- W empik go
Z pamiętnika dra Andrzeja Cinciały - ebook
Z pamiętnika dra Andrzeja Cinciały - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 239 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DRA ANDRZEJA CINCIAŁY .
wydał
Dr. Jan Bystroń
c… k… prof… gimn… w Krakowie
.
Nakładem "Politycznego Towarzystwa Ludowego" w Cieszynie.
Drukiem Kutzera i Sp. w Cieszynie
Cieszyn
1900.
Młode lata. Nasze szkoły przed sześćdziesięciu laty.
Urodziłem się w roku 1825. dnia 8. czerwca w wiosce Górnych Kozakowicach pod nr. 38. starym, z ojca Andrzeja i matki Anny z domu Randów z Końskiej. Ojciec posiadał w Kozakowicach na nowej osadzie kawałek gruntu, gdzie się w roku 1818 wybudował, wysłużywszy wprzód w wojsku lat 14. Było uas rodzeństwa dziewięcioro, czterech młodszych odemnie umarło w dzieciństwie, a 5 pozostało przy życiu. Ponieważ ziemia nie wystarczała na wyżywienie tak licznej rodziny, trudnili się rodzice moi tkactwem, wyrabianiem cienkiego i grubego płótna, a matka szczególnie wyrabianiem fartuchów z harasu i sukien wełnianych dla kobiet, słynnych w całej okolicy.
Gdy miałem sześć lat, t… j… w roku 1831 zaprowadziła mie matka do szkoły w Goleszowie. Wzięła ona tam coś do ręki dla nauczyciela (rechtora), ja zaś wziąłem śla-bikarz, który mi matka niedawno za sprzedaną kurę była kupiła, i małe zawiniątko, w którem się znajdował kawałek chleba z serem i masłem na obiad. Matka wstąpiła ze mną do klasy, a nauczyciel spostrzegłszy nas, pomówił nieco z matką, odesłał ją z węzełkiem do rechtorki, a mnie posadził do ławki między chłopców równego ze mną wieku, nic dalej nie mówiąc. Miałem ślabikarz przed sobą, alem nie patrzał do niego, bo mnie bardzo zajmował ten gwar szkolny, tyle chłopców i dziewcząt i głos rechtora, o czem wszystkiem dotąd nie miałem pojęcia. Gdym się tak temu wszystkiemu dosyć długo naprzyglądał, przypomniał mi się naraz dom rodzicielski i wszystko to, co mnie tam otaczało, i zacząłem z żalu na głos płakać, tak, że w szkole śmiech powstał, ale nauczyciel nic nie mówił i nie łajał mię, bo wiedział z praktyki, że pierwsze dni dzieci za domem tęsknią. Na drugi dzień pytał mie nauczyciel o litery ze ślabikarza, a gdy mu je wszystkie dobrze wymieniłem, bo już w domu u matki z nie małym mozołem, a często ze łzami się ich nauczyłem, przesadził mię do mniej wyższej ławki. Zrobiłem więc w krótkim czasie postęp, bo przeniesiony zostałem z pomiędzy "poznawaczy" – co się uczą litery poznawać, – do „składaczy” – co literę do litery dodawają – zgłoskują. Tu już to nieco dłużej potrwało, nimem się dorobił 3. stopnia t… j. "czytających". Ślabikarz (groszówka) był cały czeski, a to utrudniało bardzo naukę czytania, bo w nim były wyrazy, których nie rozumiałem. Następnie brałem się do pisania na tabliczce łupkowej, którą sobie każdy uczeń do szkoły przynosił. Nauczyciel przepisywał pierwszy rządek, czyli wiersz na tabliczce, a uczeń według tego wzoru całą tabliczkę zapisał, a po obejrzeniu nauczyciela pisaninę zamazał i na nowo pisał, tak długo, aż pismo zgadzało się potrosze z przepisanym rządkiem, poczem nauczyciel nowe pismo napisał. Z tabliczki przechodziło się na papier, a tu już pisano według wzorów (Vorschriften), które nauczyciel pomiędzy piszących rozdzielał. Najprzód pisano niemieckie iwa, potem polskie, dalej kanzlei a nareszcie fraktur. Nim się kto tych 4 gatunków pisma nauczył, potrzebował do tego dłuższego czasu, a fraktura była koroną pisarską. Były też dwa razy na tydzień godziny rachunkowe przy tablicy czyli przy tabuli, a uczono się tam „adyrować, subtrahirować, multiplicyrować i diwidyrować”, wszystko z sprawdzeniem rachunku czyli próbą. Śpiewano godzinę raz na tydzień całą klasą pieśni kościelne, a raz na tydzień uczono poznawać cyfry na tablicy. Ci co skończyli ślabikarz, dostawali do czytania i uczenia się na pamięć „naukę” Pauliniego, a do czytania później nowy testament. Obydwie książki drukowane były szwabachem, chociaż polskie, książek z polskim, czyli łacińskim drukiem nie było w szkole. Raz do tygodnia było ogólne czytanie nowego testamentu, nie umiejący jeszcze biegle czytać, przysłuchiwali się podczas czytania. Gdy chłopak nauczył się Czytać i pisać, nauczyciel zapytał się ojca, czy sobie życzy, aby synek uczył się także po niemiecku. Życzenia takie należały do wyjątków i zwykle tylko ci rodzice żądali nauki niemieckiej, którzy mieli zamiar oddać chłopców do szkół wyższych. Warunkiem przypuszczenia do tej nauki było, aby chłopiec okazywał wogóle zdolności i chęć do nauki. Nauka języka niemieckiego rozpoczynała się od uczenia się słów niemieckich. Chłopak musiał się postarać o „Wokabule”, co się w ten sposób działo, że pożyczał sobie od kolegi zeszytu na mały palec grubego, zawierającego te wokabule i sam go dla siebie przepisał. Gdy się tak nauczył słów zawartych w zeszycie, przeszedł do „Deklinacyi”, zawierającej krótką gramatykę niemiecką. Następnie uczył się „Małych lekcyj” i „Wielkich lekcyj” zawierających konwersacyą pomniejszą i obszerniejszą, aż nareszcie przychodziło się do„ Dziesiątek”. Dziesiątki zawierały trudniejszą konwersacyą, a nazywały się tak, ponieważ każdy oddział zawierał dziesięć rozdziałów czyli rozmów. Wszystkie wymienione tu książki były pisane; każdy uczeń je dla siebie przepisywał, czy w szkole czy w domu. "Wokabule" były w ósemce, inne zaś w j ćwiartce. A gdy uczeń dobrze się wszystkiego nauczył i cieszył się względami nauczyciela, tedy jeszcze jedna, ale już ostatnia, czekała go niespodzianka. Nauczyciel wyjmował „ze szranku” Rylpsa. Była to powiastka o magdeburskim chłopie – o ile sobie jeszcze przypominam – pijaku, który się potem dostał do pieklą, Tego Rylpsa nauczyciel dawał po kawałku uczniowi do tłómaczenia na język niemiecki, przekład poprawiał czerwonym atramentem zupełnie według niemieckiego oryginału, nie przepuszczając przy korekturze najmniejszego od pierwowzoru odstępstwa, wskutek czego te korektury przedstawiały się na papierze dziwacznie Była to praca mozolna i żmudna, nie prowadząca zresztą do celu. Nad Rylpsa już większej mądrości nie było. Nie zobaczyło go też nigdy oko ucznia mającego zostać przy roli, gdyż był on przywilejem tych wybranych, co mieli się poświęcić naukom w szkołach wyższych. Gdy nauczyciel był w dobrym humorze, przynosił kilkanaście listów i wybierając z nich najmniej czytelne, rozdawał pomiędzy nas dla głośnego ich odczytywania. Był to dobry sposób do przyzwyczajenia się do różnych charakterów pisma.
Były też pewne przez nauczyciela wyznaczone godziny, w których musieliśmy rozmawiać po niemiecku. Każde słowo polskie notowano wtenczas na „sygnie”, którą albo jeden z uczniów nosił przy sobie przez cały tydzień albo też jeden podawał ją drugiemu, gdy go przyłapał na polskiem słowie. Co sobota zaś odbywały się wypłaty; ile było kresek na sygnie, tyle otrzymywało się „haltek” czyli uderzeń prętem na dłoń. Pamiętam, że jeden z nas miał ich 17, Po pewnym czasie jednak zapomniano po malu o sygnie… ale ją następnie znów odnowiono.
Nauki religii udzielał nauczyciel. Nie wdając się w żadne wykłady, zadawał ustęp, którego musieliśmy się na – uczyć na pamięć. Nauka religii dla konfirmandów odbywała się co tydzień; udzielał jej ksiądz ustroński Karol Kotschy lub też w jego zastępstwie jego syn Herman, ukończony teolog*) ponieważ obaj byli zażyli, nabyli sobie wierzchowego konia, na którym w czas pogodny z Ustronia przybywali. W razie, gdy nie przybyli, naukę z konfirmandami odbył nauczyciel. Zapisy na tę naukę odbywały się w Ustroniu, bo też każdy zapisujący się coś przyniósł, a przewóz tych podarków z Goleszowa do Ustronia byłby wymagał fury, którą się w ten sposób oszczędziło.
Podczas zimy nauka w szkole trwała od 9–12 a od 1 – 3 godziny, podczas robót polnych dzieci o różnych przychodziły godzinach. Przez południe bawiliśmy się na placu kościelnym w ptaki, w kowala, ślepą babkę, kota i myszkę i t… p. Na wiosnę, gdy kwitły lipy i jabłeczniki, zbieraliśmy kwiat lipowy a z jabłecznika główki dla księdza Kotschego w Ustroniu, który miał wielkie wzięcie u ludu jako dobry lekarz. Bawiliśmy się także w „pim, pam, puma, w młynek, pisaniem słów i zdań wprost i wstecz tak samo brzmiących n… p. „kobyła ma mały bok” lub:
Sator
Arepo
Tenet
Opera
Rotas
Wakacye były dwa razy do roku; pierwsze na żniwa trwały 3 czy 4 tygodnie i nazywały się „psi dni”, drugie na kopaczki trwały dwa tygodnie. Zadań przez wakacye było bardzo mało, tylko starsi uczniowie otrzymywali niekiedy do domu małą robotę. Ja raz miałem się przez wakacye nauczyć odmianę: „der, die, das” w liczbie pojedynczej i mnogiej, naturalnie bez jakiegokolwiek objaśnienia, co to wszystko ma znaczyć.
Nie rozumiejąc tego, namęczyłem się dosyć przez wakacye, aby się nauczyć, ale gdy przyszło odpowiadać, pomyliłem się i odebrałem ośm „haltek”. To było przywitaniem ucznia po wakacyach! Poskarżyłem się ojcu, a ojciec musiał w tym względzie coś uczynić, bo ten nauczyciel (właściwie pomocnik świeżo ze szkół przybyły, niejaki Cichy) wkrótce potem opuścił Goleszów. Corocznie odbywały się egzamina czyli „prywunki”, na które zwykle przybywał ksiądz i kilku ojców mających dzieci w szkole. Na miesiąc przed egzaminem nauczyciel rozdawał po ćwiartce papieru większego formatu pomiędzy uczniów celem pisania "probe szryftów". Nauczyciel wszystkie kartki, na których były różne rodzaje pisma, zebrał, uporządkował według piękności pisma i oprawił w książkę, którą podczas egzaminu przedłożył. Zresztą ksiądz słuchał dziatwę z przedmiotów szkolnych, kładąc główny nacisk na język niemiecki i z nauczycielem tez tylko po niemiecku rozmawiał. Od czasu do czasu odbywała się także wizytacya szkolna, na którą także przyjeżdżał senior, raz nawet przyjechał superintendent Lumnitzer z Berna. Przypominam sobie, że na jego cześć musiałem deklamować jakąś niemiecką bajkę (Podróżny i źołądź), której nauczyłem się z trudem mechanicznie, nic z niej nie rozumiejąc. Ale deklamacya zadowolniła, ks. Superintendent nagrodził ją nawet nowiuteńkim piętakiem, a Senior Schimko z Bielska, idąc za jego przykładem, obdarzył mie również trojakiem. Były to jedyne premie podczas mojego uczęszczania do szkoły goleszowskiej, nie za naukę – ale za język niemiecki.
Wtedy nie było tyle szkół co dziś. I do szkoły goleszowskiej należało dużo wiosek mających obecnie własne szkoły. Gdyby też wszystkie dzieci były uczęszczały do szkoły, nie byłyby miały w niej miejsca, a nauczyciel nie byłby sobie dał rady, boć już z dziećmi, które rzeczywiście do szkoły chodziły, nie mało miał pracy.
Ale mimo to nauczyciel znajdował jeszcze wiele czasu na inne zajęcia, oczywiście ze szkodą dla szkoły. Przedewszystkiem zabierały nam dużo czasu pogrzeby, które w tak wielkiej gminie szkolnej przypadały bardzo często. Odbywały się one tak jak dzisiaj. Zwykle cały dzień był stracony dla szkoły. Nauczyciel wprawdzie polecał jednemu z starszych uczniów zastępstwo w szkole, a rechtorka zaglądała też niekiedy do klasy dla podniesienia powagi zastępcy. Ale co to była za nauka!
Nauczyciele za moich czasów chodzili także po kolędzie. Przed godami rechtorka napiekła opłatków, a nauczy ciel nabrawszy ich węzeł i zawiesiwszy płaszcz na się, poszedł z kościelnym po kolędzie od chałupy do chałupy. Wszędzie trochę posiedział i pogawędził, potem powstał, zdjął kapelusz i zaczął recytować „winsz” dość spory, poczem znów usiadł, a gospodarz lub gospodyni przynosili kolędę, zwykle zboże, które wsypywano do worków przyniesionych przez kościelnego.