- W empik go
Z pamiętnika włóczęgi - ebook
Z pamiętnika włóczęgi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 227 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy tylko wykładacze gimnastyki i katechizmu wyszpiegowali we mnie twórcę, przywołali natychmiast stróża, który miał już wydłubane oba oczy i kazali mnie odprowadzić do domu.
Niewidomy popychał mnie z pogardą winną delikwentowi, który nie może być już ani doktorem, ani adwokatem.
Żal mi się zrobiło ślepca, który za cenę całożyciowego kalectwa obsługuje miejscową etykę, – bratnią doń rękę wyciągnąłem i rzekłem:
– Jaki ty biedny!…
Od strachu zatrząsł się bezoki i nogę mi przydeptał, abym się wydrzeć nie mógł jego pieczy. Odtąd, gdy o odciski me zawadzą ślepi, w gromady księży i cyrulików spędzeni, wzgardliwą litością rozbijam ich wesołość i doli ich żałuję. Lecz wtedy czułem tylko ból w przydeptanej nodze i zaciśniętą w obie pięści nienawiść. Stróż wepchnął mnie do pokoju mego rodzicielskiego domu, niosąc za mną czarny atestat moich przeznaczeń.
Ojciec spojrzał, odczytał w jednej chwili wszystko.
– O, ojcze, ojcze! czemużeś wtedy mej potęgi nie przesylabizował?
Bałem się, że mnie bić będą… Oczy pod stopy ojcowskie chowałem. Trwożył wyrostka wstyd siepanego rózgami ciała.
Ale ojciec, w ambicji swej zabity, nieruchomo siedział – smutek sfałdowany bielił mu policzki.
– Złamana karjera, zwichnięty los. Tyle tylko z ust jego słyszałem.
A matka chustką łzy ocierała i patrzyła na mnie okiem wzmożonej bólem miłości.
– Co będzie z ciebie, synu niedobry?
I tak łkała żałośnie, aż jej płaczu szelesty wtargnęły do dziewiczego pokoju sióstr moich. Wybiegły z włosami kwieciem i wstęgami przetykanymi; wybiegły takie niewinne, a tak już wtedy życia jarmarkowi zaprzedane.
– Ładnie was urządził braciszek… Ze szkół go wydalili – rzekł ojciec.
Spojrzały na mnie z wyrzutem i odeszły w milczeniu.
Tylko matka smutniejszą się jeszcze stała i zapłakała głośniej.
A ja zdziwiłem się, czemu siostry odwracają się ode mnie, czemu ojciec nieruchomo siedzi i czemu płacze matka?
Słyszę ten płacz po latach wielu – deszczami wspomnień perli się na moim czole – i dziwię się – i smutno mi za te łzy i za te matki, co nad synami nie płakać nie umiały.
Wyszedłem z domu… Wiosna śniegi topiła i wód spienionych grzywą deptała po trawach… Zaszeptał bór.
Pod nieba otwartą bramą stałem jak posąg z mgieł i marzenia – ręce do wodnic wyciągałem tęskne, a one srebrzyły się w szumach i biegły jak drżące fantazje z alabastru.
Młode orzeźwione lasów złotostruny zrzucały zimną odzież śniegów, wyginały ku mnie objęcia utęsknione, księgę natury mym oczom roztwierały.
Z lękiem, z pokorą, z zachwytem – karty jej czytałem.
A tam w zatęchłych murach zatęchłego miasta rówieśnicy moi uczyli się katechizmu i gimnastyki.
Wróciłem z pierwszej wycieczki… Obuwie miałem przemoczone, lecz w oczach iskry się zatliły… Ojciec uląkł się widocznie, że mu zadużo wiosny pod jego dach wnoszę, uląkł się tych iskier w mych źrenicach.
– Gdzie byłeś? – spytał groźnie.
Szesnaście lat miałem zaledwie, nie umiałem być jeszcze winowajcą, ani obrońcą swej słuszności, oczy na dół spuściłem i ukryłem się przed ojcem w milczeniu. Odtąd chowałem się już przed nim zawsze; ani razu twarzy mu nie pokazałem.
– Spojrzyj, jak wyglądasz – mówił. W lustrze się przyjrzyj. Cały w błocie. Niczem włóczęga. Ludziom wstyd pokazać.
Na palcach wyszedłem do pokoju sióstr, które układały właśnie z przyjaciółką jakąś zabawę taneczną.
Ale Stacha, ukochana Stacha, fantazji mej królewna, nie podała mi ręki na przywitanie.
– Słyszałam, że pan już skończył gimnazjum – rzekła z uśmiechem.
– Tak, pani! – odparłem… – z odznaczeniem.
Jedna z sióstr moich, której nerwowość nie znosiła parnego powietrza i omijała wszelkie wyboje, chciała zrobić miłą rozmowę.
– Wiesz? – rzekła – ważyłyśmy się dziś ze Stachą.
– Tak? Ile też panna Stanisława waży?
– Wyobraź sobie: tylko 137 funtów. Tego dnia w prowadzonym przeze mnie od niedawna pamiętniku zapisałem: "Waga żywego anioła równa się stu trzydziestu siedmiu funtom mięsa".
Tegoż dnia długo w noc zasnąć nie mogłem. Słyszałem przez ściany gaszonych świec podmuchy… Później cisza nastała… Falowały tylko głośnego snu oddechy, co przywaliły kamieniem kłopoty o synu marnotrawnym…
Myślałem o czerwonem ślepiu jakiegoś ługu pod lasem. Myślałem o pianach srebrzących się u mych stóp… Myślałem o wiośnie, która na me spotkanie wyszła, jak dobra kochanka…
A później myślałem o wadze aniołów żywych… I długo w noc zasnąć nie mogłem, bo zdało mi się, że jedna mrąca dziewica kawał mi duszy wydarła i rzuciła ze śmiechem precz za okno. Zerwałem się z łóżka i przez szkła szyb szukałem mego anioła złego, by nie odchodził ode mnie, a cisze patrzyły w me oczy przez jasność miesięczną; patrzyły w me oczy smutne, pierwszy raz śmiercią rozdarte. Noc całą przemyślałem i noc całą myśli ponurych w życie me poniosłem.
A rankiem znowu słuchać wiosny poszedłem.
Na pola – w lasy!…
I tak było codzień…
* * *
A kiedy wiosna przemocy lata uległa, jam się wsłuchiwał w palące jęki upałów, w południc cisze złośliwe. Siadały na polach przyczajone i czoła ludzkie potem zlewały.
Czasami upiór taki w krew człowiekowi się wpijał, i padał człowiek na ziemię, jak badyl, i to się chorobą nazywało. Rzucali go wtedy na barłóg szpitalny, albo czarami do pracy i postu powrócić go chcieli.
Człowiek ten nabierał sił znowu niekiedy i wracał do jarzma, częściej umierał… Ksiądz trumnę na cmentarz odprowadzał i wodą ją kropił brudną, za którą płacili ludzie całemi dobami pracy, choć mogli ją sami czerpać ze studni – i to symbolizowało Boga. Od trumien, od cmentarzy ludzie znów nieśli ramiona pochyłe do znojów, do pracy, zarazy i wojny, i wyciągali żuchwy do strawy i policzków.
Czasami w te szeregi pieśń zabłąkała się serdeczna, lub jakiś tlący płomyk padł na czoła, to ludzie tłumili je modlitwą i czapkami, bo bali się, że ogień pożre im domostwa.
Uchem i okiem larw tych dotykałem – na mojem niebie chmury się piętrzyły i z oczu łzy płynęły…
Krwawa ponura Zagadka Życia unosiła się nademną, jak Czarny Sfinks. W księgach mędrców zapragnąłem szukać jej wyjaśnień – wiedziałem, że uklęknę przed portykami myśli – o święte, niedościgłe księgi mędrców.
Ale ojciec mój od chwili bankructwa nadziei, pokładanych we mnie, nie chciał mi kupić ani jednej książki i podarł nawet elementarze szkolne.
Tak samo zachowywał się wobec wszystkich mych potrzeb. Nie kupował mi ubrania, ani obuwia: strzępy na piecach nosiłem, a ludzie przechodzili obok i śmiali się wzgardliwie.
Nienawiść mnie kąsać poczęła, rozdmuchał ją szatan, rozkrwawi: raz zmierzchem chwyciłem kamień i zabiłem ojcu jego ulubionego psa. Upadł z jękliwym skowytem u nóg pana i nie wstał już więcej.
Wtedy ojciec wypędził mnie z domu.
* * *
Związałem bieliznę w tłomoczek i… w świat… Szatan mnie poprowadził.NIEDOKOŃCZONE POWIEŚCI.
Przeszedłem granicę dwóch państw, dwóch urągających "wiernym poddanym" olbrzymów. Po obu stronach las szeptał… Nigdzie śladu człowieka. Tętniały tylko niekiedy końskich kopyt odgłosy, lub zawarczały echa strzałów: to byli ci, co w imię "ojczyzny i wiary", kulami w ojczyznę i wiarę innych celowali.
Były to czasem relikwje ojczyste: srebrne, lub papierowe orzełki, emblematy państwa umarłego; czasem skaplerze, uszyte rękami chytrych mnichów; grudka ziemi z Romy prastarej, mająca krzepić ducha naiwnych niewolników; czasem świstek papieru ze słowem wypędzanem zewsząd; czasami jakieś drobiażdżki kupieckie: krawat na komorze celnej nie przedstawiony, lub wódka galicyjska.
Las szeptał… Po jednej stronie prawomyślnym byłeś i czczonym, po drugiej podejrzanym i ściganym; tu bohaterem byłeś, tam – zaprzańcem; tak było już oddawna: tu i tam – z dwóch stron lasu, który szeptał.
I było tak w formułkach i błahostkach, i było dla formułek i błahostek, które ludzie z baniek mydlanych do rozmiarów chmur wydymali i pod taką wydętą z bańki mydlanej kopułą nieba się gnieździli, jak pod skorupką orzecha, – kadzidła, dzwoneczki, bagnety, – a na skorupkach napis był wyryty: Rosja, Austrja…
Tak było zresztą wszędzie, tak było pod każdą skorupką… Dyplomaci nazywali je cesarstwami, królestwami, republikami, jeden tylko "andrus" warszawski, co jadem kultury się krztusił, leżał nad Wisłą i urągał: "na świecie, psia ich mać, drań draniem pogania"…
Nielicznym do smaku to było, liczniejsi jęczeli z pokoleń w pokolenia, ale że mieli swoich kapłanów i armaty, liczni zadowoleni byli… Nieliczni tylko dusili się w tej cieśni… Niebardzo się tam kto z nimi porał. Brano ich poprostu, jak piłeczki i hop! – z bagnetu na bagnet.
Tak było wszędzie i tak było z obu stron lasu, który szeptał…
Trochę nie wiedziałem jeszcze o tem, trochę przeczuwałem. Z tłómoczkiem na ramionach do jakiejś galicyjskiej mieściny doszedłem. Domy, obdarte jak nędzarze, tłumy obojętne, a gdzieś ponad tem wszystkiem rozpalone oczy gwiazd tak, jak tam daleko, skąd zacząłem podróż… Wszedłem do szynku…
– Dobry wieczór!
– Dobry wieczór.
– Przejeść co dostanę?
– Od tego tu jestem…
– A nocleg?
– Czemu nie!
Twarda drewniana ława była mi łożem. Nazajutrz – niespodzianka. Przetarłem oczy. Przedemną stał żandarm austrjacki.
– W imieniu prawa aresztuję pana.
– Hm…?…
– Pójdziemy do burmistrza.
– Chodźmy.
A więc – "pan burmistrz". Zwyczajna pękata figura, jak bywają czasem pękate myśli filistra po dobrym obiedzie. Podbródek, solidność, krawat… coś… tego… słowem, wyszynk państwowości austrjackiej na galicyjskie miasteczko.
– Coś pan za jeden?
– Człowiek… Skrzywił się…
– To źle, to niedobrze, to zgoła nieprzyzwoicie. Powinien się pan leczyć. Jakieś pół roku terminu w dyrekcji policji, lub w seminarjum duchownem – coś w tym rodzaju… Napewno uleczy…
– Bóg zapłać panu burmistrzowi za dobre słowo. Wrosła już we mnie ta choroba, przegryzła do szpiku kości. Nie odlezie.
– Nazwisko pana?
– Nieznane jeszcze. W mgłach, w cieniu się ukrywa. Może różą wykwitnie, a może zwiędnie podeptanym ostem. Któż to wie, panie burmistrzu?
– Nieczyste sumienie mieć musi, kto się nazwiska wyjawić boi.
– Doprawdy? przyłóż pan pieczątkę swoją do papieru – zostanie tylko pieczątka. Wyjaw pan paszportowy symbol swego numeru, który nosisz pan w stadzie obywateli, zostanie tylko symbol. Pieczątka, panie burmistrzu. Jam poza pieczątkami.
– Lat ile?
– W metryce 18.
– A właściwie?