Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z obcych dziejów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z obcych dziejów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 296 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

U SZCZY­TU I NAD PRZE­PA­ŚCIĄ.

Z DZIE­JÓW HISZ­PA­NII ARAB­SKIEJ.

I.

Był to plac wiel­ki, roz­le­gły, pu­sty zu­peł­nie; pu­sty, bo nie znaj­do­wał się na nim ani je­den bu­dy­nek, ani jed­no drze­wo, krzew, źdźbło traw­ki na­wet, pia­sek tyl­ko sza­ry i nic wię­cej…. Z jed­nej stro­ny plac ten gra­ni­czył z sze­ro­ką rze­ką Gwa­dal­kwi­wi­rem, któ­rej ciem­ne wody to­czy­ły się le­ni­wie, a słoń­ce od­bi­ja­jąc w nich swe pro­mie­nie, nada­wa­ło fa­lom bar­wę zło­tą. Plac ten był wi­docz­nie przy­sta­nią, gdyż po rze­ce snu­ły się usta­wicz­nie okrę­ty i kie­ro­wa­ły ku nie­mu, kil­ka zaś stat­ków wi­dać było ucze­pio­nych u brze­gu. Z dru­giej stro­ny pla­cu wi­dać było mia­sto Kor­do­wę; pysz­ne pa­ła­ce jej we­zy­rów i ka­li­fów, świe­cą­ce zło­ty­mi da­cha­mi, bu­dzi­ły po­dziw pięk­ną swą ar­chi­tek­tu­rą… Ci­sza pa­no­wa­ła na pla­cu: brzęk much ką­pią­cych swe skrzy­dła w pro­mie­niach słoń­ca, szept rze­ki i skrzy­pie­nie pia­sku pod sto­pa­mi lu­dzi nie­le­d­wie sły­chać było. Cho­ciaż bu­dyn­ków i drzew na pla­cu znaj­do­wa­ło się nie­wie­le, lu­dzi nie był on wszak­że po­zba­wio­nym; cza­sa­mi jęk bo­le­sny, lub gło­śne prze­kleń­stwo roz­le­ga­ły się w po­wie­trzu i ku nie­bio­som le­cia­ły. Róż­nych tam wi­dać było lu­dzi: Ara­bo­wie bia­ło odzia­ni z twa­rza­mi ciem­ny­mi i czar­ny­mi oczy­ma prze­cha­dza­li się po­waż­nie, obo­jęt­ni na skwar jaki tam pa­no­wał: Ży­dzi w stro­jach na­ro­do­wych, o spoj­rze­niu hy­trem i prze­bie­głem, sto­jąc w po­środ­ku pla­cu, roz­glą­da­li się po nim w mil­cze­niu, a tu i owdzie snu­ły się gru­py nie­wol­ni­ków. Nie­wol­ni­ka­mi mu­sie­li być bo­wiem nad brze­ga­mi rze­ki sie­dzą­cy pół­na­dzy lu­dzie; świad­czy­ły o tem po­pę­ta­ne ich nogi, i do­zor­cy sto­ją­cy z ba­ta­mi przy nich. Smu­tek głę­bo­ki wy­ry­ty był w oczach i na twa­rzach tych nie­szczę­śli­wych; u jed­nych wy­ra­żał się on zu­peł­ną apa­tyą, u dru­gich głu­chym gnie­wem, u in­nych jesz­cze ci­chą re­zy­gna­cyą. Znaj­do­wa­li się tam męż­czyź­ni, i ko­bie­ty, dzie­ci małe, nie­do­rost­ki, mło­dzień­cy i doj­rza­li lu­dzie – star­ców tyl­ko bra­ko­wa­ło.

Naj­wię­cej zaj­mu­ją­cą gru­pę sta­no­wi­ło dwo­je: dziew­czyn­ka sied­mio­let­nia i chło­piec wy­ro­stek, star­szy od niej co­najm­niej o lat dzie­sięć. Byli oni ra­żą­co do sie­bie po­dob­ni: obo­je mie­li ja­sne wło­sy, twa­rze ścią­głe, kształt­ne rysy bia­łe cia­ło, któ­re­mu pa­lą­ce pro­mie­nie słoń­ca An­da­lu­zyi, bar­wy ciem­nej nie nada­ło. Ona le­ża­ła na pia­sku bez­wład­nie, z gło­wą opar­tą na ko­la­nach chłop­ca, snąć cier­pie­nie ją zła­ma­ło. Oczy mia­ła za­mknię­te, twarz bla­dą: sza­ra szma­ta na pół ją tyl­ko osła­nia­ła. Mu­chy ob­sia­dły jej cia­ło, a ona ich na­wet nie od­pę­dza­ła: w ca­łej jej po­sta­wie ma­lo­wał się ten wiel­ki, ci­chy smu­tek, co to już nie wal­czy ze złem, nie usi­łu­je się bro­nić, cze­ka tyl­ko, aż śmierć przyj­dzie po­ło­żyć mu ko­niec. Chło­piec sie­dział po­nu­ro za­my­ślo­ny: to wzro­kiem peł­nym nie­na­wi­ści spo­glą­dał na prze­cha­dza­ją­ce­go się koło nich Ara­ba, to pod­no­sił wiel­kie, siwe… peł­ne nie­mej skar­gi oczy pod ob­ło­ki i py­tać się zda­wał: "Cze­mu, za co my tak cier­pi­my?" Chwi­la­mi wy­raz jego twa­rzy ła­god­niał, tkli­we roz­rzew­nie­nie ma­lo­wa­ło się na niej – a było to wów­czas, gdy prze­no­sił spoj­rze­nie na małą dziew­czyn­kę uśpio­ną u nóg jego. Wów­czas osła­niał ją tro­skli­wie sza­rą płach­tą, któ­ra zsu­wa­ła się z jej ra­mion i od­pę­dzał na­tręt­ne mu­chy. Wtem mała otwo­rzy­ła oczy: siwe one były, jak u chłop­ca, z wiel­ką źre­ni­cą, ocie­nio­ne dłu­gą rzę­są, a taki rzew­ny ma­lo­wał się w nich wy­raz, że ser­ce bo­la­ło pa­trzeć na nie. Dźwi­gnę­ła się na wpół.

– Mamo! – szep­nę­ła i zno­wu opa­dła bez­sil­na, zła­ma­na, apa­tycz­na, oczy przy­my­ka­jąc.

Po twa­rzy chłop­ca prze­le­ciał ból, w oczach jego roz­pacz za­świe­ci­ła. Po­chy­lił się do dziew­czyn­ki.

– Bied­na moja sie­ro­to – szep­nął – mamy nie­ma, roz­dzie­li­li nas z nią okrut­ni lu­dzie; nie­na­wi­dzę ich za to.

To mó­wiąc pod­niósł gło­wę, rzu­cił po­sęp­ne spoj­rze­nie do­zor­cy, jak gdy­by chciał mu po­wie­dzieć: "Cie­bie nie­na­wi­dzę"– i zno­wu wzrok tkli­wy na dziec­ko prze­niósł.

Dziew­czyn­ka nic nie od­po­wie­dzia­ła, le­ża­ła mil­czą­ca, bla­da i nie­ru­cho­ma; chło­pak rów­nież nic nie mó­wił, ale wzro­kiem to skar­żył się nie­bu, to do­zor­cy wy­gra­żał.

Po chwi­li mała obu­dzi­ła się zno­wu.

– Wody – szep­nę­ła.

Chło­piec pod­niósł się z trud­no­ścią z zie­mi, bo spę­ta­ne miał nogi; spoj­rzał w stro­nę rze­ki.

– Po­daj mi rękę – rzekł – może się za­wle­cze­my.

Dziew­czyn­ka dźwi­gnę­ła się; chcie­li iść ra­zem, lecz do­zor­ca któ­ry stał opo­dal, za­gro­dził im dro­gę.

– Cze­go chce­cie?– za­py­tał su­ro­wo.

– Pić – od­parł chło­piec, gło­sem w któ­rym gniew ki­piał.

Arab się­gnął za pas. Miał u nie­go przy­wie­szo­ny skó­rza­ny wo­rek; od­piął go, otwo­rzył i do ust dziew­czyn­ki po­chy­lił. W wor­ku znaj­do­wa­ła się flasz­ka z chło­dzą­cym na­po­jem.

Mała schwy­ciw­szy chci­wie obu rącz­ka­mi flasz­kę, do ust ją po­nio­sła; na­pój mu­siał być smacz­ny, bo dłu­go pu­ścić flasz­ki nie chcia­ła.

– Zo­staw­że choć parę kro­pel dla bra­ta – rzekł Arab po chwi­li.

Zro­zu­mia­ła jego mowę wi­docz­nie, choć chło­piec in­nym ję­zy­kiem mó­wił do niej, bo za­raz flasz­kę od ust od­ję­ła i wy­cią­gnąw­szy drob­ną, bia­łą rękę z nią do chłop­ca, rze­kła:

– Pij, Sław­ko, za­po­mnia­łam o to­bie.

On po­gła­dził ja­sne jej wło­sy.

– Mnie się pić nie chce – od­parł – scho­waj na póź­niej; jesz­cze ci nie­raz pra­gnie­nie do­ku­czy na tym prze­klę­tym pla­cu, gdzie słoń­ce pali jak na pu­sty­ni, a pia­sek pa­rzy jak roz­ża­rzo­ne wę­gle.

Arab ode­brał flasz­kę z rąk dziec­ka.

– Do­bry z cie­bie brat – rzekł ła­god­nie.

Lecz chło­piec po­nu­rem spoj­rze­niem od­po­wie­dział na przy­chyl­ne sło­wa; siadł na­po­wrót na zie­mi, a mała obok nie­go. Nie sła­nia­ła się jed­nak te­raz, jak zwię­dła li­li­ja; sia­dła wy­pro­sto­wa­na i pa­trząc smut­ny­mi oczy­ma ku rze­ce, szep­nę­ła wska­zu­jąc na je­den z okrę­tów.

– Może mama tam je­dzie.

Chło­piec ob­jął ją ra­mie­niem i w czo­ło po­ca­ło­wał.

– Nie cze­kaj ty le­piej mat­ki, bo może nie zo­ba­czysz jej wię­cej… Ja cię będę ko­chał za mat­kę, za ojca, za bra­ci i sio­stry.

W si­wych oczach dziew­czyn­ki za­świe­ci­ły łzy: dwie z nich, jak dwa bry­lan­ty spa­dły na sza­rą osła­nia­ją­cą ją szma­tę, cięż­kie wes­tchnie­nie wy­dar­ło się z jej pier­si. Nie od­rze­kła nic wszak­że, tyl­ko się przy­gar­nę­ła do bra­ta jak­by upo­mi­na­jąc o nową piesz­czo­tę; on zno­wu ją po­ca­ło­wał.

– Do­bry Sław­ko, ko­cha­ny Sław­ko! – szep­nę­ła dziew­czyn­ka i gło­wę oparł­szy o jego ra­mię, oczy przy­mknę­ła. Wtem na pla­cu po­wstał ruch i gwar; od stro­ny mia­sta uka­zał się tłum lu­dzi ku nie­wol­ni­kom dą­żą­cy,

Ara­bo­wie i Ży­dzi, któ­rzy się im do­tych­czas w po­nu­rem mil­cze­niu przy­pa­try­wa­li, przy­su­nę­li się każ­dy do in­nej gru­py; każ­dy swo­ich tro­skli­wem okiem obej­rzał, każ­dy rzu­cił ja­kieś py­ta­nie: czy pić nie chcą, czy nie są głod­ni – po­czem przy­bra­li po­sta­wy wy­cze­ku­ją­ce. Byli to kup­cy: to­war ich sta­no­wi­li owi spę­ta­ni nie­wol­ni­cy – w owych cza­sach sprze­da­wa­no bo­wiem lu­dzi. Gdy pod­czas woj­ny zwy­cię­ski król, ksią­żę, lub ry­cerz, za­bra­li do nie­wo­li znacz­ną licz­bę miesz­kań­ców po­ko­na­ne­go gro­du, wów­czas wró­ciw­szy do sie­bie, osa­dzał on ich na pu­stych ob­sza­rach swych po­sia­dło­ści i ka­zał im zie­mię swą upra­wiać. Jeń­cy ci sta­wa­li się jego pod­da­ny­mi, on był pa­nem ich ży­cia i śmier­ci. Wy­twa­rza­li oni stan naj­niż­szy: nie wol­no im było rzu­cać zie­mi, na któ­rej byli osa­dze­ni; zmie­niać służ­by, cho­ciaż­by im było źle; całe ży­cie pra­co­wać mu­sie­li dla tego, kto był ich pa­nem. Cza­sa­mi król, ksią­żę, lub ry­cerz, na­bra­li tylu do nie woli, iż nie mie­li ich gdzie osa­dzić; wów­czas sprze­da­wa­li nie­szczę­śli­wych Gre­kom, Ży­dom, lub Ara­bom, któ­rzy ów żywy to­war roz­wo­zi­li w róż­ne stro­ny świa­ta. Zie­mia sło­wiań­ska roz­le­gła i lud­na, na­pa­da­na usta­wicz­nie przez Niem­ców, do­star­cza­ła co­rocz­nie ta­kie­go ży­we­go to­wa­ru Ara­bom i Tur­kom; ku­po­wa­li od ry­ce­rzy nie­miec­kich za cenę zło­ta dziel­nych mło­dzień­ców sło­wiań­skich i pięk­ne Sło­wian­ki, a po­tem wy­wo­zi­li ich do Azyi,

Egip­tu, Hisz­pa­nii, któ­ra w owym cza­sie do Ara­bów na­le­ża­ła.

Han­dla­rze, któ­rzy do­biw­szy do por­tu Kor­do­wy, roz­ło­ży­li się tu na pla­cu ze swym to­wa­rem, spo­strze­gł­szy zbli­ża­ją­cych się wiel­kich do­stoj­ni­ków mia­sta, po za­kup nie­wol­ni­ków, za­ję­li się te­raz nimi tro­skli­wie, pra­gnąc aby się jak naj­ko­rzyst­niej przed­sta­wi­li; ten owo­ców, ów chle­ba głod­nym udzie­lił.

Po­mię­dzy dą­żą­cy­mi z Kor­do­wy, wi­dać było wspa­nia­ły or­szak: bo­ga­te suk­nie Ara­bów, licz­ny po­czet sług cią­gną­cy ra­zem, wska­zy­wa­ły że to ktoś z moż­nych. Kil­ku mę­żów w stroj­ne fezy przy­bra­nych, po­stę­po­wa­ło na­przód: za nimi w pew­nem od­da­le­niu słu­dzy. Wśród tych któ­rzy szli przo­dem, wy­róż­niał się je­den twa­rzą peł­ną wy­ra­zu ła­god­no­ści i ro­zu­mu; je­dwab­na, szkar­łat­nej bar­wy jego sza­ta, zło­tem i klej­no­ta­mi była ha­fto­wa­na. Tuż za nim szedł mu­rzyn z du­żym bal­da­chi­mem i osła­niał jego gło­wę od pa­lą­cych pro­mie­ni sło­necz­nych. Słu­dzy dźwi­ga­li za nim cięż­ką skrzy­nię. "Wiel­ki ka­lif!" bie­gło echo przed nim i za nim, po­da­wa­ne z ust do ust.

I ustę­po­wa­li z dro­gi przed owym or­sza­kiem wszy­scy, któ­rzy przy­szli tu­taj z mia­sta z nimi jed­no­cze­śnie – a or­szak ów dą­żył wol­no i po­waż­nie ku por­to­wi, gdzie nie­wol­ni­cy cze­ka­li zmę­cze­ni upa­łem, na swych na­byw­ców. Mi­nął ka­lif obo­jęt­nie mło­de dziew­czę­ta, krzep­kich męż­czyzn, drob­ne dzie­ci, nie­wia­sty doj­rza­łe a sil­ne, zdol­ne do pra­cy i za­trzy­mał się do­pie­ro przy onej gru­pie, któ­rą owych dwo­je two­rzy­ło: sied­mio­let­nia dziew­czyn­ka i chło­piec wy­ro­stek.

Chło­piec rzu­cił po­nu­re spoj­rze­nie Ara­bom, dziew­czyn­ka otu­li­ła się bar­dziej sza­rą płach­tą i twarz ukry­ła na ra­mie­niu bra­ta. Ten co był pa­nam or­sza­ku, któ­re­go inni snu­ją­cy się na pla­cu, wzro­kiem so­bie po­ka­zy wali, szep­cząc: "wiel­ki ka­lif" wy­stą­pił na­przód.

– Dziel­ny musi to być chło­piec – rzekł – cia­ło jego zdro­we, człon­ki krzep­kie, wy­raz twa­rzy har­dy; po­do­ba mi się.

To po­wie­dziaw­szy, zwró­cił się do sto­ją­ce­go przy dzie­ciach kup­ca.

– Ile chcesz za nie­go? – za­py­tał.

Ku­piec wy­mie­nił wy­so­ką sumę.

– Chło­pak zdrów, sil­ny i za­cny, wier­nym bę­dzie temu do śmier­ci, któ­ry mu ser­ce oka­że, bo ko­chać po­tra­fi – po­czął za­chwa­lać swój to­war.

– Roz­pę­taj mu nogi – od­parł wiel­ki ka­lif, po­czem ski­nął na tych, co dźwi­ga­li szka­tu­łę. Słu­dzy zbli­ży­li się do nie­go, a po twa­rzy kup­ca blask ra­do­ści prze­mknął. Po­chy­lił się do nie­wol­ni­ka, by uwol­nić jego nogi z wię­zów, lecz chło­pak ode­pchnął go z gnie­wem.

– Nie do­trzy­mu­jesz umo­wy – rzekł po­sęp­nie – po­wie­dzia­łem ci, że uczy­nię wszyst­ko co bę­dzie w mej mocy, by krzep­kim być i zdro­wym, by żal któ­ry mię drę­czy za mo­imi, uci­szyć, je­że­li mi przy­rzek­niesz, że nas dwoj­ga nie roz­łą­czysz nig­dy; że gdy kto ze­chce mnie ku­pić, to mu za wa­ru­nek po­ło­żysz, iż sio­strę moją kupi ze mną ra­zem.

Ku­piec spoj­rzał na nie­go po­chmur­no.

– Wiel­ki ka­lif stoi przed nami, jemu wa­run­ków kłaść nie mogę – od­parł – i to­bie ra­dzę, ukorz się, bo on tu­taj pa­nem ży­cia każ­de­go.

Lecz chło­piec nie zląkł się tej groź­by; pod­niósł śmia­łe spoj­rze­nie na wład­cę Kor­do­wy.

– Kto mnie ku­pu­je i sio­strę mą ku­pić musi, bo­śmy nie­roz­dziel­ni – rzekł.

Ku­piec po­bladł ze stra­chu, lecz jak­że się wnet zdzi­wił: ka­lif uśmiech­nął się na te sło­wa ła­ska­wie i po­pa­trzał przy­chyl­nie na od­waż­ne­go chłop­ca, po­tem na dziew­czyn­kę, któ­ra sie­dzia­ła cią­gle z twa­rzą ukry­tą na ra­mie­niu bra­ta.

– Po­wiedz twej sio­strze, by na nas spoj­rza­ła, prze­mó­wił – nie­chaj wiem przy­najm­niej, co mam ku­pić.

Sław­ko szep­nął coś ma­łej do ucha; ona od­wró­ci­ła twarz zwol­na i pod­nio­sła po­wie­ki, po­czem wiel­kie swo­je źre­ni­ce za­trzy­ma­ła na twa­rzy ka­li­fa.

Smut­ne jej oczy ro­bi­ły wra­że­nie gwiazd za­mglo­nych, po­stać cała, omdla­łej ze skwa­ru li­lii. Arab chwi­lę po­pa­trzał na nią.

– Śmierć was wkrót­ce roz­łą­czy – rzekł – lecz nie chcę ostat­nich chwil dziec­ka za­smu­cać. Ku­pię tę małą, wy­pła­cę ci dwie gar­ście zło­ta za dziew­czy­nę – do­dał zwró­ciw­szy się do kup­ca.– Na Al­la­cha, nie war­ta ona wię­cej.

To po­wie­dziaw­szy, otwo­rzył skrzyn­kę któ­rą słu­dzy przed nim trzy­ma­li, do­był pie­nią­dze i wy­pła­cił umó­wio­ną sumę. Ku­piec roz­pę­tał nogi nie­wol­ni­ka, któ­ry uwol­nio­ny z wię­zów, wziął sio­strę na ręce i sta­nął przed ka­li­fem cze­ka­jąc roz­ka­zów.

– Lada chwi­la Anioł śmier­ci zle­ci po tę małą – rzekł Arab, to­wa­rzy­szom ją po­ka­zu­jąc.

W isto­cie czy­ni­ła ona wra­że­nie umie­ra­ją­cej; bez ru­mień­ca, bez ru­chu z przy­mknię­ty­mi oczy­ma, le­ża­ła opar­ta na ra­mie­niu bra­ta.

Ru­szo­no ku mia­stu. Nie­wol­nik szedł tuż koło ka­li­fa, wzrok miał po­god­ny, co chwi­la z mi­ło­ścią spo­glą­dał na sio­strę. Oczy­ma mó­wił jej: "jak­żem ja szczę­śli­wy, że nas nie roz­łą­czy­li." Po­ko­ry, ni za­mknię­cia wi­dać w nim nie było, lubo ten któ­ry go na­był, był to wiel­ki ka­lif Kor­do­wy, król Ara­bów hisz­pań­skich.

II.

Ab­del­rah­ma III ka­lif Kor­do­wy, wy­bie­ra się na łowy: na dzie­dziń­cu jego pa­ła­cu rżą ru­ma­ki, czar­ni nie­wol­ni­cy trzy­ma­ją je za zło­te uzdy; ko­nie rwą się nie­spo­koj­nie, par­ska­ją noz­drza­mi, dzwo­nią usta­wicz­nie zło­ta frendz­la… w jaka są po­stro­jo­ne. Nie­cier­pli­wie wy­cze­ku­ją mu­rzy­ni po­ja­wie­nia się pa­nów na dzie­dziń­cu, bo ręce ich choć sil­ne, mdle­ją ze znu­że­nia, więc lę­ka­ją się, by ru­ma­ki nie wy­rwa­ły się im. a pa­nów jak nie­ma, tak nie­ma. Ab­del­rah­ma III-ci oto­czo­ny swym dwo­rem, cze­ka jesz­cze na ko­goś w sali… Wspa­nia­ła, to sala: po­sadz­ka jej i ścia­ny mar­mu­rem są wy­ło­żo­ne, u stro­pu i po bo­kach ścian świe­cą ozdo­by ze zło­ta i pe­reł, two­rząc mi­ster­ne ara­be­ski. W po­środ­ku wi­dać wiel­ki ba­sen z mar­mu­ru wy­ro­bio­ny: woda różą pach­ną­ca wzbi­ja się z tego ba­se­nu w górę, by spaść na po­wrót do swe­go ka­mien­ne­go ło­ży­ska. Dwa­na­ście zwie­rząt szcze­ro­zło­tych ozdo­bio­nych dro­gie­mi ka­mie­nia – mi, stoi mil­czą­co, nie­ru­cho­mo w oko­ło ba­se­nu, tak pięk­nych kształ­ta­mi, iż rzekł­byś, że tyl­ko sztu­ka cza­ro­dzie­ja za­mie­ni­ła je w zło­te, że wczo­raj jesz­cze ży­ciem drga­ły. Po ró­ża­nych wo­dach ba­se­nu pły­nie cud­nej ro­bo­ty ła­będź srebr­ny, a nad nim ze stro­pu zwie­sza się kosz­tow­na per­ła, upo­mi­nek ce­sa­rza bi­zan­tyń­skie­go.

Ab­del­rah­ma III wiel­ki ka­lif Kor­do­wy, sie­dzi mil­czą­cy na swym tro­nie; obok nie­go z jed­nej stro­ny syn jego Al­ha­kem, z dru­giej wnuk Hi­szem, a obok tego stoi po­sęp­ny, jak noc, mło­dy Arab, któ­ry ma wzrok upar­cie utkwio­ny w drzwi do sali przed­sion­ka wio­dą­ce… Na­prze­ciw mo­nar­chy sku­pił się dwór jego: ha­dżib czy­li wiel­ki mi­ni­ster ka­li­fa z we­zy­ra­mi Kor­do­wy; bli­żej drzwi wi­dać straż pa­ła­co­wą, uszy­ko­wa­ną we dwa rzę­dy – two­rzy ona dro­gę do przed­sion­ka. Każ­dy ze stra­ży trzy­ma w jed­nej ręce miecz nagi, w dru­giej dużą tar­czę; pod ścia­na­mi wi­dać czar­nych nie­wol­ni­ków w bia­łych suk­niach, z to­po­ra­mi w rę­kach.

Na wszyst­kich twa­rzach ma­lu­je się nie­cier­pli­wość; każ­dy rad­by już na łowy ru­szyć, lub uwol­nić się ze służ­by, lecz Ab­del­rah­ma jesz­cze nie wsta­je z tro­nu, wi­docz­nie cze­ka na ko­goś… Na kogo? o to nikt nie śmie za­py­tać, choć ta ci­sza w sali pa­nu­ją­ca, nuży wszyst­kich.

Wtem ka­lif zwró­cił się do wnu­ka.

– Hi­sze­mie – rzekł – do­bre­go bę­dziesz miał słu­gę ze Sło­wia­ni­na, któ­re­gom ku­pił; tak w doli, jak w nie­do­li, wier­ni oni swym pa­nom, ży­cie wła­sne nio­są chęt­nie im w ofie­rze, w nie­szczę­ścia cie­szyć po­tra­fią. Nie­wo­la nie pięt­nu­je im czo­ła smut­kiem, umie­ją śpie­wać na­wet w wię­zie­niu: w nie­bez­pie­czeń­stwie ra­tu­ją od­waż­nie, nie tra­cą nig­dy przy­tom­no­ści… Od­waż­ni są, wier­ni, spryt­ni i ła­god­ni przy­tem, jak owce. Do­bre­go bę­dziesz miał słu­gę, Hi­sze­mie, Wa­dha imię jego od dzi­siaj. Bądź ludz­kim i przy­chyl­nym dla nie­go, ob­chodź się… z nim, jak z przy­ja­cie­lem, nie jak z nie­wol­ni­kiem.

– Wa­dha za­stą­pi ci, Hi­sze­mie, Mah­mu­da… ode­zwał się w od­po­wie­dzi na sło­wa ka­li­fa mło­dy Arab, któ­ry stał w po­bli­żu wnu­ka Ab­del­rah­my.

– Sło­wa two­je Mah­mu­dzie, są sło­wa­mi za­zdro­snych – od­parł Hi­szem.

– Nie taję, iż drę­czy mię za­zdrość. Jam do­tych­czas je­dy­nym był to­wa­rzy­szem twych za­baw, jam je­den two­je ser­ce i za­ufa­nie po­sia­dał – rze­ki Mah­mud gło­sem, w któ­rym gniew ki­piał – te­raz obcy przy­bysz go­tów mi to wszyst­ko ukraść.

– Mah­mud Adal­dzia­lar, przy­szły ha­dżib Kor­do­wy, nie po­wi­nien być za­zdro­sny o nie­wol­ni­ka Wa­dhę, bo śmiesz­nym bę­dzie, a śmiesz­ność lu­dzi za­bi­ja – ode­zwał się wiel­ki ka­lif, któ­ry sły­szą ł roz­mo­wę mło­dych.

– Czyż dwóch przy­ja­ciół mieć nie moż­na?– za­py­tał Hi­szem.– Ko­chać będę was obu, lecz każ­de­go in­a­czej: cie­bie, jako to­wa­rzy­sza mych uciech, z któ­rym każ­dą przy­jem­ność po­dzie­lę, każ­de ude­rze­nie ser­ca wy­ja­śnię, Wa­dhę jako wier­ne­go słu­gę któ­re­go, ile­kroć stru­dzo­ny po­wró­cę do domu, przy­wo­łam, by mój od­po­czy­nek był wy­god­niej­szym. Gdy nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zić mi bę­dzie, spo­koj­niej­szym będę wi­dząc go przy so­bie; gdy ucie­cha cze­kać mnie bę­dzie, to ła­twiej i prę­dzej dzię­ki Wa­dzie jej uży­ję.

Szmer jaki w sali dał się sły­szeć, spło­szył dal­sze sło­wa z ust Hi­sze­ma: we drzwiach uka­za­ło się kil­ku star­szych nie­wol­ni­ków, po­mię­dzy nimi szedł chło­piec kil­ku­na­sto­let­ni w błę­kit­nej suk­ni sre­brem szy­tej, o ja­snych jak kło­sy żyta wło­sach, oczach wiel­kich, si­wych i wy­mow­nych; szedł po­waż­ny i pe­łen god­no­ści, po­ko­ry nie­wol­ni­ka w nim nic a nic nie było. Gdy zbli­żył się do tro­nu, ci któ­rzy go pro­wa­dzi­li, roz­stą­pi­li się i dali mu wol­ny przy­stęp do ka­li­fa. Chło­piec zło­żył głę­bo­ki ukłon przed Ab­del­rah­mą, któ­ry spoj­rzał nań ła­ska­wie i rzekł, wska­zaw­szy ręką na wnu­ka swe­go Hi­sze­ma.

– Oto pan twój… dla nie­go cię ku­pi­łem; sza­nuj go i służ mu wier­nie.

Trud­no było po­znać w stroj­no przy­bra­nym mło­dzień­cu, owe­go na­gie­go nie­wol­ni­ka, któ­ry jesz­cze wczo­raj jako to­war ocze­ki­wał na­byw­cy nad brze­ga­mi Gwa­dal­kwi­wi­ru, po­sęp­ny i mil­czą­cy łak­nął kro­pli wody. A jed­nak on to był nie kto inny: strój go od­mie­nił zu­peł­nie, upięk­szył znacz­nie.

– Imię two­je od dziś bę­dzie Wa­dha – cią­gnął da­lej ka­lif, gdy chło­piec dru­gim ukło­nem uczcił Hi­sze­ma.– Za­po­mnij smut­ne­go wa­sze­go nie­ba, łąk mało kwie­ci­stych, pta­ków wa­szych sza­ro­pie­rza­stych; za­po­mnij bo­gów wa­szych drew­nia­nych, nędz­nej prze­szło­ści, a du­szą całą uko­chaj na­sze­go Ał­ła­cha stwo­rzy­cie­la wszech rze­czy, pięk­ną An­da­lu­zy­ję, Hi­sze­ma pana twe­go, a do­brze ci tu­taj bę­dzie. Mo­żesz się wzbić wy­so­ko, jak wzbił się nie je­den, któ­ry z pod wa­sze­go smut­ne­go nie­ba przy­był do nas nie­wol­ni­kiem.

Po twa­rzy chłop­ca coś jak ból prze­mknę­ło, po­tem w oczach jego za­pa­li­ła się iskra gnie­wu; zwró­cił har­de spoj­rze­nie na ka­li­fa, otwo­rzył usta, jak­by chciał coś od­po­wie­dzieć – a od­po­wie­dział­by z pew­no­ścią zu­chwa­le – lecz snąć się opa­mię­tał, bo na­raz usta za­ciął, spu­ścił gło­wę i sta­nął przed tro­nem bla­dy, bez słów, bez ru­chu.

– Czy mil­cze­nie bę­dzie całą two­ją od­po­wie­dzią?– za­py­tał ka­lif.– Jam speł­nił twe ży­cze­nia i sio­strę twą ku­pi­łem ra­zem z tobą, cho­ciaż ten zwię­dły kwia­tek na nic mi się nie przy­da a ty mi bun­tem chcesz pła­cić tę ła­skę!

Na wy­raz sio­stra, chło­piec drgnął:

– Je­śli ma­leń­kiej w pa­ła­cu Ab­del­rah­my III do­brze bę­dzie, wnuk twój wiel­ki ka­li­fie wier­niej­sze­go słu­gi na­de­mnie nie znaj­dzie – rzekł.– Nie­chaj oczy jej łez nig­dy nie zna­ją, nie­chaj gło­du i upo­ko­rze­nia nie do­zna nig­dy, a stłu­mię tę­sk­no­tą za mo­imi, na dno ser­ca ją ukry­ję. Hi­szem, pan mój, tyl­ko uśmiech na mych ustach zo­ba­czy i za­do­wol­nie­nie w oczach, a naj­trud­niej­sze jego roz­ka­zy speł­niać będę z ocho­tą.

– Daję ci po­zwo­le­nie, byś od­wie­dził ju­tro two­ją sio­strę, a prze­ko­nasz się czy pła­cze na głód, czy na­rze­ka, że ob­cho­dzą się z nią źle – od­parł ka­lif. – Od­da­łem ją mej cór­ce Fa­ty­mie, któ­rej tkli­we ser­ce wzru­szy­ła bla­da twarz dziec­ka i smut­ne oczy. Gdy wej­dziesz ju­tro na po­ko­je Fa­ty­my, za­py­taj o nie­wol­ni­cę Aza­chrę; to imię sio­stra two­ja nosi obec­nie. Dziec­ko we­sel­sze jest dzi­siaj o wie­le, niż było wczo­raj: kto wie, może ona żyć bę­dzie!

Błysk szczę­ścia za­świe­cił w oczach chłop­ca.

– Hi­sze­mie, przy­się­gam ci wier­ność do śmier­ci, po­słu­szeń­stwo aż do ofia­ry, mi­łość do za­par­cia się sie­bie sa­me­go – rzekł, zwró­ciw­szy się do wnu­ka ka­li­fa i zgiął ko­la­no przed swym no­wym pa­nem.

– A te­raz na łowy! – wy­krzyk­nął we­so­ło Ab­del­rah­ma – koń twój cze­ka na cie­bie na dzie­dziń­cu – do­dał, zwró­ciw­szy się do Wa­dhy. – Czar­ny nie­wol­nik, któ­re­go prze­zna­czy­łem ci na słu­gę,. poda ci ko­nia ra­zem z łu­kiem i koł­cza­nem. Czar­ni, to naj­niż­si z rodu ludz­kie­go, oni nie pod­nio­są się nig­dy z nie­wol­ni­cze­go sta­nu

To po­wie­dziaw­szy, po­wstał z tro­nu; za nim wszy­scy ru­szy­li. Za­dźwię­cza­ła głu­cho mar­mu­ro­wa po­sadz­ka, tłu­miąc szmer fon­tan­ny, dzie­dzi­niec nie­ba­wem się za­lud­nił. Po­znaw­szy pa­nów, ko – nie za­rża­ły ra­do­śnie: czar­ni nie­wol­ni­cy po­spie­szy­li z nimi ku por­ty­ko­wi pa­ła­cu i za chwi­lę or­szak dą­żył na łowy.

Na­prze­ciw wspa­nia­łe­go pa­ła­cu ka­li­fa, wzno­si­ła się wiel­ka góra, czar­nym la­sem za­ro­sła; tam zwy­kle uga­niał się za zwie­rzem Ab­del­rah­ma III-ci. Oto­czo­ny we­zy­ra­mi i stra­żą, z sy­nem przy boku, je­chał przo­dem, za nimi do­pie­ro Hi­szem z przy­ja­cie­lem swo­im Mah­mu­dem i z Wa­dhą. Już mar­mu­ro­we ko­lum­ny pa­ła­cu ka­li­fa nie­wy­raź­nie ry­so­wa­ły się my­śli­wym w dali, zło­ci­sty dach mo­zai­ką ozdo­bio­ny, świe­cił jak gwiaz­da w prze­strze­ni; już do­cie­ra­li do ciem­nej góry, gdy na­raz Hi­szem krzyk­nął:

– Je­leń!

I ko­nia spiąw­szy ostro­ga­mi, pu­ścił się za zwie­rzem w po­goń; Wa­dha i Mah­mud po­dą­ży­li za nim, nie ustę­pu­jąc mu w bie­gu, wpa­dli po­mię­dzy niz­kie krze­wy, ro­sną­ce u sto­ku góry i wspię­li się na nią. Je­leń pę­dził przed nimi, pięk­ne jego rogi mi­ga­ły wśród krze­wów, ja­kie mi­ja­li: co­raz bli­żej byli bied­nej ofia­ry, gdy wtem z po­śród za­ro­śli wy­su­nął się nie­spo­dzia­nie ja­kiś Be­du­in o groź­nej twa­rzy i za­gro­dziw­szy dro­gę wnu­ko­wi ka­li­fa, prze­mó­wił gło­sem po­nu­rym.

– Hi­sze­mie, wro­ga masz przy so­bie, strzeż się go.

Koń prze­stra­szo­ny za­strzygł usza­mi, rzu­cił się w bok, i z grzy­wą roz­wia­ną po­czął sza­lo­nym pę­dem zjeż­dżać z góry…

Ka­lif nie wi­dział gro­żą­ce­go wnu­ko­wi nie­bez­pie­czeń­stwa, bo na­przód po­dą­żył; nie wi­dział i oj­ciec jego rów­nież, ani nikt z tego or­sza­ku, lecz Wa­dha i Mah­mud czu­wa­li tro­skli­wie nad mło­dym pa­nem i po­spie­szy­li mu na ra­tu­nek. Hi­szem sta­rał się za­trzy­mać spło­szo­ne­go ru­ma­ka, lecz próż­no ścią­gał cu­gle, próż­no ła­god­nym gło­sem do nie­go prze­ma­wiał – koń nie słu­chał go, rżał, le­ciał jak strza­ła, sa­dził przez krze­wy i kło­dy oba­lo­nych drzew, na­raz sta­nął dęba. Hi­szem stra­cił przy­tom­ność, wy­pu­ścił z rąk cu­gle i sto­czył się z sio­dła, lecz jed­na noga zo­sta­ła w strze­mie­niu. Koń rzu­cił się do uciecz­ki, bo sły­szał po­goń za sobą i unik­nąć jej chciał; zwró­ciw­szy się w prze­ciw­ną stro­nę, po­czął zbie­gać ze wzgó­rza, a tam ni­żej peł­no było zrą­ba­nych drzew. Jesz­cze chwi­la, a nie­szczę­śli­wy Hi­szem roz­strza­ska so­bie gło­wę; jesz­cze chwi­la, a wiel­ki ka­lif Kor­do­wy i syn jego pła­kać będą, że na­stęp­cy nie zo­sta­wią po so­bie…

Lecz czy­jaż to ręka wstrzy­ma­ła, na­raz ru­ma­ka? czy­jeż ra­mio­na ob­ję­ły ze­mdlo­ne­go i po­nio­sły go w ustroń cie­ni­stą, gdzie obok szem­rzą­ce­go tam źró­dła zło­ży­ły lek­ko na zie­mi? Czyj aż dłoń zwil­ży­ła jego skroń zim­ną wodą… Hi­szem otwo­rzył oczy i wzniósł je w nie­bo.

– O, wiel­kim jest ten, któ­ry nad nami we dnie i w nocy czu­wa tro­skli­wie, nie­wi­dzial­ny, a po­tęż­ny Stwo­rzy­ciel wszech­rze­czy – szep­nął sła­bym gło­sem, po­czem dźwi­gnął się z zie­mi.

– To ty Wa­dha by­łeś na­rzę­dziem Wszech­mo­gą­ce­go, do­dał spo­strze­gł­szy klę­czą­ce­go przy nim nie­wol­ni­ka – śmierć strasz­na mi gro­zi­ła, tyś mnie od niej wy­ba­wił. Toż dzi­ki ten ru­mak był­by gło­wę moją roz­strza­skał o pnie drzew, a może jesz­cze strasz­niej­szą by­ła­by moja ostat­nia go­dzi­na… Mógł­bym po­wol­nie ko­nać, przy każ­dym pniu część sie­bie zo­sta­wia­jąc.

Tu wzdry­gnął się cały, w oczach jego od­ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie. Po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu nie­wol­ni­ka.

– Od dziś je­steś moim przy­ja­cie­lem, nie słu­gą – rzekł – pa­mię­taj o tem Wa­dha.

– Czy i ja mam o tem pa­mię­tać? – ozwał się głos Mah­mu­da, któ­ry wła­śnie nad­je­chał na spie­nio­nym ru­ma­ku.– Czy i dla mnie ten nędz­ny nie­wol­nik ma być to­wa­rzy­szem, nie słu­gą.

– Dla wszyst­kich – od­parł sta­now­czym to­nem Hi­szem – on mi ży­cie oca­lił.

Mah­mud rzu­cił po­nu­re spoj­rze­nie nie­wol­ni­ko­wi, lecz sło­wa nie od­po­wie­dział, tym­cza­sem Wa­dha pod­niósł się.

– Od­dam ci mego ko­nia, pa­nie – rzekł do Hi­sze­ma – sam pie­szo wró­cę do pa­ła­cu; twój ru­mak, gdym się tobą za­jął, po­le­ciał jak sza­lo­ny… Spiesz do domu, może kto wi­dział jak koń cie­bie uno­sił; może już do­nie­śli o nie­bez­pie­czeń­stwie ci gro­żą­cem, mat­ce lub ojcu. Trze­ba im po­wie­dzieć, że Hi­szem żyje.

– Dzię­ki to­bie, przy­ja­cie­lo­wi memu – do­dał Hi­szem i dźwi­gnął się z zie­mi.

Wa­dha po­śpie­szył po swe­go ko­nia, któ­ry pasł się spo­koj­nie opo­dal, i ująw­szy go za cu­gle, przy­pro­wa­dził Hi­sze­mo­wi, któ­ry do­siadł go i zwol­na po­dą­żył ra­zem z Mah­mu­dem do domu. Wa­dha ru­szył jed­no­cze­śnie z nimi, lecz nie­ba­wem po­zo­stał da­le­ko.

– Czy wiesz, co spło­szy­ło twe­go ko­nia?– za­py­tał Mah­mud przy­ja­cie­la.

Hi­szem ski­nął po­twier­dza­ją­co gło­wą.

– Be­du­in – rzekł – nie do­sły­sza­łem wszak­że co mó­wił.

– Ja do­sły­sza­łem – od­parł po­nu­ro tam­ten.

– Więc po­wtórz.

– "Hi­sze­mie, masz przy so­bie wro­ga, strzeż się" – po­wtó­rzył Mah­mud z na­ci­skiem.– Strzeż się Hi­sze­mie – do­dał to­nem prze­stro­gi – ci nie­wol­ni­cy Sło­wia­nie spryt­ni by­wa­ją: zra­zu po­kor­ni i wier­ni słu­dzy, z cza­sem spo­glą­da­ją na tron chci­wem okiem… Iluż z nich wię­zy na ko­ro­nę za­mie­ni­ło! nie­wol­nik wy­nie­sio­ny z ła­ski pana do god­no­ści ha­dżi­ba, przy po­mo­cy prze­ku­pio­nej stra­ży, nie­raz tego, któ­re­mu wszyst­ko za­wdzię­czał, strą­cał z tro­nu, i sam na nim za­sia­dał… "Strzeż się Hi­sze­mie, wro­ga masz przy so­bie"– po­wie­dział ten sta­rzec, a star­cy czę­sto wiesz­cze sło­wa gło­szą, pa­trzą w przy­szłość okiem pro­ro­ka.

Hi­szem zmarsz­czył czo­ło.

– Za­zdrość, do któ­rej sam się przy­zna­łeś, mówi przez cie­bie Mah­mu­dzie – rzekł – po­czem, by prze­rwać nie­mi­łą dlań roz­mo­wę, po­mknął przo­dem. Mah­mud gniew­ny nie śpie­szył za nim, je­cha­li w pew­nem od­da­le­niu od sie­bie, wtem na za­krę­cie dro­gi uj­rze­li trzech z or­sza­ku Ab­del­rah­my, pę­dzą­cych ku nim; jeźdź­cy po­zna­li Hi­sze­ma i przy­pa­dli do nie­go.

– Wiel­ki ka­lif wy­słał nas, by szu­kać jego wnu­ka, mó­wi­li – za­nie­po­ko­jo­ny jest na­głem two­jem znik­nię­ciem.

Hi­szem ko­nia za­trzy­mał.

– Wiedź­cie mnie do nie­go – rzekł.

– Mah­mu­dzie, wra­cam na łowy – do­dał we­so­ło, zwró­ciw­szy się do przy­ja­cie­la, któ­ry wła­śnie nad­cią­gnął.

III.

Noc czar­na roz­po­star­ła swój płaszcz gwiaź­dzi­sty nad Kor­do­wą; śpią spo­koj­nie miesz­kań­cy mia­sta pod opie­ką tej ci­chej kró­lo­wej, śpi rów­nież Wa­dha. Wró­ciw­szy z nie­po­myśl­nej wy­pra­wy do pa­ła­cu Ka­li­fa, nie za­stał dru­ży­ny my­śliw­skiej, ani Hi­sze­ma z Mah­mu­dem, cho­ciaż tych był pe­wien, iż za­sta­nie; od­da­lił się prze­to do prze­zna­czo­nej mu na sy­pial­nię kom­na­ty i legł zmę­czo­ny na skó­rze ry­siej, któ­ra mu za po­sła­nie słu­ży­ła. Zra­zu wpa­tru­jąc się w ścia­ny mo­zai­ką ozdo­bio­ne, wspo­mniał so­bie prze­szłość… Cięż­kie prze­był on chwi­le, dużo już wy­cier­piał w ży­ciu… Sie­ro­ta dzi­siaj, miał nie­gdyś ro­dzi­nę, miał dom wła­sny i przy­ja­ciół, lecz wróg wpadł na jego zie­mię. Nie­miec, od­wiecz­ny prze­śla­dow­ca Sło­wian, zbu­rzył mu dom ro­dzin­ny, mie­nie za­gra­bił, ojca za­mor­do­wał, mat­kę, bra­ci, sio­stry i jego sa­me­go wziął do nie­wo­li i upro­wa­dził do gro­du nie­zna­ne­go. Tam mat­kę i star­sze ro­dzeń­stwo sprze­dał Gre­kom, a jego z naj­młod­szą sie­ro­tą Dzi­wą, Ara­bo­wi, któ­ry go aż do Kor­do­wy za wiózł. Pie­kiel­ny ra­nek prze­by­ły na skwar­nem słoń­cu, gdy mu się zda­ło, że jego uko­cha­na Dzi­wa, piesz­czo­cha ca­łej ro­dzi­ny, umie­ra, sta­nął te­raz żywo w pa­mię­ci chłop­ca. Arab wi­dząc jak bar­dzo jest osła­bio­ną, chciał ją sprze­dać pierw­sze­mu lep­sze­mu, lecz Wa­dha ubła­gał go, aby tego nie czy­nił: po­wie­dział mu, że je­śli ich roz­łą­czy, to on umrze z żalu; je­śli zaś zo­sta­wi mu sio­strę, to uczy­ni wszyst­ko co tyl­ko bę­dzie w jego mocy, aby być zdro­wym. Arab uległ jego proś­bom, lecz po­tem chciał zła­mać umo­wę; szczę­ściem wiel­ki ka­lif uli­to­wał się nad nim i ku­pił obo­je. Miał wów­czas wiel­ką ocho­tę paść mu do nóg i rzec: "Nig­dy Sław­ko nie za­po­mni, co uczy­nił dla nie­go Ab­del­rah­ma III." Lecz w pa­ła­cu wiel­kie­go ka­li­fa roz­dzie­lo­no go z sio­strą, i nikt mu na­wet po­wie­dzieć nie chciał, co się z Dzi­wą sta­ło; uczuł wte­dy w du­szy nie­na­wiść do tego, któ­re­go za do­bro­czyń­cę uwa­żał i gdy sta­nął przed jego tro­nem, omal nie wy­buch­nął, lecz ka­lif kil­ku sło­wa­mi uspo­ko­ił jego gniew. Obie­cał, iż wi­dy­wać bę­dzie sio­strę: tą obiet­ni­cą zdo­był so­bie jego ser­ce.

– Będę słu­żył wier­nie jego wnu­ko­wi – mó­wił so­bie le­żąc te­raz na ry­siej skó­rze, tem wię­cej, że i on do­brym się być zda­je; wszak­że na­zwał mię swo­im przy­ja­cie­lem dzi­siaj.

I my­ślał bez nie­chę­ci o swych pa­nach, bez upo­ko­rze­nia o tej chwi­li, gdy im przy­się­gę wier­no­ści skła­dał. Uczuł na­wet w du­szy pew­ne uczu­cie za­do­wol­nie­nia, gdy przy­po­mniał so­bie ła­ska­we spoj­rze­nie po­tęż­ne­go wład­cy, zwró­co­ne na sie­bie. W wy­obraź­ni jego sta­nę­ła wspa­nia­ła sala, w któ­rej przy­się­gę wy­ko­nał, pysz­na fon­tan­na, bo­ga­te stro­je we­zy­rów. Zda­ło mu się, że sły­szy szmer wo­do­try­sków, że czu­je za­pach wody ró­ża­nej, a wszyst­ko to ra­zem upa­ja­ło go słod­ko, aż usnął wresz­cie, lecz sen uniósł da­le­ko jego du­szę od pa­ła­cu ka­li­fa. Uj­rzał przed sobą ob­szer­ne łąki na któ­rych kwi­tły pon­so­we goź­dzi­ki, bia­łe ru­mian­ki, ró­żo­wa fir­let­ka… żół­te ja­skry i lila dzwo­necz­ki, co cho­ciaż skrom­ne, lecz są po­ży­tecz­ne, bo jed­ne le­czą w cho­ro­bie, inne stro­ją pięk­nie oł­ta­rze bo­gów. Za łą­ka­mi uj­rzał roz­le­głe pól ob­sza­ry, na któ­rych srebr­ne żyto, co żywi mi­lio­ny lu­dzi, mi­lio­ny od gło­du bro­ni, po­chy­la­ło swe bo­ga­te w ziar­na kło­sy ku zie­mi, a wśród srebr­nych kło­sów mi­ga­ły barw­ne ką­ko­le i bła­wa­ty. Słoń­ce ja­sne, któ­re nie pa­li­ło wszak­że ża­rem, uśmie­cha­ło się we­so­ło do tych pół i łąk i pięk­nie było na zie­mi ro­dzin­nej Sław­ka. Du­szę chłop­ca prze­ję­ły uczu­cia tkli­we a ra­do­sne jed­no­cze­śnie; biegł na owe łąki i po­czął rwać kwia­ty ca­ły­mi gar­ścia­mi, ca­ło­wał z unie­sie­niem i wo­łał:

– O moje kwia­ty, jak ja was ko­cham! Uwi­ję z was wie­niec, za­nio­sę do świą­ty­ni i u stóp wiel­kie­go Świa­to­wi­da zło­żę.

Po za łą­ka­mi i po­la­mi, czer­niał las ciem­ny, po­waż­ny: wiatr przy­no­sił mu szum sta­rych dę­bów. Chło­piec do lasu po­śpie­szył, wbiegł we­so­ło mię­dzy sta­re jego drze­wa, wi­tał ptac­two, któ­re wśród jego ga­łę­zi szcze­bio­ta­ło ra­do­śnie, a po­tem za­wo­łał:

– Pta­ki wy moje, drze­wa moje, jak ja was ko­cham! O mil­sze wy mi nad cud­ne pta­ki i drze­wa po­łu­dnia.

Przez ko­na­ry sta­rych dę­bów w le­sie ro­sną­cych, doj­rzał niz­ką chat­kę z da­chem sło­mą kry­tym, ze ścia­na­mi drew­nia­ny­mi. Pło­tek z dar­nic ją ota­czał, na pło­cie sie­dzia­ła srocz­ka krzy­kli­wa; za pło­tem był ogró­dek, w ogród­ku jabł­ka czer­wie­nia­ły. Chło­piec po­czął biedz do onej za­gro­dy.

– Strze­cho ty moja ko­cha­na, moja ro­dzin­na! – za­wo­łał; – choć drew­nia­ne two­je ścia­ny, wolę cię, niż mar­mu­ro­wy pa­łac ka­li­fa.

Już, już do­biegł do cha­ty, gdy w tem w pro­gu drzwi wio­dą­cych na po­dwó­rze za­gro­dy do­mo­wej, sta­nął męż­czy­zna bia­ły jak go­łąb, w bia­łej sza­cie, z ko­stu­rem w ręku. Chło­piec przy­sta­nął, wy­cią­gnął ra­mio­na:

– Mój oj­ciec! – krzyk­nął i rzu­cić się chciał w ra­mio­na star­ca, lecz ten ru­chem ręki po­wstrzy­mał go:

Wa­dha się zbu­dził, siadł na po­sia­niu i oczy prze­tarł: sen przy­kre wy­warł na nim wra­że­nie. Wczo­raj usy­piał za­do­wol­nio­ny, a te­raz coś mu ser­ce gry­zie, coś go drę­czy. Wstał po­sęp­ny, wyj­rzał przez okno i zdzi­wił się: ja­sny dzień był już na nie­bie. Po­spie­szył więc do mło­de­go pana, ale Hi­szem spał jesz­cze; wró­cił póź­no z ło­wów, po­tem za­siadł z in­ny­mi do uczty, a po uczcie nie roz­bie­ra­jąc się wca­le, legł znu­żo­ny. Nie wo­łał Wa­dhy do sie­bie, Mah­mud na krok go nie od­stę­po­wał. Słu­żył mu tak pil­nie, iż nie­wol­nik był zby­tecz­ny, a przy­tem sło­wa sta­re­go be­du­ina dźwię­cza­ły mu usta­wicz­nie w uszach i na pa­mię­ci sta­ło, co Mah­mud o Sło­wia­nach po­wie­dział… wo­lał nie wi­dzieć Wa­dhy. Wa­dha rad był, iż po­trzeb­nym nie jest panu. Po­szedł do ogro­du, ochło­dzić pod cie­niem drzew zmę­czo­ną przy­krym snem gło­wę, lecz ruch jaki wscho­dzą­ce słoń­ce wy­wo­ła­ło w pa­ła­cu, zbu­dził Ki­sze­nia. Sen za­tarł z jego pa­mię­ci opo­wia­wia­da­nie przy­ja­cie­la, a od­no­wił wspo­mnie­nie nie­bez­pie­czeń­stwa, z ja­kie­go wy­ba­wił go ku­pio­ny nie­wol­nik. Za­le­d­wie prze­tarł oczy, za­wo­łał:

– Wa­dha!

Czar­ni nie­wol­ni­cy, któ­rzy w przy­le­głej izbie cze­ka­li za­wsze roz­ka­zów wnu­ka ka­li­fa, roz­bie­gli się w róż­ne stro­ny pa­ła­cu, szu­kać no­we­go słu­gi; je­den spo­tkał go w ogro­dzie i przy­pro­wa­dził panu. Hi­szem spo­strzegł na­tych­miast chmu­rę na czo­le swe­go zbaw­cy, a są­dząc że ma żal do nie­go, iż wczo­raj­szej przy­słu­gi je­scze mu nie wy­na­gro­dził, rzekł do nie­go:

– Żą­daj ja­kiej ła­ski, a wszyst­ko dziś speł­nię o co po­pro­sisz.

– Chciał­bym z sio­strą po­mó­wić – od­parł Wa­dha.

– Gdy się prze­bio­rę, pój­dzie­my do ciot­ki Fa­ty­my – rzekł Hi­szem.

Roz­ja­śni­ło się ob­li­cze Wa­dhy; spo­strzegł to wnuk ka­li­fa.

– Ko­chasz bar­dzo Aza­chrę? – za­py­tał.

– Wię­cej, niż sie­bie – od­rzekł Wa­dha.

– Ła­ska­mi ją ob­sy­pę, uczy­nię ją szczę­śli­wą.

To po­wie­dziaw­szy, Hi­szem po­czął się ubie­rać; Wa­dha po­spie­szył z usłu­gą.

– Będę ci wier­nym – po­my­ślał.

Oprócz głów­ne­go pa­ła­cu Ab­del­rah­my III-go wzno­si­ło się obok wie­le bu­dyn­ków, w któ­rych mie­ści­li się wy­żsi urzęd­ni­cy pań­stwa, straż ka­li­fa i jego ro­dzi­na, W jed­nym z oka­zal­szych, miesz­ka­ła Fa­ty­ma, przy któ­rej tro­je wnu­cząt się cho­wa­ło, po synu jej któ­ry zgi­nął w wal­kach, ja­kie Ara­bo­wie z Wi­sy­go­ta­mi, daw­ny­mi pa­na­mi Hisz­pa­nii wie­dli usta­wicz­nie. Po­kor­ni Wi­sy­go­ci schro­ni­li się w góry pi­re­nej­skie i czy­ni­li z nich czę­ste wy­ciecz­ki, a ra­czej na­pa­dy na Ara­bów, któ­rzy za­bra­li im Hisz­pa­nię. Pa­ła­ce te, jak rów­nież pa­łac sa­me­go ka­li­fa, ota­cza­ły pięk­ne ogro­dy, w któ­rych ro­sły mir­ty, lau­ry i po­ma­rań­cze, gdzie wi­dzieć moż­na było naj­róż­no­rod­niej­sze cie­nie bar­wy zie­lo­nej, naj­cud­niej­sze kwia­ty, naj­pysz­niej­sze owo­ce, a wśród ga­łę­zi mir­tów i lau­rów, kry­ły się O barw­nych pió­rach pta­ki po­łu­dnia. Hi­szem wie­dział, że ciot­ka Fa­ty­ma ran­ne go­dzi­ny zwy­kle spę­dza z dzieć­mi w ogro­dzie; pię­cio­let­ni jej wnuk Se­lim jesz­cze cho­wał się z sio­stra­mi, z któ­rych młod­sza pół­to­ra roku do­pie­ro li­czy­ła; star­szej mi­nę­ło już lat siedm. Pa­łac Fa­ty­my łą­czył się dłu­gim ko­ry­ta­rzem z głów­nym pa­ła­cem. Tym ko­ry­ta­rzem do­sta­li się Hi­szem z Wa­dhą do miesz­ka­nia cór­ki ka­li­fa, a z miesz­ka­nia do ogro­du. Fa­ty­ma pie­ści­ła na ko­la­nach naj­młod­szą wnucz­kę, pięk­ne o czar­nych oczach dzie­cię; sie­dzia­ła ona pod cie­niem mir­tu, któ­re­go ga­łę­zie bia­łym kwie­ciem osy­pa­ne, ota­cza­ły srebr­ną jej gło­wę. Dziec­ko wy­cią­ga­ło rącz­ki do bia­łych kwia­tów, bab­ka to pod­no­si­ła je w górę, by zbli­żyć do ga­łę­zi, to usu­wa­ła rap­tem, a dzie­cię śmia­ło się gło­śno. Dwo­je star­szych uga­nia­ło się w ogro­dzie za wspa­nia­łym mo­ty­lem o skrzy­dłach tę­czo­wych. Mo­tyl jak gdy­by ro­zu­miał, iż dzie­ci chcą się z nim ba­wić, to przy­sia­dał na któ­rym z kwiat­ków i cze­kał aż się zbli­żą., to roz­wi­jał skrzy­dła i uno­sił się w górę, gdy ręka Se­li­ma, lub sio­stry jego, nad nim się zni­ża­ła.

– Nie lę­kaj się mo­tyl­ku, nic ci złe­go nie zro­bi­my!– wo­ła­ły dzie­ci go­niąc za nim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: