- W empik go
Z niwy śląskiej - ebook
Z niwy śląskiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 269 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z zapisu ś… p. Franciszka Górniaka wychodzą obecnie drukiem wiersze poety śląskiego, Jana Kubisza.
Nazwisko to zwiedzającym Księstwo Cieszyńskie nie obce wcale. W. Szukiewicz wspomina je w swych wrażeniach z wycieczki na Śląsk (Śląsk Cieszyński, Lwów 1893, str. 4), pisał o nim dość obszernie w rozprawie o stosunkach śląskich Jan z Borku (prof. Kukucz w sprawozdaniu wiedeńskiego "Ogniska" 1895), mówi o nim z zajęciem Marya Wysłouchowa w zajmujących listach z "Niwy śląskiej", drukowanych w "Tygodniu" lwowskim, a Fr. Rawita poświęcił mu dłuższy artykuł w "Przełomie" wiedeńskim (1896). W samem Księstwie Cieszyńskiem imię Kubisza jest znane powszechnie, a jego piosnka p… n. "Nad
Olzą" (ob… str. 97) jest ulubionym śpiewem śląskim, z którym w każdym zakątku tego małego kraju łatwo można się spotkać.
Popełniłby niemały błąd ten, ktoby w poezyach Jana Kubisza chciał szukać tej doskonałości formy, do której doszła za czasów naszych poezya polska, i autor, wydając zbiorek niniejszy, wie o tem dobrze. Spotykając się z nim często i szczycąc się jego przyjaźnią, słyszałem niejednokrotnie z ust Jana Kubisza słowa żalu, że los nie pozwolił mu kształcić się więcej, ani też nie zaprowadził go do żadnego z ognisk życia umysłowego polskiego, że życie całe upłynęło mu w małej wiosce śląskiej, gdzie brakło wykształconego towarzystwa, dobrych książek i tych wszystkich podniet, którym rycerze pióra zawdzięczają zazwyczaj rozwój swego talentu.
Twórczość Jana Kubisza, jak się o tem czytelnik przekona z tomiku, który oddajemy mu do rąk, jest zupełnie samorodną, wzorów poeta miał bardzo niewiele, a i warunki, w których wychował się i wzrósł, zupełnie nie zachęcały do takiej pracy nad sobą, jakiej potrzeba było, aby talent niewątpliwy mógł się należycie rozwinąć i dojrzeć.
Jan Kubisz urodził się 24 stycznia r. 1848
we wsi Końskiej niedaleko Cieszyna (obok Trzyńca) nad Olzą w domu niezamożnego włościanina, który oddał go do szkół w Cieszynie. Tu uczył się w latach 1860–1865 w gimnazyum ewangelickiem, poczem na klasie IV przerwał nauki gimnazyalne, choć mu one szły łatwo i dobrze, i powrócił pod strzechę ojczystą.
Językiem wykładowym w ówczesnem gimnazyum ewangelickiem, podobnie jak i w katolickiem, które złączone z tamtem, tworzy dziś państwowe gimnazyum niemieckie w Cieszynie, była niemczyzna, a choć ówczesne grono nauczycielskie wolne było od tych dążeń germanizacyjnych, jakiemi odznacza się dziś inteligencya niemiecka na Śląsku, to jednakże pod wpływem otoczenia młody Jan Kubisz czuł się po ukończeniu czterech klas gimnazyalnych Niemcem – te dążenia narodowe, których przedstawicielem niemal jedynym był wówczas w Cieszynie redaktor "Gwiazdki Cieszyńskiej", Paweł Stalmach, były mu obce. Od zniemczenia zupełnego chroniła go modlitwa w języku polskim i "Postylla ks. Samuela Dambrowskiego", książka polska, nieodstępny (obok Biblii) towarzysz każdego polskiego ewangelika na Śląsku.
Rok przepędzony w Końskiej po wystąpieniu z gimnazyum, zadecydował o usposobieniu narodowem Jana Kubisza. Tu zetknął się z rolnikiem, Jerzym Buzkiem. Buzek, kilkunastu laty starszy od Kubisza, wystąpił z gimnazyum po ukończeniu klasy VI z powodu choroby, i już więcej do szkoły nie powrócił, zabrawszy się do uprawiania ojczystego zagona, ale kształcić się nie przestał, czytał dużo, a książki otrzymywał od brata, zatrudnionego w jednej z księgarń lwowskich. Buzek czuł i myślał po polsku i w tym też kierunku oddziałał na młodego przyjaciela, którego uratował od utonięcia w morzu niemieckiem.
Po roku pobytu w domu rodzicielskim Kubisz zapisał się do zakładu kształcącego nauczycieli ludowych, czyli t… zw. preparandy w Cieszynie, gdzie w latach 1867 i 1868 ukończył kurs dwuletni, poczem po krótkotrwałej praktyce nauczycielskiej w szkole ewangelickiej w Cieszynie otrzymał miejsce w szkole ludowej w Gnojniku (obok Końskiej, przy drodze kolejowej z Cieszyna do Frydku) i tu na cichej pracy nauczycielskiej upłynęło mu lat kilkadziesiąt, tu zjednał sobie miłość i przychylność ludu, tu ożeniwszy się przeżył dni szczęścia i smutku, gdy w r. 1901 pochował po dwudziestu latach pożycia ukochaną żonę, a na kilka lat przedtem dziesięcioletniego syna, do którego wielkie przywiązywał nadzieje.
W ruchu narodowym, którego widownią było Księstwo Cieszyńskie w ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu, Jan Kubisz brał zawsze udział czynny.
Najważniejszem ogniskiem tego ruchu była przez długie lata Czytelnia ludowa w Cieszynie, w której gromadziło się to szczuplutkie grono inteligencyi polskiej, które pracowało nad odrodzeniem narodowem Księstwa Cieszyńskiego. Jako członek Czytelni Kubisz wraz z przyjaciółmi swymi, kierownikami Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek w Cieszynie, Hilarym Filasiewiczem i Adamem Sikorą, organizował przez długie lata przedstawienia amatorskie, które zgromadzały ludność polską z całego Śląska, urządzał doroczne obchody w rocznicę śmierci Adama Mickiewicza, które zagajał przemówieniami, nie usuwał się od żadnej pracy zbiorowej, której mógł się przydać pracą lub radą.
Wiersze Jana Kubisza były wynikiem tej właśnie jego pracy obywatelskiej. W przeważnej części mają one charakter okolicznościowy, agitacyjny, bo zazwyczaj w tym celu były pisane. Wiedziano, że Kubisz lubi pisać wiersze i że mu to przychodzi z łatwością, a był jubileusz Czytelni ludowej, więc go proszono o wiersz. Kubisz wymawiał się i wypraszał, ale ostatecznie na obchód przyszedł z wierszem (ob… str. 33), w którym tłómaczył rolę Czytelni w dziejach odrodzenia narodowego śląskiego – zakładano gimnazyum polskie w Cieszynie, więc je powitał wierszem: "Woda ze skały" (ob… str. 145) – była inna jakaś uroczystość, to czytał "Syna Marnotrawnego", przedstawiając w nim te sidła, jakie germanizacya zastawia na Śląsku na młodzieńca polskiego, który kończy szkoły, a zarazem kreśląc tę walkę duchową, którą stoczyć musiał ze sobą każdy Ślązak, przyznający się dziś do polskości.
Rozczytanie się w poezyach Mickiewicza, Syrokomli, Pola i Romanowskiego pogłębiło w duszy Kubisza miłość tej Polski, od której Śląsk przed wiekami został oderwany i rzucony na pastwę wynarodowienia, a do której jednakże, dzięki wstrząśnieniom r. 1848, począł wracać, począł żyć jej życiem i duchowo się z nią zespalać.
Nie myślę wdawać się w szczegóły, które każdy czytelnik łatwo spostrzeże, aby wykazać wpływ wymienionych poetów na utwory Kubisza. Jest on tem znaczniejszy, że ich poezye były obok Biblii i Dambrowskiego jedynemi znanemi Kubiszowi książkami polskiemi, a jedynem pismem, z którego czerpał skąpe wiadomości o tem, co się działo w ziemiach polskich, była Stalmachowa "Gwiazdka Cieszyńska", jedyne przez lat kilkadziesiąt pismo śląsko-polskie.
Czytelnik zauważy łatwo w poezyach Kubisza wiele wyrazów wziętych żywcem z dyalektu śląskiego. Jest to rzecz całkiem naturalna, gdy się zważy, że dyalektem na Śląsku mówi nietylko lud, ale i miejscowa inteligencya. Inteligencya ta: Stalmachowie, Cieńciałowie, Michejdowie, Kubisze, Londzinowie, Buzkowie, Glajcarowie, Kukuczowie, Macurowie, Farnikowie i inni, wyszła z ludu, w szkołach uczono ją po niemiecku, a jeśli uczono ją języka polskiego, to nauczyciele tego języka sami nie umieli po polsku, to też językiem polskim był dla nich dyalekt ludowy, który pozostał językiem życia potocznego nawet wtedy, gdy przez dzienniki i książki oswoili się z językiem ogólnopolskim. To oswojenie się przyszło daleko łatwiej tym, którzy mieszkali w miastach, gdzie częściej nadarzała się sposobność zetknięcia z rodakami z innych ziem polskich. Kubisz życie całe, za wyjątkiem sześciu lat szkolnych, przepędził na wsi, z ludem w życiu codziennem, w szkole, na posiedzeniach kółka rolniczego, w którem pracował gorliwie, mówił zawsze dya – lektem, więc też dyalekt śląsko-polski jest dlań tym językiem, którym rozmawia sam z sobą, a choć przyswoił sobie dobrze język polski książkowy, to jednakże nie może pozbyć się niektórych wyrazów i zwrotów gwarowych.
Wiedząc o tem, że Kubiszowi niewiele już pozostaje lat pracy w szkole, że niedługo otrzyrna emeryturę, zapytałem go kiedyś, czy przeszedłszy na emeryturę osiędzie w mieście, zwłaszcza, że osiedlenie się w mieście ułatwiłoby mu wychowanie kilkorga dzieci. Odpowiedział mi Kubisz, że zanadto się zżył z życiem wiejskiem, które, nie znając zresztą ani Georgik Wergiliusza, ani Ziemiaństwa Kajetana Koźmiana, opisał w poemacie p… n. Dwa dni (ob… str. 3 i nast.) – nie chce on rozstać się z tymi łanami śląskimi, które ukochał całą mocą swego czystego serca i szlachetnej duszy, duszy poety "z Bożej łaski", a zwarzonej życiem w warunkach nie sprzyjających jej rozwojowi, hamujących jej wzloty.
Zbiór niniejszy obejmuje tylko cząstkę utworów Kubisza. Wiele z nich autor odczuwający ich braki rzucił na pastwę ognia, wiele zatrzymał w tece, twierdząc, mimo odmiennego zdania przyjaciół, że ich drukować nie warto. Nadto dość obfity zbiór przekładów wierszy ewangelickiego teologa i poety, Karola Geroka (ur. 1815 + 1890), dokonanych przez Kubisza, zamierza wydać osobno Towarzystwo ewangelickie oświaty ludowej w Cieszynie, wobec czego pominęliśmy je w tym zbiorze.
Poezye Kubisza wydane zostały obecnie nie jako utwory artystyczne, nie jak dorobek literacki chwili – ogłasza się je jako dokumenty życia narodowego polskiego w Księstwie Cieszyńskiem w ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu, jako wyraz uczuć, przekonań, a i bólów tego pokolenia śląskiego, którego praca zapoczątkowała odradzanie się narodowe prastarej dzielnicy piastowskiej. Uwagę tę, jako komentarz do książki niniejszej, uważamy za niezbędną.
Poezye Kubisza mają nadto jeszcze doniosłe znaczenie jako objaw polskiej literatury ewangelickiej. Faktem jest, że w Księstwie Cieszyńskiem mieszka 70. 000 ewangelików, których językiem ojczystym jest język polski i wśród których wzrasta poczucie przynależności do narodu polskiego. Poczucie to znalazło wyraz w poezyach Jana Kubisza, który uważa się za prawowitego ewangelika i za Polaka, odczuwającego dolę całego narodu. Zjawiska tego, ze względów ogólnonarodowych lekce sobie ważyć nie można.
Ksiądz Franciszek Michejda w broszurzep… n. "Ewangelicy Polscy" (Cieszyn, 1900, str.35), mówiąc o fanatyzmie narodowym niemiecko-pruskim, który pod hasłem "Zerwać z Rzymem"sprzysiągł się na zagładę polskości, powiada: "My polscy ewangelicy mamy… podwójny obowiązek. Raz musimy przeciw takiemu narodowemu fanatyzmowi, takiemu na wskróś niechrześcijańskiemu tępieniu narodowości, takiemu zupełnie nieewangelickiemu, pogańskiemu panowaniu i prawu pięści mocniejszego przeciw słabszemu w imieniu ewangelii protestować. Musimy zaznaczyć, że takie barbarzyńskie postępowanie ewangelickiego(pruskiego) narodu i społeczeństwa przeciw własnym współobywatelom, jest moralną klęską dla kościoła ewangelickiego. Powtóre musimy głośno stwierdzić, że wyznanie i kościół ewangelicki a narodowość niemiecka nie są identycznemi, lecz całkiem odrębnemi pojęciami. Mimo wielkich zasług narodu niemieckiego około kościoła i wiary ewangelickiej, wiara ewangelicka i kościół ewangelicki nie są żadnym niemieckim kościołem aniwiarą niemiecką, tak samo jak chrześcijaństwo nie jest żadną religią żydowską, aczkolwiek poszło z żydów. Kościół ewangelicki jest powszechnym kościołem chrześcijańskim jak każdy inny.
Gdy __ polscy ewangelicy oświadczą się wiernymi synami narodu swego, podzielą z nim jego dobre i złe losy, z nim żyć, czuć, walczyć, cierpieć, dla niego pracować będą,….. wtenczas z pewnością zajmą wiara i kościół ewangelicki poczesne stanowisko wśród polskiego narodu i znajdą przychylność wśród społeczeństwa, które w nich uzna i uszanuje kościół i wiarę swych braci".
Te słowa przywódcy ewangelików polskich na Śląsku są wyrazem przekonań Jana Kubisza, wyrażonych w poezyach, przez które społeczeństwo polskie będzie mogło się z niemi zapoznać, co, jak powiedziałem, ze względów ogólnonarodowych jest bardzo doniosłe. To też był wzgląd, dla którego podjęliśmy się pracy nad wydaniem zbioru wierszy Jana Kubisza.
W ten sposób spełnia się życzenie jednego z wybitnych ewangelików polskich na Śląsku ś… p. Franciszka Górniaka (+ 1899), który, nie mogąc za życia, płodnego w pożyteczne czyny dla dobra ludu polskiego na Śląsku, doprowadzić do skutku swego zamiaru, przeznaczył testamentem fundusz na wydanie niniejszej książki. Niech więc będzie ona także wieńcem na jego mogiłę.
Cieszyn w maju 1902.
Kazimierz Wróblewski.DWA DNI. I.
"Módl się i pracuj ".
Bracia moi! żądacie odemnie powieści,
Lecz jeźli śmiem zapytać, jakiejż ma być treści?
Chcecie, żebym wam bajał o dawnych wypadkach
Ziemi naszej, o wielkich sławnych mężach, świadkach
Przeszłości naszej? O, do tej pracy nie czas jeszcze;
Do tej pracy potrzebne są nam siły wieszcze!
Da Bóg dobry, że kiedyś i na naszej ziemi
Powstanie śpiewak, który pieśniami swojemi
Zdoła to wypowiedzieć, co dusza odczuła.
Ja wam raczej opowiem, co mi raz gaduła
Stary powiadał; prostą rzecz, jak tam bywało
W czasach jego młodości, wszystko, co się działo
W domu naszym, na roli, w robotny dzień, w święta.
Wy, rówiennicy moi, któryż nie pamięta
Z was, starego Jakóba, co tak rad przebywał
Z dziećmi i bajki prawił lub piosenki śpiewał.
Często na brzegu Olzy z nami przesiadywał
I, wzrok łzawy, stęskniony zatopiwszy w wodę,
Dumał; a patrząc na to, nasze twarze młode
Mimowoli smutniały, jak gdyby odczuły
To, co się działo w duszy starego gaduły.
I były te łzy starca, ten smutek, westchnienia
Ową siłą tajemną, co bujnie rozplenia
Słowa, jak zasiew, a te na ziemi ojczystej
Wydają plon obfity, plon dobry i czysty.
Raz pamiętam, było to w majową pogodę,
Siedzieliśmy nad Olzą – starzec patrzał w wodę
I dumał, jakto w jego bywało zwyczaju;
Na drugiej stronie rzeki we wierzbowym gaju
Śpiewał słowik; pieśni tej z pod niebios sklepienia
Wtórowały skowronki. A te ptasząt pienia
Jak głos błogosławieństwa Bożego spłynęły
Na ziemię i całą też Bożem ogarnęły
Błogosławieństwem. Starzec w przyjemnym zachwycie
Patrzał na pola, gaje, na słonko w błękicie
I słuchał ptasząt pieśni. Łzy mu się strumieniem
Rzuciły, z za łez oko jaśniało płomieniem –
A kiedy się wpatruję w niego ze zdziwieniem,
Spojrzał na mnie i rzekł mi: "Moje lube dziecię
Dziwisz się, że ja płaczę, choć ślicznie na świecie;
Dziwisz się, że ja płaczę, a w twem młodem sercu
Tak rozkosznie, tak cudnie, jak na łąk kobiercu.
Twoje serce – to jasna, słoneczna dnia pora;
Moje zaś jakby wieczór, a wiesz, że z wieczora,
Kiedy słońce zachodzi, to rosa niebieska
Zwilża kwiaty, świeci się, jak radości łezka.
Otóż u mnie tak samo: widok pól ojczystych,
Śpiew ptaków tak rozkoszny i szum tych fal czystych
Na moje stare oczy łzę ciśnie radości.
I to też jest jedyną rozkoszą starości
Mojej, za którą Bogu niechaj będą dzięki!
O! bez niej, moje dziecię, jeden, samiuteńki
Z moich na świecie, byłbym bardzo opuszczony;
Byłbym smutny, jak kwiatek gradem pozbawiony
Ozdoby swojej, którą tak cudnie się mieni,
Lub jak niebo odarte z słonecznych promieni.
Ziemio moja ojczysta! w twych grobach złożeni
Leżą ojciec i matka, wszyscy krewni moi;
Tutaj tyle pamiątek z lat dziecinnych stoi;
Tutaj mową ojczystą brat z bratem się wita,
A na wdziękach tej mowy piosenka wykwita,
Piosnka miła – jej dźwięki z taką płyną
Mocą w starą pierś moją i grzeją jak wino,
Ze mi wtenczas tak lubo, miło i radośnie,
Ze się czuję jak kiedyś w mojej życia wiośnie.
I jabym cię nie kochał – nie kochał tej ziemi,
Co mi radość takową sprawia i takiemi
Uczuciami pierś żywi… Może być, że inni
Nie tyle, co ja, czują – sami sobie winni!… "
Powiedziawszy, umilknął, wzrok spuścił ku ziemi
I zadumał się znowu. A znać, że smutnemi
Myślami był zajęty, bo westchnął głęboko,
A potem łzy otarłszy, których pełne oko,
Rzekł dalej: "Kiedy patrzę na chaty, to one
Tak zdają mi się święte, tak błogosławione,
Jak domy Boże… A ludzie? O ty, lube dziecię,
Jakżebym życzył sobie, by również ich życie
Było świętem…
Już sobie powiedziałem nieraz,
Ze tu u nas, jak dawniej, nie dzieje się teraz;
Zdaje mi się, że dzisiaj gorszy świat, że ludzie
Zboczyli z drogi cnoty i w gładkiej obłudzie
Gonią po drodze życia za znikomym zyskiem
W samolubstwie serc własnych, z skrytem pośmiewi-
Dla braci, którym w szczęściu potknęła się noga; skiem
Że wśród swojej wielkości zapomnieli Boga,
Że w ślepem uniesieniu najświętsze zniszczyli
Węzły, jak gdyby sami na świecie tu byli…
Niestety! a oni są tych ojców synami,
Co śpią tu pod tą ziemią, a nad ich grobami
To samo niebo sklepi swe błękity czyste,
To samo niebo dzieci i groby ojczyste
Oświeca…
Może było i w mojej młodości
Tak samo, a tylko w pomroku starości
Wszystko inaczej memu przedstawia się oku,
I to, co przeminęło, ma więcej uroku.
Wszak i przeszła godzina piękniejszą się zdaje
Od tej, która obecnie powoli nastaje.
Czemu? bo ona przeszła, a nasze wspomnienie
Czem dłuższe, tem w cudniejsze zapada się cienie,
Jak cienie nocy letniej – gdzie, promień miesiąca
Owem czuciem rozkosznem o serce nam trąca,
A wszystko blaskiem stroi.
Ale nie chcę sądzić,
Bom i ja nie bez winy i ja mogę błądzić,
Jako i inni błądzą; to prawda, a przecie
Mówi mi głos wewnętrzny, że dzisiaj na świecie
Inaczej.
Nie zapomnę ja nigdy – bywało
W lecie naprzykład, nim słoneczko wstało
Z złotych chmur, a na płocie zadzwoniła nuta
Hałaśliwa, przeciągła rannego koguta,
Jak dzwonka domowego – już ojciec z komory
Wyszedł i zbudził sługi: do stajni, obory
Zajrzał i po podwórzu przeszedłszy się wkoło,
Wrócił do izby z twarzą spokojną, wesołą,
Nabrał wody w garnuszek, wziął do ust, na dłonie
Lał i umywał oczy, czoło, lica, skronie,
Usta zaś na ostatku; a następnie bierze
Ręcznik gruby (a płótno było białe, świeże),
I obciera nim ręce, twarz; potem grzebieniem
Uczesał skromnie włosy – nareszcie z westchnieniem
Klęka przy białej ławie i modli się cicho.
O! tutaj cię nikt nie zna, obrzydliwa pycho,
Co jakiś wstyd fałszywy, jak truciznę, wlewasz
W serca ludzi i która z modłów się naśmiewasz;
Z skromną i ufną duszą i sercem stroskanem,
Gnie lud wiejski kolana codziennie przed Panem!
I mój ojciec się modlił po cichu i długo;
A słońce, co już zeszło, swą złocistą strugą
Musnęło z lekka głowę i te ciche modły,
Jasne, czyste promienie przed tron Boga wiodły.
Potem wstał i wziął książkę, otworzył nabożnie
I zaśpiewał pieśń…
Tymczasem cicho i ostrożnie
Weszła matka i słudzy i każdy z kolei
Za ojca przykładem w ufności, nadziei
Klęka i Ojcu w niebie składa dziękczynienie
Za noc cichą i ze snu szczęsne przebudzenie,
I oddawszy z ufnością swe życie, kłopoty
I całą dolę Bogu – idą do roboty.
Każdy ma swoją pracę: dziewki do krów idą
I spieszą się, bo krówki na paszę wynijdą,
A pasterz, choć ospały, już stanął gotowy,
Trzaska z bicza i woła: "Spuszczajcie mi krowy,
A nuże, prędko, prędko". – Lecz ledwie z podwórka
Wyszła trzoda, już piosnkę:"Za górami torka"
Śpiewa opóźnionemu sąsiada pasterka!
Jakżeż miła ta uchu piosenna rozterka,
Kiedy piosnki pasterzy dźwięczą po dolinie,
Które echem podaje olszyna olszynie!
Matka, jak zwykle, krząta się koło śniadania.
Ojciec poszedł doglądać – bo jest doglądania
Dosyć, kiedy gospodarz tylko pilny, dbały:
Czy też konie obroku sowicie dostały,
Czy dobrze oczyszczona sierść się na nich świeci,
Czy też, gdy dłonią klaśnie, proch w górę nie leci:
Bo czystość i porządek połową obroku,
A najlepiej zaufać jest własnemu oku.
Potem odszedł sporządzić pług ostry i brony
Zębate, bo dziś miały ostatnie zagony
Przyjąć resztę zasiewu pod skiby spulchnione.
Zwykle ostatnie siewy bywają skończone
Na świętego Urbana; nawet się już śmieją,
Żartując, że ze Świętym na połowę sieją.
Ale u nas tatarki trój graniaste ziarna
Jeszcze czerwca czekają, tak, że gospodarna
Pszczoła w późnej jesieni zbiera swe zapasy
Zimowe ze śnieżystej, wonnej hreczki krasy.
Dziś miano siać pogankę.
Właśnie też z komina
Dym, jak chmurka znikoma, przezroczysta, sina,
Rzedniał i trząsł się, czasem jeszcze z rzadka
Zaczernił się i zniknął: znak pewny, że matka
Śniadanie dowarzyła. Już dzieci z pościeli
Zbudziła i umyła; jak aniołki w bieli
Uklękły i drobniuchne rączęta złożyły,
I nabożnie za matką" Ojcze nasz" mówiły,
Kończąc go znakiem krzyża na niewinnem czole.
Śniadanie już też stało gotowe na stole;
Przyszli wszyscy, westchnąwszy, dokoła usiedli,
Ojciec na pierwszem miejscu, i w milczeniu jedli.
Po śniadaniu na pole. Parobek, jak może,
Śpieszy się, by wyprzedził dziewki na ugorze,
Bo one też w lot pędzą…. Ojciec znów szedł zwolna.
I zaczęła się praca ciężka i mozolna,
Lecz choć trud siły pręży, pot się z skroni leje,
Jednak oko wesołe radością się śmieje,
A czyste serce skacze i przez szczere usta
Leci w wonne powietrze pioseneczka pusta.
A ptaszek ją pochwycił, co sunął przelotem,
Motylek ją usłyszał i skrzydełkiem złotem
Poleciał cichuteńko na kwiatki i zioła
Zbudzić wietrzyk, co tam spał i zaraz od sioła
Nadleciał i ochłodził pałające czoła.
A słońce, co szło wyżej, coraz wyżej w górę,
Z swym palącym promieniem skryło się za chmurę,
A z chmurą jeszcze wyżej aż nad Jaworowym
Stanęło, mając drogi niebieskiej połowę:
Południe.
I zaraz też z naszego kościoła,
Co szeregiem topoli Otoczon dokoła,
Odezwał się głos dzwonu, a płynąc przez błonie,
Zakończył miłym dźwiękiem półdzień na zagonie,
Więc też, jak gdyby na znak, dźwięknęły motyki,
Parobek zaciął konie; z kępy słychać ryki
Krów wierzgających, otoczonych pyłem:
Cisną się ciasną drogą i pędem zawiłym
Biegną ku studni; pasterz zaś za niemi zdala,
Łając, krzycząc, kuleje; a tu śnieżna fala
Gęsi syczących zwolna w podwórzu się wije
Jak kłąb wężów, co setne wznosi w górę szyje;
Wita ich głośny kogut swych skrzydeł zamachem,
Tu cień mignął po ziemi: chmura ponad dachem
Srebrnopiórych gołębi na mgnienie uwisła:
Świst przeciągi, szum – chmura na dach się rozprysła
I wszędzie miły hałas, o! bo tym hałasem
Wieśniak na wsi oddycha.
A ojciec tymczasem
Siadł sobie w cieniu gruszy, bo tam w izbie muchy
Dokuczały. A nad nim na gałązce suchej
Szczebiotała jaskółka (lud wiejski powiada,
Że ona z pobożności na innej nie siada,
Tylko zawsze na suchej). W cichem zadumaniu,
Zdawał się przysłuchiwać temu szczebiotaniu
Spoczywając; a dzieci skoro go spostrzegły,
Z krzykiem, śmiechem, hałasem do niego przybiegły,
Na szyję i kolana mu się zawieszały,
I jako jaskółeczki mile szczebiotały.
Lube życie wieśniacze! Na łonie natury
Płyną chwile twe złote w prostocie, wśród której
Uśmiechnięty, serdeczny, słodki urok życia
Pierwotnego wychodzi ze swego ukrycia.
Tu piękność nie fałszywa, tu miłość prawdziwa
W sercu czyste uczucie, a w duszy myśl tkliwa;
Tu gdy westchniesz – westchnienie leci wprost w niebiosa
Gdy zapłaczesz – twoja łza upadnie, jak rosa
Na kwiaty, a słońce, co wyjrzy z obłoka,
Nie dozwoli tęsknocie zwilżać twego oka!
Tutaj skromnie, a przecież tak cudnie, bogato!
Tu niema uciech świata, rozkoszy, – lecz za to
Śliczna noc wysrebrzyła firmament ściemniomy:
Dzionek zorza poranna wywodzi z zasłony
Różowej, powitany głosem życia, chórem
Niby ślicznej muzyki, która trwa, aż torem
Jasnym pośród błękitów zanurzy się słońce
Za góry – a wystąpią ćmy kształty trwożące…
Zasiedli do obiadu. Na czerwonym stole
Stała misa kapusty światłej, a zaś w kole
Zajmowały ziemniaki wonne stanowisko.
A gdy to zjedli, przyszła matka z małą miską,
Nastawiła i świeżej maślanki nalała,
W której perła za perłą złocistą pływała:
Gdzie się krupkami masła nabiał gęsto mieni,
Znać, że dla sług życzliwa dobra gospodyni.
Jedli wspólnie: maślankę łyżką, a zaś kruchy
Ziemniak w palcach trzymali; z dziewek jedna muchy
Natrętne odpędzała szeroką liścianą
Ogonką.
Po obiedzie się śpiesznie udano
Do zajęć domowych, jak to zwykle w domie
Na wsi bywa. – Parobek zdrzemnął się na słomie,
Jakby w takt kołysany obroku chrupaniem,
Jakby piosnką uśpiony siwoszów parskaniem:
Zrywa się, bo ostatniem ździebłem koniczyna
Wonna schodzi zza jaseł, a druga godzina
Dolatuje odgłosem dźwięcznym od kościoła;
Za nim dzwonek we dworze już do pola woła.
Znów stają na ugorze, czarne skiby porzą,
By je dobrze dorobić, wszelkich sił dołożą.
Nikt ich tam nie pilnuje, nikt ich nie pogania,
Chmura za nimi stoi, co słońce zasłania,
Lecz ta chmura nie siada na czoła spocone,
Niechęcią się nie stroi oko rozjaśnione.
Ochoczo i uczciwie pracują na roli,
Bo dola gospodarza jest cząstką ich doli.
Stanął ojciec na zagon skopany, i w worze
Dźwiga trójgranne ziarna w najlepszym wyborze.
Nabrał garść, machnął ręką i po szarej ziemi
Kreśli najpierw trzy krzyże ziarnkami czarnemi,
Które Bóg mile przyjmie; potem po zagonie
Szedł, zwolna siejąc; za nim śpieszą rącze konie,
Ciągnąc brony zębate, co ostrem żelazem
Ryją grób małym ziarnkom i grzebią je razem.
Słońce się coraz bardziej zniża na pagórek;
Wychodzi matka z domu, niosąc podwieczorek:
Chleb razowy, a na nim wznosił się ser biały,
Jak się wznosi nad ziemią pagóreczek mały.
Przyszła i chleb rozdała, biorą z wdzięcznem okiem,
I rękawem pot z czoła, co się lał potokiem,
Otarłszy, siedli w brózdę spożywać dar Boży.
Nad nimi wzlata w niebo skowroneczek hoży,
A rozkoszną piosenkę rzucając im z nieba,
Żąda w zamian choć małą odrobinkę chleba.
Już słońce za olszynę chyli się, już tonie
W liściu drzew; a olszyna cała ogniem płonie,
Jak gdyby ją trzymały w objęciu pożary;
Lecz już blednie, sinieje, a słońce przez szpary
Drzew resztę drżących powściąga promieni.
Już zaszło. Jeszcze zachód zorzą się rumieni;
Zwolna blednieje, nocy zapada zasłona
Gwiazdami haftowana, a na chmurach kona
Ostatni śpiew skowronka, co w powietrznej jeździe
Spóźnił się i usiada na zroszonem gnieździe.
Zabrzęknęły motyki; brzmią długo, bo w wietrze
Wieczornym tak prędko oddźwięk się nie zetrze;
Trzasnął bicz, trzask powtarza echo niewidziane;
Dźwięczą głośno podkowy w nocny zmrok odziane.
W podwórku już się wszystko ciśnie i uwija,
A do wrzawy swój głosik miluchny zawija
Dzwonek, co dzień pracy zakończył wieczorem
Spoczynku… Ojciec idzie z wypróżnionym worem
Zwolna, nucąc pieśń:" Wszystkie nasze dzienne sprawy"
A księżyc jego postać na rosie wśród trawy
Rysuje i postać promieńmi miesiąca
Osrebrzona szła cicha, święta i modląca.
Zwołano do wieczerzy. Wszyscy siedli kołem
Na trawniku przy misce, jak gdyby za stołem
Bogatym: bo się błyszczał rosy kropelkami
Jakby srebrem talerzy i czar kryształami.
Wszyscy skromnie zasiedli, a przecie siadali
Wśród bogatej i wielkiej i przepysznej sali,
Której krańce gdzieś w dali nieba dotykały;
Śliczna lampa świeciła u modrej powały
A koło niej maleńkich światełek tysiące