Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści - ebook

„Z Nocy i Mowy. Taki jest mój rodowód” – deklarował Marian Pankowski w swojej pierwszej powieści. Jego twórczość wyrasta z kreacyjnego żywiołu języka, który pozwala się przyjrzeć ciemnym sferom doświadczenia i oddać cielesny wymiar świata. Jest to autor na wskroś oryginalny, bezkompromisowy. Wyróżnia się olśniewającą frazą, a zarazem prowadzi wysublimowaną grę z tradycją literacką: od Reja i Kochanowskiego, przez romantyków, po Leśmiana i Gombrowicza.

Utwory składające się na niniejszy wybór – Smagła swoboda (1955), Matuga idzie (1959) oraz Granatowy Goździk (1972) – są świadectwem dojrzałości i maestrii pisarza, a także zapowiedzią jego dalszych przygód w prozie. To również swego rodzaju nieformalna „trylogia rodzinna”, którą wyznaczają dedykacje dla matki, brata oraz młodszego siebie – „Maniusia, autora lirycznych wierszy”. Pankowski wskazuje w niej źródła mowy własnej: sanockiej, arcypolskiej, światowej.

O autorze:

Marian Pankowski (1919–2009) – prozaik, dramatopisarz, poeta, historyk literatury, tłumacz. Od 1938 roku studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, jednak musiał przerwać naukę z powodu wybuchu wojny. W latach 1942–1945 był więźniem obozów koncentracyjnych Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. Po wojnie osiadł w Belgii, gdzie ukończył studia i pracował jako wykładowca współczesnej literatury polskiej oraz lektor języka polskiego na Université Libre de Bruxelles. Poza utworami zawartymi w niniejszej edycji wydał m.in. Rudolfa (1980), Pątników z Macierzyzny (1985), Z Auszwicu do Belsen (2000), W stronę miłości (2001), Bal wdów i wdowców (2006), Niewolę i dolę Adama Poremby (2009). Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2001, 2002); za Ostatni zlot aniołów otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia (2008).

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-46-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Trak­tat pierw­szy

O wy­kra­da­niu owo­ców

Kto chce wy­kra­dać owoce, musi wpierw po­siąść dwie rze­czy: stronę ro­dzinną i dzie­ciń­stwo. Po­tem do­piero bę­dzie mógł po­my­śleć o pra­wi­dłach sztuki, su­ro­wych i wy­ma­ga­ją­cych nie­zli­czo­nych stu­diów z dzie­dziny ogrod­nic­twa i psy­cho­lo­gii. Pierwsi teo­re­tycy da­wali się uwieść po­zo­rom (na przy­kład chrup­ko­ści pa­pie­ró­wek) i adept za­miast for­muł i po­rad znaj­do­wał tek­sty bę­dące ra­czej do­ku­men­tem ich upodo­bań he­do­ni­stycz­nych ani­żeli uczoną summą sztuki wy­kra­da­nia sma­ko­wi­tych fruk­tów.

W na­ro­dzie na­szym wiele jest do od­ro­bie­nia, wiele wie­ko­wych uprze­dzeń na­le­ża­łoby roz­pró­szyć; to­też nie dzi­wota, iż więk­szość po­zy­cji, z któ­rych ko­rzy­stam w ni­niej­szym trak­ta­cie, po­cho­dzi z li­te­ra­tury ob­cej, przede wszyst­kim pro­wan­sal­skiej i wło­skiej. Akta Sądu Grodz­kiego w Sa­noku wspo­mi­nają je­dy­nie o zwy­kłych zło­dzie­jach owo­ców, pu­sto­szą­cych sady bez ja­kie­go­kol­wiek względu na strój i zdro­wie drzewa, po to, aby ran­kiem sprze­dać po­kąt­nej po­wi­dlarni parę wo­rów po­si­nia­czo­nego owocu.

Do pracy mej, pierw­szej u nas, wiele za­czerp­ną­łem z tra­dy­cji. Walną po­mocą było mi wła­sne do­świad­cze­nie, jak rów­nież wspo­mnie­nia gło­śnych w Sa­noc­kiem sa­dow­ni­ków.

Od­daję tedy tę roz­prawę moją w ręce Braci Po­la­ków, aby dro­biazg dzie­cięcy w sztukę ową ini­cjo­wali, a Boże broń, nie kar­cili. Bo nie tylko chle­bem czło­wiek żyje, ale i pra­gnie­niem. A pra­gnie­nie rze­czy wzbro­nio­nych góry prze­nosi.

Co to jest sad?

Sad, u nas nie­dbale i ogro­dem prze­zy­wany, jest to miej­sce ogro­dzone pło­tem lub, co go­rzej, mu­rem. Płoty wy­glą­dają róż­nie, ale do naj­czę­ściej spo­ty­ka­nych na­leżą: drew­niany i z drutu kol­cza­stego. W obu wy­pad­kach otwie­ra­nie wej­ścia jest igraszką. De­ska po­zwala się uchy­lać nie­zgo­rzej od ko­tary, a od­gięte w dół i w górę druty wprost za­pra­szają del­to­idal­nym prze­ła­zem. Trud­niej­sza sprawa z mu­rem, tym bar­dziej gdy góra na­szpi­ko­wana jest okrut­nie tłu­czo­nym szkłem. Do roku 1939 uży­wano w tym celu fla­szek z piwa.

Zda­rzały się, choć ra­czej rzadko, sady otwarte na pola. Dojść tam­tędy można było bez trudu, ale tylko przed żni­wami. Nie trzeba bo­wiem tłu­ma­czyć, iż na go­łym ścier­ni­sku i ku­ro­pa­twie trudno przy­paść do ziemi.

Wnę­trze sadu

Są tam naj­sam­przód drzewa stare, co dwa lata trzesz­czące od py­za­tych ja­błek i ad­wen­to­wo­fioł­ko­wych wę­gie­rek. Jest tam wi­śnia, ale bli­sko okien, by ła­twiej było pło­szyć raj­cu­jące na owocu kawki. Po ko­lana w ziem­nia­czy­sku stoją gru­sze, jedna no­sząca hoj­nie sypki, ka­nar­kowo wo­sko­wany owoc, druga zaś, jak mu­rarz za­prawą, tak ona ci­ska o zie­mię klap­sami.

Oprócz drzew ro­słych, zna­ją­cych oby­czaj pór roku, sa­dow­nik ma jesz­cze inne. Wio­sną za­tknął w grunt dwie, trzy chude i sę­kate tyczki, z któ­rych (choć z ma­łym opóź­nie­niem) roz­krę­cają się duże, duże li­ście, a po­tem wy­wija się kilka bla­do­ma­li­no­wych kwia­tów. Szczepy te są oczkiem w gło­wie sa­dow­nika, i je­śli fa­wor sło­necz­nych nie­bios po­zwoli doj­rzeć pierw­szej pa­rze ja­błek, drzewko, wspie­rane i ho­łu­bione, zna przy­wi­leje mło­dej matki, a owoce omija los po­spo­lity. Pysz­nią się swym pierw­szeń­stwem z brzegu dę­bo­wego kre­densu i do­piero gdy na­dej­dzie Boże Na­ro­dze­nie, sma­gła ręka ojca po­to­czy je po ob­ru­sie w stronę wzru­szo­nych dzieci.

Nie od rze­czy by­łoby wspo­mnieć o agre­ście i po­rzecz­kach, nie po­mi­ja­jąc tru­ska­wek ni chrup­kiej ka­la­repki, ale roz­prawa na­sza zbo­czy­łaby z wy­tknię­tej drogi i za­cząw­szy pi­sać o wy­kra­da­niu owo­ców, skoń­czy­li­by­śmy na wo­dzie so­do­wej z ma­li­no­wym so­kiem, którą tak bar­dzo lu­bią Po­lacy w czas ka­ni­kuły.

Kiedy i w ilu wy­cho­dzić po owoc?

We­rgi­lego „Ibat ta­ci­tae per amica si­len­tia lu­nae...”, jedna z rzad­kich wzmia­nek o wy­pra­wach po owoc, ja­kie nam prze­ka­zała po­ezja ła­ciń­ska, za­wiera wy­czer­pu­jącą od­po­wiedź. Do­my­ślamy się wpraw­dzie, iż We­rgi­lemu cho­dziło o złote gra­naty, po­pę­kane krwawo od nad­miaru lata; nie­mniej w cy­ta­cie owym, jak w so­czewce, ze­brało się do­świad­cze­nie ape­niń­skiego pół­ostrowu. A więc nocą. Nocą, kiedy gacki do­pa­dają cięż­kich wrze­cio­no­wa­tych ciem, za­la­nych do nie­przy­tom­no­ści wódką pa­loną z re­zedy. Kiedy psze­nica trzesz­czy od su­cho­ści, a tam i sam ko­metą wy­bu­cha kłos.

Iść trzeba we dwóch, we trzech, nie gro­madą. Ale ni­gdy sa­memu. Bo trzeba mieć ko­goś ze sobą, aby ciem­ność otwo­rzona przez idą­cego na czele nie za­my­kała się na­tych­miast, by nie wa­liła się na plecy cho­cho­łem stra­chu. Nie masz pięk­niej­szej gry. Gdzieś drzwi za­my­kane, gdzie in­dziej okno ga­snące. Ci­cho, i wy­star­czy wznieść rękę, aby móc w pal­cach ro­ze­trzeć noc, jak aro­ma­tyczną ga­łąź je­dliny.

Za przy­kład we­zmę kla­syczny ze­spół zło­żony z trzech. Sprawę pło­tów po­ru­sza­łem już był uprzed­nio, tu do­dam tylko, iż za­sad­ni­czo je­den z mi­ło­śni­ków noc­nego owocu za­trzy­muje się u wej­ścia uczy­nio­nego w ogro­dze­niu. Pi­szę: z a s a d n i c z o, gdyż w miarę wzra­sta­nia bez­pie­czeń­stwa i on może do­łą­czyć do dwu braci pra­cu­ją­cych we­wnątrz. Jed­na­ko­woż z po­czątku po­wi­nien czu­wać u wnij­ścia, ba­cząc na przy­kład, aby kroki za­sły­szane na mostku nie przy­bli­żyły się zbyt­nio i aby w ra­zie uka­za­nia się księ­życa miał kto od­gwiz­dać od­wrót.

Pro­fil psy­chiczno-mo­ralny przed­się­wzię­cia

Sama praca daje ra­do­ści nie­prze­li­czone. Po­sta­ram się na­zwać je po ko­lei, do­szli­śmy bo­wiem do miej­sca, gdzie każde nie­omal słowo stresz­cza ja­kiś ważki frag­ment opi­sy­wa­nego do­świad­cze­nia. Pierw­szą więc roz­ko­szą jest n i e p o k ó j. Obawa, że coś się sta­nie. Że dom za­bły­śnie sied­mioma oknami, jak w dzień ślubu Zosi, a płot na­jeży się na­gle dru­tem kol­cza­stym. Że w chwili gdy nogi mi­ło­śnika owocu ode­pchną zie­mię, wstę­pu­jąc po scho­dach wiel­błą­dzio przy­chyl­nej ja­błoni, pod­bie­gnie On, sa­dow­nik – i że nie po­zo­sta­nie wów­czas nic in­nego, jak tylko wstę­po­wać wciąż wy­żej i wy­żej...

Nie za­po­mi­najmy o tym, że wy­prawa do­tych­cza­sowa od­by­wała się w p o z i o m i e. Obec­nie speł­nia się część druga, pro­sto­pa­dła: w s t ę p o w a n i e. Bose stopy od­naj­dują (pod­kre­ślam o d n a j d u j ą, a nie spo­ty­kają) za­kląsy wy­ra­sta­ją­cych z pnia ko­na­rów. Mi­ło­śnik owocu roz­bu­do­wuje swój nie­po­kój i opóź­nia gest rwa­nia. Pod al­taną let­niej nocy, wspar­tej z jed­nej strony na mie­ście, a z dru­giej na ciem­nym grzbie­cie lasu, ra­duje się trwoż­nie na myśl o prze­by­tej wy­so­ko­ści i co­raz świa­do­miej przy­go­to­wuje rękę do ge­stu, o któ­rym wie­dział od po­czątku. Mija ostatni pu­łap li­sto­wia, aż na­raz źdźbło cie­pła do­tknęło go we­soło w po­li­czek. Lewą ręką przy­twier­dza ciało do masztu, a prawą krąży nad prze­pa­ścią, tro­piąc owo źró­dło, skąd pul­suje ła­goda. Bez trudu spo­tyka owoc do­stoj­nie nagi.

Słońce było już za­szło za Mo­rze Czer­wone, ale szczy­towe jabłka prze­cho­wują go­rąc jego pro­mieni. Ręka, otrzą­snąw­szy się z czu­łego za­my­śle­nia, okre­śla kształt owo­ców, za­pi­suje wza­jemne od­le­gło­ści pla­net i kąty na­chy­le­nia. Po czym, ująw­szy jedną z nich, prze­kręca po­woli wo­kół osi ów dzie­cinny świa­tek, chcąc jakby po­pra­wić po­ło­że­nie tej wdzięcz­nej kon­ste­la­cji. I tak po trzy­kroć, re­li­gij­nie.

Tu koń­czę opis jed­nej z roz­ko­szy: nie­po­koju. Od chwili za­wład­nię­cia owo­cem krzywa na­tchnie­nia opada gwał­tow­nie. Zstę­pu­jąc z ja­błoni, mi­ło­śnik nie­sie za pa­zu­chą już tylko jabłka. Po­marsz­czone ga­łązki, bę­dące prze­dłu­że­niem ogon­ków, ry­sują opa­laną skórę chło­pięcą. W miej­sce nie­po­koju przy­cho­dzi d u m a, duma, jaką znają my­śliwi wra­ca­jący od błot, ma­jąc pas ustro­jony po szla­checku pa­wio­okimi gu­zami cy­ra­nek. Uczu­cie dumy nie uka­zuje się jed­na­ko­woż w po­staci czy­stej. Po­cząt­kowy nie­po­kój znaj­duje te­raz kom­pen­satę w nie­po­waż­nej za­dzier­ży­sto­ści i chęci ry­zyka. Po­wrót na zie­mię jest aro­ganc­kim i ha­ła­śli­wym ze­sko­kiem, po­zba­wio­nym wszel­kiej, ale to wszel­kiej pod­szewki me­ta­fi­zycz­nej. Pi­szę o tym, bo chciał­bym, aby uwagi me wpły­nęły na co­raz nowe po­ko­le­nia chłop­ców dud­nią­cych na bo­saka po na­szej uro­dzi­wej pol­skiej ziemi.

Brnie tedy mło­dzik na prze­łaj, choć przed­tem cie­szyły go ścieże gładko udep­ta­nej gliny; miaż­dży kru­che, od­chy­lone sen­nie li­ście ka­pu­sty i ża­łuje, że sa­dow­nik nie wi­dzi jego triumfu. Chce, aby uczy­nek był na­tych­miast roz­gło­szony, żeby i n n i okre­ślili jego war­tość i wy­jąt­ko­wość. Próż­ność owa jest nie­stety jedną z roz­ko­szy. Bo­le­śnie przy­cho­dzi nam pi­sać o tym, chcemy jed­nak, aby trak­tat ni­niej­szy za­wie­rał całą prawdę. Może znajdą się tacy mię­dzy uczniami na­szej sztuki, któ­rzy po­tra­fią god­nie za­koń­czyć wy­prawę po owoc? Ży­czymy im tego ca­łym ser­cem. Niech będą męż­niejsi od nas...

Po­mimo to po­sia­dacz szczy­to­wego owocu jest ide­ali­stą. Na­wet pra­gnie­nie sławy, bę­dące żą­dzą tra­wiącą jak na­łóg pi­jacki czy gra w karty do rana, po­zo­staje w sfe­rze my­śli, nie przy­no­sząc żad­nej ko­rzy­ści ma­te­rial­nej, z grub­sza rzecz bio­rąc.

Oto ze­spół trzy­oso­bowy, który wzią­łem za przy­kład do po­wyż­szych roz­wa­żań, za­siadł na po­rę­czy mostku. Nogi zwie­szone w stronę brzęku po­toku. Owoce krążą z rąk do rąk, wa­żone na dłoni i wą­chane na umór. Szepty, cza­sem prze­śmie­chy dzie­ciń­skie – i wresz­cie, je­den po dru­gim, chrzę­sty szar­pa­nych wil­czymi zę­bami owo­ców. Nikt nie do­jada jabłka. Na­sy­ce­nie na­stą­piło już przed­tem i było in­nej na­tury. Kilka uką­szeń jest ra­czej jesz­cze jed­nym wię­cej gwał­tem uczy­nio­nym na owocu. Jest zwie­rzę­cym, jest ludz­kim zna­kiem po­sia­da­nia. Tyle re­la­cji.

Uczniu, czy­ta­jąc tę roz­prawę, prze­myśl każdy jej ustęp; prze­śledź jej geo­me­trię i aspekt astro­no­miczny. Prze­mierz od­le­głość dzie­lącą pierw­szy dreszcz pra­gnie­nia od ge­stu speł­nia­ją­cego. Całe czło­wie­czeń­stwo leży obo­zem po­mię­dzy tymi go­dzi­nami.

Ap­pen­dix

W od­po­wie­dzi na list otwarty mi­ło­śni­ków sie­mie­nia ko­nop­nego, pe­stek dyni i ziar­nek sło­necz­nika.

Wielki mię za­szczyt spo­tkał i, po cóż ukry­wać, nie­spo­dzianka, bo­wiem frag­ment po­wyż­szego trak­tatu, ogło­szony w jed­nej z ga­zet pa­ra­fial­nych, obu­dził silny re­zo­nans wśród mło­dych czy­tel­ni­ków; rów­nież li­stów kil­koro przy­nie­siono mi z rana. Dla czy­tel­ni­ków mych tedy, z au­tor­ską my­ślą o nich, wie­rząc, że ze­chcą liczną sub­skryp­cją pracy mej wal­nie do­po­móc, pi­szę, co na­stę­puje.

O wy­kra­da­niu sło­necz­nika

Lin­gwi­styka świata ca­łego składa hołdy tej dziw­nej, po­nad inne wy­nio­słej ro­śli­nie. H e l i a n t h e m u m, Co­rona so­lis, oto kró­lew­ski ro­do­wód, któ­remu godny i strojny po­krój sło­necz­nika od­po­wiada jak naj­wier­niej. Po­dobno kie­dyś, w po­gań­skich pro­ce­sjach, w po­rze mo­co­wa­nia się dnia z nocą, biało odziane dziew­częta nio­sły nad gło­wami krą­głe pla­stry sło­necz­ni­ków, jesz­cze hu­czące od psz­czół i trzmieli. Tak uczczone słońce hoj­nym sy­pało pro­mie­niem, nie tak jak dzi­siaj. Ko­ściół za­stą­pił tę uro­czy­stość pro­ce­sją Bo­żego Ciała, a bo­skie ro­śliny świe­cami...

Ale zo­stawmy hi­sto­rię, cho­ciaż prze­glą­da­jąc rę­ko­pi­śmienne kro­niki, nie­jedno można od­kryć, nad nie­jed­nym po­du­mać...

Sama ro­ślina za­czą­tek ma skromny, sza­ro­bu­ro­biały. Gra­nia­ste ziarno sa­dzą lu­dzie dla dzieci i pta­ków. To­też dwa bez­radne i pę­kate li­ście­nie wstają do świa­tła na wą­skim za­go­niku, naj­czę­ściej przy pło­cie. Ro­snąc, sta­rają się nie za­wa­dzać pulch­nej go­sposi, krzą­ta­ją­cej się wo­kół pe­łe­cha­tej mar­chwi bądź też sku­bią­cej mło­dziutki ko­pe­rek na za­kryszkę.

Młode sło­necz­niki mają w so­bie coś z pod­lot­ków. Dłu­gie to i szorst­kie. Ale przy­ja­zne oko za­uważy bez trudu wę­zeł kwia­towy, za­po­wia­da­jący ko­li­stą po­lanę, z któ­rej raz po raz będą star­to­wać ko­smate he­li­kop­tery, uno­szące nek­tar w stronę prze­twórni.

Lato w ży­ciu na­szej ro­śliny to jedno wiel­kie roz­mru­ża­nie co­raz bar­dziej olśnio­nego słoń­cem oka. Si­kora bo­gatka sią­dzie cza­sem na brzegu sło­necz­ni­ko­wego ko­loru i – jak gdyby ni­gdy nic – dziob­nie raz je­den i drugi. Ogrod­nik, lu­stru­jąc z rana wy­po­częte grzędy, prze­że­gna tar­czę, wy­kru­sza­jąc kwiaty przy­brzeżne. Wi­dać wtedy szary bruk po­kry­wa­ją­cych się we wszyst­kich kie­run­kach, jak abra­ka­da­bra, zia­ren.

Tym­cza­sem li­ście spło­wiały. Ostat­nie ogórki ura­to­wano do wiel­kich akwa­riów. Po­zo­stał sło­necz­nik. Sa­mot­ność po­chy­lo­nej doj­rzałą je­sie­nią ro­śliny może wzru­szać mi­ło­śni­ków przy­rody, ale je­śli cho­dzi o nasz punkt wi­dze­nia, po­wiemy so­bie krótko: oto mo­ment.

Pora? Jak przy owo­cach. Liczba uczest­ni­ków? Bez zna­cze­nia. Ale to nie wszystko. Nie wy­star­czy bo­wiem po­dejść do sło­necz­ni­ko­wego drzewa, trzeba znać spo­sób. Spo­sób zaś jest pro­sty jak pa­cierz. Wbij dwa palce, kciuk i wska­zu­jący, w pulchny, wa­to­wany koł­nierz ro­śliny. Ode­rwij tar­czę. I ani spoj­rzyj na tykę ster­czącą bez sensu; za to bie­gnij, bie­gnij, ile sił, z ogrom­nym ko­łem pod pa­chą, jakby gdzieś przy­ja­ciele po­śród mroku sie­dzący zo­rzy wy­pa­try­wali da­rem­nie.

Sło­necz­nik to naj­do­sko­nal­sza z fi­gur pła­skich. Na­leży go dzie­lić na czworo. W na­szych cza­sach stał się opiu­micz­nym pra­wie przy­sma­kiem gim­na­zja­li­stek czy­ta­ją­cych Pro­usta i cen­nym po­sił­kiem dla ner­wów ki­bi­cu­ją­cych ama­to­rów fut­bolu.

Ale w mier­no­cie dnia wiel­ko­miej­skiego, na miły Bóg, nie za­po­mi­najmy o jego bo­skim, z oł­ta­rzów In­ków, ro­do­wo­dzie.

Sło­necz­nik, „So­leil cou co­upé”.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: