna i bez­czel­nie oglą­dał okien­nice. Na bank był zło­dzie­jem. Wie­lo­krot­nie czy­ta­łam w gaze­tach o bra­wu­rze takich typ­ków. A temu wyjąt­kowo źle patrzyło z oczu. Może to gwał­ci­ciel? Do jasnej cho­lery, tutaj nikt nie usły­szy nawet mojego krzyku! No, pięk­nie. Jeśli jakimś cudem prze­żyję ten dzień, zabiję Jarka. Udu­szę go i poćwiar­tuję.

Nagle par­szywy wła­my­wacz zaczął dobi­jać się do drzwi. „Już bie­gnę ci otwo­rzyć!”, pomy­śla­łam sar­ka­stycz­nie, roz­glą­da­jąc się za czymś, co pomo­głoby mi go obez­wład­nić. Chęt­nie zaofe­ruję mu her­batkę, za którą zapłaci wła­snymi zębami. Rozej­rza­łam się po pomiesz­cze­niu i zwąt­pi­łam w swoje moż­li­wo­ści. Dla­czego jako dziecko bawi­łam się lal­kami, a nie na przy­kład mie­czem samu­raj­skim? Już sam jego widok odstra­szyłby każ­dego prze­stępcę. Co za tupet mają tutejsi ludzie! Miesz­ka­jąc w War­sza­wie, nawet nie wie­dzia­łam, kto śpi za ścianą mojej sypialni. Daję słowo. Facet? Kobieta? Jak wygląda? Nie wie­dzia­łam. I było mi z tym bar­dzo dobrze. A w tej zabi­tej dechami dziu­rze co mru­gnę oczami, to widzę kolejną twarz. Do tego gada­jącą.

– Halo! Moniko, jestem przy­ja­cie­lem two­jej babci.

Dobiegł mnie odgłos prze­krę­ca­nia klu­cza w zamku. Jeśli ten typek myślał, że wyzna­niem o przy­jaźni z bab­cią uśpi moją czuj­ność, to bar­dzo się pomy­lił. Nie byłam naiwną gąską, która każ­demu we wszystko wie­rzyła.

– Moniko? Widzia­łem, że jesteś w domu. Dla­czego się ukry­wasz? – zapy­tał. Zna­la­złam w sza­fie odku­rzacz. Ciężka srebrna rura ide­al­nie nada­wała się do obez­wład­nie­nia intruza. – Mam na imię Łukasz i jestem twoim sąsia­dem.

Facet miał gadane, co dzia­łało na moją korzyść, bo mogłam bez­sze­lest­nie zakraść się na dół. Na palusz­kach poko­ny­wa­łam scho­dek za schod­kiem. Zasko­czy­łam go w pokoju babci.

– Jezu, wystra­szy­łaś mnie! Dla­czego tak się skra­dasz? – zdą­żył zapy­tać, zanim zdzie­li­łam go rurą po żebrach. – Moniko, co ty robisz?! Uspo­kój się!

Uśmiech­nę­łam się tylko i zaczę­łam wyma­chi­wać rurą niczym mie­czem. Po nie­przy­jem­nych doświad­cze­niach z ostat­niej doby byłam nabu­zo­wana zło­ścią i potrze­bo­wa­łam ją na czymś – a naj­le­piej na kimś – roz­ła­do­wać. Ten typek ide­al­nie się do tego nada­wał. Szkoda tylko, że moja radość nie trwała zbyt długo, bo facet zła­pał w locie spa­da­jącą na niego rurę, po czym chwy­cił mnie w pasie i rzu­cił na łóżko babci. Chyba jed­nak prze­ce­ni­łam swoje siły. Zamiast sta­wiać czoła wiej­skiemu gwał­ci­cie­lowi, mądrzej byłoby zamknąć się w pokoju na klucz lub uciec tyl­nym wyj­ściem. W samych majt­kach i koszulce, bez biu­sto­no­sza, nie­mal poda­łam mu się na tacy. Męż­czy­zna usiadł na mnie i zaklesz­czył mi ręce nad głową. Szar­pa­łam się jak opę­tana, ale nawet przez chwilę nie zro­biło to na nim wra­że­nia.

– Możesz mi powie­dzieć, co ty wypra­wiasz? – zapy­tał, kiedy cał­ko­wi­cie opa­dłam z sił.

– Złaź ze mnie natych­miast, bo powy­bi­jam ci wszyst­kie zęby – zagro­zi­łam, choć raczej dla zasady.

Facet spoj­rzał na mnie i pro­wo­ka­cyj­nie uniósł prawą brew. Mia­łam nawet wra­że­nie, że przez jego twarz prze­mknął chy­try uśmie­szek.

– To może naj­pierw powiesz mi, jak zamie­rzasz tego doko­nać? Bo póki co, to ja jestem górą.

– Ty prze­brzy­dły zbe­reź­niku! Złaź ze mnie!

Zebra­łam resztki sił i jesz­cze raz spró­bo­wa­łam go z sie­bie zepchnąć. Nie­stety, tylko się zasa­pa­łam, a gno­jek ani drgnął.

– Posłu­chaj, nie mam poję­cia, dla­czego mnie zaata­ko­wa­łaś. Przy­sze­dłem po to, żeby oddać ci zapa­sowe klu­cze, które jakiś czas temu poda­ro­wała mi twoja bab­cia. Pomy­śla­łem też, że możesz być głodna, więc przy­nio­słem śnia­da­nie.

Śnia­da­nie? O niczym bar­dziej teraz nie marzy­łam. Byłam tak głodna, że nawet moje kiszki nie miały już siły grać mar­sza.

– Nie przy­sze­dłeś mnie zgwał­cić? – zapy­ta­łam jak idiotka. Tak dla pew­no­ści.

– Zgwał­cić? Broń Boże! Dla­czego miał­bym cię gwał­cić?!

Odsko­czył ode mnie jak popa­rzony. Come on, aż taka brzydka to ja nie byłam!

– Nie­ważne – powie­dzia­łam i pokrę­ci­łam głową. – Co robi­łeś pod moim oknem? – zapy­ta­łam, przy­kry­wa­jąc nogi kocem i bła­ga­jąc w myślach wszech­świat, żeby nie było na nim nic peł­za­ją­cego.

– Oglą­da­łem fra­mugi. Niby co innego miał­bym tam robić?

– No wła­śnie, chcia­łeś się wła­mać!

– Wła­mać? Kobieto, ty naprawdę powin­naś prze­stać oglą­dać filmy kry­mi­nalne. Naj­pierw nazy­wasz mnie gwał­ci­cie­lem, a teraz wła­my­wa­czem. Chcia­łem po pro­stu być miłym sąsia­dem i przy­nio­słem ci śnia­da­nie.

Mil­cza­łam i on też zamilkł. Może fak­tycz­nie tro­chę mnie ponio­sło, ale kto by się nie wystra­szył? Facet z samego rana zagląda ci przez okno, włazi do domu i węszy po poko­jach. Nawet jeśli wyol­brzy­mi­łam sprawę, to mia­łam ku temu kon­kretne powody.

– Pójdę już – stwier­dził nie­zna­jomy.

Nie, tylko nie to. Śnia­da­nie! Nie mogłam pozwo­lić odejść mojemu śnia­da­niu! Byłam tak głodna, że nawet obec­ność tego typka nie wyda­wała się złym pomy­słem.

– Zacze­kaj – zaczę­łam nie­chęt­nie. – Prze­pra­szam, tro­chę wyol­brzy­mi­łam sytu­ację. Wczo­raj tutaj przy­je­cha­łam i nie mia­łam naj­lep­szych doświad­czeń. Póź­niej zoba­czy­łam cię za oknem i spa­ni­ko­wa­łam. – Plą­ta­łam się jak ni­gdy wcze­śniej. – Może zjemy razem śnia­da­nie?

Uśmiech­nę­łam się zalot­nie i od razu skar­ci­łam się w myślach. Do czego to czło­wiek jest w sta­nie posu­nąć się z głodu! Dzięki pracy z klien­tami aktor­stwo mia­łam opa­no­wane do per­fek­cji.

Tym­cza­sem… po mojej pro­po­zy­cji męż­czy­zna bez słowa wyszedł z pokoju, a po chwili także z domu. Na tyle zdała się moja uda­wana życz­li­wość. Popę­dzi­łam w kie­runku swo­jej torby podróż­nej, żeby wyjąć z niej coś na prze­bra­nie i prze­stać świe­cić gołymi nogami. Oczy­wi­ście chwilę póź­niej facet musiał wró­cić. I to w momen­cie, kiedy z wypiętą w jego stronę pupą szpe­ra­łam w tor­bie. Na szczę­ście na­dal mia­łam na sobie majtki.

– Zda­jesz sobie sprawę z tego, że wszystko utrud­niasz? – zapy­tał, krę­cąc głową z dez­apro­batą.

Nic wię­cej nie powie­dział. Odwró­cił wzrok i poszedł do kuchni. „Ten dom to jak wygrana na lote­rii”, prze­drzeź­nia­łam w myślach Jarka, który wie­lo­krot­nie prze­ko­ny­wał mnie do przy­jazdu tutaj. Niby jaki to uśmiech losu, skoro od momentu wyj­ścia z auto­busu do tej chwili moje życie zmie­niło się w pasmo nie­koń­czą­cych się pora­żek? Fakt, jestem tutaj dopiero od kilku godzin, ale w ciemno mogę stwier­dzić, że kolejne wcale nie będą lep­sze.

– Nie chcę tam zaglą­dać, żeby nie obe­rwać w zęby, ale śnia­da­nie jest już gotowe! – krzyk­nął mój sąsiad.

Nie dra­ma­ty­zuj, facet, jesz­cze nic złego cię z mojej ręki nie spo­tkało. Ten prze­jazd rurą po żebrach to zale­d­wie gra wstępna do moich moż­li­wo­ści.

– Nie obraź się, jeśli zacznę opy­chać się samym chle­bem, ale nie jadam, hm, tra­dy­cyj­nie.

– Dosko­nale wiem, że jesteś weganką. I zapew­niam cię, że nic na tym stole nie bie­gało wcze­śniej po trawce.

– Skąd wiesz, że jestem weganką?

– Od two­jej babci. Euge­nia była z cie­bie bar­dzo dumna i lubiła o tobie opo­wia­dać. Kilka lat temu sama prze­stała jeść mięso i kazała mi przy­wo­zić jajka od lokal­nego far­mera, a nie ze sklepu. Twier­dziła, że skoro Monika tak je, to musi to być zdrowe.

– Wega­nie nie jedzą jajek – poin­for­mo­wa­łam go cichutko, bo wła­śnie coś ukłuło mnie w serce. Nie sądzi­łam, że jaki­kol­wiek fakt z mojego życia mógłby zain­te­re­so­wać bab­cię. Byłam prze­ko­nana, że nie chciała mieć ze mną nic wspól­nego, a ten spa­dek to jedy­nie próba uci­sze­nia wyrzu­tów sumie­nia. Od cza­sów mojego dzie­ciń­stwa bab­cia ni­gdy nie pró­bo­wała się z nami kon­tak­to­wać, a mama wręcz uni­kała roz­mów o niej. Dopiero po śmierci babci dowie­dzia­łam się kilku rze­czy na jej temat.

– Nie jedzą. Wiem to dosko­nale. Ale Euge­nia była wie­kową kobietą, więc nie znała się na nasio­nach chia czy zie­lo­nych smo­othies.

Uśmiech­nę­łam się, bo nie mia­łam poję­cia, dla­czego to zie­lone paskudz­two koja­rzyło się wszyst­kim z wega­ni­zmem. Chlu­bi­łam się tym, że do tej pory nie mia­łam go w ustach. Ni­gdy nie przy­pi­sy­wa­łam do swo­ich wybo­rów żywie­nio­wych żad­nej filo­zo­fii. Żyłam w mie­ście, pła­ci­łam za warzywa i owoce zapa­ko­wane w pla­stik, a pudełka po goto­wych obiad­kach każ­dego dnia bez wyrzu­tów sumie­nia wyrzu­ca­łam do kosza. Nie nale­ża­łam też do wegan krę­cą­cych nosem na widok jedzo­nego przez kogoś scha­bo­wego. Pamię­ta­łam smak mięsa i nie zamie­rza­łam zaprze­czać, że cza­sem mi go bra­ko­wało. Dla­czego więc prze­szłam na zie­loną stronę mocy – nota­bene mój znie­na­wi­dzony kolor? Bo żebym ja mogła cie­szyć się kotle­ci­kiem, ktoś musiał zapła­cić za to życiem. I tyle. Żad­nych innych pobu­dek – ani śro­do­wi­sko­wych, ani eko­lo­gicz­nych, ani choćby pra­gnie­nia, by zostać kolejną ikoną świata fit­nessu. Przez długi czas nawet nie nazy­wa­łam sie­bie weganką, bo byłam zbyt zajęta pracą, żeby inte­re­so­wać się tema­tem rośli­no­żer­ców. Jarek nato­miast przy oka­zji każ­dego spo­tka­nia biz­ne­so­wego roz­gła­szał o tym na prawo i lewo, dumny jak paw. Jak­bym była kimś w rodzaju Ali­cii Silver­stone, a on mene­dże­rem mojej wegań­skiej diety. Sam jed­nak nie żało­wał sobie żebe­rek w sosie bar­be­cue ani śred­nio wysma­żo­nych ste­ków.

Łukasz wypa­ko­wał na stół chleb, mar­ga­rynę, kilka rodza­jów wegań­skiego sera, ogórki i pomi­dory. Byłoby nie­mal ide­al­nie, gdyby zamiast rumianku przy­niósł ze sobą kawę. Mocną, czarną, taką, która niczym koka­ina roz­bu­dzi­łaby wszyst­kie moje zaspane komórki.

– Jeśli chcesz, to po śnia­da­niu zawiozę cię do sklepu – zapro­po­no­wał.

W pierw­szym odru­chu chcia­łam odmó­wić. Nie potrze­bo­wa­łam niczy­jej pomocy. Poza tym zda­wa­łam sobie sprawę z tego, że przy­sługa zawsze musi zostać zwró­cona. A ja nie­na­wi­dzi­łam dłu­gów. Tym razem jed­nak się zgo­dzi­łam, bo choć pla­no­wa­łam jak naj­szyb­ciej wra­cać do War­szawy, to jed­nak musia­łam wytrzy­mać tutaj kolejne dwa dni – aż mece­nas Bog­dań­ski dostar­czy mi ory­gi­nały wszyst­kich doku­men­tów spad­ko­wych. Utknę­łam zatem w tym miej­scu do ponie­działku. Potrze­bo­wa­łam jedze­nia.

– Dzię­kuję – szep­nę­łam potul­nie.

– Sły­sza­łem, że pla­nu­jesz remont tego domu.

Oho, wie­ści roz­cho­dziły się tutaj bły­ska­wicz­nie.

– Od ufo­ludka w różo­wych klap­kach? – zapy­ta­łam.

– Ufo­lu­dek w różo­wych klap­kach… Hm, zga­duję, że masz na myśli Gra­żynę. To nie­stru­dzona pro­pa­ga­torka gwary kur­piow­skiej.

– Jeśli gwarą kur­piow­ską nazy­wasz te dziwne prze­kleń­stwa, któ­rymi we mnie ciskała, to tak, mia­łam na myśli Gra­żynę.

– Kiedy ją spo­tka­łaś? – spy­tał Łukasz ze śmie­chem. Nie rozu­miał, że ta trauma pozo­sta­nie ze mną już do końca życia.

– Wczo­raj, po dłu­gim mar­szu w szpil­kach z przy­stanku auto­bu­so­wego z ciężką torbą. – Kiw­nę­łam głową w stronę salonu, w któ­rym zosta­wi­łam mają­tek cen­niej­szy od całej tej rudery. – Myślisz, że to zabawne? – zapy­ta­łam, bo męż­czy­zna skrę­cał się ze śmie­chu, słu­cha­jąc moich opo­wie­ści o wczo­raj­szym hor­ro­rze. – Pluła na mnie jadem, jak­bym zastrze­liła jej uko­cha­nego psa.

– Gra­żyna to nasza lokalna gwiazda. Poprze­sta­wiało się jej w gło­wie po śmierci męża, ale nikomu nie robi krzywdy. Musisz dać temu miej­scu tro­chę czasu, a zoba­czysz, że ma swój urok. Sam przez wiele lat miesz­ka­łem za gra­nicą, ale nic nie równa się z Kadzi­dłem – stwier­dził.

Domy­śla­łam się, że w jego przy­padku to mogło mieć sens. Zapewne pra­co­wał w Anglii – wyko­ny­wał jakąś pracę cha­łup­ni­czą albo stał na zmy­waku w knaj­pie. I trze­pał nad­go­dziny, żeby jak naj­wię­cej zaro­bić. Nie zaznał smaku praw­dzi­wego miej­skiego życia. Cyna­mo­no­wego zapa­chu wydo­by­wa­ją­cego się z licz­nych kawiarni, szumu prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów, boga­tej archi­tek­tury oraz setek, a nawet tysięcy bez­i­mien­nych twa­rzy mija­nych codzien­nie na ulicy. Ja kocha­łam takie ano­ni­mowe życie i za nic na świe­cie nie zamie­ni­ła­bym go na obco­wa­nie z tą wiej­ską tan­detą. Nawet jeśli życie na łonie natury stało się w ostat­nich latach trendy.

– To nie dla mnie – wyzna­łam. – Wolę War­szawę. I swoją pracę. Mia­łam zostać tutaj mie­siąc, bo mam sporo zale­głego urlopu. Pla­no­wa­łam stwo­rzyć pro­jekt reno­wa­cji tego domu i z cza­sem wysta­wić go na sprze­daż. Ale jego stan jest o wiele gor­szy, niż się spo­dzie­wa­łam. Nie mam jesz­cze pomy­słu na to, co zro­bię z tym spad­kiem, ale w ponie­dzia­łek wra­cam do War­szawy.

Nie wiem, dla­czego znów naszło mnie na zwie­rze­nia. To miej­sce wypeł­niały jakieś dziwne wibra­cje.

– Dosko­nale cię rozu­miem – przy­znał nie­ocze­ki­wa­nie. – Przy­wy­kłaś do innego życia i to miej­sce zapewne wygląda dla cie­bie jak odle­gła pla­neta. Szkoda tylko, że ucie­kasz stąd, zamiast ją odkryć. Po dzi­siej­szym przy­wi­ta­niu odnio­słem wra­że­nie, że nie boisz się wyzwań. Nie rozu­miem, dla­czego chcesz pod­dać się bez walki. Dom wcale nie jest w złym sta­nie. Ma mocne fun­da­menty i żel­be­to­nową kon­struk­cję. Euge­nia była kobietą sta­rej daty. Lubiła drewno i kon­takt z naturą. Łatwo jed­nak prze­pro­jek­to­wać ten dom i nadać mu bar­dziej nowo­cze­sny styl. Ni­gdy nie wiesz, co przy­nie­sie jutro.

– Wymą­drzasz się – stwier­dzi­łam. Ale musia­łam przy­znać mu rację. Może tak naprawdę nie przy­tła­czał mnie ogrom pracy, ale strach, że w tej ciszy powrócą wspo­mnie­nia i w końcu będę musiała sta­wić czoła swo­jej prze­szło­ści?

– Osta­teczna decy­zja należy do cie­bie, ale jeśli zmie­nisz zda­nie, to chęt­nie pomogę w remon­cie.

– Znasz się na budow­nic­twie?

– Nawet nie­źle – zapew­nił. – Przy­sze­dłem tutaj w roli sąsiada, ale wiedz, że pro­wa­dzę małą firmę budow­lano-remon­tową. Bez pre­sji. Pomy­śla­łem tylko, że warto o tym wspo­mnieć, gdy­byś jed­nak posta­no­wiła tutaj zostać i szu­kała ekipy.

– Roz­ważę twoją pro­po­zy­cję, ale nie sądzę, żebym tutaj została. Cie­szy mnie nato­miast świa­do­mość, że jeśli podejmę decy­zję o remon­cie, zosta­wię dom babci w dobrych rękach. – Posta­no­wi­łam być dla niego miła. Osta­tecz­nie ura­to­wał mnie przed śmier­cią gło­dową, a poza tym mógł mi się jesz­cze do cze­goś przy­dać. – Jesteś dobry w tym, co robisz? – dopy­ta­łam dla pew­no­ści.

– Naj­lep­szy – stwier­dził z prze­ko­na­niem.3

Po śnia­da­niu Łukasz dał mi godzinkę na poranną toa­letę, a sam poszedł spraw­dzić, czego bra­kuje w jego lodówce. Nie byłam pewna, czy powin­nam tak szybko zaufać obcemu face­towi. Moż­liwe, że tylko uda­wał miłego. Na szczę­ście zabra­łam ze sobą gaz pie­przowy. Gdyby zaczął się do mnie przy­sta­wiać, to szybko poka­za­ła­bym mu, gdzie jego miej­sce. Ponoć nie jest gwał­ci­cie­lem, ale ja tam wolę mieć pew­ność. Ojciec lubił powta­rzać, że prze­zorny zawsze ubez­pie­czony. Wie­rzy­łam mu.

Wzię­łam szybki prysz­nic w łazience na pię­trze. Ta na dole była czę­ściej uży­wana i zbyt klau­stro­fo­biczna jak na wyma­ga­nia mojej strefy kom­fortu, którą już i tak mocno nad­wy­rę­ży­łam w ciągu ostat­nich godzin. Koniecz­nie muszę ją doszo­ro­wać i do ponie­działku jakoś tutaj wytrzy­mam. Wyję­łam z torby kilka ulu­bio­nych sukie­nek, a potem szybko zro­bi­łam deli­katny maki­jaż. Połowa rze­czy, które ze sobą przy­wio­złam, oka­zała się bez­u­ży­teczna. Szpilki Jimmy’ego Choo, gra­na­towa miniówka obszyta ceki­nami, naj­now­szy model lokówki Dyson, mie­sięczny zapas kap­su­łek do auto­matu Nespresso… Nie wiem, dla­czego sobie zało­ży­łam, że każdy, w tym moja świę­tej pamięci bab­cia, ma w domu przy­naj­mniej pod­sta­wowy model eks­presu do kawy tej marki. Dobrze, że przy­naj­mniej w ostat­niej chwili zapa­ko­wa­łam do torby pła­skie san­dałki. „Na wie­czorne spa­cery po lesie”, pomy­śla­łam. Mia­łam ochotę przy­bić sobie piątkę, ale pro­sto w czoło.

Nad­cho­dziła usta­lona godzina. Się­gnę­łam po pro­stą kobal­tową sukienkę. Jako jedyna nie wyglą­dała tak, jakby prze­bie­gło po niej stado koni. Dobra­łam do niej cienki srebrny pasek, ide­al­nie pasu­jący do butów.

Nie musia­łam cze­kać. Punk­tu­al­nie o jede­na­stej usły­sza­łam dźwięk klak­sonu pod bramą. Się­gnę­łam po torebkę i wyszłam. Po dokład­nym zamknię­ciu drzwi – tak dla pew­no­ści, żeby otwarte nie sku­siły praw­dzi­wego wła­my­wa­cza – osłu­pia­łam. Łukasz, mój sąsiad, ten sam, który w moich domy­słach wywi­jał mopem w któ­rejś z lon­dyń­skich restau­ra­cji, machał mi ręką… z wypo­le­ro­wa­nego na błysk srebr­nego mer­ce­desa.

– Widzę, że wcale się co do cie­bie nie pomy­li­łam. Może tylko pomniej­szy­łam twoje osią­gnię­cia. Za dnia jesteś wła­my­wa­czem, a nocami zapewne okra­dasz banki. Ewen­tu­al­nie han­dlu­jesz dra­gami. A naj­pew­niej jedno i dru­gie.

Łuskasz roze­śmiał się, choć prze­cież nie opo­wie­dzia­łam mu żartu. Koleś na bank robił coś nie­le­gal­nego i dla­tego ukry­wał się w tej wio­sce.

– Mamy dzi­siaj randkę? – zapy­tał, igno­ru­jąc mój przy­tyk. Czyli: mil­cze­nie ozna­cza zgodę.

– Randkę? Z tobą? Raczej sobie odpusz­czę. – Wie­dzia­łam, że pije do mojego wyglądu. Pod­czas mojego wczo­raj­szego mara­tonu zdą­ży­łam dostrzec panu­jące tutaj trendy. Powiedzmy tak: nawet w naj­prost­szej sukience, jaką posia­da­łam, byłam tu mocno wystro­jona.

– Jak chcesz, wojow­niczko. Twoja strata. – Jeśli myślał, że nazwana wojow­niczką poczuję wyrzuty sumie­nia za to, jak potrak­to­wa­łam go rano, to bar­dzo się mylił. Prze­cież wszedł nie­pro­szony do mojego domu! I tak miał szczę­ście, że nie mia­łam para­li­za­tora.

– Nie sądzę, żebym wiele stra­ciła, odma­wia­jąc sobie randki z lokal­nym pod­ry­wa­czem.

Oczy­wi­ście, że to zauwa­ży­łam. Led­wie wyje­cha­li­śmy na główną drogę, a Łukasz już zdą­żył ocza­ro­wać swoim uśmie­chem dwie dziew­czyny. Obie wypro­sto­wały się na widok zbli­ża­ją­cego się samo­chodu.

Łukasz znowu zigno­ro­wał moje słowa. Był zbyt zajęty rzu­ca­niem uśmie­chów na prawo i lewo.

Kiedy weszli­śmy do mar­ketu, mój sąsiad prze­szedł samego sie­bie.

– Witam, dro­gie panie! Na wasz widok czuję, że dzień staje się pięk­niej­szy.

Co za żenada! Ten facet nie miał za grosz wyczu­cia. Ze wstydu chcia­łam zapaść się pod zie­mię, ale ponie­waż nie byłam w sta­nie tego uczy­nić, odsu­nę­łam się od niego na odle­głość kilku metrów. Jakby co, to ja go nie znam.

Nie­stety, nie cie­szy­łam się zbyt długo ano­ni­mo­wo­ścią, bo casa­nova pod­biegł do mnie, objął mnie ramie­niem i zaanon­so­wał jako wnuczkę Euge­nii. Jak już wspo­mnia­łam, aktor­stwo mia­łam opa­no­wane do per­fek­cji. Wystu­dio­wa­nym uśmie­chem udało mi się przy­kryć skrę­po­wa­nie. Pajac.

Chwała mu za to, że przy­naj­mniej nie łaził za mną pomię­dzy rega­łami. Oczy­wi­ście zajął się… flir­to­wa­niem. Tak bez­czel­nie kokie­to­wał dziew­czynę na sto­isku z pie­czy­wem, że aż zro­biło mi się go żal. Prze­bie­rał w słod­kich buł­kach, jakby szu­kał tam ide­al­nego pier­ścionka zarę­czy­no­wego. Ona naj­wy­raź­niej miała inne stan­dardy, bo zamiast na przy­kład zdzie­lić go bagietką po gło­wie, śmiała się z, jak zakła­dam, nie­wy­bred­nych żar­tów, co chwila kła­dąc rękę na jego dłoni. Że-na-da.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: