Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z pamiętników ornitologa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z pamiętników ornitologa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 307 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z PA­MIĘT­NI­KA OR­NI­TO­LO­GA

przez

Zo­fię Ko­wer­ską.

W Kra­ko­wie

Spół­ka Wy­daw­ni­cza Pol­ska.

1900.

W dru­kar­ni »cza­su« pod za­rzą­dem Jó­ze­fa Ła­ko­ciń­skie­go.

Dnia 22. paź­dzier­ni­ka.

Przy­sła­no mi dzi­siaj z Po­do­la dwa wy­pcha­ne pe­li­ka­ny, dwa sam­ce pierw­szo­rzęd­nej pięk­no­ści i wiel­ko­ści, oszpe­co­ne okrop­nie przez nie­umie­jęt­ną rękę. Po­pro­stu nie mia­no su­mie­nia od­dać tej ro­bo­ty ta­kie­mu par­ta­czo­wi! Ze­psuł na­wet kształt pta­ków, a jak­że okrop­nie ob­szedł się z gło­wa­mi! Żeby ta naj­pięk­niej­sza z nauk, or­ni­to­lo­gia, wię­cej była roz­po­wszech­nio­na, co mó­wię, gdy­by się sta­ła przed­mio­tem ogól­nej upra­wy, zna­leź­li­by się za­wsze tacy, coby nie psu­li pta­ków wy­py­cha­jąc je, a po­waż­ny, zna­ny w swej oko­li­cy oby­wa­tel nie przy­sy­łał­by mi pe­li­ka­nów, do­łą­czyw­szy do nich ode­zwę praw­dzi­we­go igno­ran­ta, pi­sze mi on bo­wiem, że ofia­ru­je mi szcze­gól­ne oka­zy pta­ków, któ­rych na­zwy nikt nie wie i ani naj­star­si lu­dzie, ani sław­ni my­śli­wi ga­tun­ku tego nie zna­ją. Co za na­iw­ne wy­da­nie so­bie pa­ten­tu na nie­okrze­sa­nie! Po­trze­ba­by tyl­ko ele­men­tar­nej na­uki or­ni­to­lo­gii… Nie mogę nig­dy zro­zu­mieć, dla­cze­go ta na­uka mia­ła­by być mniej sto­sow­ną dla mło­dzie­ży od na­uki ję­zy­ka grec­kie­go.

Bied­ne sto­ją­ce przedem­ną pta­szy­ska!… bied­ne pe­li­ka­ny!… prze­zna­czo­na im była śmierć na ob­cej zie­mi, da­le­ko od swo­ich!… Ura­gan za­brał je z gniazd i po­niósł w kra­inę, gdzie nie by­ły­by mo­gły żyć w żad­nym ra­zie… Lu­dzie, któ­rzy je za­bi­li na sta­wie w Za­cie­mie­niu, ani po­my­śle­li, że były wy­gnań­ca­mi, roz­bit­ka­mi… Oszczę­dzi­li im męki!… Tyl­ko lu­dziom nikt męki nie oszczę­dza. Dużo ta­kich, któ­rym prze­zna­czo­ne pi­cie kie­li­cha go­ry­czy aż do dna sa­me­go… Ci więc, któ­rych ży­cie jest pa­smem po­myśl­no­ści, któ­rych ser­ce na­peł­nia spo­kój i za­do­wo­le­nie, po­win­ni czuć wdzięcz­ność po­dwój­ną dla Boga! Za co On mnie ty­lo­ma wa­run­ka­mi szczę­ścia oto­czył, ty­lo­ma da­ra­mi ob­sy­pał? Bo na­praw­dę dal mi tak wie­le… tak wie­le!…

Spę­dzi­łem dziś, jak zwy­kle, wie­czór u pan­ny He­le­ny. Jej to­wa­rzy­stwo jest mi do tego stop­nia miłe i przy­jem­ne, że drę­czy mię cza­sem myśl upar­ta… za­gad­nie­nie trud­ne do roz­wią­za­nia… Oto nie wiem, czy, gdy­by mi zo­sta­wio­no wy­bór mię­dzy nią a moją na­uką, książ­ka­mi, ga­bi­ne­tem… co­bym wy­brał? W okrop­nym był­bym kło­po­cie i nie wiem, czy szczę­ście moje nie zo­sta­ło­by na­zaw­sze stra­co­ne. Po­rzu­cić moją pra­cę, lub nie zo­ba­czyć nig­dy pan­ny He­le­ny! Nie, nie, ta­kie­go wy­bo­ru!… ale, chwa­ła Bogu, nikt go ode­mnie nie żąda. W dzień pra­ca, a wie­czór w sa­lo­ni­ku pan­ny He­le­ny… Ona sie­dzi z ro­bo­tą, pod­no­sząc wzrok na mnie, gdy do mnie mówi; ja na­prze­ciw­ko niej… Roz­ma­wia­my, cza­sem mil­czy­my… mil­cze­nie wca­le nie jest cięż­kie przy niej. Punkt opar­cia dla oczu mam w bia­łej li­nii roz­dzia­łu, bie­gną­cej mię­dzy dwie­ma ścia­na­mi czar­nych jej wło­sów, prze­tka­nych gdzie­nieg­dzie srebr­ne­mi nit­ka­mi, któ­re ja bar­dzo lu­bię. Lu­bię też to gład­kie, zu­peł­nie gład­kie ucze­sa­nie, w któ­rem ani je­den wło­sek nie od­sta­je… zu­peł­nie, jak na głów­ce ja­skół­ki. Cza­sem czy­tu­ję gło­śno, po­tem mó­wi­my o tem co­śmy prze­czy­ta­li… kłó­ci­my się, bo ona za­wsze wi­dzi rze­czy czar­no… Słu­żą­ca po­da­je her­ba­tę, ona coś do her­ba­ty przy­go­to­wu­je, coś kra­je… ja za nią idę do sto­ło­we­go po­ko­ju, je­że­li roz­mo­wa na­sza żywo się to­czy. Moja dro­ga przy­ja­ciół­ka krę­ci się koło sto­li­ka z her­ba­tą, a tym­cza­sem wpa­da w za­pał… do­wo­dzi mi róż­nych rze­czy, cza­sem zu­peł­nie dziw­nych! Ma ona do lu­dzi ja­kieś znie­chę­ce­nie… zda­je jej się, że po­ło­wa ich, tyl­ko wła­sny in­te­res ma na wzglę­dzie… Jest tro­chę po­dejrz­li­wa, a po­mi­mo to tak lu­dzi ko­cha! Już samo jej od­da­nie się ma­łym dzie­ciom… Po­wia­da, że zu­peł­nie za­do­wo­lo­ną we­wnętrz­nie czu­je się, od­kąd pro­wa­dzi szkół­kę fre­blow­ską. Ale ma dużo kło­po­tów, dużo przy­kro­ści od ro­dzi­ców i opie­ku­nów. Tyl­ko na dzie­ci się nie skar­ży, na te swo­je uko­cha­ne bo­bię­ta.«

Dzi­siaj za­sta­łem u niej ja­kąś pa­nią, za­kwa­szo­ną ży­ciem, jak ogó­rek na zimę… Ubra­na pre­ten­sy­onal­nie, z pię­trem na­fry­zo­wa­nych wło­sów. Skar­ży się, pła­cze, chce, żeby jej dwie dziew­czyn­ki dar­mo do za­kła­du przy­cho­dzić mo­gły… Pan­na He­le­na, za­wsze po­dejrz­li­wa, trzy­ma się ostro. Nie chce sły­szeć o tym do­brym uczyn­ku. Ja na nią mru­gam, bo ta bie­dacz­ka co­raz moc­niej szlo­cha… mówi o nie­bosz­czy­ku mężu, któ­ry ją tak z ma­łe­mi dzieć­mi zo­sta­wił… Ma do nie­go wi­docz­ny żal za to. A tu ta­kie cięż­kie cza­sy!… Dziew­czyn­ki, jak anio­ły: ta­kie do­bre i zdol­ne, że roz­kosz nad nie­mi pra­co­wać!… Pan­na He­le­na nie ustę­pu­je, ale przy­rze­ka za­sta­no­wić się… do­wie­dzieć się… po­znać po­ło­że­nie bli­żej… Przy­by­ła pani cią­gle pła­cze, wy­rze­ka na lu­dzi: »O, jaki to świat te­raz… nikt do­po­módz czło­wie­ko­wi nie chce… same ser­ca z ka­mie­nia! Niech Bóg ska­rze tych, co li­to­ści nie mają! Z temi sło­wa­mi wy­cho­dzi do przed­po­ko­ju, ale za­po­mi­na, że wśród ży­wo­ści prośb i skarg zdję­ła z roz­ognio­nej gło­wy ka­pe­lusz i po­ło­ży­ła go na ka­na­pie. Roz­bi­ja się po przed­po­ko­ju, a ja nie mogę się oprzeć chę­ci przy­pa­trze­nia się ptasz­ko­wi, zdo­bią­ce­mu ten ka­pe­lusz. Za­czy­nam ptasz­ka do­ty­kać i ba­dać. Jest to Spar­ga­nu­ra sap­ko. Przy bliż­szem roz­pa­trze­niu się wi­dzę, że ptak jest sztucz­ny, na­śla­do­wa­ny tyl­ko z na­tu­ry, ale tak do­kład­nie, tak zdu­mie­wa­ją­co do­kład­nie, że to obu­dzą mój po­dziw i ro­dzi przy­jem­ne uczu­cie, wy­pły­wa­ją­ce z my­śli, iż or­ni­to­lo­gia jest po­trzeb­ną na­wet mod­niar­kom. Wszak­że nie bez roz­ko­szy od­kry­wam, że mię­dzy mod­niar­ką a uczo­nym jest nie­ja­ka róż­ni­ca, bo Spar­ga­nu­ra sa­pho nie­ma pod gar­dłem czer­wo­nej cent­ki i dzio­bek jego jest nie­co dłuż­szy. Tak mię za­cie­ka­wia po­rów­na­nie tego sztucz­ne­go pta­ka z na­tu­ral­nym, ży­ją­cym wy­raź­nie w mo­jej pa­mię­ci, że nie wi­dzę i nie sły­szę wca­le bie­ga­ni­ny po przed­po­ko­ju i sa­lo­nie. Trwa­ła ona po­dob­no dość dłu­go, a mia­ła na celu po­szu­ki­wa­nie ka­pe­lu­sza płacz­li­wej pani, któ­re­go nikt się w mo­jem ręku nie do­my­ślał.

Sta­łem, po­chy­lo­ny ku lam­pie, i uśmie­cha­łem się do ko­li­bra, któ­ry mógł oszu­kać wie­lu, ale nie Jana Szew­łow­skie­go, gdy wtem wpa­da na mnie pan­na He­le­na i z obu­rze­niem woła:

– Pa­nie Ja­nie, toć my od pół go­dzi­ny po­lu­je­my na ten ka­pe­lusz, a pan się naj­spo­koj­niej nim ba­wisz! Ach, Boże, z tymi uczo­ny­mi!

– Ależ bo te Spar­ga­nu­ra…

Pan­na He­le­na od­da­je ka­pe­lusz za­pła­ka­nej wdo­wie po nie­bosz­czy­ku mężu, któ­ry naj­ha­nieb­niej opu­ścił żonę i dzie­ci, po­tem wra­ca do mnie, za­wsty­dzo­ne­go i skon­fun­do­wa­ne­go:

– Coś pan ro­bił z tym ka­pe­lu­szem?

– Uwa­ża pani… ptak…

– A… ptak! Nie mogę mieć żalu, sko­ro to się ty­czy or­ni­to­lo­gicz­ne­go bzi­ka…

Moją na­ukę na­zy­wa­ła or­ni­to­lo­gicz­nym bzi­kiem!

– My­ślisz pan może, że ja tego pta­ka nie za­uwa­ży­łam? To był je­den z po­wo­dów, dla któ­rych nie przy­ję­łam dar­mo dzie­ci tej pani do za­kła­du. Pan wiesz, że je­stem bied­na i żyję z pra­cy… za­le­d­wie parę miejsc ofia­ro­wać mogę dar­mo… Chcę, żeby to do­bro­dziej­stwo spły­nę­ło na rze­czy­wi­ście bied­nych… a kto ma za co ku­po­wać pta­ki do ka­pe­lu­sza…

– Bar­dzo do­brze na­śla­do­wa­ny Spar­ga­nu­ra sa­pho… zdu­mie­wa­ją­co do­brze… i dla oka mniej wy­traw­ne­go znaw­cy…

– Wła­śnie dla­te­go, że tak do­brze na­śla­do­wa­ny, musi być dro­gi… cały ka­pe­lusz bar­dzo dro­gi, więc nę­dza, o któ­rej mó­wi­ła ta oso­ba, po­trze­bu­je spraw­dze­nia.

– Słusz­nie pani mó­wisz… nie­jed­no nie­szczę­ście po­trze­bu­je spraw­dze­nia… Mam prze­ko­na­nie, że lu­dzie czę­sto wy­obra­ża­ją so­bie, iż są nie­szczę­śli­wi…

– Ech, do­syć nę­dzy na świe­cie, wie­rzaj mi pan!

– Bo lu­dzie pra­gną Bóg wie cze­go… chce im się wła­śnie tego, cze­go nie mają… wy­rze­ka­ją na bliź­nich… Wszak ta jej­mość pra­wie prze­kli­na­ła pa­nią… Zda­wa­ło jej się, że pani masz oschłe ser­ce… Uprze­dza­my się tak czę­sto… pła­cze­my nad tem, co nie ist­nie­je… Tej pani też wy­da­je się, że cier­pi głód. To nie­praw­da, bo jest tłu­sta, bia­ła i ru­mia­na. Niech się przyj­rzy ku­ro­pa­twie w zi­mie, gdy się zro­bi na gru­bej war­stwie śnie­gu lo­do­wa po­wło­ka… ku­ro­pa­twa cier­pi głód i jest chu­da, jak szkie­let. Ta pani zaś…

Wy­szedł­szy od pan­ny He­le­ny wy­rzu­ca­łem so­bie gorz­ko, żem jej po­dejrz­li­wość wzglę­dem płacz­li­wej pani pod­nie­cił uwa­gą, że tłu­sta i ru­mia­na ko­bie­ta z ko­li­brem na ka­pe­lu­szu głod­ną być nie mo­gła. Może jej dzie­ci tem wię­cej wspar­cia po­trze­bu­ją, im mat­ka le­piej się żywi i stroj­niej się ubie­ra… Może dzie­cia­ki, od­rzu­co­ne przez pan­nę He­le­nę, nig­dy nie za­zna­ją wpły­wu za­cnej i świę­tej ko­bie­ty, a taki wpływ na dzie­ci… ba, taki wpływ na do­ro­słych, na­wet na si­wie­ją­cych uczo­nych… Może się to da uło­żyć… może znaj­dzie się spo­sób, by dla dzie­ci tej pani…

Za­po­mnia­łem po­wie­dzieć, że po sce­nie z ka­pe­lu­szem pan­na He­le­na ni z tego ni z owe­go uczy­ni­ła mi pro­po­zy­cyę. Uło­ży­ła to so­bie w nocy… Aż spać nie mo­gła z ra­do­ści i nie­po­ko­ju, gdy jej ta myśl przy­szła. Z ra­do­ści – po­nie­waż, po­mysł wy­dał się jej tak do­sko­na­łym; z nie­po­ko­ju – po­nie­waż nie wie­dzia­ła, czy zgo­dzę się przy­jąć pro­po­zy­cyę. Oto chce ona, że­bym ja co­dzień po­świę­cił pół go­dzi­ny jej "ko­cha­nym bo­bię­tom", że­bym im co­dzień opo­wie­dział coś z ży­cia pta­ków, ja­kiś cie­ka­wy szcze­gół z po­dró­ży na­uko­wych, od­by­wa­nych prze­zem­nie, coś o pta­sich mi­gra­cy­ach, o pta­sich wal­kach… Na­tu­ral­nie przy­ją­łem nie­zwłocz­nie, bo chciał­bym pan­nie He­le­nie we wszyst­kiem do­po­ma­gać i ulżyć jej w pra­cy. Za­strze­głem so­bie tyl­ko, że nie od­po­wia­dam wca­le za re­zul­tat. Daję naj­lep­sze chę­ci, ale czy po­tra­fię? Nie­wiem, czy zdo­łam prze­ma­wiać do "ko­cha­nych bo­biąt" tak, aby mię one zro­zu­mia­ły. Czy zdo­łam je za­in­te­re­so­wać? Niech pan­na He­le­na sama osą­dzi. Mało znam świat dzie­cin­ny, któ­ry, wy­zna­ję… tyl­ko tyle mnie zaj­mo­wał, o ile jest po­dob­ny ru­chli­wo­ścią i świe­go­tem do świa­ta pta­sie­go… ale spro­bu­ję. Po­wia­da­ją, że ar­ty­ku­ły moje, prze­zna­czo­ne nie dla uczo­nych, lecz dla prze­cięt­nych czy­tel­ni­ków i pism li­te­rac­kich" są pi­sa­ne barw­nie, ję­zy­kiem przy­stęp­nym… zo­ba­czy­my jak "ko­cha­ne bo­bię­ta" przyj­mą moje po­ga­dan­ki. Pan­na He­le­na utrzy­mu­je, że nie­ma spra­wie­dliw­szych sę­dziów nad dzie­ci… We­dług niej do­strze­gą one za­raz ujem­ne stro­ny w na­uczy­cie­lu, wy­zy­ska­ją jego sła­bość, oce­nią jego za­słu­gi i przy­mio­ty…

Pierw­sza po­ga­dan­ka ma się od­być ju­tro od dzie­sią­tej do je­de­na­stej rano. Tro­chę to nie­do­god­na dla mnie go­dzi­na, na­wet bar­dzo nie­do­god­na, bo zwy­kle czas przed obia­dem lu­bię mieć za­ję­ty pra­cą spe­cy­al­ną, ale nie po­wie­dzia­łem tego pan­nie He­le­nie, i za nic w świe­cie tego nie po­wie­dział­bym jej. Będę cho­dził na te po­ga­dan­ki su­mien­nie, choć mi trze­ba na to prze­biedz pół mia­sta, zaś na tram­wa­je, a tem bar­dziej na do­roż­ki, po­zwa­lać so­bie nie mogę. Po tej go­dzi­nie trze­ba mi co naj­prę­dzej wra­cać do sie­bie, bo na­uka jest wy­ma­ga­ją­ca, a Cóż­bym ja był wart bez niej? Po obie­dzie mogę pi­sać na­uko­we lub po­pu­la­ry­zu­ją­ce na­ukę ar­ty­ku­ły, ale rano, nie­ma co, trze­ba kuć! Roz­my­ślam nad tem, że po­ga­dan­ki na­uko­we z dzieć­mi parę go­dzin po­ran­nych mi za­bio­rą… Ej, bo też ja rze­czy­wi­ście sy­piam za dłu­go. Za­miast o go­dzi­nie ósmej, mogę śmia­ło wsta­wać o szó­stej!

Dnia 23. paź­dzier­ni­ka.

Dziś od rana deszcz ze śnie­giem. To­ma­szo­wa nie mo­gła zro­zu­mieć co się sta­ło, że wy­cho­dzę przed dzie­sią­tą z domu, i to jesz­cze na taką porę:

– Nie­dość, że co wie­czór te­raz pana z domu wy­no­si – wo­ła­ła – ale jesz­cze i rano! Czyść dwa razy na dzień pal­tot! Myj dwa razy na dzień ka­lo­sze, susz pa­ra­sol! Żeby to jesz­cze pan po ludz­ku z odzie­niem ob­cho­dzić się umiał, ale niech tam jaka wro­na sią­dzie na da­chu, to już oho! deszcz nie deszcz, bło­to nie bło­to, panu wszyst­ko jed­no!

Co­prę­dzej wy­mkną­łem się z domu, ci­cho za sobą drzwi za­my­ka­jąc. To­ma­szo­wa ma ra­cyę; dys­trakt ze mnie i bar­dzo czę­sto nie wiem czy idę po bło­cie, czy po su­chym tro­tu­arze.

To taka zresz­tą drob­nost­ka! No nie… kie­dy to spra­wia przy­krość bliź­nie­mu, mia­no­wi­cie To­ma­szo­wej, zmu­szo­nej czy­ścic moje odzie­nie.

Sze­dłem jak­naj­prę­dzej, spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, żeby zba­dać raz na za­wsze ile cza­su ko­niecz­nie mi po­trze­ba na od­by­cie pie­szo dro­gi i po­ga­dan­ki z dzieć­mi. Sze­dłem z uczu­ciem onie­śmie­le­nia i nie­po­ko­ju. Wy­zna­ję – choć to bar­dzo śmiesz­ne – że mię te dzie­ci, któ­re uczyć mia­łem, na­peł­nia­ły trwo­gą. Jak ja do nich mam mó­wić? Prze­cie trud­no bym roz­po­czął od kla­sy­fi­ka­cyi… od ana­to­mii… Co ja im po­tra­fię za­im­pro­wi­zo­wać? Po­dob­no naj­star­sze dzie­cię w za­kła­dzie ma lat dzie­więć, a są i czte­ro­let­nie… Po­cie­sza­łem się my­ślą, że to czy­nię dla pan­ny He­le­ny.

Wsze­dłem. Nie­wiem, czy się dzie­ci mnie bały, ale ja się ich ba­łem okrut­nie. Pan­na He­le­na przy­ję­ła mnie na pro­gu sali, wpro­wa­dzi­ła mię i prze­mó­wi­ła do dzie­ci. Po­wie­dzia­ła im, że upro­si­ła tego do­bre­go uczo­ne­go pana (tu spoj­rza­ła na mnie), żeby dzie­ciom opo­wie­dział co z tych rze­czy, któ­re na świe­cie wi­dział. A przy­glą­dał się on szcze­gól­niej ptasz­kom. To ta­kie ślicz­ne stwo­rze­nie, pta­szek… lu­bi­cie ptasz­ki praw­da? wró­bel­ki, ja­skół­ki, sło­wi­ki, ka­nar­ki… Ten pan za­glą­dał do gniaz­dek, – wi­dział jak pta­ki swo­je dzie­ci kar­mią… na­wet za bo­cia­na­mi, za żó­ra­wia­mi jeź­dził za mo­rze, żeby zo­ba­czyć, jak one tam w cie­plej­szych kra­jach żyją… wi­dział róż­ne inne pta­ki, któ­rych u nas nie­ma, chy­ba, że je wy­pcha­ne z da­le­kich stron przy­wio­zą… wcho­dził na ska­ły, żeby się przyj­rzeć gniaz­dom or­łów. bro­dził po bło­tach, by wi­dzieć jak żyją róż­ne ga­tun­ki błot­nych pta­ków. wi­dział wie­le, bar­dzo wie­le cie­ka­wych rze­czy, i taki jest do­bry, taki jest ła­skaw, że chce dzie­ciom co­dzień coś opo­wie­dzieć… Jego czas jest dro­gi, bar­dzo dro­gi, więc nie­chże dzie­ci słu­cha­ją uważ­nie, niech tego pana nie mę­czą roz­trze­pa­niem ani ha­ła­so­wa­niem pod­czas lek­cyi.

Wszyst­kie dzie­ci, a było ich ze sześć­dzie­się­cio­ro, utkwio­ny mia­ły wzrok we mnie. Gdziem się obej­rzał, wiel­kie ździ­wio­ne, dzie­cin­ne oczy! Pan­na He­le­na wy­szła. Wi­dzia­ła moje za­kło­po­ta­nie i są­dzi­ła za­pew­ne, że mi raź­niej bę­dzie, gdy sam z dzieć­mi zo­sta­nę. Mal­cy po­czę­li chy­cho­tać, szep­tać… ode­rwa­ne zda­nia do­cho­dzi­ły do mo­ich uszu: "Taki sta­ry, jak­że on się po ska­łach dra­pał?… może ba­lo­nem jeź­dził?… czy on przez oku­la­ry za­glą­dał do gniaz­dek?… "

Te ode­rwa­ne py­ta­nia pod­da­ły mi na­gle myśl.

Nie­zaw­sze by­łem sta­ry moje dzie­ci – ozwa­łem się. Te­raz mam lat bli­sko pięć­dzie­siąt, ale by­łem nie­gdyś tak mały, jak ty – wska­za­łem na jed­ne­go z więk­szych chłop­ców – a na­wet taki mały, jak ten oby­wa­tel – ski­ną­łem przy­jaź­nie gło­wą ku ślicz­ne­mu dzie­cia­ko­wi, le­d­wie od zie­mi od­ro­słe­mu. – By­łem na­wet mniej­szym po­dob­no, ale tego już nic nie pa­mię­tam… Po­dob­no no­szo­no mnie nie­gdyś w po­dusz­ce z pie­rza…

Dzie­ci za­chy­cho­ta­ły chó­rem:

– No­szo­no pana w po­dusz­ce? – za­wo­ła­ła ja­kaś dziew­czyn­ka.

I zno­wu śmiech na całą salę.

– No, a wie­cie skąd się bie­rze pie­rze?

– Bie­rze się pie­rze, bie­rze się pie­rze! – wo­ła­ły dzie­ci, śmie­jąc się co­raz moc­niej – to wier­sze! Pan po­wie­dział wier­sze!

Śmia­łem się i ja, sam nie wie­dzia­łem cze­go. Jed­no­cze­śnie ogar­nę­ła mię ja­kaś we­wnętrz­na ra­dość, ja­kieś za­do­wo­le­nie. Sze­dłem do tych dzie­ci ze stra­chem i na­gle znaj­do­wa­łem się wśród nich, jak gdy­bym je znał od daw­na…

– Ci­cho mi! – krzyk­ną­łem ze śmie­chem, uda­jąc sro­gość – bo po­wiem pan­nie He­le­nie!

– Niech pan nie mówi, niech pan nie mówi! – wo­ła­ły dzie­ci – już bę­dzie­my ci­cho!… Pie­rze dał Pan Bóg kacz­kom i gę­siom dla­te­go, żeby lu­dzie mie­li po­dusz­ki!

Wy­tłó­ma­czy­łem dzie­ciom, jak umia­łem, za­mia­ry Opatrz­no­ści w da­niu pta­kom opie­rze­nia, po­tem opo­wie­dzia­łem im, jak bę­dąc jesz­cze ma­łem dziec­kiem, lu­bi­łem pta­ki. Pan Bóg dał mi to wiel­kie szczę­ście, żem się ro­dził na wsi i na wsi spę­dzi­łem pierw­sze lata dzie­ciń­stwa… Wieś dla dziec­ka na wio­snę, w le­cie, to raj! Co pta­ków, co świe­go­tu, co gniazd! Każ­da pta­szy­na tyle ma ro­bo­ty, a jak ptasz­ki wszyst­kie we­so­ło ro­bo­tę speł­nia­ją… dzie­ci po­win­ny by się od nich uczyć… no­szą w dziób­ku słom­ki, pió­ra, puch z kwia­tów, tra­wę, gli­nę… na­pra­cu­ją się śpie­wa­jąc! A co po­tem kło­po­tu z dzieć­mi! Dzie­ci wy­cho­dzą z jaj na­gle… ta­kie małe, ta­kie brzyd­kie… pra­wie tak brzyd­kie, jak no­wo­na­ro­dzo­ny czło­wiek… Co to męki, co to za­cho­du, nim się je wy­kar­mi! Jak trze­ba wła­sne­mi pier­sia­mi okry­wać, gdy przyj­dzie sło­ta i zim­no na na­gie ciał­ka!… Ciał­ka te po­ra­sta­ją pió­ra­mi… z brzyd­kie­go, pta­szy­na stop­nio­wo robi się pięk­ny… bo każ­dy ptak jest pięk­ny!

– A wro­na, a sowa? – za­wo­ła­ło któ­reś z dzie­ci.

– To lu­dziom się tyl­ko zda­je, że te pta­ki są brzyd­kie… Opo­wie­dzia­łem dzie­ciom jak, ma­jąc sześć lat, do­sta­łem w pre­zen­cie od swe­go wuja książ­kę z hi­sto­ryą i wi­ze­run­ka­mi pta­ków. Chwi­la, w któ­rej tę książ­kę po raz pierw­szy otwo­rzy­łem…

– I ja mam taką książ­kę – za­wo­łał ja­kiś głos dzie­cin­ny – tak­że od wuja!

– Więc chwi­la, w któ­rej tę książ­kę otwo­rzy­łem po raz pierw­szy, sta­no­wi­ła o ca­łem mo­jem ży­ciu. Po­ko­cha­łem od­ra­zu pta­ki i po­sta­no­wi­łem do­wie­dzieć się o nich wszyst­kie­go, co o nich lu­dzie wie­dzą i sa­me­mu jesz­cze coś no­we­go w nich pod­pa­trzeć…

– A co pan no­we­go pod­pa­trzył?

Zda­wa­ło mi się, że py­chą i próż­no­ścią z mej stro­ny by­ło­by po­wie­dzieć dzie­ciom za­raz przy pierw­szej lek­cyi o od­mia­nie Alca Tor­da, któ­rą mi się spo­tkać zda­rzy­ło pod­czas mej po­dró­ży pod bie­gun pół­noc­ny, a któ­rej opis na­ro­bił tyle ha­ła­su mię­dzy or­ni­to­lo­ga­mi. Za­mil­cza­łem więc o od­mia­nie Alca Tor­da Szew­tow­ski… tem wię­cej, że przez nią spły­nę­ło mi tyle od­zna­czeń… że zo­sta­łem człon­kiem tylu na­uko­wych to­wa­rzystw. ża do­sta­łem or­der od Don Pe­dra bra­zy­lij­skie­go… by­łem we­zwa­ny na zjazd or­ni­to­lo­gów do Ber­li­na, a po­tem upro­szo­ny do to­wa­rzy­sze­nia wy­pra­wie na­uko­wej do Afry­ki…

Ani sło­wa więc dzie­ciom o Alca Tor­da Szew­łow­ski, ale im mó­wi­łem o mo­ich w dzie­ciń­stwie wy­ciecz­kach do lasu, na bło­ta… Anim się spo­strzegł, gdy pan­na He­le­na we­szła do sali. Za­dzi­wi­łem się, że pół­go­dzi­ny tak pręd­ko mi­nę­ło, a i dzie­ci wy­da­ły okrzyk nie­za­do­wo­le­nia.

– Jesz­cze do koń­ca o tej dzi­kiej kacz­ce, co dzie­ci na wodę wy­pro­wa­dza­ła!

Ale pan­na He­le­na była nie­ubła­ga­na. Na­de­szła była dla dzie­ci go­dzi­na prze­zna­czo­na na na­ukę ro­bót ręcz­nych i dwie na­uczy­ciel­ki wcho­dzi­ły wła­śnie do sali.

Pan­na He­le­na, od­pro­wa­dza­jąc mię do przed­po­ko­ju, pa­trza­ła na mnie z uśmie­chem – z tym swo­im do­brym uśmie­chem, któ­ry mi coś z we­so­ło­ści pta­szej przy­po­mi­na (tłó­ma­czę się z tego po­ni­żej). Po­tem rze­kła do mnie.

– Nie gnie­wasz się pan za pod­stęp?

– Pod­stęp?

– Uży­łam go umyśl­nie. Po­wie­dzia­łam panu: pół go­dzin­ki lek­cyi, a od­ra­zu za­mie­rzy­łam so­bie go­dzi­nę… ale tyl­ko w ta­kim ra­zie, je­że­li ona panu przej­dzie, jak jed­na chwil­ka. I tak się sta­ło. Nie obej­rza­łeś się pan kie­dy go­dzi­na prze­mi­nę­ła.

– Tyle jesz­cze mia­łem dzie­ciom do po­wie­dze­nia!

– Tak, tak, wła­śnie tego pra­gnę­łam. Na­uczy­ciel przy koń­cu lek­cyi po­wi­nien mieć za­wsze uczu­cie, że tyle miał jesz­cze do po­wie­dze­nia!… No, cóż moje ko­cha­ne bo­bię­ta? (tu oczy pan­ny He­le­ny za­świe­ci­ły, jak dwie gwiaz­dy). Praw­da, jaka sym­pa­tya wy­wią­zu­je się mię­dzy nie­mi a na­uczy­cie­lem?… jak te głów­ki wy­tę­ża­ją uwa­gę, jak się czu­je ich myśl, chwy­ta­ją­cą ją so­bie! Praw­da, że się na ich twa­rzycz­kach wi­dzi ta­kie za­ję­cie, do ja­kie­go już po­tem czło­wiek do­ro­sły zdol­nym nie jest? Na­tu­ra dała dzie­ciom tę chwyt­ność, ten dar asy­mi­la­cyj­ny…

– Wszyst­kie głów­ki wy­cią­ga­ły się ku mnie, jak głów­ki pta­sząt z gniaz­da, gdy mat­ka nad­la­tu­ją z po­ży­wie­niem.

– Bo to po­ży­wie­nie! Dzie­ci łak­ną go, jak chle­ba… Da­łeś im dziś ta­kie zdro­we, ta­kie czy­ste, ta­kie do­bre po­ży­wie­nie, mój przy­ja­cie­lu!

Pan­na He­le­na wy­cią­gnę­ła do mnie rękę, a ja by­łem w tej chwi­li tak wzru­szo­ny i tak śmia­ły, żem te jej dro­gą rękę uca­ło­wał.

– Więc to była go­dzi­na, cała go­dzi­na – rze­kła z uśmie­chem – i taką go­dzi­nę pan da­ru­jesz mi co­dzień, nie­praw­daż?… ale… ale… mój za­kład jest in­sty­tu­cyą spe­ku­la­cyj­ną… ja z tego żyję… więc… taka go­dzi­na ofia­ro­wa­na przez pana… pan ją mu­sisz ob­li­czyć na pie­nią­dze… wiem, że pan ży­jesz też z pra­cy…

– Ale ja z taką ra­do­ścią…

– Nie, nie… tego przy­jąć nie mogę… Chcesz pan do­po­móż mi w pra­cy, przy­łą­czyć się do mego dzie­ła, któ­re wy­da­je mi się dzie­łem do­brem… chcesz? A więc mu­sisz to uczy­nić bez wła­snej stra­ty. Li­czę go­dzi­nę dwa ru­ble… tyl­ko dwa ru­ble… wiem, że to mało, bar­dzo mało, ale tę odro­bi­nę…

– Do­brze – od­par­łem, bo szczę­śli­wa myśl przy­szła mi gło­wy – je­że­li będę miał co dzień go­dzi­nę wy­kła­du, uczy­ni rocz­nie, od­li­czyw­szy wa­ka­cye i świę­ta, ja­kie trzy­sta ru­bli… Czy za tę cenę mo­gła­byś pani przy­jąć dwie dziew­czyn­ki… ej płacz­li­wej pani…

– Ale jak­że moż­na… jak­że moż­na?

– Oświad­czam pani sta­now­czo, że pie­nią­dze za­ro­bio­ne za­kła­dzie pani, od­da­wać będę tej ko­bie­cie, by mo­gła swo­ję dziew­czyn­ki…

– A ona bę­dzie ku­po­wa­ła raj­skie pta­ki do ka­pe­lu­sza

– Kie­dyż to nie raj­ski ptak – rze­kłem z mi­mo­wol­nem obu­rze­niem – to Spar­ga­nu­ra Sa­pho, bar­dzo do­brze dla oka mniej kom­pe­tent­nych znaw­ców na­śla­do­wa­ny… Więc albo jej będę pie­nią­dze od­da­wał, albo pani przyj­miesz jej dziew­czyn­ki…

Na­gle, bez wi­docz­ne­go po­wo­du, łzy sta­nę­ły w oczach pan­ny He­le­ny.

Gdzież tu za­słu­ga, gdzież tu trud? – za­wo­ła­ła. – Lu­dzie mó­wią a na­wet pi­szą o mo­jem po­świę­ce­niu, a ja, oprócz mo­ich ko­cha­nych bo­biąt, mam jesz­cze ta­kich, jak pan, przy­ja­ciół… ta­kie du­sze ja­sne, czy­ste, spo­ty­kam na mo­jej dro­dze…

I ja by­łem wzru­szo­ny. Może nig­dy w ży­ciu tak wzru­szo­ny nie by­łem, chy­ba przy zna­le­zie­niu nie­zna­nej od­mia­ny Alca Tor­da. Czu­łem, że i mnie obej­mu­je ja­kieś roz­rzew­nie­nie nie w miej­scu, więc śpiesz­nie chwy­ci­łem za ka­pe­lusz (za­po­mnia­łem pa­ra­so­la i ka­lo­szy) i wy­bie­głem na scho­dy. Po­dob­no pa­dał deszcz i To­ma­szo­wa mówi, że przy­sze­dłem do domu zmo­czo­ny i za­bło­co­ny, ale tego wca­le nie czu­łem. Zro­bi­ła mi for­mal­ną sce­nę, ale żem się czuł na­praw­dę wi­nien, więc mil­cza­łem. Chcia­łem jej opo­wie­dzieć o za­dym­ce śnież­nej, któ­ra mię spo­tka­ła pod­czas mej po­dró­ży po Sy­be­ryi, ale mię nie­chcia­ła słu­chać i krzy­cza­ła przez pół go­dzi­ny.

Gniew jej spły­nął po mnie, jak woda po pió­rach Sphe­ni­scus De­mer­sus. By­łem we­wnętrz­nie ogrom­nie szczę­śli­wy. Za­py­ta­łem się sie­bie co ja uczy­ni­łem dla Pana Boga, że mię ob­sy­py­wał ty­lo­ma do­bro­dziej­stwy. Te­raz zno­wu przy­cho­dzi­ło mi ta­kie upięk­sze­nie ży­cia w tych "ko­cha­nych bo­bię­tach!" Umysł mój na­wet uległ pew­ne­go ro­dza­jo­wi ha­lu­cy­na­cyi, bo pod­czas gro­mów, rzu­ca­nych na mnie przez To­ma­szo­wa, przed ocza­mi sta­wa­ło mi mnó­stwo głów dzie­cię­cych… czar­nych, to ja­snych czu­pry­nek… ocząt sze­ro­ko otwar­tych… To jak­by nowy świat ja­kiś… coś co chwy­ta i gwał­tem za­trzy­mu­je… A ru­chli­we to!… I nóż­ki drep­czą i wy­obraź­nia na chwi­lę nie­ma spo­czyn­ku… wi­dać to z oczu, wi­dać to z ru­chów.

Obie­ca­łem so­bie za­pi­sać tu dziś wra­że­nie prze­lot­ne na wi­dok uśmie­chu pan­ny He­le­ny i po­rów­na­nia go z we­so­ło­ścią pta­sią. Tak, jest w swo­bo­dzie tej ko­bie­ty coś Bo­że­go, co usu­wa myśl o wszel­kiej sztu­ce, o wszel­kich kon­we­nan­sach, o wy­mu­sze­niu sza­blo­no­wem spły­wa­ją­cem na nas, a szcze­gól­niej, zda­je mi się, na ko­bie­ty, z wy­cho­wa­nia wśród tej na­szej tak wy­so­ko po­su­nię­tej kul­tu­ry, z na­gię­cia się do ogól­ne­go sprze­cięt­nie­nia w stro­ju, w ukła­dzie, w mo­wie, w ru­chach… Ona jest taka pro­sta, taka praw­dzi­wa, jak gdy­by wy­szła tyl­ko co z rąk Boga: więc… gdy ona się uśmiech­nie, jest w jej we­so­ło­ści ten ja­kiś na­tu­ral­ny wdzięk, któ­ry się wi­dzi tyl­ko wśród nie­po­pra­wio­nej ręką ludz­ką przy­ro­dy. Zda­je ci się, że ptak, pod­la­tu­jąc, za­świe­go­tał.

Dnia 25. paź­dzier­ni­ka.

Dzi­siaj mó­wi­łem dzie­ciom o lo­cie pta­ków, o za­sto­so­wa­niu skrzy­deł każ­de­go ga­tun­ku do po­trze­by. Roz­czu­li­łem je lo­sem bied­nej dron­ty, któ­ra zna­la­zła za­gła­dę zu­peł­ną w dzi­kiej i ni­czem nie­wy­tłó­ma­czo­nej nie­przy­jaź­ni czło­wie­ka. Dzie­ci przy tem opo­wia­da­niu zda­wa­ły się pa­łać nie­na­wi­ścią do swo­ich współ­ple­mien­ni­ków, a mę­czeń­stwo dron­ty od­czu­wać z głę­bo­kim ża­lem. Staś Olec­ki przy­niósł umyśl­nie z domu ilu­stro­wa­ną zoo­lo­gię. Co to było ucie­chy i śmie­chu przy oglą­da­niu nie­któ­rych wi­ze­run­ków. "Ach, jaki ten szka­rad­ny!… a ten, jaki cu­dow­ny!"… I dzie­cin­na wy­obraź­nia roz­wi­ja skrzy­dła… Opo­wia­dam im o bie­gu­nie pół­noc­nym. O szy­by sali ude­rza drob­ny grad… dzie­ciom się zda­je, że je ogar­nia zima sfer lo­do­wa­tych, kulą się od zim­na choć sala do­brze ogrza­na… Staś Olec­ki oświad­cza z ogniem za­pa­łu w oczach, że on tam po­je­dzie do sa­me­go czub­ka zie­mi… choć­by miał zmar­z­nąć na kość, po­je­dzie ko­niecz­nie. Opo­wia­dam dzie­ciom o za­gi­nio­nym Fran­kli­nie… Jó­zia Olec­ka pła­kać za­czy­na, bo "Jak Staś tam po­je­dzie to i on za­gi­nie. " Za­czy­nam ją po­cie­szać… prze­cie i ja tam by­łem… nie na sa­mym wpraw­dzie czub­ku, a wró­ci­łem. "Mój zło­ty pa­nie, niech już tam pan nie je­dzie, bo nam pan jesz­cze zgi­nie!" "Może być bar­dzo, że po­ja­dę jesz­cze, mam wiel­ką ocho­tę"… Robi się za­mię­sza­nie, praw­dzi­wa re­wo­lu­cya mię­dzy dzieć­mi. "Niech pan nie je­dzie, niech pan nie je­dzie!" Ota­cza­ją mię ko­łem, cze­pia­ją się mo­jej odzie­ży… Zo­ba­czę tam jesz­cze wie­le cie­ka­wych rze­czy, a po­tem wam opo­wiem. " "Nie, nie, my pana nie pu­ści­my, bo pan już nasz!" Pa­trza­łem w oko­ło na ota­cza­ją­ce mię dzie­ci i czu­łem, że mó­wi­ły praw­dę… by­łem ich, za­bra­ły mię, i ich by­łem… Pan­na He­le­na zno­wu nam oznaj­mi­ła ko­niec go­dzi­ny, zno­wu mię wy – pro­wa­dzi­ła i oświad­czy­ła mi, że przed­sta­wi mi na­za­jutrz moje wy­cho­wan­ki – cór­ki tej pani z pta­kiem na ka­pe­lu­szu. Że­gna­łem z przy­kro­ścią pan­nę He­le­nę, bo wie­dzia­łem, że wie­czo­rem nie zo­ba­czę jej.

Wie­czo­rem moim mu­sia­łem roz­po­rzą­dzić w inny spo­sób. Dzień Kry­spi­na i Kry­spi­nia­na jest dniem imie­nin pani Kry­spi­ny Mor­skiej. Wie­dzia­łem, że mo­jej po­ran­nej wi­zy­ty nie przyj­mie, po­tem zaś przy­śle mi za­pro­sze­nie na we­czór. Mu­szę tam cho­dzić, bo się boje ją ob­ra­zie. Na­le­ży ona do rzę­du tych nie­szczę­śli­wych, któ­re lada co w próż­no­ści ich do­ty­ka. Zda­je im się, że świat zo­stał stwo­rzo­ny dla nich je­dy­nie… że Jan Szew­łow­ski na to tyl­ko uj­rzał świa­tło dzien­ne, żeby co parę ty­go­dni skła­dał czo­ło­bit­ność pani Kry­spi­nie Mor­skiej. Wszyst­ko w niej tchnie, jeży się próż­no­ścią! Ro­bię co mogę, żeby dla niej nie być po­wo­dem cier­pie­nia i przy­kro­ści, bo i tak o dość męki przy­pra­wiać ją musi jej draż­li­wa mi­łość wła­sna. Pra­gnę nie do­tknąć nig­dy miej­sca bo­le­sne­go, więc sie­dzę w ką­cie za­po­mnia­ny, gdy jej się po­do­ba o mnie za­po­mnieć, albo wy­cho­dzę z kąta, gdy się ona chce przed kim po­chwa­lić "na­szym zna­ko­mi­tym na­tu­ra­li­stą-or­ni­to­lo­giem. "

Na jej imie­ni­nach bywa zwy­kle wie­czo­rem kil­ka in­nych i wca­le in­ne­go po­kro­ju zna­ko­mi­to­ści, więc idę już przy­go­to­wa­ny do tego, że mię nikt z kąta nie wy­cią­gnie. Jest mi w nim zresz­tą bar­dzo do­brze.

Wsze­dłem dziś pierw­szy do sa­lo­nu pani Kry­spi­ny i zo­sta­łem za­szczy­co­ny chwi­lą roz­mo­wy. Sie­dzia­ła, ra­czej tro­no­wa­ła na fo­te­lu przy sto­li­ku. Ist­ny Ar­gus Gi­gan­teus z roz­ło­żo­nym ogo­nem! Obok niej stał ele­ganc­ki ko­szyk z bi­le­ta­mi. Wśród roz­mo­wy ze­mną jej ręka cią­gle się­ga­ła do owe­go ko­szy­ka, a i wzrok chwi­la­mi na bi­le­tach się za­trzy­my­wał. Wy­raz dum­nej bło­go­ści i pa­wie­go za­do­wo­le­nia nie scho­dził z jej ob­li­cza. Ale się tro­chę nie­cier­pli­wić za­czę­ła. By­łem przez chwi­lę nie­do­myśl­nem, a chcia­łem jej do­go­dzić… szu­ka­łem w so­bie i w niej po­wo­du… Na­resz­cie wpa­dłem na trop. Ona chcia­ła zwró­cić moją uwa­gę na bi­le­ty. Przy­su­nąw­szy się więc tro­chę do ko­szy­ka, ale nie­ośmie­liw­szy się pod­nieść ręki, za­to­pi­łem nim tyl­ko wzrok. Na sa­mym wierz­chu le­ża­ło parę kart: " Ksią­że Hie­ro­nim Wy­szo­gradz­ki. " "Hra­bia Sta­ni­sław Obo­le­wicz. " Uj­rza­łem na twa­rzy pani Kry­spi­ny wy­raz, któ­ry mi po­zwo­lił do­kład­nie od­czuć, iż by­ła­by ona pra­gnę­ła, by kar­ty wi­zy­to­we tych pa­nów uro­sły na­gle do roz­mia­rów prze­ście­ra­deł i by je ona w tym kształ­cie na sa­lo­no­wych ścia­nach roz­wie­sić mo­gła. Tak mi się żal zro­bi­ło tej nę­dzy, tej ma­ło­ści, tej mi­ze­ryi! Boże, jaka mała am­bi­cya! Niech więc, kie­dy taka mała, przy­najm­niej za­do­wo­lo­ną zo­sta­nie! Usi­ło­wa­łem za­tem pa­trzeć na te bi­le­ty tak, jak gdy­by mia­ły w isto­cie roz­mia­ry prze­ście­ra­deł i wi­sia­ły na ścia­nie. Pani Kry­spi­na ro­sła pod sam su­fit, a mnie na­gle prze­ję­ło uczu­cie nie­sły­cha­ne­go upo­ko­rze­nia… Pa­nie Ja­nie Szew­łow­ski – mó­wi­łem so­bie – czy pan cza­sem nie je­steś bar­dzo po­dob­ny do pani Kry­spi­ny w tem ma­lucz­kiem… uczu­ciu, któ­re ją w tej chwi­li czy­ni tak wiel­ką? Pa­nie Ja­nie.. ' gdy­by tak od­wie­dził cię, cie­bie skrom­ne­go uczo­ne­go, taki Nor­den­skjöld albo Stan­ley, czy byś się nie po­czuł dum­nym?… czy­by ci to nie po­chle­bi­ło bez mia­ry? Pa­nie Ja­nie, wi­dzisz bel­kę w oku bliź­nie­go… A Alca For­da Szew­łow­ski? Czy nie ta sama ludz­ka, głu­pia próż­ność. I cóż, że ci się uda­ło zna­leźć od­mia­nę pta­ka, któ­rej do­tąd nie za­uwa­ży­li inni or­ni­to­lo­go­wie… od­mia­nę pra­wie nie­do­strze­gal­ną?… Czy nie cho­wasz sta­ran­nie li­stów po­chleb­nych, pi­sa­nych do cie­bie przez uczo­nych ca­łe­go świa­ta? A or­der Don Pe­dra bra­zy­lij­skie­go?!! Przy tych roz­my­śla­niach czu­łem się nędz­nym głup­cem, czu­łem się pro­chem. Pani Kry­spi­na wy­czy­ta­ła to z mo­jej twa­rzy i przy­pi­sa­ła to wi­docz­nie wra­że­niu, ja­kie na mnie czy­ni­ła ona i jej bi­le­ty. Ża­den paw nig­dy tak nie roz­po­ście­rał ogo­na i nie sze­le­ściał nim, jak to czy­ni­ła za­do­wo­lo­na róż­ność pani Kry­spi­ny. By­łem w tej chwi­li czemś dla niej – pie­de­sta­lem, któ­ry dep­ta­ły jej nogi;… ale za­czę­li się scho­dzie go­ście. Usu­ną­łem się do mo­je­go kąta. Ze­szło się w isto­cie tyle wiel­ko­ści tego wie­czo­ra, że na "na­sze­go zna­ko­mi­te­go na­tu­ra­li­stę – or­ni­to­lo­ga" nie było, chwa­ła Bogu, miej­sca.

Wró­ci­łem do domu za­do­wo­lo­ny. Speł­ni­łem obo­wią­zek nie­mi­ły, ju­tro zaś mój wie­czór, mój ko­cha­ny wie­czo­rek spę­dzę z pan­ną He­le­ną…

Pió­ro moje za­trzy­ma­ło się w bie­gu i wła­śnie ma­rzy­łem o ci­chym, cie­płym sa­lo­ni­ku, gdzie schy­lo­na nad ro­bo­tą… Ze­gar wy­dzwo­nił pierw­szą po pół­no­cy, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i wpa­dła To­ma­szo­wa z ja­kiemś odzie­niem, prze­wie­szo­nym przez ra­mię.

– Nie­wie­rzyć tu w sny! – wo­ła­ła. – Po­ło­ży­łam się i mo­żem spa­ła go­dzin­kę, aż tu mi się śni, że pan idzie uli­cą, pod pa­ra­so­lem, ale za­miast zwy­czaj­nej gło­wy pan ma ka­pu­ścia­ną gło­wę na kar­ku. Obu­dzi­łam się i my­ślę, że w tem coś jest… to nie bez ko­ze­ry… Zry­wam się, lecę do przed­po­ko­ju! Do pal­to­ta pań­skie­go, aż tu pal­tot cu­dzy, za­mie­nio­ny! A toć to nie trze­ba mieć oczu, żeby na wy­so­kie­go męż­czy­znę wpa­ko­wać pal­tot z ma­łe­go, i tak w krót­kiem odzie­niu le­cieć do domu!…

Ach, Boże, zno­wu bie­da! To­ma­szo­wa zła baba se­kut­ni­ca, ale ze mnie taki dys­trakt! Jak to po­go­dzić dys­trak­cyę z sys­te­ma­tycz­no­ścią? To­ma­szo­wa tak krzy­cza­ła na­de­mną, że się czu­łem w jej ręku praw­dzi­wą ka­pu­ścia­ną gło­wą, któ­rą­by ona cią­gle z le­wej ręki w pra­wą i z pra­wej w lewą, jak pił­ką, prze­rzu­ca­ła… Trze­ba bę­dzie ju­tro po­słań­ca po­siać z pal­to­tem… niech szu­ka po War­sza­wie tego ma­łe­go je­go­mo­ści.

Dnia 26. paź­dzier­ni­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: