- W empik go
Z pamiętników ornitologa - ebook
Z pamiętników ornitologa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 307 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
Zofię Kowerską.
W Krakowie
Spółka Wydawnicza Polska.
1900.
W drukarni »czasu« pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
Dnia 22. października.
Przysłano mi dzisiaj z Podola dwa wypchane pelikany, dwa samce pierwszorzędnej piękności i wielkości, oszpecone okropnie przez nieumiejętną rękę. Poprostu nie miano sumienia oddać tej roboty takiemu partaczowi! Zepsuł nawet kształt ptaków, a jakże okropnie obszedł się z głowami! Żeby ta najpiękniejsza z nauk, ornitologia, więcej była rozpowszechniona, co mówię, gdyby się stała przedmiotem ogólnej uprawy, znaleźliby się zawsze tacy, coby nie psuli ptaków wypychając je, a poważny, znany w swej okolicy obywatel nie przysyłałby mi pelikanów, dołączywszy do nich odezwę prawdziwego ignoranta, pisze mi on bowiem, że ofiaruje mi szczególne okazy ptaków, których nazwy nikt nie wie i ani najstarsi ludzie, ani sławni myśliwi gatunku tego nie znają. Co za naiwne wydanie sobie patentu na nieokrzesanie! Potrzebaby tylko elementarnej nauki ornitologii… Nie mogę nigdy zrozumieć, dlaczego ta nauka miałaby być mniej stosowną dla młodzieży od nauki języka greckiego.
Biedne stojące przedemną ptaszyska!… biedne pelikany!… przeznaczona im była śmierć na obcej ziemi, daleko od swoich!… Uragan zabrał je z gniazd i poniósł w krainę, gdzie nie byłyby mogły żyć w żadnym razie… Ludzie, którzy je zabili na stawie w Zaciemieniu, ani pomyśleli, że były wygnańcami, rozbitkami… Oszczędzili im męki!… Tylko ludziom nikt męki nie oszczędza. Dużo takich, którym przeznaczone picie kielicha goryczy aż do dna samego… Ci więc, których życie jest pasmem pomyślności, których serce napełnia spokój i zadowolenie, powinni czuć wdzięczność podwójną dla Boga! Za co On mnie tyloma warunkami szczęścia otoczył, tyloma darami obsypał? Bo naprawdę dal mi tak wiele… tak wiele!…
Spędziłem dziś, jak zwykle, wieczór u panny Heleny. Jej towarzystwo jest mi do tego stopnia miłe i przyjemne, że dręczy mię czasem myśl uparta… zagadnienie trudne do rozwiązania… Oto nie wiem, czy, gdyby mi zostawiono wybór między nią a moją nauką, książkami, gabinetem… cobym wybrał? W okropnym byłbym kłopocie i nie wiem, czy szczęście moje nie zostałoby nazawsze stracone. Porzucić moją pracę, lub nie zobaczyć nigdy panny Heleny! Nie, nie, takiego wyboru!… ale, chwała Bogu, nikt go odemnie nie żąda. W dzień praca, a wieczór w saloniku panny Heleny… Ona siedzi z robotą, podnosząc wzrok na mnie, gdy do mnie mówi; ja naprzeciwko niej… Rozmawiamy, czasem milczymy… milczenie wcale nie jest ciężkie przy niej. Punkt oparcia dla oczu mam w białej linii rozdziału, biegnącej między dwiema ścianami czarnych jej włosów, przetkanych gdzieniegdzie srebrnemi nitkami, które ja bardzo lubię. Lubię też to gładkie, zupełnie gładkie uczesanie, w którem ani jeden włosek nie odstaje… zupełnie, jak na główce jaskółki. Czasem czytuję głośno, potem mówimy o tem cośmy przeczytali… kłócimy się, bo ona zawsze widzi rzeczy czarno… Służąca podaje herbatę, ona coś do herbaty przygotowuje, coś kraje… ja za nią idę do stołowego pokoju, jeżeli rozmowa nasza żywo się toczy. Moja droga przyjaciółka kręci się koło stolika z herbatą, a tymczasem wpada w zapał… dowodzi mi różnych rzeczy, czasem zupełnie dziwnych! Ma ona do ludzi jakieś zniechęcenie… zdaje jej się, że połowa ich, tylko własny interes ma na względzie… Jest trochę podejrzliwa, a pomimo to tak ludzi kocha! Już samo jej oddanie się małym dzieciom… Powiada, że zupełnie zadowoloną wewnętrznie czuje się, odkąd prowadzi szkółkę freblowską. Ale ma dużo kłopotów, dużo przykrości od rodziców i opiekunów. Tylko na dzieci się nie skarży, na te swoje ukochane bobięta.«
Dzisiaj zastałem u niej jakąś panią, zakwaszoną życiem, jak ogórek na zimę… Ubrana pretensyonalnie, z piętrem nafryzowanych włosów. Skarży się, płacze, chce, żeby jej dwie dziewczynki darmo do zakładu przychodzić mogły… Panna Helena, zawsze podejrzliwa, trzyma się ostro. Nie chce słyszeć o tym dobrym uczynku. Ja na nią mrugam, bo ta biedaczka coraz mocniej szlocha… mówi o nieboszczyku mężu, który ją tak z małemi dziećmi zostawił… Ma do niego widoczny żal za to. A tu takie ciężkie czasy!… Dziewczynki, jak anioły: takie dobre i zdolne, że rozkosz nad niemi pracować!… Panna Helena nie ustępuje, ale przyrzeka zastanowić się… dowiedzieć się… poznać położenie bliżej… Przybyła pani ciągle płacze, wyrzeka na ludzi: »O, jaki to świat teraz… nikt dopomódz człowiekowi nie chce… same serca z kamienia! Niech Bóg skarze tych, co litości nie mają! Z temi słowami wychodzi do przedpokoju, ale zapomina, że wśród żywości prośb i skarg zdjęła z rozognionej głowy kapelusz i położyła go na kanapie. Rozbija się po przedpokoju, a ja nie mogę się oprzeć chęci przypatrzenia się ptaszkowi, zdobiącemu ten kapelusz. Zaczynam ptaszka dotykać i badać. Jest to Sparganura sapko. Przy bliższem rozpatrzeniu się widzę, że ptak jest sztuczny, naśladowany tylko z natury, ale tak dokładnie, tak zdumiewająco dokładnie, że to obudzą mój podziw i rodzi przyjemne uczucie, wypływające z myśli, iż ornitologia jest potrzebną nawet modniarkom. Wszakże nie bez rozkoszy odkrywam, że między modniarką a uczonym jest niejaka różnica, bo Sparganura sapho niema pod gardłem czerwonej centki i dziobek jego jest nieco dłuższy. Tak mię zaciekawia porównanie tego sztucznego ptaka z naturalnym, żyjącym wyraźnie w mojej pamięci, że nie widzę i nie słyszę wcale bieganiny po przedpokoju i salonie. Trwała ona podobno dość długo, a miała na celu poszukiwanie kapelusza płaczliwej pani, którego nikt się w mojem ręku nie domyślał.
Stałem, pochylony ku lampie, i uśmiechałem się do kolibra, który mógł oszukać wielu, ale nie Jana Szewłowskiego, gdy wtem wpada na mnie panna Helena i z oburzeniem woła:
– Panie Janie, toć my od pół godziny polujemy na ten kapelusz, a pan się najspokojniej nim bawisz! Ach, Boże, z tymi uczonymi!
– Ależ bo te Sparganura…
Panna Helena oddaje kapelusz zapłakanej wdowie po nieboszczyku mężu, który najhaniebniej opuścił żonę i dzieci, potem wraca do mnie, zawstydzonego i skonfundowanego:
– Coś pan robił z tym kapeluszem?
– Uważa pani… ptak…
– A… ptak! Nie mogę mieć żalu, skoro to się tyczy ornitologicznego bzika…
Moją naukę nazywała ornitologicznym bzikiem!
– Myślisz pan może, że ja tego ptaka nie zauważyłam? To był jeden z powodów, dla których nie przyjęłam darmo dzieci tej pani do zakładu. Pan wiesz, że jestem biedna i żyję z pracy… zaledwie parę miejsc ofiarować mogę darmo… Chcę, żeby to dobrodziejstwo spłynęło na rzeczywiście biednych… a kto ma za co kupować ptaki do kapelusza…
– Bardzo dobrze naśladowany Sparganura sapho… zdumiewająco dobrze… i dla oka mniej wytrawnego znawcy…
– Właśnie dlatego, że tak dobrze naśladowany, musi być drogi… cały kapelusz bardzo drogi, więc nędza, o której mówiła ta osoba, potrzebuje sprawdzenia.
– Słusznie pani mówisz… niejedno nieszczęście potrzebuje sprawdzenia… Mam przekonanie, że ludzie często wyobrażają sobie, iż są nieszczęśliwi…
– Ech, dosyć nędzy na świecie, wierzaj mi pan!
– Bo ludzie pragną Bóg wie czego… chce im się właśnie tego, czego nie mają… wyrzekają na bliźnich… Wszak ta jejmość prawie przeklinała panią… Zdawało jej się, że pani masz oschłe serce… Uprzedzamy się tak często… płaczemy nad tem, co nie istnieje… Tej pani też wydaje się, że cierpi głód. To nieprawda, bo jest tłusta, biała i rumiana. Niech się przyjrzy kuropatwie w zimie, gdy się zrobi na grubej warstwie śniegu lodowa powłoka… kuropatwa cierpi głód i jest chuda, jak szkielet. Ta pani zaś…
Wyszedłszy od panny Heleny wyrzucałem sobie gorzko, żem jej podejrzliwość względem płaczliwej pani podniecił uwagą, że tłusta i rumiana kobieta z kolibrem na kapeluszu głodną być nie mogła. Może jej dzieci tem więcej wsparcia potrzebują, im matka lepiej się żywi i strojniej się ubiera… Może dzieciaki, odrzucone przez pannę Helenę, nigdy nie zaznają wpływu zacnej i świętej kobiety, a taki wpływ na dzieci… ba, taki wpływ na dorosłych, nawet na siwiejących uczonych… Może się to da ułożyć… może znajdzie się sposób, by dla dzieci tej pani…
Zapomniałem powiedzieć, że po scenie z kapeluszem panna Helena ni z tego ni z owego uczyniła mi propozycyę. Ułożyła to sobie w nocy… Aż spać nie mogła z radości i niepokoju, gdy jej ta myśl przyszła. Z radości – ponieważ, pomysł wydał się jej tak doskonałym; z niepokoju – ponieważ nie wiedziała, czy zgodzę się przyjąć propozycyę. Oto chce ona, żebym ja codzień poświęcił pół godziny jej "kochanym bobiętom", żebym im codzień opowiedział coś z życia ptaków, jakiś ciekawy szczegół z podróży naukowych, odbywanych przezemnie, coś o ptasich migracyach, o ptasich walkach… Naturalnie przyjąłem niezwłocznie, bo chciałbym pannie Helenie we wszystkiem dopomagać i ulżyć jej w pracy. Zastrzegłem sobie tylko, że nie odpowiadam wcale za rezultat. Daję najlepsze chęci, ale czy potrafię? Niewiem, czy zdołam przemawiać do "kochanych bobiąt" tak, aby mię one zrozumiały. Czy zdołam je zainteresować? Niech panna Helena sama osądzi. Mało znam świat dziecinny, który, wyznaję… tylko tyle mnie zajmował, o ile jest podobny ruchliwością i świegotem do świata ptasiego… ale sprobuję. Powiadają, że artykuły moje, przeznaczone nie dla uczonych, lecz dla przeciętnych czytelników i pism literackich" są pisane barwnie, językiem przystępnym… zobaczymy jak "kochane bobięta" przyjmą moje pogadanki. Panna Helena utrzymuje, że niema sprawiedliwszych sędziów nad dzieci… Według niej dostrzegą one zaraz ujemne strony w nauczycielu, wyzyskają jego słabość, ocenią jego zasługi i przymioty…
Pierwsza pogadanka ma się odbyć jutro od dziesiątej do jedenastej rano. Trochę to niedogodna dla mnie godzina, nawet bardzo niedogodna, bo zwykle czas przed obiadem lubię mieć zajęty pracą specyalną, ale nie powiedziałem tego pannie Helenie, i za nic w świecie tego nie powiedziałbym jej. Będę chodził na te pogadanki sumiennie, choć mi trzeba na to przebiedz pół miasta, zaś na tramwaje, a tem bardziej na dorożki, pozwalać sobie nie mogę. Po tej godzinie trzeba mi co najprędzej wracać do siebie, bo nauka jest wymagająca, a Cóżbym ja był wart bez niej? Po obiedzie mogę pisać naukowe lub popularyzujące naukę artykuły, ale rano, niema co, trzeba kuć! Rozmyślam nad tem, że pogadanki naukowe z dziećmi parę godzin porannych mi zabiorą… Ej, bo też ja rzeczywiście sypiam za długo. Zamiast o godzinie ósmej, mogę śmiało wstawać o szóstej!
Dnia 23. października.
Dziś od rana deszcz ze śniegiem. Tomaszowa nie mogła zrozumieć co się stało, że wychodzę przed dziesiątą z domu, i to jeszcze na taką porę:
– Niedość, że co wieczór teraz pana z domu wynosi – wołała – ale jeszcze i rano! Czyść dwa razy na dzień paltot! Myj dwa razy na dzień kalosze, susz parasol! Żeby to jeszcze pan po ludzku z odzieniem obchodzić się umiał, ale niech tam jaka wrona siądzie na dachu, to już oho! deszcz nie deszcz, błoto nie błoto, panu wszystko jedno!
Coprędzej wymknąłem się z domu, cicho za sobą drzwi zamykając. Tomaszowa ma racyę; dystrakt ze mnie i bardzo często nie wiem czy idę po błocie, czy po suchym trotuarze.
To taka zresztą drobnostka! No nie… kiedy to sprawia przykrość bliźniemu, mianowicie Tomaszowej, zmuszonej czyścic moje odzienie.
Szedłem jaknajprędzej, spojrzawszy na zegarek, żeby zbadać raz na zawsze ile czasu koniecznie mi potrzeba na odbycie pieszo drogi i pogadanki z dziećmi. Szedłem z uczuciem onieśmielenia i niepokoju. Wyznaję – choć to bardzo śmieszne – że mię te dzieci, które uczyć miałem, napełniały trwogą. Jak ja do nich mam mówić? Przecie trudno bym rozpoczął od klasyfikacyi… od anatomii… Co ja im potrafię zaimprowizować? Podobno najstarsze dziecię w zakładzie ma lat dziewięć, a są i czteroletnie… Pocieszałem się myślą, że to czynię dla panny Heleny.
Wszedłem. Niewiem, czy się dzieci mnie bały, ale ja się ich bałem okrutnie. Panna Helena przyjęła mnie na progu sali, wprowadziła mię i przemówiła do dzieci. Powiedziała im, że uprosiła tego dobrego uczonego pana (tu spojrzała na mnie), żeby dzieciom opowiedział co z tych rzeczy, które na świecie widział. A przyglądał się on szczególniej ptaszkom. To takie śliczne stworzenie, ptaszek… lubicie ptaszki prawda? wróbelki, jaskółki, słowiki, kanarki… Ten pan zaglądał do gniazdek, – widział jak ptaki swoje dzieci karmią… nawet za bocianami, za żórawiami jeździł za morze, żeby zobaczyć, jak one tam w cieplejszych krajach żyją… widział różne inne ptaki, których u nas niema, chyba, że je wypchane z dalekich stron przywiozą… wchodził na skały, żeby się przyjrzeć gniazdom orłów. brodził po błotach, by widzieć jak żyją różne gatunki błotnych ptaków. widział wiele, bardzo wiele ciekawych rzeczy, i taki jest dobry, taki jest łaskaw, że chce dzieciom codzień coś opowiedzieć… Jego czas jest drogi, bardzo drogi, więc niechże dzieci słuchają uważnie, niech tego pana nie męczą roztrzepaniem ani hałasowaniem podczas lekcyi.
Wszystkie dzieci, a było ich ze sześćdziesięcioro, utkwiony miały wzrok we mnie. Gdziem się obejrzał, wielkie ździwione, dziecinne oczy! Panna Helena wyszła. Widziała moje zakłopotanie i sądziła zapewne, że mi raźniej będzie, gdy sam z dziećmi zostanę. Malcy poczęli chychotać, szeptać… oderwane zdania dochodziły do moich uszu: "Taki stary, jakże on się po skałach drapał?… może balonem jeździł?… czy on przez okulary zaglądał do gniazdek?… "
Te oderwane pytania poddały mi nagle myśl.
Niezawsze byłem stary moje dzieci – ozwałem się. Teraz mam lat blisko pięćdziesiąt, ale byłem niegdyś tak mały, jak ty – wskazałem na jednego z większych chłopców – a nawet taki mały, jak ten obywatel – skinąłem przyjaźnie głową ku ślicznemu dzieciakowi, ledwie od ziemi odrosłemu. – Byłem nawet mniejszym podobno, ale tego już nic nie pamiętam… Podobno noszono mnie niegdyś w poduszce z pierza…
Dzieci zachychotały chórem:
– Noszono pana w poduszce? – zawołała jakaś dziewczynka.
I znowu śmiech na całą salę.
– No, a wiecie skąd się bierze pierze?
– Bierze się pierze, bierze się pierze! – wołały dzieci, śmiejąc się coraz mocniej – to wiersze! Pan powiedział wiersze!
Śmiałem się i ja, sam nie wiedziałem czego. Jednocześnie ogarnęła mię jakaś wewnętrzna radość, jakieś zadowolenie. Szedłem do tych dzieci ze strachem i nagle znajdowałem się wśród nich, jak gdybym je znał od dawna…
– Cicho mi! – krzyknąłem ze śmiechem, udając srogość – bo powiem pannie Helenie!
– Niech pan nie mówi, niech pan nie mówi! – wołały dzieci – już będziemy cicho!… Pierze dał Pan Bóg kaczkom i gęsiom dlatego, żeby ludzie mieli poduszki!
Wytłómaczyłem dzieciom, jak umiałem, zamiary Opatrzności w daniu ptakom opierzenia, potem opowiedziałem im, jak będąc jeszcze małem dzieckiem, lubiłem ptaki. Pan Bóg dał mi to wielkie szczęście, żem się rodził na wsi i na wsi spędziłem pierwsze lata dzieciństwa… Wieś dla dziecka na wiosnę, w lecie, to raj! Co ptaków, co świegotu, co gniazd! Każda ptaszyna tyle ma roboty, a jak ptaszki wszystkie wesoło robotę spełniają… dzieci powinny by się od nich uczyć… noszą w dzióbku słomki, pióra, puch z kwiatów, trawę, glinę… napracują się śpiewając! A co potem kłopotu z dziećmi! Dzieci wychodzą z jaj nagle… takie małe, takie brzydkie… prawie tak brzydkie, jak nowonarodzony człowiek… Co to męki, co to zachodu, nim się je wykarmi! Jak trzeba własnemi piersiami okrywać, gdy przyjdzie słota i zimno na nagie ciałka!… Ciałka te porastają piórami… z brzydkiego, ptaszyna stopniowo robi się piękny… bo każdy ptak jest piękny!
– A wrona, a sowa? – zawołało któreś z dzieci.
– To ludziom się tylko zdaje, że te ptaki są brzydkie… Opowiedziałem dzieciom jak, mając sześć lat, dostałem w prezencie od swego wuja książkę z historyą i wizerunkami ptaków. Chwila, w której tę książkę po raz pierwszy otworzyłem…
– I ja mam taką książkę – zawołał jakiś głos dziecinny – także od wuja!
– Więc chwila, w której tę książkę otworzyłem po raz pierwszy, stanowiła o całem mojem życiu. Pokochałem odrazu ptaki i postanowiłem dowiedzieć się o nich wszystkiego, co o nich ludzie wiedzą i samemu jeszcze coś nowego w nich podpatrzeć…
– A co pan nowego podpatrzył?
Zdawało mi się, że pychą i próżnością z mej strony byłoby powiedzieć dzieciom zaraz przy pierwszej lekcyi o odmianie Alca Torda, którą mi się spotkać zdarzyło podczas mej podróży pod biegun północny, a której opis narobił tyle hałasu między ornitologami. Zamilczałem więc o odmianie Alca Torda Szewtowski… tem więcej, że przez nią spłynęło mi tyle odznaczeń… że zostałem członkiem tylu naukowych towarzystw. ża dostałem order od Don Pedra brazylijskiego… byłem wezwany na zjazd ornitologów do Berlina, a potem uproszony do towarzyszenia wyprawie naukowej do Afryki…
Ani słowa więc dzieciom o Alca Torda Szewłowski, ale im mówiłem o moich w dzieciństwie wycieczkach do lasu, na błota… Anim się spostrzegł, gdy panna Helena weszła do sali. Zadziwiłem się, że półgodziny tak prędko minęło, a i dzieci wydały okrzyk niezadowolenia.
– Jeszcze do końca o tej dzikiej kaczce, co dzieci na wodę wyprowadzała!
Ale panna Helena była nieubłagana. Nadeszła była dla dzieci godzina przeznaczona na naukę robót ręcznych i dwie nauczycielki wchodziły właśnie do sali.
Panna Helena, odprowadzając mię do przedpokoju, patrzała na mnie z uśmiechem – z tym swoim dobrym uśmiechem, który mi coś z wesołości ptaszej przypomina (tłómaczę się z tego poniżej). Potem rzekła do mnie.
– Nie gniewasz się pan za podstęp?
– Podstęp?
– Użyłam go umyślnie. Powiedziałam panu: pół godzinki lekcyi, a odrazu zamierzyłam sobie godzinę… ale tylko w takim razie, jeżeli ona panu przejdzie, jak jedna chwilka. I tak się stało. Nie obejrzałeś się pan kiedy godzina przeminęła.
– Tyle jeszcze miałem dzieciom do powiedzenia!
– Tak, tak, właśnie tego pragnęłam. Nauczyciel przy końcu lekcyi powinien mieć zawsze uczucie, że tyle miał jeszcze do powiedzenia!… No, cóż moje kochane bobięta? (tu oczy panny Heleny zaświeciły, jak dwie gwiazdy). Prawda, jaka sympatya wywiązuje się między niemi a nauczycielem?… jak te główki wytężają uwagę, jak się czuje ich myśl, chwytającą ją sobie! Prawda, że się na ich twarzyczkach widzi takie zajęcie, do jakiego już potem człowiek dorosły zdolnym nie jest? Natura dała dzieciom tę chwytność, ten dar asymilacyjny…
– Wszystkie główki wyciągały się ku mnie, jak główki ptasząt z gniazda, gdy matka nadlatują z pożywieniem.
– Bo to pożywienie! Dzieci łakną go, jak chleba… Dałeś im dziś takie zdrowe, takie czyste, takie dobre pożywienie, mój przyjacielu!
Panna Helena wyciągnęła do mnie rękę, a ja byłem w tej chwili tak wzruszony i tak śmiały, żem te jej drogą rękę ucałował.
– Więc to była godzina, cała godzina – rzekła z uśmiechem – i taką godzinę pan darujesz mi codzień, nieprawdaż?… ale… ale… mój zakład jest instytucyą spekulacyjną… ja z tego żyję… więc… taka godzina ofiarowana przez pana… pan ją musisz obliczyć na pieniądze… wiem, że pan żyjesz też z pracy…
– Ale ja z taką radością…
– Nie, nie… tego przyjąć nie mogę… Chcesz pan dopomóż mi w pracy, przyłączyć się do mego dzieła, które wydaje mi się dziełem dobrem… chcesz? A więc musisz to uczynić bez własnej straty. Liczę godzinę dwa ruble… tylko dwa ruble… wiem, że to mało, bardzo mało, ale tę odrobinę…
– Dobrze – odparłem, bo szczęśliwa myśl przyszła mi głowy – jeżeli będę miał co dzień godzinę wykładu, uczyni rocznie, odliczywszy wakacye i święta, jakie trzysta rubli… Czy za tę cenę mogłabyś pani przyjąć dwie dziewczynki… ej płaczliwej pani…
– Ale jakże można… jakże można?
– Oświadczam pani stanowczo, że pieniądze zarobione zakładzie pani, oddawać będę tej kobiecie, by mogła swoję dziewczynki…
– A ona będzie kupowała rajskie ptaki do kapelusza
– Kiedyż to nie rajski ptak – rzekłem z mimowolnem oburzeniem – to Sparganura Sapho, bardzo dobrze dla oka mniej kompetentnych znawców naśladowany… Więc albo jej będę pieniądze oddawał, albo pani przyjmiesz jej dziewczynki…
Nagle, bez widocznego powodu, łzy stanęły w oczach panny Heleny.
Gdzież tu zasługa, gdzież tu trud? – zawołała. – Ludzie mówią a nawet piszą o mojem poświęceniu, a ja, oprócz moich kochanych bobiąt, mam jeszcze takich, jak pan, przyjaciół… takie dusze jasne, czyste, spotykam na mojej drodze…
I ja byłem wzruszony. Może nigdy w życiu tak wzruszony nie byłem, chyba przy znalezieniu nieznanej odmiany Alca Torda. Czułem, że i mnie obejmuje jakieś rozrzewnienie nie w miejscu, więc śpiesznie chwyciłem za kapelusz (zapomniałem parasola i kaloszy) i wybiegłem na schody. Podobno padał deszcz i Tomaszowa mówi, że przyszedłem do domu zmoczony i zabłocony, ale tego wcale nie czułem. Zrobiła mi formalną scenę, ale żem się czuł naprawdę winien, więc milczałem. Chciałem jej opowiedzieć o zadymce śnieżnej, która mię spotkała podczas mej podróży po Syberyi, ale mię niechciała słuchać i krzyczała przez pół godziny.
Gniew jej spłynął po mnie, jak woda po piórach Spheniscus Demersus. Byłem wewnętrznie ogromnie szczęśliwy. Zapytałem się siebie co ja uczyniłem dla Pana Boga, że mię obsypywał tyloma dobrodziejstwy. Teraz znowu przychodziło mi takie upiększenie życia w tych "kochanych bobiętach!" Umysł mój nawet uległ pewnego rodzajowi halucynacyi, bo podczas gromów, rzucanych na mnie przez Tomaszowa, przed oczami stawało mi mnóstwo głów dziecięcych… czarnych, to jasnych czuprynek… ocząt szeroko otwartych… To jakby nowy świat jakiś… coś co chwyta i gwałtem zatrzymuje… A ruchliwe to!… I nóżki drepczą i wyobraźnia na chwilę niema spoczynku… widać to z oczu, widać to z ruchów.
Obiecałem sobie zapisać tu dziś wrażenie przelotne na widok uśmiechu panny Heleny i porównania go z wesołością ptasią. Tak, jest w swobodzie tej kobiety coś Bożego, co usuwa myśl o wszelkiej sztuce, o wszelkich konwenansach, o wymuszeniu szablonowem spływającem na nas, a szczególniej, zdaje mi się, na kobiety, z wychowania wśród tej naszej tak wysoko posuniętej kultury, z nagięcia się do ogólnego sprzeciętnienia w stroju, w układzie, w mowie, w ruchach… Ona jest taka prosta, taka prawdziwa, jak gdyby wyszła tylko co z rąk Boga: więc… gdy ona się uśmiechnie, jest w jej wesołości ten jakiś naturalny wdzięk, który się widzi tylko wśród niepoprawionej ręką ludzką przyrody. Zdaje ci się, że ptak, podlatując, zaświegotał.
Dnia 25. października.
Dzisiaj mówiłem dzieciom o locie ptaków, o zastosowaniu skrzydeł każdego gatunku do potrzeby. Rozczuliłem je losem biednej dronty, która znalazła zagładę zupełną w dzikiej i niczem niewytłómaczonej nieprzyjaźni człowieka. Dzieci przy tem opowiadaniu zdawały się pałać nienawiścią do swoich współplemienników, a męczeństwo dronty odczuwać z głębokim żalem. Staś Olecki przyniósł umyślnie z domu ilustrowaną zoologię. Co to było uciechy i śmiechu przy oglądaniu niektórych wizerunków. "Ach, jaki ten szkaradny!… a ten, jaki cudowny!"… I dziecinna wyobraźnia rozwija skrzydła… Opowiadam im o biegunie północnym. O szyby sali uderza drobny grad… dzieciom się zdaje, że je ogarnia zima sfer lodowatych, kulą się od zimna choć sala dobrze ogrzana… Staś Olecki oświadcza z ogniem zapału w oczach, że on tam pojedzie do samego czubka ziemi… choćby miał zmarznąć na kość, pojedzie koniecznie. Opowiadam dzieciom o zaginionym Franklinie… Józia Olecka płakać zaczyna, bo "Jak Staś tam pojedzie to i on zaginie. " Zaczynam ją pocieszać… przecie i ja tam byłem… nie na samym wprawdzie czubku, a wróciłem. "Mój złoty panie, niech już tam pan nie jedzie, bo nam pan jeszcze zginie!" "Może być bardzo, że pojadę jeszcze, mam wielką ochotę"… Robi się zamięszanie, prawdziwa rewolucya między dziećmi. "Niech pan nie jedzie, niech pan nie jedzie!" Otaczają mię kołem, czepiają się mojej odzieży… Zobaczę tam jeszcze wiele ciekawych rzeczy, a potem wam opowiem. " "Nie, nie, my pana nie puścimy, bo pan już nasz!" Patrzałem w około na otaczające mię dzieci i czułem, że mówiły prawdę… byłem ich, zabrały mię, i ich byłem… Panna Helena znowu nam oznajmiła koniec godziny, znowu mię wy – prowadziła i oświadczyła mi, że przedstawi mi nazajutrz moje wychowanki – córki tej pani z ptakiem na kapeluszu. Żegnałem z przykrością pannę Helenę, bo wiedziałem, że wieczorem nie zobaczę jej.
Wieczorem moim musiałem rozporządzić w inny sposób. Dzień Kryspina i Kryspiniana jest dniem imienin pani Kryspiny Morskiej. Wiedziałem, że mojej porannej wizyty nie przyjmie, potem zaś przyśle mi zaproszenie na weczór. Muszę tam chodzić, bo się boje ją obrazie. Należy ona do rzędu tych nieszczęśliwych, które lada co w próżności ich dotyka. Zdaje im się, że świat został stworzony dla nich jedynie… że Jan Szewłowski na to tylko ujrzał światło dzienne, żeby co parę tygodni składał czołobitność pani Kryspinie Morskiej. Wszystko w niej tchnie, jeży się próżnością! Robię co mogę, żeby dla niej nie być powodem cierpienia i przykrości, bo i tak o dość męki przyprawiać ją musi jej drażliwa miłość własna. Pragnę nie dotknąć nigdy miejsca bolesnego, więc siedzę w kącie zapomniany, gdy jej się podoba o mnie zapomnieć, albo wychodzę z kąta, gdy się ona chce przed kim pochwalić "naszym znakomitym naturalistą-ornitologiem. "
Na jej imieninach bywa zwykle wieczorem kilka innych i wcale innego pokroju znakomitości, więc idę już przygotowany do tego, że mię nikt z kąta nie wyciągnie. Jest mi w nim zresztą bardzo dobrze.
Wszedłem dziś pierwszy do salonu pani Kryspiny i zostałem zaszczycony chwilą rozmowy. Siedziała, raczej tronowała na fotelu przy stoliku. Istny Argus Giganteus z rozłożonym ogonem! Obok niej stał elegancki koszyk z biletami. Wśród rozmowy zemną jej ręka ciągle sięgała do owego koszyka, a i wzrok chwilami na biletach się zatrzymywał. Wyraz dumnej błogości i pawiego zadowolenia nie schodził z jej oblicza. Ale się trochę niecierpliwić zaczęła. Byłem przez chwilę niedomyślnem, a chciałem jej dogodzić… szukałem w sobie i w niej powodu… Nareszcie wpadłem na trop. Ona chciała zwrócić moją uwagę na bilety. Przysunąwszy się więc trochę do koszyka, ale nieośmieliwszy się podnieść ręki, zatopiłem nim tylko wzrok. Na samym wierzchu leżało parę kart: " Książe Hieronim Wyszogradzki. " "Hrabia Stanisław Obolewicz. " Ujrzałem na twarzy pani Kryspiny wyraz, który mi pozwolił dokładnie odczuć, iż byłaby ona pragnęła, by karty wizytowe tych panów urosły nagle do rozmiarów prześcieradeł i by je ona w tym kształcie na salonowych ścianach rozwiesić mogła. Tak mi się żal zrobiło tej nędzy, tej małości, tej mizeryi! Boże, jaka mała ambicya! Niech więc, kiedy taka mała, przynajmniej zadowoloną zostanie! Usiłowałem zatem patrzeć na te bilety tak, jak gdyby miały w istocie rozmiary prześcieradeł i wisiały na ścianie. Pani Kryspina rosła pod sam sufit, a mnie nagle przejęło uczucie niesłychanego upokorzenia… Panie Janie Szewłowski – mówiłem sobie – czy pan czasem nie jesteś bardzo podobny do pani Kryspiny w tem maluczkiem… uczuciu, które ją w tej chwili czyni tak wielką? Panie Janie.. ' gdyby tak odwiedził cię, ciebie skromnego uczonego, taki Nordenskjöld albo Stanley, czy byś się nie poczuł dumnym?… czyby ci to nie pochlebiło bez miary? Panie Janie, widzisz belkę w oku bliźniego… A Alca Forda Szewłowski? Czy nie ta sama ludzka, głupia próżność. I cóż, że ci się udało znaleźć odmianę ptaka, której dotąd nie zauważyli inni ornitologowie… odmianę prawie niedostrzegalną?… Czy nie chowasz starannie listów pochlebnych, pisanych do ciebie przez uczonych całego świata? A order Don Pedra brazylijskiego?!! Przy tych rozmyślaniach czułem się nędznym głupcem, czułem się prochem. Pani Kryspina wyczytała to z mojej twarzy i przypisała to widocznie wrażeniu, jakie na mnie czyniła ona i jej bilety. Żaden paw nigdy tak nie rozpościerał ogona i nie szeleściał nim, jak to czyniła zadowolona różność pani Kryspiny. Byłem w tej chwili czemś dla niej – piedestalem, który deptały jej nogi;… ale zaczęli się schodzie goście. Usunąłem się do mojego kąta. Zeszło się w istocie tyle wielkości tego wieczora, że na "naszego znakomitego naturalistę – ornitologa" nie było, chwała Bogu, miejsca.
Wróciłem do domu zadowolony. Spełniłem obowiązek niemiły, jutro zaś mój wieczór, mój kochany wieczorek spędzę z panną Heleną…
Pióro moje zatrzymało się w biegu i właśnie marzyłem o cichym, ciepłym saloniku, gdzie schylona nad robotą… Zegar wydzwonił pierwszą po północy, gdy drzwi się otworzyły i wpadła Tomaszowa z jakiemś odzieniem, przewieszonym przez ramię.
– Niewierzyć tu w sny! – wołała. – Położyłam się i możem spała godzinkę, aż tu mi się śni, że pan idzie ulicą, pod parasolem, ale zamiast zwyczajnej głowy pan ma kapuścianą głowę na karku. Obudziłam się i myślę, że w tem coś jest… to nie bez kozery… Zrywam się, lecę do przedpokoju! Do paltota pańskiego, aż tu paltot cudzy, zamieniony! A toć to nie trzeba mieć oczu, żeby na wysokiego mężczyznę wpakować paltot z małego, i tak w krótkiem odzieniu lecieć do domu!…
Ach, Boże, znowu bieda! Tomaszowa zła baba sekutnica, ale ze mnie taki dystrakt! Jak to pogodzić dystrakcyę z systematycznością? Tomaszowa tak krzyczała nademną, że się czułem w jej ręku prawdziwą kapuścianą głową, którąby ona ciągle z lewej ręki w prawą i z prawej w lewą, jak piłką, przerzucała… Trzeba będzie jutro posłańca posiać z paltotem… niech szuka po Warszawie tego małego jegomości.
Dnia 26. października.