- W empik go
Z papierów po nieboszczyku czwartym - ebook
Z papierów po nieboszczyku czwartym - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 217 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maksymilianowi
Białowiejskiemu
Drobnostkę tę ofiaruje
Autor.
Warszawa 1896 r.
Rozdział pierwszy: o tem, zkąd się wzięły papiery i kto byt nieboszczyk „czwarty”?
Przeglądając stare książki u antykwaryusza, znalazłem rękopis. Był to gruby zeszyt oprawny w tekturkę, oklejoną czarnem płótnem.
Kajet zapisany był bardzo starannie i czytelnie, widocznie przez człowieka, który lubił systematyczność i porządek, a zarazem miał dużo wolnego czasu. Każda litera była wykończona, wycieniowana prawie, wiersze wyciągnięto równo, jak pod sznur, margines na wszystkich stronicach miał jednakową szerokość, karty ponumerowane były czerwonym atramentem.
Usiadłszy na kulawem krzesełku, zacząłem przerzucać karty rękopismowej księgi, antykwaryusz zaś, zapaliwszy cygaro, od którego zapachu mogły struć się wszystkie mole w jego książnicy, otoczył się kłębami dymu, v… po za którego wspaniała jego broda wyglądała niby płacząca wierzba z po za mgły wieczornej.
Milczeliśmy przez jakiś czas obadwaj; ja przerzucałem karty manuskryptu, handlarz z po za obłoku dymu śledził wrażenie, jakie czytanie na mnie sprawia.
Schyliłem głowę, jak najniżej, w słusznem przekonaniu, że mądry będzie ten mąż, jeżeli z łysiny mojej potrafi cokolwiek wyczytać.
Przejrzawszy manuskrypt, położyłem go na półce i zacząłem targu wać jakąś starą broszurę, niepotrzebną mi wcale.
Bukinista cenił ją pięć rubli, ja ofiarowałem złotówkę i tak bawiliśmy się, on w odejmowanie, ja w dodawanie, aż targ szczęśliwie na pól rubelku stanął i broszura przy mnie zostaią.
– No, a co pan powiada o tym rękopiśmie? – zapytał antykwa-ryusz.
– Nic.
– Dlaczego nic?
– Bo nie wiem, co to jest…
– To bardzo, bardzo starożytny interes, ja za niego grubo zapłaciłem.
– Szkoda, kajet wcale nie starożytny.
– Na moje sumienie on jest całkiem starożytny. Dość jest trochę powąchać okładkę….
– Wspomina o wojnie francusko-pruskiej i ma na sobie date roku 1679.
– No, to co? To też nie było wczoraj, ani onegdaj. Kiedy była francuska wojna? Ja wiem, żem się wtenczas dopiero co ożenił… mojej żony ojciec wtenczas umarł, a trzeba panu wiedzieć, że to był bardzo, bardzo starożytny człowiek. Daj mi Boże tyle tysięcy w majątku, ile on miał lat życia ten mój teść! Dawne czasy, bardzo dawne czasy–dodał, zdejmując z polki rękopism.–Patrz pan, czy teraz kto tak pisze? To jest nie pisanie, ale sztych, to kopersztych jest! Niech pan uważa, żadna litera nie sfuszerowana, wszystkie robione na urząd. Nie powie pan dobrodziej, że to nie starożytne, bo choć data jest, choć o wojnie jest, to jeszcze żaden dowód. Data może być omylona, a wojna… Co znaczy wojna? Albo jedna wojna była na świecie? Akurat może to nie ta, o której pan ma pomyślenie.
– Zkąd pan ma ten rękopism? Pytanie tego rodzaju zawsze odzywało się niemiłym zgrzytem w uchu i w sercu mego bukinisty. Do czego W ogóle prowadzić może taka niepotrzebna ciekawość? Jako człowiek bardzo drażliwy na punkcie honoru, widział w zapytaniu mojem podejrzenie i wątpliwość. Przypuszczał jakiś zły zamiar. Starałem się uspokoić jego obawy, zapewniając, że do tego pytania skłoniła mnie prosta ciekawość.
– Albo ja wiem?–odrzekł, ramionami wzruszając–ja ten rękopis kupiłem. Czasem się kupuje książki na licytacyę czasem z wolnej ręki; niekiedy sprzedaje je na wagę wydawca, który się źle obrachował, albo autor, co dla rozgłosu, zabawił się w wydawcę. Wiadomo panu przecież, że się różnie trafia, a i to panu równie wiadomo, że po podwórzach chodzą biedne żydki i wołają „handel, handel!” Czego taki żydek nie kupi? Starą garderobę, łóżko żelazne, popsute lampy i książki też.
Jak kupi, to każdą rzecz odnosi, gdzie potrzeba: ze starą garderobą idzie na Wołówkę, z żelaztwem na Pociejów, a książkę niesie do mnie, albo do mojego szwagra, albo do mojego zięcia. On nie może trzymać towaru dłużej jak kilka godzin. Rano kupił, wieczorem sprzedał. Takie jest jego życie. Czy ja mam się pytać, gdzie taki biedak książkę kupił, z jakiego podwórka ją przyniósł? On sam tego spamiętać nie może, bo ciągle handluje, a ja też nie pamiętam, bo także ciągle handluję… Ten kajet jest kupiony od handlarza od którego, nie wiem, bo rozumie pan przecież, że z takimi łapserdakami nie trzymam kompanii.
– Wiec nie przypominasz pan sobie.
– Żebym przypominał, tobym odrazu powiedział; zresztą, na co panu ta wiadomość? Ma pan chęć, niech pan kupi, nie ma pan chęci, niech pan nie kupi. Może sobie leżeć na półce, jak leżał. Swoją drogą, ja panu radzę kupić, ja panu nawet każę kupić. Podług mego zdania, to jest kawałek białego kruka. Nie lękaj się pan; ja się drożyć nie będę, oddam ze stratą, aby handel szedł. Dziś, niech mi pan wierzy, że ze wszystkich złych interesów, nasz jest najgorszy. Kto dziś kupuje białe kruki? Starzy amatorowie powymierali, a młodych amatorów wcale nie ma. Oni wolą, za przeproszeniem, białe lalki, aniżeli białe kruki… Na moje sumienie. Co się dziś sprzedaje? Trochę uczniowskich książek i trochę starych romansów do czytelni na prowincyę, częściej na wagę, aniżeli na tomy. To jest cały nasz ruch w teraźniejszych czasach.
Włożył cygaro do ust i pociągnął dym tak gwałtownie, że aż skwierczeć zaczęło. Widocznie gorycz w sercu chciał goryczą tytoniu zagłuszyć i struć w sobie żal, niby mola, toczącego najpiękniejsze karty wielkiej księgi fachu antykwarskiego.
Ubolewaliśmy obadwaj nad upadkiem zamiłowania do ksiąg dawnych, wspominaliśmy z żalem zmarłych już, a znanych nam niegdyś zbieraczy rzadkości bibliograficznych, wspominaliśmy dawnych handlarzy książek, handlarzy spoczywających już w wielkiej antykwami… pod ziemią.
– Oni znali smak–mówił rozżalony bukinista–a my? Co my znamy? My już nic nie znamy! Co jest, to nic nie jest i, na moje sumienie, panie dobrodzieju, lepiej dziś wódką handlować, niż takim szlachetnym towarem.
Te wynurzenia przykrych uczuć przeplataliśmy cyframi, bo rozmowa szła swoim torem, a targowanie się o rękopism swoim i jedno drugiemi! nie przeszkadzało bynajmniej.
Ostatecznie rękopism stał się moją własnością.
Przed odejściem, musiałem jeszcze wysłuchać wykładu o różnych rodzajach amatorów dawnej daty i pseudo-amatorach dzisiejszych, których właściwie wcale niema; bo i taki gatunek, co go nie ma, jest przecie także gatunkiem.
Długo mi opowiadał ten smutnie nastrojony handlarz używanej literatury o prawdziwych bibliomanach, którzy nowem złotem za zbutwiałe papiery płacili, którzy rozkoszowali się charakterystyczną wonią dawnych szpargałów.. A dziś… dziś przychodzi amator i za rzadkość prawdziwą, za antyk, ofiaruje trzy ruble! Taki amator! za trzy ruble amator! Tfy!…
Przeczytałem rękopis od początku do końca, jeszcze raz i jeszcze raz i zastanowiłem się nad pytaniem, kto był jego autorem?
Niestety, zeszyt, o którym mowa, nie był pamiętnikiem skończonym, lecz tylko fragmentem pamiętnika; nie całą księgą szarego życia autora, ale kilkoma kartami jej tylko…
Schowałem rękopism do szafy, w przekonaniu, ze nic z niego wycisnąć nie zdołam, aż najniespodziewaniej, w jakiś czas później, zaszły okoliczności nieprzewidziane, dzięki którym miałem sposobność poznać osobiście pana Melchiora.
Był to mały, szczupły, niepozorny człowieczek, schorowany i kaszlący; wspominał często o śmierci i w rzeczy samej umarł w pół roku po zaznajomieniu się ze mną.
Z jego opowiadania i jeszcze z kilku zeszytów, jakie mi z własnoręczną dedykacyą ofiarował, odbudowałem tę opowieść i zatytułowałem ją: Z papierów po nieboszczyku czwartym.
Jeżeli czytelnik ciekawy, dlaczego ten nieboszczyk byl czwarty i do tego czwarty przez male coto niech, wzbudziwszy w sobie ducha cierpliwości i wytrwania, odczyta niniejsze kartki do końca, a znajdzie w nich wyjaśnienie.
Rozdział drugi: zawierający w sobie cząstkę autobiografii nieboszczyka czwartego i będący zarazem wstępem do dalszego ciągu.
Czy człowiek–pisze w swoim pamiętniku ś… p… czwarty – może mieć o to pretensyę do losu, że nie dano mu stąpać po różach? Mojem zdaniem–nie. Czy ma prawo narzekać, że nie posiada majątku Kotszylda?–także nie; czy wreszcie godzi mu się sarkać, że nie zajmuje bardzo wysokiego szczebla na drabinie społecznej?–i to nio. Stąpać można po trawie lub po bruku, i to nie jest nieszczęściem: potrzeby życia opędzać umiarkowanym zarobkiem i to jest prawie szczęściem; pełnić obowiązki, przywiązane do skromnego stanowiska uczciwie, i io jest, możecie wierzyć, lub nie wierzyć, całem szczęściem.
Zawsze starałem się wpajać takie przekonanie w mych uczniów. Niektórzy zrozumieli mnie i źle natem nie wyszli: większa część słuchała slów dobrej rady, niby bajki o żelaznym wilku; jednem uchem chwytała, wypuszczała drugiem i, nie dziw, że w życiu znalazła gorycz i rozczarowanie.
Jedno jest tylko największe, mojem zdaniem, nieszczęście–nie być niczem, zostać po długich latach pracy i uczciwego życia istotą na nic nikomu nieprzydatną i niepotrzebną.
To, zaiste, jest nieszczęściem prawdziwem.
Urodziłem się na wsi, w dzień Trzech Króli, temu lat pięćdziesiąt z okładem.
Ojciec mój byt oficyalista folwarcznym; nazywali go panem rządcą, zapewne dlatego, że sprawował rządy nad kilkoma fornalami, tylomaż parobkami i pastuchem.
Pierwszy dar, jaki otrzymałem od ojca po przyjściu na świat, było imię, a ponieważ urodziłem się w dzień Trzech Króli, więc wypadało mnie ochrzcić na Kacpra, Baltazara lub Melchiora…
Ojciec dat mi to ostatnie, dlatego, że imię Kacpra nosił nasz pastuch, więc jakoś nie wypadało nadawać je synowi pana rządcy; Baltazar, kowal wiejski, byt to pijak sławny na całą okolicę, więc także nie–zostałem tedy Melchiorem. Prócz tego imienia i uczciwego nazwiska Kurkiewicz, nic mi rodziciel mój więcej nie dat, nie dlatego, że nie chciał, lecz z powodu, że nie mogł, a nawet szczerze mówiąc, i chcieć biedak nie mogł, gdyż umarł w trzy lata po mojem urodzeniu.
W rok później za ojcem poszła i matka i zostałem na świecie sam jeden.
Nie moge powiedzieć, żebym był bez opieki. Owszem, krewni mnie brali do siebie, trochę byłem u stryja, trochę u wuja, to znów u babki jakiejś, u ciotki, aż wreszcie, mając lat dziesięć życia, zająłem stanowisko ucznia przy organiście w Patykach.
Nie utrzymuję, że było mi tam źle; owszem, ile razy popędliwa z natury organiścina wytargała mnie za uszy, tyle razy organista, łagodny człowieczysko, gładził mię po głowie i tak to jakoś szło jedno w drugie i jedno za drugie.
Nauczyłem się czytać, pisać i rachować, trochę po łacinie i liznąłem cokolwiek wykształcenia muzycznego, które zacząłem był systematycznie, od abecadła, to jest od poruszania miechem i obcierania organów z kurzu – potem, stopniowo, poznałem tajemnice kluczów, klawiszów i pedałów, tak, że podczas nieobecności organisty, mogłem go, bez wielkiej krzywdy dla uszów parafian, zastąpić, co zresztą, jak mniemam, potrafiłbym i dziś jeszcze uczynić–i com też uczynił na ślubie panny Wandy, o czem na właściwem miejscu podana bodzie szczegółowa relacya.
Kiedym doszedł do czternastu lat życia, w losie moim zaszła duża zmiana.
Proboszczem parafii w Patykach, w której, wedle sił i uzdolnienia mego, Bogu, organiście i ludziom służyłem, był ksiądz Eustachy Maciejowski, kanonik, człowiek napozór surowy, ale w gruncie rzeczy, jak to teraz zwłaszcza ocenić mogę, mąż nieprzebranej dobroci.
To mu tylko do pewnego stopnia mam za złe, że aczkolwiek wiedział, iż moje imię jest Melchior, nazywał mnie zawsze smykiem, skurczy pałka, strachem na wróble, żbikiem, a kiedy był w wyjątkowo złym humorze–obwiesiem.
Było mi to nieco przykro, ale z czasem przyzwyczaiłem sic tak dalece, że jak tylko zawołał „smyku!”, przybiegałem natychmiast z pytaniem: co rozkaże?
Otoż jednego dnia zawołał mnie ksiądz kanonik do siebie i rzekł surowo'
– Dość już zbijasz bąki, skurczypałko! Trzeba się uczyć. „Disce puer, ego te faciam mości panie.” Wiesz, kto to powiedział?
– Wiem. – A zkąd?
– Uczyłem się.
– No, no! To dobrze. Otoż szkoda cię, żbiku, żebyś przy tutejszym dławidudzie zmarniał. Nie nauczy on cię więcej nad to, co sam umie, a sam umie tyle, co i ty. Trzeba iść do szkoły, pójdziesz?
– Pójdę.
– A cóż tam będziesz jadł, basałyku?
– Nic wiem.
– A, chęć do nauki masz?
– Mam, księże kanoniku.
– Otoż widzisz, obwiesiu, masz tu trzy rzeczy: primo, list do księdza prefekta, secundo, list do nauczyciela łaciny, tertio, dwa złote na drogę. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Byłeś kiedy w X?
– Nie byłem, ale trafię.