- W empik go
Z mroku i dymu: poezye - ebook
Z mroku i dymu: poezye - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA
Skład Główny w Księgarni Stefana Dembego,
Marszałkowska 72.
żONIE MOJEJ IZABELLI
Poświęcam A.G.
TRAGEDYE MIEJSKIE.
Artysta.
Piotrowi Chmielewskiemu poświęca oknie facyatki stał chmurny i blady,
Patrząc na miasto, co zgiełkiem i gwarem
Wrzało… Tłum wieżyc nad dachów obszarem
Wystrzelał w niebo… Gmachy, kolumnady
Strojnym szeregiem biegły w każdą stronę,
A dalej długie chat podmiejskich sznury
I las kominów – ponad fabryk mury
Dumnie wznoszących swe łby zadymione.
Patrzał i dumał!… Te szczyty i głazy,
Wir ulic miejskich, gwar fabryk odległy.
Dziwne mu w myślach tworzyły Obrazy:
Ten śród doń mówił; te czerwone cegły
Drgały, krwawemi błyskając oczyma!…
Dym żył, zgiełk jęczał, bruk zgrzytał… i razem
Wszystko to jednym objęte obrazem
Cielsko potworne tworzyło olbrzyma!…
A olbrzym żyje, rusza się i błyska
Ślepiem, oddycha obłokami pary…
Dłoń jedna przędzie stubarwne towary,
Druga je chwyta i gdzieś w przestrzeń ciska…
On się wydłuża, rozrasta… Już czołem
Tonie w błękitach; już ręką zasięga
Szerzej niż starczy linii widnokręga –
Straszny, ogromny–nad nizin padołem!…
U stóp potężnych w głębi, ledwie widnej
Ślepiom olbrzyma–niby rój mrowiska,
Snuje się, czołga, tłoczy, dusi, ściska
Tłum żądny bogactw, wyjący–ohydny…
Ku górze ręce wyciąga drapieżne,
Się chciwych spojrzeń gorączkowe blaski –
1 z ust miliona w przestrzenie bezbrzeżne
Wybucha okrzyk: „Łaski, łaski, łaski!…
A potwór milczy! Tylko lekkim ruchem
Olbrzymiej stopy najbliższe gromady
Rozprasza, miażdżąc co zuchwalsze duchem.
Lub ujść grożącej nie zdolne zagłady!…
Okrzyk się wzmaga, las rąk się rozszerza…
Wśród nich dwie drobne – najmłodsze – nieśmiało
Wznoszą się w góre, świecąc nad nawałą,
Jak skrzydło mewy pośród mórz bezbrzeża!
Pierzcha widzenie… Znowu ponad dachy
Strzelają wieże, znowu w każdą stronę
Biegną ulice, kolumnady, gmachy,
I–dalej-fabryk szczyty zadymione…
Ocknął się, odszedł od okna i, głowę
Na pierś zwiesiwszy, krąży po izdebce…
Duma i wzdycha lub wyraz wyszepce,
Jakby z swą duszą prowadził rozmowę…
Potem przed drobną wstrzyma się stalują
I, narzuconą zrywając zasłonę,
Na pierwsze pędzla zarysy natchnione
Spogląda chmurnie, posępnie i długo…
To owoc myśli, studyów i talentu!
Perła snów młodych, natchnień kryształ drogi!
Pędzlem z miejskiego wydarte odmętu,
Nieśmiało złożył pod olbrzyma nogi…
I ręce podniósł ku wyżynie mglistej,
Drobne, najmłodsze wśród zgrai bezbrzeżnej…
I czekał, czekał – na dział przynależny
Z ochłapu łaski dla pracy–artysty!…
Lecz próżno czekał! W biesiady okruchach
Nie było cząstki dla obcej istoty!…
Wśród zgrzytu maszyn i dymów spiekoty
Zapomniał olbrzym o najmłodszych duchach!…
Snadź mu tej nowej nie trzeba posługi!
I snadź dla duszy wystarczą kamiennej
Tkanych towarów złotopłynne smugi
1 lśniących maszyn gwar i zgrzyt codzienny.
Cyfra i złoto! Korzyść bezpośrednia!
Siła materyi! Pełna sytość ciała!…
To trzeźwe cele, treść zabiegów cała –
A reszta: nicość, mrzonki i czcza brednia!…
Duma artysta… W myślach mu przelata
Wczorajszych wspomnień orszak zmartwychwstały:
Młode porywy, promienny sen chwały,
Życie dla sztuki i dla szczęścia świata!…
Wcielenie natchnień, co jak potok lawy
Wrzały mu w piersiach, rwąc się na powierzchnie
Orle poloty, złoty rydwan sławy,
Tron, co nie runie, blask, co nie zamierzchnie!
Wszystko, co młodą uskrzydlało duszę,
Pędzi owi śmiałe dawało rozmachy!
Tęcze i światła, kryształowe gmachy,
Hymny tryumfu i czci pióropusze!
Potem wryszukał W papierowych plikach
Kolekcyę wzorów i uspokojony–
Wyszedł na miasto, aby po fabrykach
„Zaoferować” – deseń na kretony!…
Wszystko to, wszystko, co tu, w tej godzinie,
Podruzgotane – zmięte bez litości,
W gorzkich się myśli zlało plątaninie
1 w głód dwudniowy, co targa wnętrzności!…
Wszystko to przed nim stanęło z mogilną
Grozą, z kontrastu nielitośną siłą,!
i w pierś wychudł… głodną i bezsilni
Głuchej rozpaczy gromem uderzyło!…
Skoczył do stalug… schwycił cudne płótno..,
Wahał się chwilę… Potem rozszalały
Porwał nóż… ciął nim i z z dziką, okrutni
Lubością – targał… aż – pociął w kawały!…
Z DYMEM
oc była ciemna. Wicher po ulicy
Sypkiego śniegu rozwiewał tumany,
1 kręcąc niemi wściekły, rozhukany,
Pieśń dziką nucił w zapadłej dzielnicy.
Kilka latarni w ulicznym szeregu
Konającemi migocze blaskami.
Usnęło miasto; skrzypiące po śniegu
Kroki przechodniów ozwą się czasami.
Niekiedy tylko jęknie dzwonek cienki
I głuchnąc, zwolna milknie w oddaleniu,
Lub z brudnych szynków, kryjących się
Echo pijackiej doleci piosenki.
Poza tem cisza: spokój objął senny
I te w zaułkach pół-zwalone chaty,
I pyszne domy w dzielnicy bogatej,
I gmach ten dumny, czerwony, kamienny,
Co z poziomego uciekając świata,
W niebo czerwonym kominem wylata.
Cztery ma piętra i kształt czworoboku.
Z komina magnes ostrym strzela końcem –
1 groźnie patrzy gmach z każdego boku
Tysiącem okien, jak OCZÓW tysiącem.
Dniem, ledwie gwizdków umilkną chichoty,
Tłum go napełni milczący, ponury,
1 mnogich maszyn zajękną turkoty,
Zgiełkiem i wrzawą napełnią się mury.
Para srebrzystym wytryśnie obłokiem
1 kłęby dymu wybuchną z komina,
A ponad dźwięków zmieszanych natłokiem
Monotennymi grzmi jęki maszyna;
Płuczą warsztaty, turkoczą wrzeciona,
1 praca tłumów wre coraz namiętniej –
Aż w tym chaosie dźwięków miliona.
Potwór ceglany, wre, huczy i tętni…
Teraz śpi cicho; tylko śniegu kłęby
Biją zawzięcie w szereg okien długi,
I w srebrnobiałe ubierają smugi
Misterne gzemsy, i okna, i zręby.
Nagle tam w głębi niepewna, nieśmiała
Błysła iskierka, za nią druga goni,
I po niteczce przemknąwszy jak strzała.
Dolny rzęd okien rumieńcem zapłoni.
Na chwilę zgasła… Potem żywszym blaskiem
Wybuchnie wściekła płomienista fala,
I, wśród stu maszyn przebiegając z trzaskiem,
Tchnieniem pożera, druzgocze, obala.
Zniknął smug nitek, więc bestya czerwona
Gryzie posadzkę, ku tkaninom bieży,
1 z nową siłą, gniewna i szalona,
W szyby czerwoną pochodnią uderzy.
I pod palącym oddechem płomieni
Stopione prysły, jak pajęcze sieci…
Przez sto otworów sto krwrawrych strumieni
Z ziejącej paszczy na zewnątrz wyleci
I upowite w chmur czarnych całuny.
Niebo krwawemi opromienia łuny.
Wówczas w tej ciszy, co miasto okrywa,
Syczące gwizdka rozlegną się dźwięki:
To gmach płonący piskliwemi jęki
Budzi gród ze snu i ratunku wzywa.
I płacze gwizdek, syczy, jak gadziny,
Lub spazmatycznym czasem jęknie śmiechem,
A dziki odgłos wśród sennej dziedziny
Wokół ponurem rozlega się echem.
Szaleje wicher i sypie śnieżyca,
Wichrem rozdęty słup płomieni rośnie
I coraz krwawiej strop nieba oświeca…
A gwizdek jęczy smutniej i żałośniej.
Wśród blasku ognia srebrne gwiazdy śniegu
Lśnią tęcz barwami, jak deszcz brylantowy,
I żarem ognia pochwycone w biegu
Deszczem spadają na przechodniów głowy.
Za krótką chwilę–wieszczba klęski nowa–
Żałośnie jęknie trąbka alarmowa,
A za nią druga, jak złowieszcze echo,
Trzecia i czwarta… Tragiczna muzyka!
Przeciągiem echem w zaułki przenika
Twardy sen kłóci pod zapadłą strzechą,
1. rozbudziwszy dzielnicę dokoła,
Przelękłych ludzi nu ratunek wola.
Niepewne w oknach ogniki zaświecą,
I rzędem wyjrzą twarze przerażone,
Z bram półodziane postacie wylecą
1 śpieszą, biegną wszystkie w jedną stronę:
(idzie jęczy gwizdek i z płonącej głębi,
Wśród gradu iskier czarny dym się kłębi.
Tam śpieszą tłumy, gmach otoczą kołem
I stoją zlękłe… bezsilne, jak dzieci…
Pusta ciekawość nad dziecięcia czołem.
Trwoga na męzkiem obliczu zaświeci.
Lub przerażeniem zdjęte i rozpacza,
Kobiety ręce załamują, płaczą,
I z każdą nową w olbrzymie ruiną.
Jęki brzmią głośniej, łzy obficiej płyną.
Już z dolnej sali, ziejącej jak piekło,
Sto słupów ognia wybuchło do góry,
I jak pieszczotą obejmuje wściekłą
Górny rzęd okien i gorące mury.
Zagląda w szyby, liże je i pali.
Aż z głuchym trzaskiem pękły, roztopione;
1 rozszalałe języki czerwone
Zwycięzko wbiegły do piętrowej sali.
Wtem zagrzmi turkot szalonego biegu
I szmer przeleciał po ciekawych rzeszy:
Wpośród płonących pochodni szeregu
Brzmią głosy dzwonków – straż na pomoc spieszy
Kół turkot głuchy dudni po ulicy,
I jęczą dzwonki i grzmocą kopyta,
Mknie kawalkata lotem błyskawicy
I przed płonącym gmachem staje wryta.
W chaosie łkania, turkotu i krzyku
Doniosłym głosem brzmi trąbka komendy…
Skoczy młódź dziarska w rozproszonym szyku,
Stawia drabiny i sikawek rzędy;
Po linie z hakiem ten na szczyt się wdziera.
Ow rąbie bramę i skacze w płomienie,
Inny na gzemsie zwinny, jak pantera.
Zawisł i wody rozlewa strumienie.
Wśród kłębów dymu, iskier i spiekoty.
Raz po raz błyśnie topór i kask złoty
I w dach potężna uderzy siekiera,
Druzgocze, łamie, na strzępy rozdziera
I w przepaść strąca…
Wysiłki daremne!
Trzeci rzęd okien już płomieniem zieje,
A tam na czwartem światełko tajemne
Błysło… już rośnie, dymi, płomienieje.
Jak wąż błyszczący po tkaninach bieży.
Liże posadzkę, całuje wrzeciona,
Aż wszystkie iskry zebrawszy do łona,
W szyby czerwoną pochodnią uderzy.
Za krótką chwilę na wierzchołku gmachu
Złowieszczo język zabłysnął czerwony,
A za nim drugi przez otwory w dachu
Wyjrzał, wybuchnął-krwawemi ramiony
Objął szczyt dumny, gryzie go i pali
1 płomienistym opasuje splotem.
Aż przepalony, z piekielnym łoskotem,
Szczyt w gorejącą przepaść się zawali.
I jako ptaków płomienistych stada,
W powietrze iskier wybiegła kaskada
I buchnął płomień słupem pod niebiosy!…
Na odwrót trąbek ozwały się głosy.
Tłum przerażony śpiesznie cofnął kroku,
A gmach czerwony–olbrzym konający,
W girlandzie iskier, jak w złotym obłoku.
Stał cały w ogniu, jak stos gorejący.
Szaleje żywioł, przygasa na chwilę,
W głąb się zamyka, zamiera i głuch nie,
Aż znów w słabnącej podsycony sile,
W niebo czerwoną kolumną wybuchnie.
A z nim grad iskier i płonące szmaty
W zlecą w powietrze, lśniące, rozigrane,
1. nagle wichrem z nad gmachu porwane,
Gradem spadają na sąsiednie chaty.
Szaleje żywioł! Od blasku płomienia
Jak w dzień słoneczny na ulicach jasno,
Żywemi blaski świecące wśród cienia
Latarnie zbladły, mroczą się i gasną
A gwizdek jęczy coraz smutniej ciszej,
Jak konający, chrapliwemi tony…
Wybucha, słabnie, znów syczy i dyszy,
Aż wreszcie milknie osłabły, znużony.
Szaleje żywioł! Lecą belki, mury.
Czasem stos żywszym rozpali się blaskiem.
1 w kłębach dymu, pośród iskier chmury,
Zwęglone piętro zawali się z trzaskiem;
1 z piętrem runą w głąb ziejącą–na dno,
Bezkształtne ludzkich arcydzieł ruiny:
Błyszczące kółka, trybiki, maszyny.
Dno całe masą zaległszy bezładną!…
I kędy olbrzym wznosił się ceglany.
Nagie, zczerniałe sterczą teraz ściany.
Tylko dym szary z mrocznej głębi zionie.
1 spalenizny unoszą się wonie,
I śnieg, w Otwarte przenikając łono.
Stos czarny białą pokrywa oponą.
Zabrzmiały trąbki: sygnał do odwrotu.
Straż wraca zwolna, cicho, bez turkotu,
1 tłumy widzów do chat biednych płyną…
Tylko nad czarną olbrzyma ruiną
Jedna gromadka nieco dłużej czeka…
1 wiatr zimowy przez noc do świtania
W pyszne dzielnice zanosi zdaleka
Skargi i jęki, przekleństwa i łkania…
PRZED BOGIEM
Marjonowi Winklerowi
Odmówiły mu nieba
Sił i pracy i chleba,
Więc głód schwycił go w szpony zabójcze –
A miał chłopię – ot tycie –
Ukochane nad życie,
Co wołało nań: „Chleba, mój ojcze”!
A tej prośby moc taka,
Ze pierś słabą biedaka
Uderzała silnie nakształt gromu…
W sklepie chleba jest tyle!…
Biedak wahał się chwilę –
Ukradł chleb–i ucieka do domu.
Okrzyk zgrozy się szerzy:
„Gwałtu! złodziej!” Tłum bieży
I wnet chwyta sprawcę wielkiej zbrodni,
Powtarzając wśród krzyku:
„Jakże śmiałeś, nędzniku?”
– „Ludzie, z chłopcem byliśmy tak głodni!…”
Do więziennej go celi
Za tę zbrodnię zamknęli,
Aby słusznie odcierpiał za winę,
Tam też wkrótce ze świata
Straszna wieść go dolata,
Ze mu chłopię umarło jedyne.
Rozpacz… stryczek na haku…
Smierć – i już po biedaku!….
Dusza spieszy w niebo na sąd Boży
I przed Pana obliczem
O swym czynie zbrodniczym
Opowiada – i w prochu się korzy:
„Ciężką moja jest wina,
Lecz mi z głodu chłopczyna
Płakał!… Przyszła pokusa zdradziecka…
Nie wytrwałem – uległem…
Chleb tam w sklepie spostrzegłem
I ukradłem go – dla mego dziecka!"
Z trwogą dusza człowieka
Na surowy sąd czeka –
A Bóg kładzie na szali niebieskiej
Tutaj czyn, godny kary,
Tam swą łaskę bez miary
I dziecięcia zgłodniałego łezki
I te łezki dzieciny
Przeważyły głaz winy.
Bóg otwiera ojcowskie objęcia:
„Ukradziony kęs chleba
Przebaczają ci nieba,
Głodny ojcze – głodnego dziecięcia!…
NA ŚNIEŻYCY.
Posępny, surowy
Poranek zimowy
Z za szarych chmur jeszcze nie błyska,
Gdy pustą ulicą,
Smagani śnieżycą,
Spieszyli do pracy ludziska.
Spieszyli milczący:
Ten w bluzie świecącej,
Ta chustą od zimna się chroni,
"Wiatr chłosta niebogą,
Śnieg skrzypi pod nogą,
I mała blaszanka drży w dłoni.
W gmach weszli, i w ślady
Milczącej gromady,
Ruch puste ożywia ulice,
Dłoń skrzętna kupczyka,
Drzwi sklepu odmyka,
Lub ciągną z wozami woźnice;
I częściej w oddali
Dzwoneczek się żali,
U sanek klekocząc jękliwie,
I dzienny ruch miasta
Co chwila to wzrasta
W tysiącznem prac ludzkich ogniw
Z mroków miejskich, pośród wycia
Zawieruchy,
Wychylają się z ukrycia
Dziwne duchy:
Drobne, małe – szybko biega,
Ginąc w mroku,
A woreczek na każdego
Wisi boku;
A twarzyczka zamarzłemi
Łezki świeci…
To do pracy za starszemi
Idą dzieci.
Gdzie w gród toczą się wozami
Czarne stosy,
Tam pospiesza z woreczkami
Motłoch bosy.
Jak drapieżne przy zdobyczy
Krążą stada,
Tak się chyłkiem tajemniczy
Orszak skrada;
Tamten spadłe bryłki zbiera,
Ów nie czeka,
Ale ręką z wrozu zdziera