- W empik go
Z obcych dziejów - ebook
Z obcych dziejów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z DZIEJÓW HISZPANII ARABSKIEJ.
I.
Był to plac wielki, rozległy, pusty zupełnie; pusty, bo nie znajdował się na nim ani jeden budynek, ani jedno drzewo, krzew, źdźbło trawki nawet, piasek tylko szary i nic więcej…. Z jednej strony plac ten graniczył z szeroką rzeką Gwadalkwiwirem, której ciemne wody toczyły się leniwie, a słońce odbijając w nich swe promienie, nadawało falom barwę złotą. Plac ten był widocznie przystanią, gdyż po rzece snuły się ustawicznie okręty i kierowały ku niemu, kilka zaś statków widać było uczepionych u brzegu. Z drugiej strony placu widać było miasto Kordowę; pyszne pałace jej wezyrów i kalifów, świecące złotymi dachami, budziły podziw piękną swą architekturą… Cisza panowała na placu: brzęk much kąpiących swe skrzydła w promieniach słońca, szept rzeki i skrzypienie piasku pod stopami ludzi nieledwie słychać było. Chociaż budynków i drzew na placu znajdowało się niewiele, ludzi nie był on wszakże pozbawionym; czasami jęk bolesny, lub głośne przekleństwo rozlegały się w powietrzu i ku niebiosom leciały. Różnych tam widać było ludzi: Arabowie biało odziani z twarzami ciemnymi i czarnymi oczyma przechadzali się poważnie, obojętni na skwar jaki tam panował: Żydzi w strojach narodowych, o spojrzeniu hytrem i przebiegłem, stojąc w pośrodku placu, rozglądali się po nim w milczeniu, a tu i owdzie snuły się grupy niewolników. Niewolnikami musieli być bowiem nad brzegami rzeki siedzący półnadzy ludzie; świadczyły o tem popętane ich nogi, i dozorcy stojący z batami przy nich. Smutek głęboki wyryty był w oczach i na twarzach tych nieszczęśliwych; u jednych wyrażał się on zupełną apatyą, u drugich głuchym gniewem, u innych jeszcze cichą rezygnacyą. Znajdowali się tam mężczyźni, i kobiety, dzieci małe, niedorostki, młodzieńcy i dojrzali ludzie – starców tylko brakowało.
Najwięcej zajmującą grupę stanowiło dwoje: dziewczynka siedmioletnia i chłopiec wyrostek, starszy od niej conajmniej o lat dziesięć. Byli oni rażąco do siebie podobni: oboje mieli jasne włosy, twarze ściągłe, kształtne rysy białe ciało, któremu palące promienie słońca Andaluzyi, barwy ciemnej nie nadało. Ona leżała na piasku bezwładnie, z głową opartą na kolanach chłopca, snąć cierpienie ją złamało. Oczy miała zamknięte, twarz bladą: szara szmata na pół ją tylko osłaniała. Muchy obsiadły jej ciało, a ona ich nawet nie odpędzała: w całej jej postawie malował się ten wielki, cichy smutek, co to już nie walczy ze złem, nie usiłuje się bronić, czeka tylko, aż śmierć przyjdzie położyć mu koniec. Chłopiec siedział ponuro zamyślony: to wzrokiem pełnym nienawiści spoglądał na przechadzającego się koło nich Araba, to podnosił wielkie, siwe… pełne niemej skargi oczy pod obłoki i pytać się zdawał: "Czemu, za co my tak cierpimy?" Chwilami wyraz jego twarzy łagodniał, tkliwe rozrzewnienie malowało się na niej – a było to wówczas, gdy przenosił spojrzenie na małą dziewczynkę uśpioną u nóg jego. Wówczas osłaniał ją troskliwie szarą płachtą, która zsuwała się z jej ramion i odpędzał natrętne muchy. Wtem mała otworzyła oczy: siwe one były, jak u chłopca, z wielką źrenicą, ocienione długą rzęsą, a taki rzewny malował się w nich wyraz, że serce bolało patrzeć na nie. Dźwignęła się na wpół.
– Mamo! – szepnęła i znowu opadła bezsilna, złamana, apatyczna, oczy przymykając.
Po twarzy chłopca przeleciał ból, w oczach jego rozpacz zaświeciła. Pochylił się do dziewczynki.
– Biedna moja sieroto – szepnął – mamy niema, rozdzielili nas z nią okrutni ludzie; nienawidzę ich za to.
To mówiąc podniósł głowę, rzucił posępne spojrzenie dozorcy, jak gdyby chciał mu powiedzieć: "Ciebie nienawidzę"– i znowu wzrok tkliwy na dziecko przeniósł.
Dziewczynka nic nie odpowiedziała, leżała milcząca, blada i nieruchoma; chłopak również nic nie mówił, ale wzrokiem to skarżył się niebu, to dozorcy wygrażał.
Po chwili mała obudziła się znowu.
– Wody – szepnęła.
Chłopiec podniósł się z trudnością z ziemi, bo spętane miał nogi; spojrzał w stronę rzeki.
– Podaj mi rękę – rzekł – może się zawleczemy.
Dziewczynka dźwignęła się; chcieli iść razem, lecz dozorca który stał opodal, zagrodził im drogę.
– Czego chcecie?– zapytał surowo.
– Pić – odparł chłopiec, głosem w którym gniew kipiał.
Arab sięgnął za pas. Miał u niego przywieszony skórzany worek; odpiął go, otworzył i do ust dziewczynki pochylił. W worku znajdowała się flaszka z chłodzącym napojem.
Mała schwyciwszy chciwie obu rączkami flaszkę, do ust ją poniosła; napój musiał być smaczny, bo długo puścić flaszki nie chciała.
– Zostawże choć parę kropel dla brata – rzekł Arab po chwili.
Zrozumiała jego mowę widocznie, choć chłopiec innym językiem mówił do niej, bo zaraz flaszkę od ust odjęła i wyciągnąwszy drobną, białą rękę z nią do chłopca, rzekła:
– Pij, Sławko, zapomniałam o tobie.
On pogładził jasne jej włosy.
– Mnie się pić nie chce – odparł – schowaj na później; jeszcze ci nieraz pragnienie dokuczy na tym przeklętym placu, gdzie słońce pali jak na pustyni, a piasek parzy jak rozżarzone węgle.
Arab odebrał flaszkę z rąk dziecka.
– Dobry z ciebie brat – rzekł łagodnie.
Lecz chłopiec ponurem spojrzeniem odpowiedział na przychylne słowa; siadł napowrót na ziemi, a mała obok niego. Nie słaniała się jednak teraz, jak zwiędła lilija; siadła wyprostowana i patrząc smutnymi oczyma ku rzece, szepnęła wskazując na jeden z okrętów.
– Może mama tam jedzie.
Chłopiec objął ją ramieniem i w czoło pocałował.
– Nie czekaj ty lepiej matki, bo może nie zobaczysz jej więcej… Ja cię będę kochał za matkę, za ojca, za braci i siostry.
W siwych oczach dziewczynki zaświeciły łzy: dwie z nich, jak dwa brylanty spadły na szarą osłaniającą ją szmatę, ciężkie westchnienie wydarło się z jej piersi. Nie odrzekła nic wszakże, tylko się przygarnęła do brata jakby upominając o nową pieszczotę; on znowu ją pocałował.
– Dobry Sławko, kochany Sławko! – szepnęła dziewczynka i głowę oparłszy o jego ramię, oczy przymknęła. Wtem na placu powstał ruch i gwar; od strony miasta ukazał się tłum ludzi ku niewolnikom dążący,
Arabowie i Żydzi, którzy się im dotychczas w ponurem milczeniu przypatrywali, przysunęli się każdy do innej grupy; każdy swoich troskliwem okiem obejrzał, każdy rzucił jakieś pytanie: czy pić nie chcą, czy nie są głodni – poczem przybrali postawy wyczekujące. Byli to kupcy: towar ich stanowili owi spętani niewolnicy – w owych czasach sprzedawano bowiem ludzi. Gdy podczas wojny zwycięski król, książę, lub rycerz, zabrali do niewoli znaczną liczbę mieszkańców pokonanego grodu, wówczas wróciwszy do siebie, osadzał on ich na pustych obszarach swych posiadłości i kazał im ziemię swą uprawiać. Jeńcy ci stawali się jego poddanymi, on był panem ich życia i śmierci. Wytwarzali oni stan najniższy: nie wolno im było rzucać ziemi, na której byli osadzeni; zmieniać służby, chociażby im było źle; całe życie pracować musieli dla tego, kto był ich panem. Czasami król, książę, lub rycerz, nabrali tylu do nie woli, iż nie mieli ich gdzie osadzić; wówczas sprzedawali nieszczęśliwych Grekom, Żydom, lub Arabom, którzy ów żywy towar rozwozili w różne strony świata. Ziemia słowiańska rozległa i ludna, napadana ustawicznie przez Niemców, dostarczała corocznie takiego żywego towaru Arabom i Turkom; kupowali od rycerzy niemieckich za cenę złota dzielnych młodzieńców słowiańskich i piękne Słowianki, a potem wywozili ich do Azyi,
Egiptu, Hiszpanii, która w owym czasie do Arabów należała.
Handlarze, którzy dobiwszy do portu Kordowy, rozłożyli się tu na placu ze swym towarem, spostrzegłszy zbliżających się wielkich dostojników miasta, po zakup niewolników, zajęli się teraz nimi troskliwie, pragnąc aby się jak najkorzystniej przedstawili; ten owoców, ów chleba głodnym udzielił.
Pomiędzy dążącymi z Kordowy, widać było wspaniały orszak: bogate suknie Arabów, liczny poczet sług ciągnący razem, wskazywały że to ktoś z możnych. Kilku mężów w strojne fezy przybranych, postępowało naprzód: za nimi w pewnem oddaleniu słudzy. Wśród tych którzy szli przodem, wyróżniał się jeden twarzą pełną wyrazu łagodności i rozumu; jedwabna, szkarłatnej barwy jego szata, złotem i klejnotami była haftowana. Tuż za nim szedł murzyn z dużym baldachimem i osłaniał jego głowę od palących promieni słonecznych. Słudzy dźwigali za nim ciężką skrzynię. "Wielki kalif!" biegło echo przed nim i za nim, podawane z ust do ust.
I ustępowali z drogi przed owym orszakiem wszyscy, którzy przyszli tutaj z miasta z nimi jednocześnie – a orszak ów dążył wolno i poważnie ku portowi, gdzie niewolnicy czekali zmęczeni upałem, na swych nabywców. Minął kalif obojętnie młode dziewczęta, krzepkich mężczyzn, drobne dzieci, niewiasty dojrzałe a silne, zdolne do pracy i zatrzymał się dopiero przy onej grupie, którą owych dwoje tworzyło: siedmioletnia dziewczynka i chłopiec wyrostek.
Chłopiec rzucił ponure spojrzenie Arabom, dziewczynka otuliła się bardziej szarą płachtą i twarz ukryła na ramieniu brata. Ten co był panam orszaku, którego inni snujący się na placu, wzrokiem sobie pokazy wali, szepcząc: "wielki kalif" wystąpił naprzód.
– Dzielny musi to być chłopiec – rzekł – ciało jego zdrowe, członki krzepkie, wyraz twarzy hardy; podoba mi się.
To powiedziawszy, zwrócił się do stojącego przy dzieciach kupca.
– Ile chcesz za niego? – zapytał.
Kupiec wymienił wysoką sumę.
– Chłopak zdrów, silny i zacny, wiernym będzie temu do śmierci, który mu serce okaże, bo kochać potrafi – począł zachwalać swój towar.
– Rozpętaj mu nogi – odparł wielki kalif, poczem skinął na tych, co dźwigali szkatułę. Słudzy zbliżyli się do niego, a po twarzy kupca blask radości przemknął. Pochylił się do niewolnika, by uwolnić jego nogi z więzów, lecz chłopak odepchnął go z gniewem.
– Nie dotrzymujesz umowy – rzekł posępnie – powiedziałem ci, że uczynię wszystko co będzie w mej mocy, by krzepkim być i zdrowym, by żal który mię dręczy za moimi, uciszyć, jeżeli mi przyrzekniesz, że nas dwojga nie rozłączysz nigdy; że gdy kto zechce mnie kupić, to mu za warunek położysz, iż siostrę moją kupi ze mną razem.
Kupiec spojrzał na niego pochmurno.
– Wielki kalif stoi przed nami, jemu warunków kłaść nie mogę – odparł – i tobie radzę, ukorz się, bo on tutaj panem życia każdego.
Lecz chłopiec nie zląkł się tej groźby; podniósł śmiałe spojrzenie na władcę Kordowy.
– Kto mnie kupuje i siostrę mą kupić musi, bośmy nierozdzielni – rzekł.
Kupiec pobladł ze strachu, lecz jakże się wnet zdziwił: kalif uśmiechnął się na te słowa łaskawie i popatrzał przychylnie na odważnego chłopca, potem na dziewczynkę, która siedziała ciągle z twarzą ukrytą na ramieniu brata.
– Powiedz twej siostrze, by na nas spojrzała, przemówił – niechaj wiem przynajmniej, co mam kupić.
Sławko szepnął coś małej do ucha; ona odwróciła twarz zwolna i podniosła powieki, poczem wielkie swoje źrenice zatrzymała na twarzy kalifa.
Smutne jej oczy robiły wrażenie gwiazd zamglonych, postać cała, omdlałej ze skwaru lilii. Arab chwilę popatrzał na nią.
– Śmierć was wkrótce rozłączy – rzekł – lecz nie chcę ostatnich chwil dziecka zasmucać. Kupię tę małą, wypłacę ci dwie garście złota za dziewczynę – dodał zwróciwszy się do kupca.– Na Allacha, nie warta ona więcej.
To powiedziawszy, otworzył skrzynkę którą słudzy przed nim trzymali, dobył pieniądze i wypłacił umówioną sumę. Kupiec rozpętał nogi niewolnika, który uwolniony z więzów, wziął siostrę na ręce i stanął przed kalifem czekając rozkazów.
– Lada chwila Anioł śmierci zleci po tę małą – rzekł Arab, towarzyszom ją pokazując.
W istocie czyniła ona wrażenie umierającej; bez rumieńca, bez ruchu z przymkniętymi oczyma, leżała oparta na ramieniu brata.
Ruszono ku miastu. Niewolnik szedł tuż koło kalifa, wzrok miał pogodny, co chwila z miłością spoglądał na siostrę. Oczyma mówił jej: "jakżem ja szczęśliwy, że nas nie rozłączyli." Pokory, ni zamknięcia widać w nim nie było, lubo ten który go nabył, był to wielki kalif Kordowy, król Arabów hiszpańskich.
II.
Abdelrahma III kalif Kordowy, wybiera się na łowy: na dziedzińcu jego pałacu rżą rumaki, czarni niewolnicy trzymają je za złote uzdy; konie rwą się niespokojnie, parskają nozdrzami, dzwonią ustawicznie złota frendzla… w jaka są postrojone. Niecierpliwie wyczekują murzyni pojawienia się panów na dziedzińcu, bo ręce ich choć silne, mdleją ze znużenia, więc lękają się, by rumaki nie wyrwały się im. a panów jak niema, tak niema. Abdelrahma III-ci otoczony swym dworem, czeka jeszcze na kogoś w sali… Wspaniała, to sala: posadzka jej i ściany marmurem są wyłożone, u stropu i po bokach ścian świecą ozdoby ze złota i pereł, tworząc misterne arabeski. W pośrodku widać wielki basen z marmuru wyrobiony: woda różą pachnąca wzbija się z tego basenu w górę, by spaść na powrót do swego kamiennego łożyska. Dwanaście zwierząt szczerozłotych ozdobionych drogiemi kamienia – mi, stoi milcząco, nieruchomo w około basenu, tak pięknych kształtami, iż rzekłbyś, że tylko sztuka czarodzieja zamieniła je w złote, że wczoraj jeszcze życiem drgały. Po różanych wodach basenu płynie cudnej roboty łabędź srebrny, a nad nim ze stropu zwiesza się kosztowna perła, upominek cesarza bizantyńskiego.
Abdelrahma III wielki kalif Kordowy, siedzi milczący na swym tronie; obok niego z jednej strony syn jego Alhakem, z drugiej wnuk Hiszem, a obok tego stoi posępny, jak noc, młody Arab, który ma wzrok uparcie utkwiony w drzwi do sali przedsionka wiodące… Naprzeciw monarchy skupił się dwór jego: hadżib czyli wielki minister kalifa z wezyrami Kordowy; bliżej drzwi widać straż pałacową, uszykowaną we dwa rzędy – tworzy ona drogę do przedsionka. Każdy ze straży trzyma w jednej ręce miecz nagi, w drugiej dużą tarczę; pod ścianami widać czarnych niewolników w białych sukniach, z toporami w rękach.
Na wszystkich twarzach maluje się niecierpliwość; każdy radby już na łowy ruszyć, lub uwolnić się ze służby, lecz Abdelrahma jeszcze nie wstaje z tronu, widocznie czeka na kogoś… Na kogo? o to nikt nie śmie zapytać, choć ta cisza w sali panująca, nuży wszystkich.
Wtem kalif zwrócił się do wnuka.
– Hiszemie – rzekł – dobrego będziesz miał sługę ze Słowianina, któregom kupił; tak w doli, jak w niedoli, wierni oni swym panom, życie własne niosą chętnie im w ofierze, w nieszczęścia cieszyć potrafią. Niewola nie piętnuje im czoła smutkiem, umieją śpiewać nawet w więzieniu: w niebezpieczeństwie ratują odważnie, nie tracą nigdy przytomności… Odważni są, wierni, sprytni i łagodni przytem, jak owce. Dobrego będziesz miał sługę, Hiszemie, Wadha imię jego od dzisiaj. Bądź ludzkim i przychylnym dla niego, obchodź się… z nim, jak z przyjacielem, nie jak z niewolnikiem.
– Wadha zastąpi ci, Hiszemie, Mahmuda… odezwał się w odpowiedzi na słowa kalifa młody Arab, który stał w pobliżu wnuka Abdelrahmy.
– Słowa twoje Mahmudzie, są słowami zazdrosnych – odparł Hiszem.
– Nie taję, iż dręczy mię zazdrość. Jam dotychczas jedynym był towarzyszem twych zabaw, jam jeden twoje serce i zaufanie posiadał – rzeki Mahmud głosem, w którym gniew kipiał – teraz obcy przybysz gotów mi to wszystko ukraść.
– Mahmud Adaldzialar, przyszły hadżib Kordowy, nie powinien być zazdrosny o niewolnika Wadhę, bo śmiesznym będzie, a śmieszność ludzi zabija – odezwał się wielki kalif, który słyszą ł rozmowę młodych.
– Czyż dwóch przyjaciół mieć nie można?– zapytał Hiszem.– Kochać będę was obu, lecz każdego inaczej: ciebie, jako towarzysza mych uciech, z którym każdą przyjemność podzielę, każde uderzenie serca wyjaśnię, Wadhę jako wiernego sługę którego, ilekroć strudzony powrócę do domu, przywołam, by mój odpoczynek był wygodniejszym. Gdy niebezpieczeństwo grozić mi będzie, spokojniejszym będę widząc go przy sobie; gdy uciecha czekać mnie będzie, to łatwiej i prędzej dzięki Wadzie jej użyję.
Szmer jaki w sali dał się słyszeć, spłoszył dalsze słowa z ust Hiszema: we drzwiach ukazało się kilku starszych niewolników, pomiędzy nimi szedł chłopiec kilkunastoletni w błękitnej sukni srebrem szytej, o jasnych jak kłosy żyta włosach, oczach wielkich, siwych i wymownych; szedł poważny i pełen godności, pokory niewolnika w nim nic a nic nie było. Gdy zbliżył się do tronu, ci którzy go prowadzili, rozstąpili się i dali mu wolny przystęp do kalifa. Chłopiec złożył głęboki ukłon przed Abdelrahmą, który spojrzał nań łaskawie i rzekł, wskazawszy ręką na wnuka swego Hiszema.
– Oto pan twój… dla niego cię kupiłem; szanuj go i służ mu wiernie.
Trudno było poznać w strojno przybranym młodzieńcu, owego nagiego niewolnika, który jeszcze wczoraj jako towar oczekiwał nabywcy nad brzegami Gwadalkwiwiru, posępny i milczący łaknął kropli wody. A jednak on to był nie kto inny: strój go odmienił zupełnie, upiększył znacznie.
– Imię twoje od dziś będzie Wadha – ciągnął dalej kalif, gdy chłopiec drugim ukłonem uczcił Hiszema.– Zapomnij smutnego waszego nieba, łąk mało kwiecistych, ptaków waszych szaropierzastych; zapomnij bogów waszych drewnianych, nędznej przeszłości, a duszą całą ukochaj naszego Ałłacha stworzyciela wszech rzeczy, piękną Andaluzyję, Hiszema pana twego, a dobrze ci tutaj będzie. Możesz się wzbić wysoko, jak wzbił się nie jeden, który z pod waszego smutnego nieba przybył do nas niewolnikiem.
Po twarzy chłopca coś jak ból przemknęło, potem w oczach jego zapaliła się iskra gniewu; zwrócił harde spojrzenie na kalifa, otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć – a odpowiedziałby z pewnością zuchwale – lecz snąć się opamiętał, bo naraz usta zaciął, spuścił głowę i stanął przed tronem blady, bez słów, bez ruchu.
– Czy milczenie będzie całą twoją odpowiedzią?– zapytał kalif.– Jam spełnił twe życzenia i siostrę twą kupiłem razem z tobą, chociaż ten zwiędły kwiatek na nic mi się nie przyda a ty mi buntem chcesz płacić tę łaskę!
Na wyraz siostra, chłopiec drgnął:
– Jeśli maleńkiej w pałacu Abdelrahmy III dobrze będzie, wnuk twój wielki kalifie wierniejszego sługi nademnie nie znajdzie – rzekł.– Niechaj oczy jej łez nigdy nie znają, niechaj głodu i upokorzenia nie dozna nigdy, a stłumię tęsknotą za moimi, na dno serca ją ukryję. Hiszem, pan mój, tylko uśmiech na mych ustach zobaczy i zadowolnienie w oczach, a najtrudniejsze jego rozkazy spełniać będę z ochotą.
– Daję ci pozwolenie, byś odwiedził jutro twoją siostrę, a przekonasz się czy płacze na głód, czy narzeka, że obchodzą się z nią źle – odparł kalif. – Oddałem ją mej córce Fatymie, której tkliwe serce wzruszyła blada twarz dziecka i smutne oczy. Gdy wejdziesz jutro na pokoje Fatymy, zapytaj o niewolnicę Azachrę; to imię siostra twoja nosi obecnie. Dziecko weselsze jest dzisiaj o wiele, niż było wczoraj: kto wie, może ona żyć będzie!
Błysk szczęścia zaświecił w oczach chłopca.
– Hiszemie, przysięgam ci wierność do śmierci, posłuszeństwo aż do ofiary, miłość do zaparcia się siebie samego – rzekł, zwróciwszy się do wnuka kalifa i zgiął kolano przed swym nowym panem.
– A teraz na łowy! – wykrzyknął wesoło Abdelrahma – koń twój czeka na ciebie na dziedzińcu – dodał, zwróciwszy się do Wadhy. – Czarny niewolnik, którego przeznaczyłem ci na sługę,. poda ci konia razem z łukiem i kołczanem. Czarni, to najniżsi z rodu ludzkiego, oni nie podniosą się nigdy z niewolniczego stanu
To powiedziawszy, powstał z tronu; za nim wszyscy ruszyli. Zadźwięczała głucho marmurowa posadzka, tłumiąc szmer fontanny, dziedziniec niebawem się zaludnił. Poznawszy panów, ko – nie zarżały radośnie: czarni niewolnicy pospieszyli z nimi ku portykowi pałacu i za chwilę orszak dążył na łowy.
Naprzeciw wspaniałego pałacu kalifa, wznosiła się wielka góra, czarnym lasem zarosła; tam zwykle uganiał się za zwierzem Abdelrahma III-ci. Otoczony wezyrami i strażą, z synem przy boku, jechał przodem, za nimi dopiero Hiszem z przyjacielem swoim Mahmudem i z Wadhą. Już marmurowe kolumny pałacu kalifa niewyraźnie rysowały się myśliwym w dali, złocisty dach mozaiką ozdobiony, świecił jak gwiazda w przestrzeni; już docierali do ciemnej góry, gdy naraz Hiszem krzyknął:
– Jeleń!
I konia spiąwszy ostrogami, puścił się za zwierzem w pogoń; Wadha i Mahmud podążyli za nim, nie ustępując mu w biegu, wpadli pomiędzy nizkie krzewy, rosnące u stoku góry i wspięli się na nią. Jeleń pędził przed nimi, piękne jego rogi migały wśród krzewów, jakie mijali: coraz bliżej byli biednej ofiary, gdy wtem z pośród zarośli wysunął się niespodzianie jakiś Beduin o groźnej twarzy i zagrodziwszy drogę wnukowi kalifa, przemówił głosem ponurym.
– Hiszemie, wroga masz przy sobie, strzeż się go.
Koń przestraszony zastrzygł uszami, rzucił się w bok, i z grzywą rozwianą począł szalonym pędem zjeżdżać z góry…
Kalif nie widział grożącego wnukowi niebezpieczeństwa, bo naprzód podążył; nie widział i ojciec jego również, ani nikt z tego orszaku, lecz Wadha i Mahmud czuwali troskliwie nad młodym panem i pospieszyli mu na ratunek. Hiszem starał się zatrzymać spłoszonego rumaka, lecz próżno ściągał cugle, próżno łagodnym głosem do niego przemawiał – koń nie słuchał go, rżał, leciał jak strzała, sadził przez krzewy i kłody obalonych drzew, naraz stanął dęba. Hiszem stracił przytomność, wypuścił z rąk cugle i stoczył się z siodła, lecz jedna noga została w strzemieniu. Koń rzucił się do ucieczki, bo słyszał pogoń za sobą i uniknąć jej chciał; zwróciwszy się w przeciwną stronę, począł zbiegać ze wzgórza, a tam niżej pełno było zrąbanych drzew. Jeszcze chwila, a nieszczęśliwy Hiszem rozstrzaska sobie głowę; jeszcze chwila, a wielki kalif Kordowy i syn jego płakać będą, że następcy nie zostawią po sobie…
Lecz czyjaż to ręka wstrzymała, naraz rumaka? czyjeż ramiona objęły zemdlonego i poniosły go w ustroń cienistą, gdzie obok szemrzącego tam źródła złożyły lekko na ziemi? Czyj aż dłoń zwilżyła jego skroń zimną wodą… Hiszem otworzył oczy i wzniósł je w niebo.
– O, wielkim jest ten, który nad nami we dnie i w nocy czuwa troskliwie, niewidzialny, a potężny Stworzyciel wszechrzeczy – szepnął słabym głosem, poczem dźwignął się z ziemi.
– To ty Wadha byłeś narzędziem Wszechmogącego, dodał spostrzegłszy klęczącego przy nim niewolnika – śmierć straszna mi groziła, tyś mnie od niej wybawił. Toż dziki ten rumak byłby głowę moją rozstrzaskał o pnie drzew, a może jeszcze straszniejszą byłaby moja ostatnia godzina… Mógłbym powolnie konać, przy każdym pniu część siebie zostawiając.
Tu wzdrygnął się cały, w oczach jego odmalowało się przerażenie. Położył dłoń na ramieniu niewolnika.
– Od dziś jesteś moim przyjacielem, nie sługą – rzekł – pamiętaj o tem Wadha.
– Czy i ja mam o tem pamiętać? – ozwał się głos Mahmuda, który właśnie nadjechał na spienionym rumaku.– Czy i dla mnie ten nędzny niewolnik ma być towarzyszem, nie sługą.
– Dla wszystkich – odparł stanowczym tonem Hiszem – on mi życie ocalił.
Mahmud rzucił ponure spojrzenie niewolnikowi, lecz słowa nie odpowiedział, tymczasem Wadha podniósł się.
– Oddam ci mego konia, panie – rzekł do Hiszema – sam pieszo wrócę do pałacu; twój rumak, gdym się tobą zajął, poleciał jak szalony… Spiesz do domu, może kto widział jak koń ciebie unosił; może już donieśli o niebezpieczeństwie ci grożącem, matce lub ojcu. Trzeba im powiedzieć, że Hiszem żyje.
– Dzięki tobie, przyjacielowi memu – dodał Hiszem i dźwignął się z ziemi.
Wadha pośpieszył po swego konia, który pasł się spokojnie opodal, i ująwszy go za cugle, przyprowadził Hiszemowi, który dosiadł go i zwolna podążył razem z Mahmudem do domu. Wadha ruszył jednocześnie z nimi, lecz niebawem pozostał daleko.
– Czy wiesz, co spłoszyło twego konia?– zapytał Mahmud przyjaciela.
Hiszem skinął potwierdzająco głową.
– Beduin – rzekł – nie dosłyszałem wszakże co mówił.
– Ja dosłyszałem – odparł ponuro tamten.
– Więc powtórz.
– "Hiszemie, masz przy sobie wroga, strzeż się" – powtórzył Mahmud z naciskiem.– Strzeż się Hiszemie – dodał tonem przestrogi – ci niewolnicy Słowianie sprytni bywają: zrazu pokorni i wierni słudzy, z czasem spoglądają na tron chciwem okiem… Iluż z nich więzy na koronę zamieniło! niewolnik wyniesiony z łaski pana do godności hadżiba, przy pomocy przekupionej straży, nieraz tego, któremu wszystko zawdzięczał, strącał z tronu, i sam na nim zasiadał… "Strzeż się Hiszemie, wroga masz przy sobie"– powiedział ten starzec, a starcy często wieszcze słowa głoszą, patrzą w przyszłość okiem proroka.
Hiszem zmarszczył czoło.
– Zazdrość, do której sam się przyznałeś, mówi przez ciebie Mahmudzie – rzekł – poczem, by przerwać niemiłą dlań rozmowę, pomknął przodem. Mahmud gniewny nie śpieszył za nim, jechali w pewnem oddaleniu od siebie, wtem na zakręcie drogi ujrzeli trzech z orszaku Abdelrahmy, pędzących ku nim; jeźdźcy poznali Hiszema i przypadli do niego.
– Wielki kalif wysłał nas, by szukać jego wnuka, mówili – zaniepokojony jest nagłem twojem zniknięciem.
Hiszem konia zatrzymał.
– Wiedźcie mnie do niego – rzekł.
– Mahmudzie, wracam na łowy – dodał wesoło, zwróciwszy się do przyjaciela, który właśnie nadciągnął.
III.
Noc czarna rozpostarła swój płaszcz gwiaździsty nad Kordową; śpią spokojnie mieszkańcy miasta pod opieką tej cichej królowej, śpi również Wadha. Wróciwszy z niepomyślnej wyprawy do pałacu Kalifa, nie zastał drużyny myśliwskiej, ani Hiszema z Mahmudem, chociaż tych był pewien, iż zastanie; oddalił się przeto do przeznaczonej mu na sypialnię komnaty i legł zmęczony na skórze rysiej, która mu za posłanie służyła. Zrazu wpatrując się w ściany mozaiką ozdobione, wspomniał sobie przeszłość… Ciężkie przebył on chwile, dużo już wycierpiał w życiu… Sierota dzisiaj, miał niegdyś rodzinę, miał dom własny i przyjaciół, lecz wróg wpadł na jego ziemię. Niemiec, odwieczny prześladowca Słowian, zburzył mu dom rodzinny, mienie zagrabił, ojca zamordował, matkę, braci, siostry i jego samego wziął do niewoli i uprowadził do grodu nieznanego. Tam matkę i starsze rodzeństwo sprzedał Grekom, a jego z najmłodszą sierotą Dziwą, Arabowi, który go aż do Kordowy za wiózł. Piekielny ranek przebyły na skwarnem słońcu, gdy mu się zdało, że jego ukochana Dziwa, pieszczocha całej rodziny, umiera, stanął teraz żywo w pamięci chłopca. Arab widząc jak bardzo jest osłabioną, chciał ją sprzedać pierwszemu lepszemu, lecz Wadha ubłagał go, aby tego nie czynił: powiedział mu, że jeśli ich rozłączy, to on umrze z żalu; jeśli zaś zostawi mu siostrę, to uczyni wszystko co tylko będzie w jego mocy, aby być zdrowym. Arab uległ jego prośbom, lecz potem chciał złamać umowę; szczęściem wielki kalif ulitował się nad nim i kupił oboje. Miał wówczas wielką ochotę paść mu do nóg i rzec: "Nigdy Sławko nie zapomni, co uczynił dla niego Abdelrahma III." Lecz w pałacu wielkiego kalifa rozdzielono go z siostrą, i nikt mu nawet powiedzieć nie chciał, co się z Dziwą stało; uczuł wtedy w duszy nienawiść do tego, którego za dobroczyńcę uważał i gdy stanął przed jego tronem, omal nie wybuchnął, lecz kalif kilku słowami uspokoił jego gniew. Obiecał, iż widywać będzie siostrę: tą obietnicą zdobył sobie jego serce.
– Będę służył wiernie jego wnukowi – mówił sobie leżąc teraz na rysiej skórze, tem więcej, że i on dobrym się być zdaje; wszakże nazwał mię swoim przyjacielem dzisiaj.
I myślał bez niechęci o swych panach, bez upokorzenia o tej chwili, gdy im przysięgę wierności składał. Uczuł nawet w duszy pewne uczucie zadowolnienia, gdy przypomniał sobie łaskawe spojrzenie potężnego władcy, zwrócone na siebie. W wyobraźni jego stanęła wspaniała sala, w której przysięgę wykonał, pyszna fontanna, bogate stroje wezyrów. Zdało mu się, że słyszy szmer wodotrysków, że czuje zapach wody różanej, a wszystko to razem upajało go słodko, aż usnął wreszcie, lecz sen uniósł daleko jego duszę od pałacu kalifa. Ujrzał przed sobą obszerne łąki na których kwitły ponsowe goździki, białe rumianki, różowa firletka… żółte jaskry i lila dzwoneczki, co chociaż skromne, lecz są pożyteczne, bo jedne leczą w chorobie, inne stroją pięknie ołtarze bogów. Za łąkami ujrzał rozległe pól obszary, na których srebrne żyto, co żywi miliony ludzi, miliony od głodu broni, pochylało swe bogate w ziarna kłosy ku ziemi, a wśród srebrnych kłosów migały barwne kąkole i bławaty. Słońce jasne, które nie paliło wszakże żarem, uśmiechało się wesoło do tych pół i łąk i pięknie było na ziemi rodzinnej Sławka. Duszę chłopca przejęły uczucia tkliwe a radosne jednocześnie; biegł na owe łąki i począł rwać kwiaty całymi garściami, całował z uniesieniem i wołał:
– O moje kwiaty, jak ja was kocham! Uwiję z was wieniec, zaniosę do świątyni i u stóp wielkiego Światowida złożę.
Po za łąkami i polami, czerniał las ciemny, poważny: wiatr przynosił mu szum starych dębów. Chłopiec do lasu pośpieszył, wbiegł wesoło między stare jego drzewa, witał ptactwo, które wśród jego gałęzi szczebiotało radośnie, a potem zawołał:
– Ptaki wy moje, drzewa moje, jak ja was kocham! O milsze wy mi nad cudne ptaki i drzewa południa.
Przez konary starych dębów w lesie rosnących, dojrzał nizką chatkę z dachem słomą krytym, ze ścianami drewnianymi. Płotek z darnic ją otaczał, na płocie siedziała sroczka krzykliwa; za płotem był ogródek, w ogródku jabłka czerwieniały. Chłopiec począł biedz do onej zagrody.
– Strzecho ty moja kochana, moja rodzinna! – zawołał; – choć drewniane twoje ściany, wolę cię, niż marmurowy pałac kalifa.
Już, już dobiegł do chaty, gdy w tem w progu drzwi wiodących na podwórze zagrody domowej, stanął mężczyzna biały jak gołąb, w białej szacie, z kosturem w ręku. Chłopiec przystanął, wyciągnął ramiona:
– Mój ojciec! – krzyknął i rzucić się chciał w ramiona starca, lecz ten ruchem ręki powstrzymał go:
Wadha się zbudził, siadł na posianiu i oczy przetarł: sen przykre wywarł na nim wrażenie. Wczoraj usypiał zadowolniony, a teraz coś mu serce gryzie, coś go dręczy. Wstał posępny, wyjrzał przez okno i zdziwił się: jasny dzień był już na niebie. Pospieszył więc do młodego pana, ale Hiszem spał jeszcze; wrócił późno z łowów, potem zasiadł z innymi do uczty, a po uczcie nie rozbierając się wcale, legł znużony. Nie wołał Wadhy do siebie, Mahmud na krok go nie odstępował. Służył mu tak pilnie, iż niewolnik był zbyteczny, a przytem słowa starego beduina dźwięczały mu ustawicznie w uszach i na pamięci stało, co Mahmud o Słowianach powiedział… wolał nie widzieć Wadhy. Wadha rad był, iż potrzebnym nie jest panu. Poszedł do ogrodu, ochłodzić pod cieniem drzew zmęczoną przykrym snem głowę, lecz ruch jaki wschodzące słońce wywołało w pałacu, zbudził Kiszenia. Sen zatarł z jego pamięci opowiawiadanie przyjaciela, a odnowił wspomnienie niebezpieczeństwa, z jakiego wybawił go kupiony niewolnik. Zaledwie przetarł oczy, zawołał:
– Wadha!
Czarni niewolnicy, którzy w przyległej izbie czekali zawsze rozkazów wnuka kalifa, rozbiegli się w różne strony pałacu, szukać nowego sługi; jeden spotkał go w ogrodzie i przyprowadził panu. Hiszem spostrzegł natychmiast chmurę na czole swego zbawcy, a sądząc że ma żal do niego, iż wczorajszej przysługi jescze mu nie wynagrodził, rzekł do niego:
– Żądaj jakiej łaski, a wszystko dziś spełnię o co poprosisz.
– Chciałbym z siostrą pomówić – odparł Wadha.
– Gdy się przebiorę, pójdziemy do ciotki Fatymy – rzekł Hiszem.
Rozjaśniło się oblicze Wadhy; spostrzegł to wnuk kalifa.
– Kochasz bardzo Azachrę? – zapytał.
– Więcej, niż siebie – odrzekł Wadha.
– Łaskami ją obsypę, uczynię ją szczęśliwą.
To powiedziawszy, Hiszem począł się ubierać; Wadha pospieszył z usługą.
– Będę ci wiernym – pomyślał.
Oprócz głównego pałacu Abdelrahmy III-go wznosiło się obok wiele budynków, w których mieścili się wyżsi urzędnicy państwa, straż kalifa i jego rodzina, W jednym z okazalszych, mieszkała Fatyma, przy której troje wnucząt się chowało, po synu jej który zginął w walkach, jakie Arabowie z Wisygotami, dawnymi panami Hiszpanii wiedli ustawicznie. Pokorni Wisygoci schronili się w góry pirenejskie i czynili z nich częste wycieczki, a raczej napady na Arabów, którzy zabrali im Hiszpanię. Pałace te, jak również pałac samego kalifa, otaczały piękne ogrody, w których rosły mirty, laury i pomarańcze, gdzie widzieć można było najróżnorodniejsze cienie barwy zielonej, najcudniejsze kwiaty, najpyszniejsze owoce, a wśród gałęzi mirtów i laurów, kryły się O barwnych piórach ptaki południa. Hiszem wiedział, że ciotka Fatyma ranne godziny zwykle spędza z dziećmi w ogrodzie; pięcioletni jej wnuk Selim jeszcze chował się z siostrami, z których młodsza półtora roku dopiero liczyła; starszej minęło już lat siedm. Pałac Fatymy łączył się długim korytarzem z głównym pałacem. Tym korytarzem dostali się Hiszem z Wadhą do mieszkania córki kalifa, a z mieszkania do ogrodu. Fatyma pieściła na kolanach najmłodszą wnuczkę, piękne o czarnych oczach dziecię; siedziała ona pod cieniem mirtu, którego gałęzie białym kwieciem osypane, otaczały srebrną jej głowę. Dziecko wyciągało rączki do białych kwiatów, babka to podnosiła je w górę, by zbliżyć do gałęzi, to usuwała raptem, a dziecię śmiało się głośno. Dwoje starszych uganiało się w ogrodzie za wspaniałym motylem o skrzydłach tęczowych. Motyl jak gdyby rozumiał, iż dzieci chcą się z nim bawić, to przysiadał na którym z kwiatków i czekał aż się zbliżą., to rozwijał skrzydła i unosił się w górę, gdy ręka Selima, lub siostry jego, nad nim się zniżała.
– Nie lękaj się motylku, nic ci złego nie zrobimy!– wołały dzieci goniąc za nim.