- W empik go
Z minionych dni - ebook
Z minionych dni - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
l.
W gnieździe.
– Wiktorku, daleko jeszcze? – Fedź twierdzi, że od powrótki mila, ale jest z półtorej, a i traktem kawałek; radzę więc za przykładem pierworodnego wtulić się w kącik i zasnąć, przed gankiem obudzę…, zmęczył się kociak, co? A mówiłem mieszczaneczce, że to trochę dalej niż z Mokotowa na Muranów – zakończył żartobliwie Wiktor. – Tak ładnie, jak tu spać! – odparła sennym głosem Marynia. – Wiesz, że ciekawa jestem i boję się… – Czego znowu?
– Ot tak, czy ja wiem czego? jak to tam się ułoży…, może nie będą radzi – wyszeptała Marynia i uniosła w górę bladą swą twarzyczkę, która w promieniach księżyca wydała się jeszcze bardziej filigranową, niż zwykle.
Wiktor z wezbraną piersią przyglądał się drogocennym rysom i dojrzał w nich czający się cień smutku, który go ukłuł w samo serce. Zaraz też wszystkie tajemne troski, chwilowo zapomniane zupełnie, jak poruszane gniazdo os, opadły go z dokuczliwym brzękiem, mierz; każda zatrutem żądłem w miejsce rozranione Ale jak stary pasiecznik, nawykły do rojów zgryźliwych, nie opędzał się i rzekł strofującym tonem:
– Phy; też sens! nie będą radzi! załóż się dobrodziko, że nie śpią i wyczekują; Ignacy siedzi w swojem muzeum, jak na szpilkach, a Bel cia robi brewerye z powodu kolacyi; z punktu nas zacznie odpasać: ona jest pewną, że w mieście się nie jada, więc jeśli chcesz ją ująć, od razu pałaszuj co się zowie, bo się gotowa obrazić, a jak się obrazi, to się też nie martw, bo cię pierwsza przeprosi. Paradna! – mówił dalej, jakoby rozpamiętując – ma dużą nogę, ale jeszcze większy pantofel: Ignac – mortus!…. Musiały im jednak powyrastać urwisy. Prawda, zdaje się nic, a Zygmuś ma ze siedem lat, bagatela! Mieczyś znów pięć, Aurelka trzy, a ten ostatni pędrak – rok… Bo to widzisz śmiejemy się z Belladonki, że jak buraczany wysadek, co drugi rok wydaje nasienie… Będzie się miał Ignaś z kim czubić… Śpij Marynka, śpij i nie bój się nic!
A po chwili dodał:
– Dadzą nam pokoje na górce: Lipy w oknach, park, Śniwoda… Masz słuszność! piękny kraj… Marynka, śpisz?
Marynia, cofnięta w głąb powozu, miała oczy przymknięte, ale nie spała jeszcze.
Nie była nigdy w Klonowie, mąż jednak często opowiadał o swem rodzinnem gnieździe i jego mieszkańcach, więc słowa jego odpylały w niej całe szeregi mglistych obrazów, które się łączyły z miłem wrażeniem wielkiego zacisza i dobrych ludzi. Noc była przytem ciepła, widna i niezmiernie spokojna.
Po obu stronach traktu za wysokimi nasypami rowów rozciągały się garbate obszary zżętych pól, usianych gdzieniegdzie przesadzistymi kształtami półkopków.
Na granatowym wysokim stropie nieba, spiętym w zenicie skrawkiem księżyca, drżały duże krople gwiazd i spływały częste drobne meteory, niby, błękitne łzy; tu i owdzie błąkały się białe rozwiewne obłoczki, słaby wiatr bez szelestu pieszczotliwem skrzydłem strącał lekko tale powietrza ugrzanego na wzgórzach, chłodnego w wilgotnych jarkach, gdzie z komyszów sitowia odzywały się raz wraz chrapliwe derkania chruścieli.
Powóz posuwał się szybko, chwiejąc się miarowo, czasem kort parsknął i Fedź odpowiedział mu: Zdrów! To znów chybnął się rozełkany dzwonek i chwytał pośpiesznie stracon; takt. Marynia czuła tuż pod sercem rozkoszna ciepło zwiniętego w kłębuszek syna i obecność Wiktora, który lubił sobie mamrotać różne swoje i cudze kawałki, i właśnie wiązał półgłosem jak kiś cudowny dla niej rytm. A nad wszystkiem górowało w niej uczucie niezwykłej ulgi, jak gdyby zostawiła za sobą niebezpieczny zaułek gdzie czatował nocny rabuś, by ją z całego szczęścia obedrzeć, sponiewierać i samą jedną na bezludnem pustkowiu zostawić. Płochliwy ptak niepokoju, co się od niejakiego czasu tłukł w niej do utraty tchu, i za lada powodem najeżał szorstkie pióra, krzywe szpony i ostry dziób, teraz omdlewał bezwładny w miękkim puchu czarnych skrzydeł. Wspomnienia świteżych dni stałego przerażenia i nocy pełnych upiorów tułały się chwilami jeszcze, ale jak spłowiałe majaki rzeczy dawno minionych, które się poznaje już tylko pamięcią, nie bólem.
To też w głębiach jej duszy składały się dziękczynne pacierze – nie słów, lecz wdzięcznych uczuć – dla tej widnej nocy, wolnych przestrzeni i jasnego nieba. Wydawało się jej że buja w sinych mgłach tak przytulnych, jak ramiona matczyne, coraz wolniej, wolniej i ciszej, aż zatrzymała się kołyska i odeszło wszystko.
I już w uśpieniu przywalił ją naraz dławiący ciężar wstrętnego cielska zmory, straszny, bezkształtny; – usiłowała krzyknąć: Nie śpię!… Wiktorze… i wiem… ale głos uwiązgł w ściśniętej krtani, więc się tylko poruszyła gwałtownie.
Tymczasem powóz skręcił w boczną drogę, podskoczyły kilkakrotnie koła na ruchomych, niby klawisze dylach mostku; ugięły się mocniej resory. Fedź rozpuścił konie, które, czując dom, prychały coraz częściej i wyciągały tęgiego kłusa.
Miało się już ku północy, a w klonowskim dworze panował ruch ożywiony. W kredensie piszczał samowar wśród szczęku przecieranych talerzy; w dużej sieni, wykładanej kamienną posadzką filował zapamiętale wielki bronzowy kinkiet, a w rozmaitych punktach domu rozlegał się nad miarę podniesiony głos Belci, sprawującej obrządek mycia głowy rozespanej służbie.
Pan Ignacy wałęsał się z kąta w kąt po swoim pokoju, który istotnie wyglądał więcej na muzeum starożytności lub pracownię uczonego, niż na gabinet wiejskiego gospodarza. Bo też obecny d, edzic Klonowa, o ile z zamiłowaniem grzebał się w okolicznych kurhanach, horodyszczach i skrzętnie gromadził wszelką starzyznę, o tyle jedynie z obowiązku objeżdżał parę razy na tydzień uszczuplone granice swo jej posiadłości, by wpoić w oficyalistów przekonanie, że jednak czuwa. Właściwie zaś czuwała energicznie Belcia i starszy rządca, pan Borowski, który miał dużo, w części urojonych długów wdzięczności dla ojca obu Gintowtów, i opłacał je fanatycznem przywiązaniem do wszystkiego, co się łączyło z Klonowem, i sumiennem hukaniem na polach od rana do nocy.
Ignacy był znacznie starszy od brata, i gdy się żenił, Wiktor w świeżutkim studenckim mudurku zatańcowywał mu na śmierć żonę którą z punktu przezwał Belladonką, i w końcu upił się po raz pierwszy w życiu również na śmierć. Pomimo różnicy wieku, usposobienia i temperamentu, bracia kochali się wyjątkowo serdecznie, przyczem refleksyjny flegmatyk Ignacy dawał się wodzić za nos młodszemu bratu, który był wcieleniem entuzyazmu i kipiącego życia
Wogóle nikt w Klonowie nie umiał się oprzeć tej nawałnicy wichru, jaką się stawał Wiktor, gdy kogoś chciał skłonić do czegoś, przekonać lub do szalonego nieraz pomysłu zapalić. Ulegała mu nawet Belcia, przyznająca się głośno, że ma po prostu słabość do tego waryata, a cichaczem – w tajemnicy przed nią samą – na dnie tej słabości tkwiło ziarenko żywszego uczucia.,
Był jednak okres, w którym stosunki braci nadwerężyły się mocno. Już w drugim roku swego pobytu w uniwersytecie Wiktor podczas wakacyi zaczął prowadzić z Ignacym zaciekłe dysputy, które kończyły się rozgoryczeniem stron obu i warzyły wszystkim humory nieraz na tygodnie. Co gorsza, bracia, skoro ich tylko zbliżały zabiegi Belci, zaczynali zgodę od prób wyjaśnienia swych racyi, i znów grzmiał salonik od podniesionych głosów i uderzeń pięścią w stół, przyczem wzajemne zacietrzewienie się sięgało tak wielkich rozmiarów, że czasem Belcia musiała uciekać się do nagłego zgaszenia lampy, by przerwać gorszącą scenę.
Nie były to spory zupełnie jałowe, walka słów tylko, spowodowana chęcią postawienia na swojem, bo pośród wybuchów, zapamiętania, brzmiały częstokroć nuty serdecznego żalu, że się porozumieć nie mogą, a w najgwałtowniejszych starciach ujawniło się właśnie nieuświadomione dostatecznie pragnienie znalezienia jakiejś kładki, po której możnaby rzucić się sobie w ramiona. Intuicyjnie czuli obaj, a zwłaszcza Wiktor, że mimo całej różnicy przekonań, przeciwieństwa, zda się, najistotniejszych zasad, w głębiach ich duszy są jakieś punkty styczne, jeszcze bardziej istotne ogniwa, które żywiołowo pociągają ku sobie ludzi z najbardziej krańcowych obrazów.
Samo jednak poczucie nie wystarczało, bo się kochali bardzo. Starali się tedy wyrwać je den drugiemu uznanie dla swoich poglądów rozwikłać wszystkie sprzeczności, ale, jak to zwykle bywa, w gorączce dysputy zaostrzyły się jedynie ich stanowiska, a nawet dość blizkie założenia w konsekwentnem rozwinięciu dawały czasem wprost monstrualne wyniki, przed którymi mógł się nie cofnąć przekrwiony mózg ale musiał się wzdrygnąć rdzeń istoty – su… mienie.
Belcia, jakkolwiek nie bardzo rozumiała, o co braciom chodzi, umiała w lot pochwycić owe momenty zagalopowania się i w właściwy sobie dosadny sposób bryzgała im tem w oczy w odpowiedniej chwili. Póty przytem przypierała do muru każdego z osobna, aż się przyznali, że, Et, głupstwo się rzekło.
– A, kiedy się rzekło, to dajcie sobie spokój, bo się znów et, co rzeknie – strofowała ich surowo Belcia i w formie argumentu opowiadała, że już nawet służba wzięła ich najęzyki, że nadto dają ludziom zły przykład i niech pęknę, jeżeli nie przez wasze awantury Fedź znów się pobił z karbowym o obrok!
Mocno zaś zgorszony pan Borowski i stosunkiem braci i zuchwalstwem służby, o ile był, dodawał:
Święte słowa pani dobrodziejki, bo co tu długo gadać: aby człowiek miał Boga w sercu, to i dobrze, a reszta to wszystko farmazońskie wymysły.
Jakkolwiek pan Borowski, mówiąc tak, pił głównie do zapalczywego Wiktora, przyszła jednak chwila, kiedy on właśnie pierwszy przygnał, że stary rządca wyraził po – swojemu niepospolitą prawdę.
Nastąpiło to wówczas, kiedy świeże formuły pojęciowe, które pierwotnie niejako unosiły się aa powierzchni jego istoty, przyczepione jedynie do mózgu, puściwszy głębiej korzenie, wrosły w grunt serca Wiktora, i tracąc ostry rysunek płaskich szematów, wypełniły się żywą krwią uczucia.
Po długiej targaninie się wewnętrznej, obie strony jego ducha – wiedząca i intuicyjna topiły się nareszcie w ogniu ideowości w przedziwnie zharmonizowaną jednolitą całość, obdarzoną subtelną władzą przeraźliwie jasnego widzenia i cierpiącego odczuwania istoty rzeczy i stosunków.
Dalej, Wiktor w obcowaniu z intesesującemi sferami przekonał się bardzo szybko, że jedy-lez wyżyn abstrakcyi mogą one uchodzić za jakąś historyczną kategorye, powołaną do zaszczytnej idealnej misyi, a konkretnie jest to zbiorowisko ludzi dobrych i złych, z których jedni są zdolni upomnieć się o swoje dziedzictwo z Bogiem, drudzy mimo Boga.
Był to dlań silny zawód, który skompensowała ta okoliczność, że z kolei odnajdywał oblicze swego bóstwa nieraz w sercach tych, których usta świadomie przeczyły jemu, bezwiednie – sobie. Więc uczył się poznawać i ocalać te święte rysy w gmatwaninie najfałszywszych rozumowań, wyczuwać je pod namułem przesądnych wierzeń, spaczonych pojęć; wyławiać z siatki logicznych wybiegów, odkrywać pod postaciami zarówno cnot jak i występków, i doszedł pod tym względem do zadziwiającej wprawy,
Dla tych powodów i niektórych innych Wiktor we własnym kościele uchodził za trochę nieprawowiernego. Doktrynerstwo zarzucało mu pewien mistycyzm, wyrażając obawy, że jego nadto szerokie ujmowanie kwestyi może sprowadzić na manowce; ale wszystko to robiło się po cichu, jawnie bowiem nikt nie śmiał wystąpić; zanadto szczerze i donośnie łkało w nim podniosłym głosem serce, wylane na świat, a w piersiach huczał Boży gniew. Posiadał on przytem magiczny wpływ na ludzi, których sobie jednał od pierwszego wejrzenia, wrażając nawet nieprzejednanym wrogom podziw, graniczącym niemal z szacunkiem.
To też kiedy Wiktor po ukończeniu studyów spędził znów dłuższy czas w Klonowie, stosunki braterskie naprawiły się same przez się. Spo – ów unikali obaj, a szczególniej Wiktor, który opowiadał się niechętnie ze swoich planów na przyszłość i zbywał sondowania brata ogólnikami lub żartem.
– Skończyłem prawo – mawiał – więc zostanę obrońcą…
A pan Ignacy niepokoił się i martwił: oponować jednak nie miał odwagi. Dawny Wiktorek wyrósł mu i zmężniał, stając się pod każdym względem Wiktorem. Młodzieńczy war i wybuchowy entuzyazm przeobraził się w jakiś żarliwy ogień, ustawicznie płonący równym i niezmiernie wysokim płomieniem
Pan Ignacy odczuwał ten płomień, nieświadomie korzył się przed nim i już nie śmiał nań dmuchać.
Wiktor wrócił do miasta, gdzie się osiedlił na stałe. W Klonowie bywał rzadko, przelotem i na krótko, przywoził z sobą zwykle coś ciekawego i zawsze wyborny humor, który udziela! się powoli otoczeniu, tak, iż wszystkim przypominały się dawne dobre czasy i dopiero, gdy wyjeżdżał, w pożegnalnym uścisku rodziły się zmory trwogi i, do przyjścia wieści od brata lub nowych odwiedzin zatruwały częstokroć panu Ignacemu spokój wiejskich nocy.
Listy Wiktora były zwykle lakoniczne, pisane z różnych punktów kraju telegraficznym stylem.
Aż nagle po kilkoletniem niewidzeniu się i dłuższej przerwie w korespondencyi, Ignacy zaniepokojony pogłoskami, w odpowiedzi na alarmującą depeszę do jednego z miejskich krewnych, otrzymał od brata sążnisty list, w którym się znalazł ustęp następującej treści:
…A teraz bomba pęka: jestem żonaty i posiadam prawie dwuletniego berbecia, który na pamiątkę twoją otrzymał ogniste miano Ignasia; de jure ślub nasz odbył się parę miesięcy temu, de facto pobraliśmy się przed trzema laty. Ten stary błąd martwego dogmatyzmu – całkowicie mój błąd – został naprawiony i naszemu stosunkowi obecnie nie może nic zarzucić nawet najgorliwsza dewotka… ?e i przed wami robiłem tajemnicę, to widzicie głównie dlatego, byście mi pod wpływem pierwszego wrażenia nie drasnęli czasem mojej Maryni. Tegobym nie mógł ścierpieć, choćbym miał na zawsze stracić to zaciszne u was gniazdo, gdzie, gdy się człek porządnie zmacha, może sobie przywarować jak zwierz w bezpiecznym ostępie. Zona moja jest, a właściwie była z zawodu najprzód nauczycielką, potem szwaczką, z pochodzenia mieszczaneczka, a wogóle takie ptaszę, przed którem mój ślepowron łypie nieraz z zachwytu powieką. Jeżeli chcecie, mogę – a nawet byłoby mi na rękę – przyiechać do was z rodziną…
Dalej jeszcze były rozmaite wiadomości, niektóre niezupełnie jasne, ale wszystko to uszło uwagi państwa Ignacostwa wobec faktu, że Wiktor jest mężem i ojcem. Oboje byli na razie oszołomieni. Ignacy – zelektryzowany, Belcia, jakby urażona i zgorszona nieco, w rezultacie jednak wyprawili wspólny serdeczny list, w któ-nym wyróżniało się grubo podkreśloną ręką Ignacego zdanie: Dla mnie i Beki, żona Twoja – Wiktorze, jest zawsze żoną twoją – a więc naszą bratową, a Ignaś – synowcem.
Stało się to przed tygodniem i dziś właśnie Klonów oczekiwał przyjazdu gości.
Pani Izabela postanowiła wystąpić godnie, i wyprawić festyn od wielkiego dzwonu, ale pan Ignacy zaprotestował – dowodząc, że najstosowniej przyjąć braterstwa zwyczajnie, po rodzinnemu; wielki dzwon zaś w nocy, po uciążliwej poodróży, może sprawić wrażenie szykany.
Po stoczonej z tego powodu batalii ostał się program ugodowy, miały być na kolacyę kurczęta, coś jeszcze, trochę wina, Jan w tużurku Stefanek – obuty.
Dochodziła już dwunasta; lada moment powinni byli nadjechać, więc pani Izabela zmieniając szlafrok na strojniejszą suknię, czyniła w domu wielki gwałt i małe piekiełko. Pan Ignacy zaś spoglądając na zegarek, chodził coraz szybciej, jak gdyby bieg czasu zależał od ruchu jego nóg. Byl niespokojny, nurtowało go świeże zajście z doktorem Postańskim, który się zjawił dziś przed wieczorem, zapowiadając z góry, że nie sprowadza go żadna głupia wizyta, a po prostu interes. Mianowicie zażądał za cztery jabłka – funtowe okazy – worka kompostowej ziemi.
Pan Ignacy zgodził się bez wahania na tę tranzakcyę, był bowiem przyzwyczajony do wszystkich dziwactw starego oryginała, przytem rad go zawsze widział u siebie, a dziś jeszcze więcej niż zwykle, chciał mu bowiem zakomunikować wielką nowinę o Wiktorze, którego losem doktor zdawał się interesować, choć się tego mocno zapierał.
Pokazał mu tedy list brata i wyraził nadzieję, że Wiktor się nakoniec ustatkuje.
Starzec przejrzawszy list, popatrzał dosyć drwiąco w stronę pana Ignacego, mruknął coś nakształt duda – poczem skrzywił się niemiłosiernie i zgrzytnął psia krew tak dziwnym tonem, że Ignacy drgnął i zapytał:
– Doktór nie rad widzę?
– ja? A cóż mnie Wiktor? Niech sobie kark skręci, byle nie na mojem podwórku, bo miałbym kłopot – to mi jest śnieg przeszłoroczny! odrzekł brutalnie odludek.
Pan Ignacy zatrwożył się jeszcze silniej, przy trzymał zabierającego się do odejścia Postań-skiego za rękaw i począł powtarzać w alteracyi:
– Czyżbyś doktór co złego widział, co złego? Ale stary zmarszczył się i rzekł dobitnie:
– Primo, puść mnie, bo mi kubrak rozerwiesz, a cerowania nie lubię! – secundo, zapamiętaj sobie raz na zawsze, że stróżem twoim i twego domu nie jestem, bym ci zdawał rela-cyę – Ty myślisz – mówił ze wzrastającem rozdrażnieniem – że kto miał szczęście spać z twoim dziadkiem pod jednym płaszczem, to mus; się do trzeciego pokolenia wysługiwać. Otoż wiedz, że dziad twój, choć dzielny w polu, piecuch był w namiocie, a przytem baryła – ściągał płaszcz ku sobie, a ja szczękałem pod rożkiem zębami, aż mi od tych noclegów do dziś w łopatce strzyka, a zęby dawno dyabli wzięli.
I bez pożegnania, widocznie zły i jakby obrażony, wyszedł, zwalił worek na plecy i powędrował do domu.
Pan Ignacy nie wiedział sam, co o tem wszystkiem myśleć; Postański, choć żył jak trapista, miewał jednak często wiarogodne wiadomości niemal ze wszystkich stron kraju; był to jednak zarazem niesłychany dziwak i fantasta. Mogła go więc nagle jakaś mucha ukąsić, lecz wnie dobrze to jego zachowanie mogło mieć poważniejsze podstawy. Przytem po baczniej – szem odczytaniu listu brata, Ignacego uderzył końcowy ustęp o możliwości zmiany nr pobytu i potrzebie uregulowania działu – ją tkowego, od czego Wiktor, pomimo nalegań z jego strony, stale dotychczas się wykręcał.
Wypływał stąd jeden wniosę e Wiktor ma jakieś nowe plany, ale jakie: czy w stronę szybkiego skręcania karku, czy w stronę ustatkowania się. Tu właśnie Ignacy gubił się w wątpliwościach i domyślał się, że Postański coś wie, ale nie chce powiedzieć.
– Dlaczego? – pytał się pan Ignacy, i ilekroć wpadały mu w oczy leżące na biurku różowe brzęczki, wielkie, jak kule armatnie, zatrzymywał się… i machinalnie wpatrywał się w jabłka, jakby w ich wnętrzu siedziała odpowiedź.
Z tych medytacyi wyrwało go zjawienie się silnie potarganego Stefanka, który wyrecytował jednym tchem:.
– Państwo jadą! Pani prosi!
– Jadą! – powtórzył radośnie pan Ignacy – to zapal lampy, nastawiaj samowar – wydawał spóźnione rozkazy, pośpiesznie omijając oświetlone pokoje..
Na… ganku zastał żonę.
– Jadą? – zapytał.
– Z pewnością! nasz dzwonek – odparła Belcia.
– Jakoś nie słychać.
Bo są na grobli, czekaj, zaraz! – i oboje nasłuchiwać.
Cicho było, jakiś pies tylko ujadał we wsi a około zabudowań folwarcznych świ-
Po chwili jednak zabełkotał kilkakrotnie dzwonek zajęczał szybszem tempem, znów uciął pod rozpłakał się rytmicznie w topolowej alei
Pan Ignacy zbiegł ze schodów i jął sie wpatrywać w mroczną, długą perspektywę drzew. Zamajaczył jakiś duży cień, wkrótce wynurzyły się cztery kiwające się łby końskie, Fedź pisnął – prru! i-powóz zatrzymał sie przed gankiem
Ha, jesteście! – otwierając drzwiczki, wołał pan Ignacy.
Zaraz, tylko z budy się wygramolę – za – wesoły głos Wiktora, i za moment dwie wysokie postacie jęły się wodzie za bary wśród mlaskania pocałunków. Dość, dość, bo będzie słota! – upominała ich Belcia
Na co Wiktor, puszczając brata, odezwał się zamaszyście:
Ja ci tu dam słotę – i jął ściskać bratową poczem zwracając się do zapomnianej Maryni, prezentował: – oto moja baba! to – Belladonka, wcale nieszpetne i nietrujące ziółko, to jej podpora, Ignacy – dajcie sobie wszyscy buzi, ot, tak! i ty Ignac – eh, niedołęgo korzystaj, póki ciemno!
– Bardzo radzi jesteśmy – mruczał nieco wzruszony Ignacy, całując Marynię w rękę.
A Wiktor trzepał dalej:
– Czekajcie, to jeszcze nie cała chudoba, oto w rym tobołku – tu wyjął ostrożnie z powozu spore zawiniątko – mieści się mój dalszy ciąg; mówcie, co mam zrobić z tym fantem, co śpi w moim ręku?
– A, to już moja rzecz! – odebrała mu pani Izabela Ignasia i, nie pozwalając się wyręczyć Maryni, pobiegła z nią razem na piętro, gdzie przygotowała dla Wiktorostwa pokoje.
Wiktor tymczasem starał się uwolnić dłoń z rąk starego Jana i powtarzał:
– Ja nie biskup! – Ale stary sługa pocałował go w rękę i rzekł:
– Panicz, już nie panicz, ale pan dzietny.
– Et! lepiej dajcie mi się gdzie umyć – odparł Wiktor, prostując na schodach zesztywniałe członki.
– Chodź, chodź do mnie! – wiódł go pan Ignacy, ściskając co chwila za łokieć, a w gabinecie, przyglądając się bratu, rzekł:
– Wiesz, zmizerniałeś i jakbyś się postarzał, prawdziwy paterfamilias.
Wiktor rzeczywiście przy swoim wzroście rodu, oberwę pewno za Marynię… – zaśmiał się Wiktor.
– Prawda! – stuknął się w łysiejące ciemię uradowany pan Ignacy; – docrze mówisz, wróg kobiet… zapomniałem… Juźeś oberwał, a właściwie mnie się najwięcej dostało, bo mu pokazałem twój list…
I w przypływie nowej fali czułości uściskał mokrego jeszcze brata, napędzając go:
– Chodźmy, już chodźmy, bo tam belcia z kolacyą…
W korytarzu spotkali się z paniami, które zaraz objawiły wszem wobec, że Ignaś tylko raz otworzył oczki i zaraz zasnął. Marynia zaś zdążyła po drodze zakomunikować półgłosem, że ma takie łóżeczko z baryerką, i wypaść, choćby chciał, nie może.
Na co Wiktor, jakby chcąc ją zawstydzić, odpowiedział:
– A widzisz!
Poczem ujął Belcię za obie ręce i podprowadzając ją pod światło, mówił:
– No, pokaż mi się! Zawsze, jak łania, bój się Boga kobieto, kiedy ty się postarzejesz? i to ma być matka czworga dzieci? Ignaś, przyznaj się, to ty chyba rodzisz…
– I wszystko, w dodatku całe gospodarstwo na jej głowie, – dodał tonem uznania pan Ignacy.
wyglądał trochę szczupło, a twarz miał nad wiek starą i jakby steraną. Długie wąsy, spuszczone ku silnie wystającej szczecinowatej bródce, nadawał jego energicznym rysom wyraz dobroci a nadto znużenia. Gruba zrośnięta prosta linia brwi odcinała sklepione, nizko zarośnięte czoło, od zapadłych jam oczu, które były pełne kurzu i zdawały się przez to jeszcze większe, przepaścistsze i trochę ponure.
– A tak, zdarłem się cokolwiek w ostatnich czasach – odparł Wiktor i począł mydlić długie piszczele grubo związanych w łokciu, kosmatych rąk, żylastych i pozbawionych tłuszczu kompletnie. Poczem, wśród pryskania i chlupotania wody, którą oblewał się z widoczną przyjemnością, jął zasypywać brata pytaniami, przeskakując z przedmiotu na przedmiot.
– A cóż tam Postański? – zagadnął w pewnem miejscu – zawsze taki sam i trzyma się dobrze?
– Jak mur!
– I prowadzicie stale handel zamienny?
– Zawsze, i dziś właśnie… – tu się pan Ignacy zaciął, bo mu się wydało, że niedelikatnie zaczynać tak od razu badanie, zwłaszcza, że mógł wejść w grę ożenek Wiktora, rzecz, bądź co bądź, nieco drażliwa.
– Wróg ludzi, a zwłaszcza pięknej połowy
– Widzę, nawet, zdaje się, twoje rękopisy – zaśmiał się Wiktor.
– Papiloty! – jęknęła Belcia, chwytając się za grzywkę, i wybiegła z jadalni.
Drobny ten wypadek od razu wywróci! do góry nogami cały program przyjęcia, któremu pani Izabela pragnęła nadać ton troche uroczysty. Wobec tego, co zaszło, odrzuciła sama z trudem piastowaną sztywność, zupełnie zresztą niezgodną z jej usposobieniem, i przy kolacyi zapanowała niczem niehamowana swoboda i wesołość, w której prześcigali się z Wiktorem. Marynia czuła się z początku trochę obcą i brała we wszystkiem udział biernego, ale wrażliwego słuchacza. Wrotce jednak lekkie zażenowanie, jakie jej sprawiały przelotne lustrujące spojrzenia państwa Ignacostwa, złączyło się z uczułem ufności do tych ludzi, którzy najwidoczniej lie doszukiwali się w niej złego, a badali więcej przez życzliwość dla jej męża, niż przez próżną ciekawość.
Rozumiała to, robiło się jej coraz cieplej i uśmiechała się do nich mimowoli tym swoim troche bolesnem zgięciem ust, rozjaśnionym wyrazem szarych źrenic, omglonych jakby niewyschłą łzą, i pochyleniami smukłej postawy, które zdawały się mówić: – Tak, tak przyjmijcie mnie do swego gniazda, bo jego kocham nie mniej niż wy.
Pomna przytem słów Wiktora, nie chcąc zrobić pani Izabeli najmniejszej przykrości, usiłowała pochłonąć całe kurczę, które za namową i przykładem gospodyni, odłożywszy nóż, operowała delikatnymi palcami. A Wiktor znając jej drobny apetyt, uśmiechnął się szelmosko i przez cały stół zachęcał, by jeszcze dobrała.
Szczęściem Belcia, przyznając w duchu, że na takie zamorzone chucherko tymczasem i tego dość, nie nacierała zbyt ostro, odgrażając się za to na przyszłość.
Po kurczętach, Jan, z mocno filuterną miną, zmienił Wiktorowi talerz i, podając owiniętą w serwetę sporą rynienkę, szepnął pewny efektu:
– Kapusta faszerowana!… Wiktor aż podskoczył na krześle:
– Parzybroda! niepodobna, i może odgrzewana?
– Naturalnie, – tryumfującym głosem potwierdziła Belcia i mrugnęła na Stefanka, który stęknął, wysadził korek i postawił na stole dymiącą butelkę.
Wiktor spojrzał na markę i zawołał:
– A co? Haberbusz! jak Boga kocham, widzisz Maryś, istne czary, skąd wyście to wyrwali?
– A cóż ty myślisz – promieniała Belcia – że to tam tylko w waszych knajpach jest ludzkie piwo, ma się rozumieć, podrabiane. Otoż u mnie, w moim takim Pacanowie, będziesz miał to codzień i a discretion.
– Nie w Pacanowie, ale chyba w Kanie Galilejskiej – poprawił ją Wiktor; – ja nic nie myślę i nie kaź mi myśleć w tak uroczystej chwili, pozwól mi w kontemplacyi spożyć twoje dary…
– Dobrze… tylko nie przekładaj, a bierz z rynką.
– Naturalnie.
– Ależ, Wiktorze! na noc… – wtrącił pan Ignacy. -
– Co tam na noc, od przybytku głowa nie boli – zaprotestowała Belcia.
– To też mi o głowę nie chodzi – ugryzł się w język pan Ignacy i wzrokiem przeprosił uśmiechniętą Marynię.
A tymczasem Wiktor, udając smakosza, zawijał ulubioną potrawę i powtarzał na przemian:
– Palce lizać! Klękajcie narody!… trzęsą mi się uszy, co? Mówicie, że nie… Stefanek, stawaj za mną i trzęś mi ucho… słyszysz!
Ale Stefanek parsknął jeno w kułak ku zgorszeniu Jana.
Natomiast pani Izabela ofiarowała się go zastąpić i uczyniła to tak energicznie, że Wiktor porwał się z miejsca, i rycząc jak lew – zemsta! – począł gonić Belcię naokoło stołu.
– Waryaty, pustaki, co robicie? dzieci śpią – mitygował pan Ignacy.
– Prawda, dzieci! – chwytając się za głowę, powtórzył Wiktor – na smierć zapomniałem; wstydziłabyś się, Belciu, ja tam mam jednego takiego korniszona – to się nie liczy; ale ty – całe stadko… Matrona!… – i tak zagadując, chwycił ją znienacka wpół i pocałował w same usta.
– Zdrajca, Judasz! – wyrywała się Belcia i spoważniała nagle. Zwinęła roztrzęsione złoto włosów. – Chodźmy, już druga! – dodała po chwili milczenia, spoglądając na staroświecki zegar i mrugającą powiekami Marynię.
– Pani – poprawiła się – bratowa zmęczona, ja zaprowadzę.
I wyszły obie.
Panowie jeszcze pozostali. Wiktor kładł się wogóle później, a dziś rozochocił się na dobre i nie chciało mu się spać zupełnie.
Pan Ignacy za to zaczął przecierać tak często binokle, że Wiktor, ulitowawszy się, pożegnał go i udał się na tak zwaną górkę.
Prowadzące na nią wewnętrzne schodki drewniane, były znacznie starsze od Wiktora. Chwiejne ich stopnie zapiszczały, jak niegdyś uginając się pod jego nogami, a wątła zgrzybiała poręcz zadrgała mu w ręku, jak coś żywego,
– Nie zjechałbym już tędy – pomyślał Wiktor, wodząc pieszczotliwie dłonią po gładkiem drzewie, które wyślizgały jego dziecinne ręce i lędźwie w tych rozkosznych, napowietrznych podróżach.
– Spróbuj, wytrzymam! – zadygotała szybciej poręcz. Ale on już był w wązkim korytarzyku.
Minął dwoje drzwi i otworzył trzecie do małego pokoiku. Przywitała go spłowiałym uśmiechem stara jutowa kanapka wygnieciona od kozłów, a później od leżenia i niecierpliwego rzucania się z ciężką książką.
Mrugnęło doń życzliwie drobnemi szybami podłużne okienko; więc zbliżył się, odrzucił za-szczypki i pchnął je nazewnątrz.
Zadźwięczały szkiełka znajomym głosem, zachybotały się połupane ramy i, skrzypnąwszy w zardzewiałych zawiasach, wykrzywiając się nieco, zawisły w wyznaczonym dla siebie kawałku przestrzeni.
Wiktor oparł się o futrynę i patrzył. Księżyca już nie było, ale zato jeszcze świetniej rozzłociły się łańcuchy gwiazd na sklepionym szafisze, rozpłynęły się zwieszone obłoczki, niby rozproszone stado łabędzi, i zadymił się srebrną kurzawą lśniący szlak.
Nieopodal, na równi z oknem, bujały się lekko czubate korony dwóch rozłożystych lip, w których potężnych konarach, zdawało się, aniołowie nocy obrali sobie dzisiaj wygodne siedlisko.
Wiktor objął rozkochanem okiem te wierzchołki, jak czułym pocałunkiem, i minął,- zapuszczając się w tak zwaną ciemną aleję, gdzie pod arkadami pochylonych grabów płynęła teraz czarna lawa mroku, wyzuta zupełnie ze światła….
Ale on widział tam wszystko: i omszałą ławkę z ciosowego kamienia, na którym w pocie czoła wydłubał kozikiem swe imię, i wielkie ślimaki z wystawionymi rogami, dźwigające kręte skorupy po śladach śluzu, i małe pliszki, kiwające mu łaskawie ogonkiem, na znak, że się jego soli nic a nic nie boją i może sobie iść spokojnie. Więc szedł za ich biegiem przez krzaki i burzany, aż tam, gdzie odkrył w łopuchach, bodziakach i wysokich pokrzywach gaik zdziczałych malin, obsypanych drobną pachnącą jagodą, a potem ścieżynę, zwalaną sokiem słodkich morw, gdzie po suchych gałęziach skaczą wielkie drozdy i krzykliwe złotobrzuche wilgi. Przez dziurę w płocie wydostał się na łąkę okrytą obficie źółtem błyszczącem kwieciem, i poczuł u stóp ciche drżenie fal Sniwody. W lot się rozebrał i skoczył w znaną sobie głębię głową w dół, na szczupaka, aż utknął końcem palców w dawny swój ślad, odciśnięty na miękim mule; wnet go wyniosła ta sama fala do pół ciała na powierzchnię. Bijąc przed sobą rękami, jak pies, dotarł do brzegu, ściągnął z piasku wązka łódeczkę duszgubkę, wywrócił ją do góry dnem i płynąc na niej okrakiem, był pewny, że dosiada krokodyla. Potem zapędził się za chytrymi nurkami aż pod wierzchowiny stawu, posilił się wcale smacznem sercem tataraku, który służy jako szabla i jako piszczałka, i uzbrojony tym orężem, jął się podkradać po trzęsących się kępach, pełnych oparzelisk i tłustych tęczowych plam, do stada cyranek, żerującego na wielkiej halawie, pociągniętej, niby spłowiałem suknem, raską zieloną i sprężystym wodorostem, jak gałązkami sośniy, których ani rusz wyciągnąć, bo trzymają się razem i same ciągną do siebie
Przedostał się na drugi brzeg, wysoki i lesisty, gdzie na suchym dębie kwiliły rdzawe jastrząbki, a nad łozami uwijały się kłótliwe sroki i czubate, takie śmieszne dudki.
Wysuszył się i spoczął w skleconym naprędce wigwamie z chróstu i paproci, wielkich, jak parasol Robinzona Kruzoe. Schował na wszelki wypadek parę żołędzi w kieszeń, wyciął grubą łozinę, uwiązał szpagat, dar starej niani, dawno już śpiącej w mogile, i miał czterokonny bat. Wnet go zmienił na łuk i, wygrywając na prężącej się cięciwie jakiś przedziwny hymn, wszedł tryumfalnie do sadu. Tam wybrał co najmniejsze jabłuszko dziczki, nasadził je na koniec śmigłego patyczka i tę najlepszą strzałę wypuścił co sił wysoko, wysoko. Szła prosto w górę, jak świeca, i utkwiła na moment w błękicie, a on chybotał się z nią razem w zenicie nieba, pod okiem słońca. Zeszła nań owa rzadka godzina cudu, kiedy ta wewnętrzna źrenica, wiecznie otwarta i zaogniona od patrzenia, naraz ślepnie za jedną łzą niewysłowionej słodyczy, a ostry nurt życia, rwący się w nicość i grób, staje w biegu i rozlewną falą cicho cofa się wstecz aż do mokrej krynicy dzieciństwa, w którą i każdy kwiat chętnie strąca swe barwne płatki zapachu, i brzoza jasny liść i kalina korale; nad którą ważą się na skrzydłach ze szkła i tęczy łątki błękitne, gdzie się zlatują ufnie polne ptaszęta, gdzie nawskróś się przeziera błędny obłok niebieski, zapamiętywa się słońce wysokie, i złota gwiazda kocha się w swojem odbiciu – a która nic nie wie, ani o sobie, ani o swem mulistem dnie, ani o srebrnem źródle, co łka w niem ustawicznie. Trwając w terr zachwyceniu, Wiktor obchodził labiryntami wspomnień swe stare gniazdo, a gdzie nie dotarł, stamtąd bratni wiatr sam śpieszył z wieścią ku niemu i brał w rozdrgane wzruszeniem skrzydła tę głowę, ktorą na swych porywezych piersiach, dyszących szeroko, wieki całe kołysał świetlnym Bóstwom na chwałę, ludziom na ofiarę.
Stare dzieje.
Wkrótce po wojnie francusko-pruskiej w tym samym roku, w którym pan Ignacy objął śmierci ojca gospodarstwo, a dwunastoletni Wiktorek zdobył promocyę do trzeciej klasy, w upalny czerwcowy dzień zajechał na klonowski dziedziniec chłopski wóz, obity łubem.
Z wasągu wysiadł siwobrody mężczyzna,. olbrzymiego wzrostu, tęgiej budowy, w podróżnym kitlu, i trzcinową laską torował sobie drogę sród ujadającej psiarni. W sieniach zetknął się z Wiktorkiem, który właśnie pędził co sił zo – baczyć, co się stało i uspokoić rozżarte psy.
Chłopak w lot objął ciekawym wzrokiem i całą postać gościa, od długich białych włosów do zakurzonych nosów obuwia i zauważył od razu, że ten stary pan ma pod wypukłemi prze-krwionemi oczyma jakby obwisłe torebki, a co ważniejsza od jednej z nich przez całą długość swej pierwszej wizycie, co nawet ubodło młodego właściciela Klonowa, zwłaszcza, że poczuwał się nieco do winy.
W rezultacie jednak był rad, że się stary tak czy owak odnalazł, bo mu kłopot nielada spadł z karku, a miał ich jako niedoświadczony gospodarz aż nadto.
Natomiast Wiktorek formalnie gorączkował.
Stary wojak, i to z blizną, nie dawał mu spokoju; stawał przed nim w dzień, śnił mu się w nocy we wszystkich rodzajach zbroi, jakie kiedykolwiek widział na obrazkach, aż w końcu chłopiec nie wytrzymał, zerwał się raniutko, okulbaczyl kasztankę i pojechał do Samomęk zobaczyć, co się tam teraz dzieje?
Samomęki leżały o osiem wiorst od Klonowra w pobliżu Trupca, ale na przełaj przez pola i łąki było znacznie bliżej, to też Wiktorek w pół godziny znalazł się u celu.
Wszystkie okna w dworku, a właściwie ramy z resztkami szyb były ńa oścież otwarte. Po zarosłym trawą i burzanami dziedzińcu, wśród smutnych resztek drzewek, obłupionych z kory i gałęzi, od kasztanu do kasztanu chodził miarowym żołnierskim krokiem siwy starzec, bez czapki w szarem płóciennem ubraniu; ręce miał splecione z tyłu, głowę pochyloną w dół i coś mamrotał półgłosem; zdawał się być tak pochłonięty tą sprawą, że nie zwrócił ani razu uwagi na małego jeźdźca, który defilował wolno drogą i śledził go ciekawie.
Wiktorek kilkakrotnie przejechał się tam i napowrót, dostawał napadów kaszlu, chrząka!, wycierał głośno nos, aż w końcu zniechęcony i trochę rozżalony pocwałował do domu i zakomunikował bratu, że pan Postański chodzi ciągle po podwórku, jak wartownik i coś do siebie mruczy, jakby się uczył słówek łacińskich.
– Zdziwaczał stary do reszty! – zadecydował pan Ignacy.
A Wiktorkowi zrobiło się smutno, jak gdyby go spotkał wielki zawód.
W parę dni jednak zjawił się znowu wr Klonowie Postański w chłopskim słomianym kapeluszu, z grubym buczkiem w ręku.
Ujrzawszy go, Wiktorek, puścił się na spotkanie, jak strzała, i szurgnąwszy przed nim nogami, spytał:
– Pan do Ignacego ma interes! Ignacy w polu, ale ja go zaraz sprowadzę.
– Nie! do ciebie, mój zuchu! – odparł wesoło stary.
Wiktorkowi zadrgało serce, aż się zaczerwienił z radości, zdumienia i niepokoju.
– A co takiego? – rzekł, łapiąc oddech we wzruszone piersi.
– Czy uczyłeś się już geografii – spytał doktór, sadowiąc się na schodach kamiennego ganku.
– A jakże… Afryka, Ameryka, Australia, Azya skończyliśmy właśnie.
– Europa?
– Dopiero w trzeciej klasie.
– No, ale geografię polską znasz, co?
– A to osobno! pan Małkowski mnie uczy – odparł Wiktorek, trochę nierad z obrotu rozmowy, gdyż spodziewał się czegoś zupełnie innego.;
– A masz tę książkę?
– Ja nie z książki, ale z kajetu, bo mi pan Małkowski dyktował.
– Pokaż mi ten zeszyt!