Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z pomiędzy ludzi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z pomiędzy ludzi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 324 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szki­ce z na­tu­ry.

WAR­SZA­WA.

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI

Teo­do­ra Pa­prc­kie­go i S-ki.

41. Nowy-Świat 41.

1892.

Äîçâîâåíî Öåíçó­ðîþ.

Ba­pøàâà, 4 Iþëÿ 1892 ãîäà.

Dok­to­ro­wi Teo­do­ro­wi Du­ni­no­wi.

HOMO NO­VUS.

I.

Pan rad­ca Wy­le­ziń­ski ucho­dzi mię­dzy ludź­mi za wiel­kie­go znaw­cę bliź­nich. Mó­wią o nim, że od jed­ne­go rzu­tu oka roz­po­zna­je, komu moż­na ufać, a kogo strzedz się na­le­ży–od jed­ne­go nie­mal sło­wa roz­róż­nia lisa od ba­ra­na–i że nie było jesz­cze ta­kie­go, ko­mu­by się w pole wy­pro­wa­dzić po­zwo­lił.

A jed­nak jest czło­wiek, któ­re­go pan rad­ca, mimo próśb wie­lu cie­ka­wych, dłu­go, bar­dzo dłu­go nie ośmie­lił się za­li­czyć do tej lub owej ka­te­go­ryi i za­wsze tyl­ko, pa­trząc nań, de­fi­nio­wał go dwo­ma wy­ra­za­mi: homo no­vus. Bliż­sze­go okre­śle­nia nie da­wał, ter­mi­nu ko­men­ta­rza­mi nie ob­ja­śniał, a na na­le­ga­nia od­po­wia­dał:

– Cóż chce­cie, nie wszyst­ko daje się od­ra­zu po­znać i oce­nić; sta­ra praw­da, że z czło­wie­kiem becz­kę soli zjeść trze­ba, za­nim się go zro­zu­mie, nie jest czczym fra­ze­sem. Świa­tu przy­by­wa­ją co­raz nowe wy­two­ry cza­su i cy­wi­li­za­cyi, amal­ga­ma­ty naj­roz­ma­it­szych czyn­ni­ków, któ­re dłu­go ana­li­zo­wać trze­ba, za­nim się je roz­kla­sy­fi­ku­je. Tu wła­śnie za­cho­dzi ten przy­pa­dek. Nasz pan Bru­non jest ta­kim bar­dzo zło­żo­nym zlep­kiem naj­roz­ma­it­szycb skład­ni­ków, po­łą­czo­nych ze sobą w jed­nę ca­łość tak ta­jem­ni­czą, że ją od­gad­nąć bar­dzo trud­no. Prze­pysz­ne exem­plum przy­pad­ko­wo­ści, wy­sma­żo­ne w ty­glu te­go­cze­sne­go du­cha, któ­ry nie­na­wi­dzi wszel­kie­go sys­te­ma­tu i chęt­nie od­da­je się na wolę wia­trów i prą­dów. Dla­te­go zwę pana Bru­no­na homo no­vus. Ta­kich lu­dzi epo­ka na­sza ma tłu­ma­mi ca­łe­mi…

Homo no­vus, to jest pan Bru­non, istot­nie in­try­go­wał wszyst­kich swo­ją ta­jem­ni­czo­ścią. Zkąd przy­szedł – nie­wia­do­mo. Zja­wił się w to­wa­rzy­stwie war­szaw­skiem jak me­te­or, spa­dły z nie­ba, i jak me­te­or spa­da­ją­cy świe­cił i błysz­czał, olśnie­wał oczy, otu­ma­niał umy­sły. Od­ra­zu lu­dziom za­im­po­no­wał tą swo­ją świet­no­ścią, któ­ra ma­ni­fe­sto­wa­ła się w wy­kwint­no­ści stro­ju, w roz­rzu­ca­niu pie­nię­dzy, w im­po­no­wa­niu lu­dziom sto­sun­ka­mi po ca­łej Eu­ro­pie i uży­wa­niu przy lada spo­sob­no­ści fra­ze­su:,to nic szcze­gól­ne­go," któ­ry, po­wta­rza­ny zręcz­nie i umie­jęt­nie a na miej­scu, sam już przez się do­wo­dził, że nasz homo no­vus wi­dział i sły­szał wie­le, był wszę­dzie, zna wszyst­ko i dla­te­go ni­cze­mu się juz nie dzi­wi.

Nie wie­dzia­no na­pew­no, czy pan Bru­non jest hra­bią, czy nim nie jest, ale je­den z go­gów sa­lo­no­wych wi­dział u nie­go w man­kie­tach prze­pysz­ne spin­ki z dzie­wię­cio­pał­ko­we­mi ko­ro­na­mi. Któś inny za­rę­czał, że pan Bru­non roz­pra­wia o fi­nan­sach tak, jak gdy­by stał kie­dy­kol­wiek na cze­le ja­kiejś in­sty­tu­cyi fi­nan­so­wej, ob­ra­ca­ją­cej mi­lio­na­mi. Pan­na De­zy­de­rya,co­najm­niej od lat pięt­na­stu ucho­dzą­ca za wiel­ką znaw­czy­nię sztuk pięk­nych, utrzy­my­wa­ła że pan Bru­non gra Lisz­ta jak naj­zna­ko­mit­szy wir­tu­oz, a co wię­cej, gra go z ogniem de­mo­nicz­nym, któ­ry oczy mu roz­pa­la w dwa pło­mie­nie. Byli wpraw­dzie tacy, co twier­dzi­li, że homo no­vus mu­siał być przed zja­wie­niem się w War­sza­wie ak­to­rem, ale wer­sya ta naj­mniej spo­ty­ka­ła wia­ry u słu­cha­czów, tłum­nie świad­czą­cych, że w „szla­chet­nej po­sta­ci pana Bru­no­na wszyst­ko jest praw­dą…

Na­zwi­sko jego po­czy­na­ło się z cu­dzo­ziem­ska, ale koń­czy­ło się swoj­sko: Hor­no­wicz. Brzmia­ło to nie­źle, na­wet w ustach ka­mer­dy­ne­ra, anon­su­ją­ce­go na wy­wo­sko­wa­nych par­kie­tach. Do wy­ra­zów pan „Bru­no Hor­no­wicz” nie do­da­wa­no nic wię­cej, bo nikt nie wie­dział, coby do­dać było moż­na, ale to wy­star­cza­ło dla wiecz­nie czyn­nej wy­obraź­ni ludz­kiej. Może szam­be­lan, a może ba­ron? Może oby­wa­tei, a może wiel­ki prze­my­sło­wiec? Do­my­śla­no się po­ety i uczo­ne­go, tu­ry­sty… Bóg – wie nie kogo zresz­tą, i dla pana Bru­no­na Hor­no­wi­cza było to już wiel­kim suk­ce­sem, że jest ni­czem, bo mógł jesz­cze zo­stać wszyst­kiem.

Sama jego ze­wnętrz­ność ce­cho­wa­ła się tak­że za­gad­ko­wo­ścią. Na ba­lach i rau­tach oczy mu pa­ta­ty mło­do­ścią i ener­gią, ela­stycz­ne i okrą­głe ru­chy zna­mio­no­wa­ły świe­żość, nie­wy­czer­pa­ną ży­ciem–a prze­cież ktoś za­rę­czał, że go wi­dział znu­żo­nym, chwie­ją­cym się, na­wet tro­chę drżą­cym, a co gor­sza, z kil­ko­ma ni­tecz­ka­mi srebr­ne­mi w bro­dzie, któ­rej rów­na i nie­po­szla­ko­wa­na czar­ność skon­sta­to­wa­ną była po­ty­siąc­kroć przez cie­ka­we i wiel­bią­ce spoj­rze­nia bo­gi­nek sa­lo­no­wych. Nikt też nie wie­rzył w nit­ki srebr­ne i prze­ko­na­no się po­tem gre­mial­nie na pierw­szym za­raz rau­cie, że bro­da pana Bru­no­na je­że­li nie jest czar­niej­szą niż po­przed­nio, to za­wsze czar­ną jak kruk.

– Otoż to praw­dzi­wy przed­sta­wi­ciel szla­chet­ne­go kon­ser­wa­ty­zmu!–po­wie­dział któś o panu Bru­no­nie.–Co za wy­mo­wa, co za za­pał, jaka siła prze­ko­na­nia! Sły­sza­łem, jak gro­mił tych, co w czcze­niu zwy­cza­jów upa­tru­ją za­wa­dę dla po­stę­po­wej przy­szło­ści…

A kto inny za­chwy­cał się;

– Gdy­by po­stę­po­wość mia­ła ta­kich tyl­ko rzecz­ni­ków, już­by pod­bi­ła ludz­kość całą. Nie lubi on pół­środ­ków, nie ob­wi­ja praw­dy w ba­weł­nę, miaż­dży prze­ciw­ni­ków, w proch ich ście­ra i sil­na jego wia­ra w wiel­kie po­słan­nic­two po­stę­pu udzie­la się wszyst­kim, do któ­rych mówi.

Pan rad­ca Wy­le­ziń­ski wy­słu­chał przy­pad­kiem obu tych opi­nij i zdzi­wił się nie­po­mier­nie, że wy­po­wie­dzia­ne zo­sta­ły o jed­nym i tym sa­mym czło­wie­ku. Ale nie rzekł ani sło­wa i tyl­ko my­ślał o tem, w czem tu mia­no­wi­cie za­cho­dzi po­mył­ka: czy pan Bru­non istot­nie ma twarz Ja­nu­so­wą, czy też sa­lo­no­we pa­pu­gi na jego bar­ki zwa­la­ją swo­je wła­sną pa­pla­ni­nę? A że jest czło­wie­kiem roz­waż­nym, więc nie są­dził, nie po­tę­piał, tyl­ko pa­trzył, i słu­chał i gro­ma­dził bar­dzo su­mien­nie mo­ty­wa do wy­ro­ku na pana Bru­no­na.

Homo no­vus, wy­kwint­ny, grzecz­ny, nad­ska­ku­ją­cy pra­wie za­wsze, nie­kie­dy ro­bił się sztyw­nym, nie­dba­łym, mil­czą­cym, po­nu­rym. Je­że­li się wte­dy uśmie­chał, to twarz jego przy­bie­ra­ła wy­raz go­ry­czy, a w oczach mgli­ła się iro­nia. Po­nie­waż miał za­rost czar­ny, bar­dzo gę­sty i tro­chę przy­strzy­żo­ny, nos ścią­gły i dłu­gi, cerę bla­dą, a oczy czar­ne, osa­dzo­ne głę­bo­ko, prze­to od­cie­nie go­ry­czy i iro­nii przy­oble­ka­ły ob­li­cze jego ja­kąś de­mo­nicz­no­ścią, któ­ra go czy­ni­ła bar­dzo nie­mi­łym, ale bar­dziej jesz­cze ta­jem­ni­czym.

Pani Al­fon­so­wa, bar­dzo żywo choć spo­koj­nie ob­ser­wu­ją­ca Bru­no­na, ma­wia­ła o nim, że jest wcie­le­niem baj­ro­ni­zmu, cho­ciaż na bąj­ro­nizm cza­sy już prze­mi­nę­ły i wy­szło z mody po­zo­wa­nie w kon­tu­rach zroz­pa­cze­nia. Hor­no no­vus zresz­tą bar­dzo ła­two po­rzu­cał mnie­ma­ną swą baj­ro­nicz­ność i ulił­zy­wał się oczom wi­dzów w skó­rze we­so­łe­go pu­sta­ka. Two­rzy­ło to zno­wu kon­trast, bar­dzo po­nęt­ny dla mło­dziut­kich pa­nie­nek, wcho­dzą­cych w świat, któ­re jed­no­gło­śnie za­opi­nio­wa­ły, że panu Bru­no­no­wi na­le­ży się naj­od­po­wied­niej­sze mia­no Sfink­sa.

Nie­zmier­nie to wy­so­ko po­sta­wi­ło go w opi­nii wszyst­kich, że pod­wa­kroć na­pie­ra­ny o bliż­sze ob­ja­śnie­nia co do swej oso­by, oka­zał się zim­nym, mil­czą­cym, groź­nym, nie­sły­cha­nie wy­nio­słym i naj­zu­peł­niej go­to­wym do ho­no­ro­we­go star­cia. W po­stę­po­wa­niu swo­jem był za­wsze cor­rec­te, nig­dy ni­ko­go nie pro­sił o po­życz­kę, i je­że­li zda­rzy­ło mu się za­siąść do zie­lo­ne­go sto­li­ka, spła­cał na­leż­ność pani pre­ze­so­wej, panu mar­szał­ko­wi i księ­dzu ka­no­ni­ko­wi z taką swo­bo­dą i spo­koj­nym hu­mo­rem, jak gdy­by kil­ku­na­sto­ru­blo­wy wy­da­tek był dla nie­go drob­nost­ką. Nie było też lo­ka­ja w pań­skich przed­po­ko­jach, któ­ry­by nie śpie­szył na zła­ma­nie kar­ku w po­da­niu mu fu­tra lub ka­lo­szy, co za­wsze jest symp­to­ma­tem, świad­czą­cym do­dat­nio o po­zy­cyi to­wa­rzy­skiej..ja­śnie pana."

Homo no­vus ba­wił już w War­sza­wie przez dru­gi se­zon zi­mo­wy, a jesz­cze roz­wią­za­nie za­gad­ki co do jego ta­jem­ni­czo­ści nie po­stą­pi­ło ani na krok. Wi­docz­nie za­le­ża­ło mu na­tem bar­dzo, aby ni­ko­mu bli­żej zna­nym nie był. W sa­lo­nach z po­cząt­ku mó­wio­no o nim wie­le, ale po­tem już tyl­ko wi­ta­no z przy­jem­no­ścią, bo homo no­vus by­wał wszę­dzie wi­dzia­nym do­brze. Do pani mar­szał­ko­wej, u któ­rej po­ja­wił się naj­pierw, wpro­wa­dził go hra­bia Au­gust, co da­wa­ło zu­peł­ną gwa­ran­cyę, a na­wet onie­śmie­la­ło w zbyt na­tar­czy­wej cie­ka­wo­ści. Hra­bia wpraw­dzie wy­je­chał w ty­dzień do Pa­ry­ża, po­dró­żo­wał po­tem po Wscho­dzie, a wresz­cie osiadł w Lon­dy­nie, i za­się­gnię­cie od nie­go bliż­szych in­for­ma­cyj oka­za­ło się nie­moż­li­wem, ale przy zja­wie­niu się obu pa­nów na rau­cie u ban­kie­ra Ste­ina za­uwa­żo­no po­mię­dzy nimi taką za­ży­łość, że to wszel­ką nie­pew­ność sta­now­czo usu­nę­ło i po­dwo­je sa­lo­nów otwo­rzy­ło p. Bru­no­no­wi na­oścież.

Za­akli­ma­ty­zo­wał się w to­wa­rzy­stwie tak, jak­by ono było dlań sfe­rą naj­wła­ściw­szą. Co wię­cej, były do­mnie­ma­nia, że mógł­by stą­pać i wy­żej, bo nie wszyst­kie in­wi­ta­cye przyj­mo­wał, nie na każ­dą się sta­wiał, wy­na­gra­dza­jąc to bar­dzo su­mien­nie wi­zy­tą nad­pro­gra­mo­wą i prze­pro­sze­niem tak grzecz­nem, że opła­ca­ło złe naj­zu­peł­niej. Tra­fi­ło się na­wet, że raz nie uczest­ni­czył w wy­kwint­nem ze­bra­niu u pani Al­fon­so­wej, po za­pro­sze­niu na któ­re to­wa­rzy­szył uśmiech tali przy­jem­ny, że już sam mógł­by wy­two­rzyć naj­ści­ślej­sze zo­bo­wią­za­nie.

Tłu­ma­czył się na­za­jutrz homo no­vus i prze­pra­szał, a na­wet uzy­skał prze­ba­cze­nie, ale w ty­dzień po­tem do­niósł ktoś pięk­nej wdów­ce, że pan Bru­non wie­czór ze­bra­nia prze­pę­dził za mia­stem. Wi­dzia­no go u ro­ga­tek prze­jeż­dża­ją­ce­go w do­roż­ce, za­mknię­tej mimo naj­pięk­niej­szej po­go­dy. Wy­glą­dał w niej bar­dziej ta­jem­ni­czo, niż kie­dy­kol­wiek. Ra­port opie­wał, że w do­roż­ce, oprócz p. Bru­no­na, nie było ni­ko­go. Ła­ma­no so­bie gło­wy nad zna­cze­niem tego fak­tu… na­próż­no. P. Bru­non, za­gad­nię­ty o nie­go zręcz­nie, nie za­prze­czył, nie wy­ja­śnił, dał tyl­ko bar­dzo de­li­kat­nie do zro­zu­mie­nia, że nie zwykł przed ni­kim li­czyć się z go­dzin swo­ich i po­stęp­ków, a pani Al­fon­so­wej szep­nął dys­kret­nie o wdzięcz­no­ści za to, że go o nio nie pyta. Uję­ło to pięk­ną wdów­kę i zo­bo­wią­za­ło do mil­cze­nia, choć, co praw­da, in­da­go­wa­no przed­tem Bru­no­na na jej wy­raź­ne za­le­ce­nie.

W po­ło­wie dru­giej zimy homo no­vus był już nie­zbęd­nym w sa­lo­nach, i je­że­li się tra­fi­ło, że się kie­dy z przyj­ściem spóź­nił, pa­nien­ki z nie­po­ko­jem za­py­ty­wa­ły o Sfink­sa, pa­nie domu nie­cier­pli­wi­ły się, a pani Al­fon­so­wa w nie­wy­tłu­ma­czo­nem roz­draż­nie­niu od­zy­wa­ła się o nim zło­śli­wie. Wie­le twa­rzy roz­pro­mie­nia­ło się w chwi­li, gdy w drzwiach sa­lo­nu z pod uchy­lo­nej por­ty­ery wy­su­wa­ła się po­stać pana Bru­no­na i głę­bo­kie jego spoj­rze­nie jed­nym rzu­tem śmia­łym, ener­gicz­nym, mie­rzy­ła pole sa­lo­no­we­go tur­nie­ju.

Przy koń­cu dru­gie­go kar­na­wa­łu po­czę­ły się o panu Bru­no­nie sze­rzyć po­gło­ski, któ­re rad­cy dały bar­dzo dużo do my­śle­nia. Mó­wio­no mia­no­wi­cie, że homo no­vus od pew­ne­go cza­su do­syć jaw­nie wy­stę­pu­je w roli kon­ku­ren­ta i że przed­mio­tem jego sta­rań jest pan­na Zo­fia Wy­drzan­ka, je­dy­nacz­ka mi­lio­no­we­go ojca. Pani Al­fon­so­wa, bę­dą­ca au co­ar­rant wszyst­kie­go, co się dzie­je w to­wa­rzy­stwie, za­prze­cza­ła tej po­gło­sce, a gdy się kto przy niej upie­rał, prze­czy­ła mu z taką ener­gią, że wy­da­wa­ło się to jak­by po­cząt­kiem roz­draż­nie­nia ner­wo­we­go. We­so­ła za­wsze, ko­kie­tu­ją­ca wszyst­kich, żar­tu­ją­ca z ca­łe­go świa­ta, ślicz­na ta pani, po roz­mo­wie o kon­ku­rach Bru­no­na, tra­ci­ła hu­mor, sta­wa­ła się zło­śli­wą bez naj­lżej­sze­go od­cie­nia żar­to­bli­wo­ści i za­po­mi­na­ła naj­mniej na pięć mi­nut o uśmie­chu i we­so­ło­ści, któ­re by­wa­ły nie­od­łącz­ne­mi atry­bu­ta­mi zaj­mu­ją­cej jej oso­by.

Praw­dą jed­nak było, że homo no­vus kon­ku­ro­wał. Sta­ran­ny za­wsze o sie­bie, te­raz pod­wyż­szył dba­łość tę do wy­kwin­tu, a w ma­nie­rach sa­lo­no­wych, któ­re po­sia­dał w wy­so­kim stop­niu, za­pro­wa­dził pew­ną sys­te­ma­tycz­ność. Stał się me­lan­cho­lij­nym, mil­czą­cym, po­zu­ją­cym z nie­zmier­ną swo­bo­dą i bez wi­docz­nej ro­bo­ty li­che­go ak­to­ra, a na­wet za­uwa­żo­no, że co­raz bar­dziej chy­li sig ku teo­ry­om wiel­ko­świa­to­we­go kon­ser­wa­ty­zmu i co­raz czę­ściej prze­ma­wia ku czci wiel­kich, wszech­ludz­kich ide­ałów. Pani Al­fon­so­wa, wsłu­chu­jąc się bar­dzo uważ­nie w jego peł­ne za­pa­łu wy­wo­dy, pew­ne­go razu, z wy­raź­nym od­cie­niem iro­nii w gło­sie, ni ztąd ni zo­wąd rzu­ci­ła mu myśl:

– Ach, gdy­byś pan to wy­śpie­wał w so­ne­tach!

Pan Bru­non za­milkł; tego wie­czo­ra już się z ni­kim w dys­ku­sye nie wda­wał, przy­szedł tyl­ko do pan­ny Zo­fii, sie­dzą­cej sa­mot­nie w tej chwi­li na oto­man­ce, pod bal­da­chi­mem wspa­nia­łej eg­zo­tycz­nej pal­my, i po­zo­stał przy niej aż do ko­la­cyi.

Pan­na Zo­fia, cór­ka mi­lio­no­we­go ojca, jak już ob­ja­śnio­no przy pierw­szem o niej wspo­mnie­niu, nie jest wca­le mło­dziut­kiem i po­nęt­nem dziew­cząt­kiem, zna­ją­cem tyl­ko śmiech i we­so­łość… i twa­rzy jej, o ry­sach tro­chę nie­re­gu­lar­nych, w ce­rze tro­chę za­wię­dłej, wy­ka­zu­ją­cej lat ze dwa­dzie­ścia sześć a może i wię­cej, wid­nia­ło uspo­so­bie­nie pra­wie po­nu­re i smęt­ne. Gdy­by nie oczy czar­ne i duże, spo­glą­da­ją­ce bacz­nie i głę­bo­ko a in­te­li­gent­nie, twarz ta by­ła­by nie­le­d­wie brzyd­ką. Z po­sta­ci jed­nak Wy­drzan­ka im­po­no­wa­ła wzro­stem w mia­rę słusz­nym, fi­gu­rą pięk­ną, ru­cha­mi peł­ne­mi szla­chet­no­ści i spo­koj­ne­go, po­waż­ne­go wdzię­ku.

Homo no­vus za­zna­jo­mił sie z pan­ną Zo­fią wspo­sób tro­chę dziw­ny; było to na wy­kwint­nym rau­cie u pani mar­szał­ko­wej. Wy­drzan­ka po­ja­wi­ła się tara z oj­cem, star­cem już z gło­wą jak mle­ko bia­łą, z grzbie­tem sil­nie po­chy­lo­nym i na twa­rzy z ce­cha­mi zdzie­cin­nie­nia. We­szli do sa­lo­nu wol­niut­ko, przy­wi­ta­li to­wa­rzy­stwo, któ­re ku nim po­śpie­szy­ło ze­wsząd, po­tem cór­ka usa­dzi­ła ojca w fo­te­lu wy­god­nie i ode­szła w stro­nę pa­nien. Wi­ta­no ją tu okrzy­ka­mi zdzi­wie­nia, że tak daw­no nie po­ka­zy­wa­ła się w War­sza­wie, ści­ska­niem rąk i ca­łym po­to­kiem słów, na któ­re ona od­po­wia­da­ła ską­po, a po­tem usia­dła i czar­nych oczów swo­ich spoj­rze­nie wy­sła­ła na re­ko­ne­sans po sali. Było tu osób nie­zna­nych jej wie­le. Na­przy­kład ten… Wzrok jej za­trzy­mał się na Bru­no­nie–za­trzy­mał się dłu­żej: Homo no­vus, przy­pad­kiem czy umyśl­nie, zna­lazł się przed jej ocza­mi w po­zie pra­wie kla­sycz­nie pięk­nej; jego fi­gu­ra, zgrab­na po­waż­nie, har­mo­nij­na co do wzro­stu i kształ­tów – jego ob­li­cze szla­chet­ne i zdra­dza­ją­ce wy­glą­dem in­te­li­gen­cyę wyż­szą, a nie­zmier­nie efek­tow­nie uję­te w za­ro­si czar­ny, któ­ry z bla­dą cera sta­no­wił es­te­tycz­na i sym­pa­tycz­ną zgo­dę–wszyst­ko to za­in­te­re­so­wa­ło pan­nę Zo­fię. Pa­trzy­ła na Bru­no­na do­syć już dłu­go, wca­le nie ukrad­kiem, ale jaw­nie i szcze­rze, i pa­trzy­ła­by za­pew­ne dłu­żej, gdy­by on sam me zwró­cił twa­rzy w jej stro­nę i nie spoj­rzał na nią W spoj­rze­niu tem, zu­peł­nie zresz­tą przy­pad­ko­wem, nie było nic nie­zwy­kłe­go, ale od­dzia­ła­ło na pan­nę Zo­fię tak, że zwol­na zwró­ci­ła oczy w inną stro­nę, a twarz jej zmie­ni­ła bar­wę: z bla­dej sta­ła się lek­ko ró­żo­wą.

Homo no­vus nie prze­czu­wał na­wet, że ta nie­pięk­na nie­zna­jo­ma ule­gła w tej chwi­li sztucz­ne­mu czy też na­tu­ral­ne­mu uro­ko­wi jego oso­by. Nie wy­obra­żaj­my so­bie tyl­ko, że się to sta­ło jak w ro­man­sach, try­bem ja­kie­goś wy­bu­chu we­wnętrz­ne­go, albo za spra­wą ku­pi­dy­no­wej strzał­ki, rzu­co­nej w sam śro­dek ser­ca. Nie–Wy­drzan­ka nie na­le­ża­ła wca­le do ro­dza­ju tych sa­lo­no­wych gą­sią­tek, co to, prze­sią­kło sen­ty­men­ta­li­zmem, wiecz­nie ma­ją­ce na ró­żo­wych ustach za­chwy­tem brzmią­ce "ooh!" i "aoh!" – ule­ga­ją ła­two pierw­sze­mu wra­że­niu. Pan­no Zo­fię za­cie­ka­wił ten nie­zna­jo­my i… za­jął. Z przy­jem­no­ścią spo­glą­da­ła na nie­go, ale za­ję­cie jej nie do­się­gnę­ło na­wet tego stop­nia na­tę­że­nia, przy któ­rym pan­ny chy­lą się za­zwy­czaj ku swo­im to­wa­rzysz­kom z ta­jem­ni­czem za­py­ta­łem; „kto jest ten pan?” Mimo to prze­cież zna­ją­cy się na rze­czy ob­ser­wa­tor za­uwa­żył­by nie­za­wod­nie, że spoj­rze­nia Wy­drzan­ki do­syć czę­sto zwra­ca­ją się ku Bru­no­no­wi, że cza­sem zda­ją sie go szu­kać,i że mil­czą­ca pan­na z przy­pa­try­wa­nia się mło­de­mu czło­wie­ko­wi na dzi­siej­szy wie­czór uczy­ni­ła so­bie ro­dzaj spor­tu.

Zda­je się, że i Bru­non to za­uwa­żył, bo i jego spoj­rze­nia zwra­ca­ły się nie­kie­dy z za­ję­ciem ku Zo­fii, ale za­trzy­my­wa­ły się na jej oso­bie tyl­ko mo­men­tal­nie i prze­lot­nie. Że go na te­raz za­in­try­go­wa­ła, oka­za­ło się pew­nem, gdy homo no­vus za­py­tał o nią jed­ne­go z obec­nych, mło­dziut­kie­go go­gu­sia, pusz­cza­ją­ce­go się do­pie­ro od mie­sią­ca za­le­d­wie na zdo­by­cze sa­lo­no­we­go ży­cia. Ten wdzięcz­ny, na­iw­ny i ga­da­tli­wy mło­dzie­nia­szek, szczę­śli­wy, że może oka­zać wszem wo­bec po­ufa­łość swą wzglę­dem Sfink­sa, ujął go za­raz pod ra­mię i szep­nął;

– Chodź­my na pa­pie­ro­sa… ob­ja­śnię pana wy­bor­nie. To cała hi­sto­rya! Z Wy­dra­mi je­stem w po­wi­no­wac­twie, znam ich do­sko­na­le… dra­mat, praw­dzi­wy dra­mat!

Bru­non uśmiech­nął się i rzekł;

– Sa­lo­no­wy… nie­praw­daż, pa­nie? Za­pa­li­li pa­pie­ro­sy, roz­sie­dli się wy­god­nie, a ga­da­tli­wy Wa­cio po­czął:

– Pan­na Zo­fia od lat… no, przy­najm­niej ośmiu, jest już pan­ną na wy­da­niu. Po­nie­waż jest je­dy­nacz­ką, a oj­ciec jej mi­lio­ne­rem, więc ła­two zro­zu­mieć, ile rąk po­żą­dli­wie wy­cią­ga­ło się ku temu skar­bo­wi. Ale pa­nien­ka wy­bre­dza­ła, aż w koń­cu tra­fi­ła kosa na ka­mień. Po­znał ją hra­bia

Sta­rze­wicz, roz­po­czął kon­ku­ry, a, do­pro­wa­dził je tak da­le­ko, że uwa­ża­no go już po­wszech­nie za na­rze­czo­ne­go, gdy nie­spo­dzia­nie pio­run spadł z po­god­ne­go nie­ba i przy­szłe mał­żeń­stwo dy­abli wzię­li.

Bru­non spoj­rzał na Wa­cu­sia spo­koj­nie, ale i za­py­ta­niem we wzro­ku.

– Wy­obraź pan so­bie, kie­dy przy­szło do uro­czy­stych za­rę­czyn, pan­na, ni ztąd ni zo­wąd, oświad­czy­ła ze­bra­ne­mu tłu­mo­wi krew­nych, przy­ja­ciół i zna­jo­mych, że za pana hra­bie­go wca­le iść nie my­śli, że po­zo­sta­wia mu swo­bo­dę kon­ku­ro­wa­nia o wszyst­kie po­sa­gi na świe­cie i że nie chce opła­cać fał­szu i kłam­stwa mi­lio­na­mi swo­je­go ojca.

Bru­non spoj­rzał już te­raz nie­spo­koj­nie i rzekł na­le­ga­ją­co:

– A po­tem?…

– Mo­żesz so­bie pan wy­obra­zić, co było po­tem! Pio­run ten na­ro­bił wrza­wy i ha­ła­su nie­la­da. Pan hra­bia szu­kał na­tych­miast ko­goś, kto­by mu mógł dać ho­no­ro­wą sa­tys­fak­cyę za wy­rzą­dzo­ną obe­lgę, ale zna­leźć nie było ła­two. Oj­ciec pan­ny był już star­cem… bliz­kich krew­nych, prócz jed­nej pani mar­szał­ko­wej, nie było… Zo­fia, gdy się o tem do­wie­dzia­ła, z wiel­ką zło­śli­wo­ścią za­uwa­ży­ła, że pan hra­bia źle uczy­nił, nie szu­ka­jąc ad­wer­sa­rza po­mię­dzy lo­ka­ja­mi jej ojca… Skoń­czy­ło się na­tem, że po odej­ściu hra­bie­go, któ­ry się w pół roku po­tem oże­nił z cór­ką ban­kie­ra Ste­ina, Zo­fię oto­czył cały ba­ta­lion kon­ku­ren­tów, ale ona dala wszyst­kim od­pra­wę i, ot… jak pan wi­dzia­łeś, ta mi­lio­no­wa je­dy­nacz­ka sia­du­je te­raz w rogu sa­lo­nu sa­mot­na, mil­czą­ca, nu­dzą­ca się i… sta­rze­ją­ca!

Bru­non słu­chał uważ­nie, my­ślał i po chwi­li spy­tał:

– Co mo­gło być przy­czy­ną tak skan­da­licz­ne­go ze­rwa­nia?…

– Na­praw­dę nie wiem, ale lu­dzie mó­wi­li coś o na­tar­czy­wo­ści pana hra­bie­go w spra­wie po­sa­go­wej… Sta­rze­wicz, co praw­da, nie stra­cił na tej awan­tu­rze, bo Ste­inów­na przy­nio­sła mu w wia­nie oko­ło mi­lio­na ru­bli, a ma wiel­ką za­słu­gę…

– Jaką?

– Po­zo­sta­wił tłu­sty ką­sek in­nym. Tyl­ko się­gnąć po­trze­ba, ale zręcz­nie, bo pan­na, ka­pry­śna i roz­dą­sa­na, nie­ła­two da się po­dejść.

Wa­cuś skoń­czył pa­pie­ro­sa, od­rzu­cił go nie­dba­le, strzep­nął po­piół z kla­py fra­ka i, pod­śpie­wu­jąc ja­kiś we­so­ły ku­ple­cik, od­szedł w stro­nę sa­lo­nu.

Homo no­vus zo­stał sam ze swo­je­mi my­śla­mi, któ­re te­raz gwał­tow­nie tło­czy­ły mu się do gło­wy. Nad wszyst­kie­mi zaś gó­ro­wa­ło py­ta­nie: dla­cze­go pan­na Zo­fia w spo­sób tak skan­da­licz­ny ze­rwa­ła z na­rze­czo­nym? Je­że­li go ko­cha­ła, to mu­sia­ło to być za­do­sy­ću­czy­nie­niem, wzię­tem za prze­nie­wier­stwo… Tyl­ko ko­cha­ją­ca go­rą­co ko­bie­ta nie li­czy się z kon­we­nan­sa­mi to­wa­rzy­stwa i tyl­ko cięż­ko ob­ra­żo­na mści się tak nie­le­d­wie pu­blicz­nie…

Wa­cław na­zwał ją tłu­stym ką­skiem, po któ­ry się­gnąć trze­ba–ale zręcz­nie! A któż wie, może on, Bru­non, oka­że się zręcz­niej­szym, niż cały ba­ta­lion od­pa­lo­nych kon­ku­ren­tów? Pan­na ka­pry­śna i roz­dą­sa­na… tera le­piej, bo pod­nie­co­na jej wraż­li­wość ła­twiej uledz może wpły­wom ze­wnętrz­nym i głę­biej je w so­bie za­trzy­mać. Do­zna­ła za­wo­du, któ­ry w ży­ciu jej był mo­men­tem tra­gicz­ne­go roz­pę­ta­nia uczuć, dla­te­go że uczu­cia te same w so­bie mia­ły siłę tra­gicz­ną. Ach, to nic nie szko­dzi! Po­sia­da tem­pe­ra­ment, fan­ta­zyę, umie ko­chać ogni­ście, a mści się bez opa­mię­ta­nia. Wy­bor­nie! Gra może być cięż­ka i trwać dłu­go, ale gdy kar­ty raz od­kry­te zo­sta­ną, spra­wa roz­strzy­gnię­tą być musi… i wy­gra­ną.

Homo no­vus, tak so­bie za­kon­klu­do­waw­szy, wstał i po­czął cho­dzić nie­spo­koj­nie, ner­wo­wo, my­śląc, roz­trzą­sa­jąc, a za­pew­ne pla­nu­jąc. Gdy się zna­lazł wprost drzwi sa­lo­nu, sta­nął w nich i za­pu­ścił spoj­rze­nie w tłum go.ści. W ką­cie, jak po­przed­nio, Wy­drzan­ka sie­dzia­ła mil­czą­ca… W tej chwi­li oczy ich spo­tka­ły się, a Bru­non spoj­rze­nie Zo­lii wy­trzy­mał…

– No, nie­ład­na; – mruk­nął – ale… vo­gue la ga­le­re!

I po­szedł wprost ku pan­nie.

Bru­non, zde­cy­do­waw­szy się raz na wy­cią­gnię­cie rąk ku skar­bo­wi, któ­rym była pan­na Zo­fia, myśl swo­je prze­pro­wa­dzał bar­dzo sys­te­ma­tycz­nie, ale za­ra­zem i oględ­nie. Pod ko­niec kwiet­nia ma­new­ra jego o tyle oka­za­ły się już sku­tecz­ne­mi, że homo no­vus by­wał go­ściem w domu pań­stwa Wy­drów, i to nie­tyl­ko na ofi­cy­al­nych i zbio­ro­wych przy­ję­ciach, ale cza­sem i na po­je­dyn­kę–ko­rzy­sta­jąc z lada oka­zyi. Oczy­wi­ście te wi­zy­ty jego by­wa­ły bar­dzo rzad­kie, ale wi­dy­wa­no je do­brze, a na­wet nie­kie­dy za­chę­ca­no do nich.

Je­że­li nasz bo­ha­ter zy­skał so­bie mia­no Sfink­sa z po­wo­du ta­jem­ni­czo­ści, ota­cza­ją­cej jego oso­bę, to na­zwę tę po­dzie­lał mi­mo­wo­li z pan­ną Zo­fią, któ­ra w oczach jego mia­ła też wszyst­kie ce­chy za­gad­ko­wo­ści. Oto­czo­na do­stat­ka­mi i wy­kwin­tem – smut­na by­wa­ła za­wsze, a ra­czej po­nu­ra i za­mknię­ta. Nie­kie­dy tyl­ko uda­wa­ło się Bru­no­no­wi po­bu­dzić ją do roz­mo­wy żyw­szej, a za­wsze o przed­mio­tach ogól­niej­sze­go zna­cze­nia. Wów­czas Wy­drzan­ka zdra­dza­ła po­dejrz­li­wość, go­rycz po­glą­dów i dziw­ne zo­bo­jęt­nie­nie na po­wa­by ży­cia, któ­rych ogrom­ny ma­ją­tek ojca mógł jej do­star­czać.

Moż­na też so­bie wy­obra­zić, jak sza­ro i po­sęp­nie wy­glą­dał dom Wy­drów przy ta­kiem uspo­so­bie­niu pan­ny, któ­rą sie­roc­two po mat­ce i je­dy­nac­two uczy­nił jego pa­nią i du­szą. Sta­ry oj­ciec we­ge­to­wał ra­czej, niż żył, a za­wsze pra­wie drze­mał w wy­god­nym fo­te­la, z gło­wą po­chy­lo­ną na pier­si. Ztąd wo­ko­ło pa­no­wa­ła ci­sza przy­mu­so­wa, służ­ba cho­dzi­ła na pal­cach, a cór­ka na­uczy­ła się mó­wić za­wsze pół­gło­sem.

Wi­dząc taki tryb ży­cia, homo no­vus z po­cząt­ku są­dził, że pan­na Zol­la na­le­ży do ga­tun­ku dusz śpią­cych, zim­nych jak ka­mie­nie, szczę­śli­wych, że do­stat­ki po­zwa­la­ją im na cią­gły spo­czy­nek. Chwi­la­mi jed­nak wi­dział, że się myli. Du­sza to ra­czej zdrze­ma­na po ja­kimś wiel­kim wy­sił­ku, wy­zię­bio­na chwi­lo­wo przez ze­tknię­cie się z lo­dem za­wo­du i roz­cza­ro­wa­nia, spo­czy­wa­ją­ca po cięż­kiej pra­cy.

Zda­rza­ło się bo­wiem, że ta oso­ba po­nu­ra i ci­cha za­pa­la­ła się do ja­kie­goś przed­mio­tu lub kwe­styi, a wte­dy oczy jej pło­nę­ły go­rą­co, twarz po­kry­wa­ła się ży­wym ru­mień­cem, usta drża­ły ner­wo­wo, głos, wo­gó­le bar­dzo har­mo­nij­ny, na­bie­rał siły. W chwi­lach ta­kich pan­na Zol­la pięk­nia­ła–i zda­wa­ło się, że tyl­ko wte­dy jest sobą i uka­zu­je się w peł­ni nie­po­wsze­dnie­go wdzię­ku, gdy roz­bu­dzo­na jej du­sza znaj­du­je spo­sob­ność świad­cze­nia o so­bie w zmie­nio­nym wy­ra­zie ob­li­cza.

Bru­non spo­strzegł i inną oko­licz­ność, któ­ra mu da­wa­ła dużo do my­śle­nia. Wy­drzan­ka, gdy była mil­czą­ca, pra­co­wa­ła jed­nak wciąż my­ślą, a znać to było po jej spoj­rze­niach, któ­re zwra­ca­ły się cią­gle pra­wie ku Sfink­so­wi z wy­ra­zem upo­rczy­wej ba­daw­czo­ści. Dzia­ło się to na­de­wszyst­ko, gdy homo no­vus mó­wił do ko­goś in­ne­go, gdy cze­goś do­wo­dził, gdy prze­ko­ny­wał, gdy wy­gła­sza! zda­nia, któ­re, we­dług pani Al­fon­so­wej, na­le­ża­ło­by wy­śpie­wać w so­ne­tach. Nie za­uwa­żył jed­nak Bru­non, że nie­kie­dy w ta­kich ra­zach na twa­rzy pan­ny osia­dał wy­raz za­dzi­wie­nia, to znów bólu, to uśmiech szy­der­czy, le­d­wie po­chwyt­ny i zni­ka­ją­cy szyb­ko…

Nie­kie­dy Wy­drzan­ka, po wy­słu­cha­niu dys­ku­syi, w któ­rej bar­dzo efek­tow­nie uczest­ni­czył Bru­non, po­wsta­wa­ła z krze­sła i od­cho­dzi­ła, aby zda­la sie­dzieć w mil­cze­niu i za­du­mie. Wów­czas homo no­vus, wo­bec za­gad­ki, jaką było ta­kie po­stę­po­wa­nie, tra­cił kon­te­nans, wy­co­fy­wał się z de­ba­tów i usi­ło­wał jak­naj­prę­dzej zna­leźć się przy pan­nie Zo­fii. Nie umiał so­bie zdać spra­wy, dla­cze­go go to nie­po­ko­iło. Po­tem po­wta­rza­ło się to tak czę­sto, że Bru­non, niby zbi­ty z tro­pu, lę­kał się gło­śnych roz­praw i uni­kał wiel­kich te­ma­tów. Czuł na so­bie cią­gle spoj­rze­nie prze­ni­kli­we i ba­daw­cze, nie­kie­dy zim­ne jak stal, nie­kie­dy prze­szy­wa­ją­ce iro­nia, a naj­czę­ściej smut­ne i bo­le­sne.

Był któś, co z nie­słab­ną­cem za­ję­ciem śle­dził te wszyst­kie ob­ja­wy z boku, no­tu­jąc so­bie w pa­mię­ci każ­dy i z sumy ich ogól­nej gro­ma­dząc skrzęt­nie ma­te­ry­ał do wnio­sków. To pani Al­fon­so­wa. Mo – żna­by są­dzić, że ro­bi­ła stu­dya psy­cho­lo­gicz­ne nad dwoj­giem lu­dzi, po­mię­dzy któ­ry­mi za­dzierz­gi­wał się zwol­na ale sil­nie wę­zeł dra­ma­tycz­ny. Uła-twia­to ba­da­nie pięk­nej wdów­ce to, że była z Zo­fią na bar­dzo po­ufa­łej i przy­ja­znej sto­pie, że zna­ła ją od wio­sny ży­cia i ro­zu­mia­ła wy­bor­nie, co się w jej umy­śle dzia­ło.

Pew­ne­go na­wet razu śmia­ło i bez ogród­ki za­ata­ko­wa­ła ją:

– Zo­siu, ten pan Bru­non… po­do­bał ci się? Wy­drzan­ka spoj­rza­ła na nią py­ta­ją­co, ale

I wy­ra­zem naj­zu­peł­niej­szej obo­jęt­no­ści od­par­ta:

– Nie wiem… nie my­śla­łam do­tąd o tem.

– A prze­cież wszy­scy mają go za twe­go kon­ku­ren­ta.

– O!…–szep­nę­ła pan­na z ak­cen­tem ta­kim, iak­by po tym wy­krzyk­ni­ku mia­ły na­stą­pić sło­wa: to się do­pie­ro po­ka­że.

– Bądź-co-bądź, uprze­dzam cię, że w tym sto­sun­ku trze­ba być bar­dzo ostroż­ną.

– Dla­cze­go?

– Pan Bru­non jest cho­dzą­cą za­gad­ką, ta­jem­ni­czym ry­ce­rzem… błęd­nym, o któ­rym to tyl­ko wia­do­mo, że wszyst­kie pa­nien­ki go­to­we są dla nie­go tra­cie gło­wy.

– A on dla nich?…,.

– To za­le­ży…

– Od cze­go?

– Od… albo ja wiem?… może od opra­wy tych bry­lan­tów! O, on opra­wo ce­nić umie… no, i bry­lan­ty.

Wy­drzan­ka spoj­rza­ła na mó­wią­cą bar­dzo cie­ka­wie, a po chwi­li rze­kła z u.śmie­chem:

– Czy nikt wię­cej dla nie­go gło­wy nie tra­ci? Pani Al­fon­so­wa za­ru­mie­ni­ła się i za­drża­ła.

Za­sko­czo­no ją wi­docz­nie, cho­ciaż trze­ba przy­znać, że bez pod­stę­pu. Sama wy­wo­ła­ła wil­ka z lasu. Ale o to mniej­sza! To, co do­tąd po­wie­dzia­ła Wy­drzan­ka, utwier­dzi­ło ją w po­dej­rze­niu. Wi­docz­nem jest z od­por­ne­go i nie­zmier­nie oględ­ne­go pro­wa­dze­nia roz­mo­wy, że je­dy­nacz­ka mi­lio­no­wa nie ma naj­mniej­szej chę­ci do zwie­rzeń i że uwa­ża in­da­ga-cyę pięk­nej wdów­ki za napa.ść w ce­lach ra­bun­ku, sko­ro wy­mie­rzo­ne przez nią cio­sy sta­ra się od­ra­zu i ener­gicz­nie od­bi­jać.

Po chwi­li mil­cze­nia pani Al­fon­so­wa rze­kła:

– Czy ty wiesz, Zo­siu, kto jest pan Bru­non?

– Nie wiem; po­zna­łam go tu, mię­dzy wami, i za­pew­ne znać będę do­pó­ty tyl­ko, do­pó­ki ojcu po­do­ba się prze­by­wać w War­sza­wie. Po­tem…

– Cóż po­tem?

– Po­tem naj­nie­za­wod­niej te… kon­ku­ry skoń­czą się, je­że­li…

– Je­że­li co?

Wy­drzan­ka nie od­po­wie­dzia­ła ani sło­wa, a pani Al­fon­so­wa nie śmia­ła na­le­gać, spoj­rza­ła tyl­ko ba­daw­czo w oczy pan­nie, jakg­dy­by chcia­ła jej myśl praw­dzi­wą wy­czy­tać z głę­bi du­szy. Jej za­milk­nię­cie po sło­wie „je­że­li” rzu­ci­ło w głów­kę pięk­nej pani cały tłum py­tań i kwe­styj–to też dwie pary oczów, skrzy­żo­wa­nych w spoj­rze­niu wza­jem­nem, nie za­trzy­ma­ły się na so­bie, jak tyl­ko prze­lot­nie. Obie ko­bie­ty bar­dzo szyb­ko przy­sło­ni­ły je "fi­ran­ka­mi rzęs" i obie na te­raz dały po­kój dal­szej roz­mo­wie w przed­mio­cie tak dla sie­bie zaj­mu­ją­cym, a tak bar­dzo draż­li­wym.

Pani Al­fon­so­wa ode­szła z my­śli, for­mu­łu­ją­cą się w sło­wach: "ko­cha go!" – pan­na Zo­fia zaś od­pro­wa­dzi­ła ją spoj­rze­niem, któ­re­go roz­bu­dzo­ny blask po chwi­li za­gasł, po­grą­ża­jąc je zno­wu w zwy­kłym chło­dzie i smut­nej obo­jęt­no­ści.

– Ry­cerz błęd­ny… cho­dzą­ca za­gad­ka…" sło­wa te nur­to­wa­ły w umy­śle pan­ny, któ­ra już nie­raz za­py­ty­wa­ła sama sie­bie: kto jest ten Sfinks, oko­ło któ­re­go wszyst­ko się gru­pu­je i ob­ra­ca, a któ­re­go nikt na­praw­dę nie zna? Co praw­da, nie­wie­le­by ją to ob­cho­dzi­ło ze wzglę­du na sta­no­wi­sko to­wa­rzy­skie Bru­no­na, na jego ma­ją­tek lub tem­bar­dziej po­cho­dze­nie, ale to okry­wa­nie się z jego stro­ny za­gad­ko­wo­ścią było in­try­gu­ją­cem i mu­sia­ło nie­po­ko­ić ko­bie­tę, któ­rej za­py­ty­wa­no, czy­jej się po­do­bał. Ależ tak, nie­ina­czej–po­do­bał się jej, je­że­li tyl­ko tym wy­ra­zem go­dzi­ło się okre­ślić sym­pa­tyę, jaką czu­ta dla nie­go, je­że­li po­do­ba­niem się jest to za­ję­cie, nie­słab­ną­ce ani na chwi­lę, a wzra­sta­ją­ce cią­gle, ja­kie w jej ser­cu i umy­śle obu­dził. Po­do­bał się dla­te­go, że po­do­bać się musi, że po­do­ba się wszyst­kim, że jest Sfink­sem, któ­re­go nikt nie zna, i że woli się okry­wać ta­jem­ni­cą, niż kła­mać, że… Ach! któż to wie? może ten wła­śnie, po­są­dza­ny przez wszyst­kich o ja­kiś za­gad­ko­wy fałsz, oka­że się tak praw­dzi­wym i nie­kła­ma­nym, jak słoń­ce na nie­bie w dniu roz­kwi­ta­ją­cej wio­sny?

Zo­fia przy­po­mi­na­ła so­bie, że pan hra­bia, któ­ry jej mi­lio­no­wy ma­ją­tek pra­gnął za­szczy­cić ofia­ra swe­go na­zwi­ska, ma­wiał o so­bie bar­dzo wie­le, naj­ja­skraw­sze­mi bar­wa­mi ma­lo­wał swą oso­bi­stość, aby się głę­bo­ko wgry­zła w pa­mięć współ­cze­sno­ści, i wszyst­ko… kła­mał! Przez samo prze­ci­wień­stwo Bru­non, któ­ry o so­bie nie mó­wił nig­dy i ni­ko­mu py­tać o sie­bie nie po­zwa­lał, mu­siał po­cią­gnąć ku so­bie jej sym­pa­tyę. Do­tąd ani na na chwi­lę nie ba­da­ła swe­go ser­ca pod tym wzglę­dem, ale po in­da­ga­cyi pięk­nej wdów­ki spo­strze­gła, że ten czło­wiek"po­do­bał się" jej istot­nie.

We dwa mie­sią­ce póź­niej za­szła oko­licz­ność, któ­ra to­wa­rzy­stwu dała dużo do my­śle­nia. Ru­chli­wy Wa­cuś, za­wsze bio­rą­cy sil­ny udział we wszyst­kiem, co pięk­ne pa­nie żywo ob­cho­dzi, do­niósł im pod wiel­kim se­kre­tem, że jest w po­sia­da­niu klu­cza do za­gad­ki, zwa­nej homo no­vus. Obie­cy­wał, że, wpadł­szy raz na trop, nie za­drze­mie ani na chwi­lę, aż do sa­me­go ostat­ka, w do­cho­dze­niu re­zul­ta­tów Tym­cza­sem wia­do­mo­ści jego są wpraw­dzie bar­dzo szczu­płe, ale i bar­dzo zna­czą­ce. Mó­wił o tem z miną wy­na­laz­cy, któ­re­mu wie­le na­tem za­le­ży, aby po­my­słu mu nie pod­chwy­co­no. Do­pie­ro po ja­kimś ty­go­dniu uda­ło się pani Al­fon­so­wej ścią­gnąć go do sie­bie na ga­węd­kę po­uf­ną, na któ­rą Wa­cuś przy­biegł skwa­pli­wie.

W ga­węd­ce tej kwe­stya "klu­cza do za­gad­ki" przy­szła na stół mi­mo­cho­dem. Wa­cuś, gdy tyl­ko zo­sta­ła po­trą­co­na zlek­ka, obie­cu­jąc so­bie z niej bar­dzo wie­le suk­ce­sów w ży­ciu sa­lo­no­wem, od­ra­zu po­czął ją trak­to­wać z za­pa­łem, któ­ry na­le­ża­ło w nim tyl­ko pod­sy­cać. Pięk­na wdów­ka za­rzu­ci­ła węd­kę zgrab­nie, a po­tem już bar­dzo umie­jęt­nie pod­trzy­my­wa­ła roz­mo­wę na jed­nym przed­mio­cie. Przy­szło wresz­cie do zwie­rze­nia, któ­re mia­ło zo­stać ta­jem­ni­cą dla wszyst­kich, prócz pani Al­fon­so­wej.

– Dwa ty­go­dnie temu – mó­wił co­kol­wiek przy­ci­szo­nym gło­sem mło­dzie­nia­szek-by­li­śmy na prze­jażdż­ce za mia­stem… ja, hra­bia Lolo i Ja­nek za­wsze we­so­ły i go­to­wy do awan­tur­ki. Le­d­wie­śmy wy­je­cha­li za ro­gat­ki, na pierw­szym skrę­cie do­go­ni­ła nas do­roż­ka,w któ­rej je­chał pan Hor – no­wicz.

– Sam?…

– Sa­miu­teń­ki! Do­roż­ka zwró­ci­ła się na pra­wo od Sielc i po­dą­ży­ła wol­niej, sród ku­rzu i pyłu, któ­ry ją okry­wał tu­ma­nem.

– Po­dą­ży­ła i zni­kła, nie­praw­daż?

– Prze­ciw­nie, po­dą­ży­ła i za­trzy­ma­ła się o ja­kie dwie­ście kro­ków poza za­krę­tem… Do punk­tu, w któ­rym się za­trzy­ma­ła, do­tar­li­śmy, wy­siadł­szy z po­wo­zu. Poj­mu­je pani, że to było dla nas in­try­gu­ją­ce. Uj­rze­li­śmy maty do­mek, przy­sło­nię­ty za­ro­śla­mi rów­nie ma­łe­go ogród­ka, ja­kieś ustro­nie ci­che, sa­mot­ne, ale wdzięcz­ne i po­cią­ga­ją­ce. Ja­nek, za­wsze przed­się­bior­czy, jął się wy­py­ty­wać do­róż­ka­rza, któ­ry z po­cząt­ku był skłon­ny do da­wa­nia od­po­wie­dzi, ale pręd­ko po­dejrz­li­wie za­milkł i mó­wić nie chciał. Z roz­mo­wy z nim do­wie­dzie­li­śmy się, że pan Bru­non przy­jeż­dża tam do­syć czę­sto, co ty­dzień pra­wie, ale nie wie, do kogo. W sa­mot­nym dom­ku za­wsze ci­cho, nikt się nie po­ka­zu­je… zresz­tą on nie­cie­ka­wy i w cu­dze spra­wy nie wglą­da. Jak się pani zda­je, co może ukry­wać wnę­trze tego ustro­nia?

– Ta­jem­ni­cę, któ­ra świat zba­wi!–z prze­sa­dą i we­so­ło od­par­ła pani Al­fon­so­wa.

– No, któż to wie? Ale hra­bia Lolo twier­dzi, że tam nie­za­wod­nie prze­sia­du­je jaka nie­szczę­śli­wa pięk­ność, któ­ra, przy po­mo­cy na­sze­go Sfink­sa, spa­li­ła za sobą wszyst­kie mo­sty i nie ma dro­gi po­wro­tu. Może jaka wiel­ka dama z to­wa­rzy­stwa, może jaka cza­ru­ją­ca i po­rwa­na nie­win­ność?… Ja­nek utrzy­mu­je upar­cie, że ustron­ny do­mek ką­pie się w at­mos­fe­rze tra­gicz­no­ści i że po­zwa­la prze­czu­wać na­dej­ście zdra­dzo­ne­go męża.

– A je­że­li to tyl­ko wiej­ska Chloe z za­dar­tym no­skiem i czer­wo­ne­mi nóż­ka­mi?…

– Nie, je­stem tego pew­ny! Na pło­cie wi­sia­ło kil­ka sztuk gar­de­ro­by, a po­mię­dzy nie­mi wie­trzą­ca się szub­ka, pod­bi­ta nie­bie­skie­mi li­sa­mi. Wiej­skie pięk­no­ści okry­wa­ją się płach­tą lub sa­mo­dzia­łem…

– I cóż da­lej? Ma się ro­zu­mieć, że nikt z pa­nów nie od­wa­żył się prze­stą­pić tej ta­jem­ni­czej sie­dzi­by?…

– By­ło­by to nie­roz­trop­nie! Nie mie­li­śmy pra­wa śle­dzić pana Bru­no­na… to prze­cież do nas nie na­le­ży. Los po­sta­wił nas na jego ścież­ce, ale nie­dy­skre­cyą by­ło­by wy­zy­ski­wać oka­zyę do osta­tecz­no­ści!

– Ode­szli­ście pa­no­wie… z ni­czem?

– i pew­no­ścią, że je­ste­śmy na tro­pie. Al­boż to nie­do­syć? Po­tro­sze uchy­li­my rą­bek ta­jem­ni­cy. Ja­nek po­sta­no­wił zre­ko­gno­sko­wać miej­sco­wość, po­znać jej miesz­kań­ców, do­trzeć do wnę­trza tego ci­che­go za­kąt­ka, któ­ry ścia­na­mi swe­mi okry­wa ja­kąś awan­tur­kę mi­ło­sną nie­za­wod­nie.

Pani Al­fon­so­wa na chwi­lę za­mil­kła, a po­tem we­so­ło i żar­to­bli­wie za­py­ta­ła;

– Czy­ście pa­no­wie nie za­uwa­ży­li w oto­cze­niu tego ro­man­tycz­ne­go za­kąt­ka kró­wek i cie­lą­tek? Może to jaka sta­cyj­ka ku­ra­cyj­na, le­czą­ca pa­cy­en­tów mle­kiem i ser­wat­ką, a może sie­dzi­ba ukry­wa­ją­cej się wróż­ki, za ma­łem wy­na­gro­dze­niem prze­po­wia­da­ją­cej przy­szłość? Do­mek stoi w oto­cze­niu ogród­ka, a kto wie, czy w ogród­ku mięk­ka rącz­ka cza­ro­dziej­ki nie ho­du­je lub­czy­ka, któ­ry jest wy­bor­nym środ­kiem na upar­te ser­dusz­ka? A może tam się kry­je ha­zar­dow­na ru­let­ka, ścią­ga­ją­ca ku so­bie zło­tą mło­dzież, tak ocho­czo ką­pią­cą się w fa­lach śle­pe­go szczę­ścia?

– Do­praw­dy – od­parł Wa­cuś,–wszyst­ko to być może, do­tąd jed­nak nie­wia­do­mo nic. By­łem tam póź­niej i przy­pa­try­wa­łem się dom­ko­wi, ukry­ty w za­ro­ślach przez trzy go­dzi­ny… Nic i nic! Na kil­ka mi­nut tyl­ko uka­za­ła mi się po­stać ko­bie­ca…

– A!… i cóż da­lej?

– I zni­kła.

– Wi­dzia­łeś ją pan do­brze?

– Do­sko­na­le.

– Mło­da i pięk­na?

– Nie, sta­ra i brzyd­ka…

– A po­tem?

– Wy­szła, ręką przy­sło­ni­ła oczy i przez chwi­lę spo­glą­da­ła na dro­gę. Po­tem ode­szła i znik­nę­ła we drzwiach dom­ku.

Pani Al­fon­so­wa za­my­śli­ła się i za­mil­kła; po pau­zie jed­nak po­czę­ła bar­dzo szcze­gó­ło­wo wy­py­ty­wać o miej­sce, w któ­rem znaj­du­je się do­mek, i o dro­gi, ja­kie­mi do­stać się do nie­go moż­na. Na­stęp­nie czu­ła się tak znu­żo­ną (upał był nie­zno­śny), iż prze­wi­dy­wa­ła bar­dzo nie­da­le­ką mi­gre­nę, co znie­wo­li­ło Wa­cu­sia do odej­ścia.

W kwa­drans po­tem pięk­na wdów­ka ka­za­ła za­prządz do po­wo­zu, a w pół go­dzi­ny sie­dzia­ła już w sa­lo­nie Wy­drów na mięk­kiej oto­ma­nie, pro­wa­dząc bar­dzo oży­wio­ną roz­mo­wę z pan­ną Zo­fią.

Choć ta roz­mo­wa to­czy­ła się o przed­mio­tach, nic wspól­ne­go nie­ma­ją­cych z Bru­no­nem, wkrót­ce jed­nak pięk­na pani tak ją na­krę­cić zdo­ła­ła, że Sfinks po­czął w niej grać rolę pierw­szo­rzęd­ną.

– Czy wiesz, Zo­siu, że ten pan nie­za­dłu­go prze­sta­nie okry­wać się swo­im płasz­czy­kiem za­gad­ko­wo­ści? Trzy­mam już w ręku nit­kę, po któ­rej doj­dę do kłęb­ka.

– Czy ci tak wie­le na­tem za­le­ży?

Pani Al­fon­so­wa zmie­sza­ła się tro­szecz­kę, ale, nie od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie, mó­wi­ła:

– Bar­dzo być może… że pod wy­kwint­ną po­wierz­chow­no­ścią pana Hor­no­wi­cza od­naj­dzie­my ja­kie­go no­wo­żyt­ne­go Ri­nal­da, któ­ry roz­bi­ja nie­tyl­ko po sa­lo­nach.,.

– O! cóż znów! Czy masz ja­kie po­dej­rze­nia, że ten pan jest gor­szym, niż się wy­da­je?…

– Nie po­dej­rze­wam nic, ale nie lu­bię ta­jem­ni­czo­ści i draż­ni mnie ona.

– I je­steś pew­na, że za­gad­kę roz­wią­żesz?

– Tak, chcę tego ko­niecz­nie. Je­stem na tro­pie.

– Win­szu­ję–chłod­no od­par­ła p. Zo­fia. Pani Al­fon­so­wa ob­ję­ła ją w pół i, po­chy­la­jąc się nad nią tak, że mo­gła jej pa­trzeć wprost w oczy, z od­cie­niem czu­ło­ści w gło­sie nie­spo­dzia­ne rzu­ci­ła py­ta­nie:

– Czy nie chcesz tego?

Wy­drzan­ka spo­glą­da­ła na nią zdzi­wio­na, ale od­par­ła rów­nie chłod­no:

– Wszyst­ko mi jed­no, to mnie wca­le nie za­cie­ka­wia.

– Żar­tu­jesz! W oczach wszyst­kich pan Bru­non ucho­dzi za twe­go kon­ku­ren­ta… co wię­cej, za kon­ku­ren­ta, wi­dzia­ne­go do­brze przez cie­bie.

– Więc cóż ztąd?

– Więc chy­ba pra­gnę­ła­byś wie­dzieć, kto on jest….

– Że nie Ri­nal­do, je­stem tego pew­na. Cza­sy roz­bój­ni­ków ro­man­tycz­nych mi­nę­ły…

– A ro­man­tycz­nych oszu­stów?

Wy­drzan­ka, mil­cząc, usu­nę­ła się lek­ko z uści­sku pani Al­fon­so­wej, któ­ra świ­dro­wa­ła ją ocza­mi tro­skli­wie i upar­cie. Ale to wszyst­ko na nic: na twa­rzy pan­ny wid­niał tyl­ko nie­za­mą­co­ny spo­kój, a wzrok jej nie mó­wił nic. Pięk­na pani zna­la­zła się w nie­ma­łym kło­po­cie; zro­zu­mia­ła że dal­sza roz­mo­wa na ten le­mat by­ła­by nie­moż­li­wą i że na­le­ży zmie­nić przed­miot. Przy­szło jej to z ła­two­ścią. W kwa­drans po­tem sie­dzia­ła w po­wo­zie i je­cha­ła do sie­bie, za­my­ślo­na i gniew­na.

– To dru­ga za­gad­ka…–szep­nę­ła, ma­jąc na my­śli Wy­drzan­kę. – Ko­cha go, to jest wi­docz­ne. Ale… zo­ba­czy­my!

III.

Mniej wię­cej o tej sa­mej go­dzi­nie Bru­non wy­sia­dał z do­roż­ki przed ta­jem­ni­czym dom­kiem pod Siel­ca­mi. Ci­cho tu było i spo­koj­nie, a pięk­ny wie­czór let­ni na­wet wie­trzy­kiem naj­lżej­szym nie trą­cał o li­ście aka­cyi, sto­ją­cej u wej­ścia. Na spo­tka­nie przy­by­łe­go nie wy­szedł nikt.

Bru­non, zna­la­zł­szy się w ma­leń­kiej sion­ce, ci­chu­teń­ko, na pal­cach pod­szedł ku drzwiom na pra­wo, ostroż­nie na­ci­snął klam­kę i rów­nie ci­cho uchy­lił drzwi. Przez te drzwi otwar­te wi­dzieć moż­na było ob­szer­ną izbę, czy­sto wy­bie­lo­ną i za­sta­wio­ną rzad­kie­mi sprzę­ta­mi, z któ­rych każ­dy był pro­sty i ubo­gi. Pod oknem na pra­wo, przy ma­łym sto­li­ku, sie­dzia­ła sę­dzi­wa ko­bie­ta, z oku­la­ra­mi na oczach i ja­kąś ro­bo­tą w ręku, tak gor­li­wie nią za­ję­ta, że zu­peł­nie nie sły­sza­ła skrzyp­nię­cia drzwi. Od­wró­ci­ła jed­nak gło­wę, gdy usły­sza­ła ła­god­nie i słod­ko wy­rze­czo­ne sło­wo:

– Ma­tecz­ko!

– Ach! to ty, dziec­ko moje!–za­wo­ła­ła z ra­do­ścią, po­rzu­ca­jąc ro­bo­tę i wy­cią­ga­jąc ręce do przy­by­łe­go.

Bru­non zna­lazł się na­tych­miast w jej ra­mio­nach.

– Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie; by­łeś oneg­daj… Do­brze, że by­wasz czę­sto. Mnie tu­taj bar­dzo tę­sk­no. A tam, w mie­ście, cóż sły­chać?

Bru­non przy­su­nął so­bie krze­sło, usiadł przy mat­ce i rzekł:

– W mie­ście… jak za­wsze: lu­dzie się krę­cą, za­bie­ga­ją, drą się ze sobą i wy­dzie­ra­ją, co się da… a ja z nimi. O! ma­tecz­ko moja, że­byś wie­dzia­ła, jak mnie to mę­czy!

– Cier­pli­wo­ści… skoń­czyć się to prze­cież musi.

– O, musi, ale jak?

– A cóż.. pan­na?

– Nie wiem. Cza­sem mi się zda­je, że w oczach jej wid­nie­je dla mnie sym­pa­tya tak żywa i tak go­rą­ca, iż się mi­ło­ścią na­zwać może; cza­sem znów wi­dzę obo­jęt­ność ba­daw­czą, zim­ną, jak­by py­ta­ła: kim ty je­steś? Nie­kie­dy do­zna­ję ta­kie­go wra­że­nia trwo­gi, że rad­bym uciec jak­naj­da­lej i nie po­wra­cać już tam nig­dy.

Mat­ka, słu­cha­jąc Bru­no­na, pa­trzy­ła nań uważ­nie. Wi­dzia­ła w jego twa­rzy nie­po­kój i ból, któ­rych nie ukry­wał. Uję­ła jego rękę i rze­kła:

– Cze­góż się lę­kasz? Je­że­li pan­na cię ko­cha, czy są­dzisz że cię ode­pchnie, gdy się do­wie, że je­steś ubo­gi, że masz imię bez ty­tu­łu?…

– Nie, mat­ko; ale może ode­pchnąć dla­te­go tyl­ko, że pra­gnę mieć… cu­dze. To bar­dzo nędz­nie, nie­praw­daż?

– Prze­sa­dzasz… a na­de­wszyst­ko sara ze sobą je­steś w nie­zgo­dzie. Daw­niej mó­wi­łeś in­a­czej…

– By­łem bar­dzo mło­dy i ufa­łem swo­im si­łom. Ży­cie na­uczy­ło mnie, że uf­ność ta była błę­dem.

Mat­ka wpa­trzy­ła się w ob­li­cze syna py­ta­ją­co i przez chwi­lę mil­cza­ła. Twarz Bru­no­na wy­ra­ża­ła pod­nie­ce­nie we­wnętrz­ne, nie­po­kój, bar­dzo wy­raź­nie z niej prze­ma­wia­ją­cy.

– Bru­no­nie… czy ty ko­chasz?

On ze­rwał się z krze­sła, prze­mie­rzył szyb­ko po­kój tam i z po­wro­tem, usiadł zno­wu i rzekł:

– A! czy ja ko­cham?… nie my­śla­łem o tem, me wiem. To wiem tyl­ko, że przy boku jej do­zna­ję udrę­cze­nia, że rad­bym ucie­kać, jak kłam­ca, jak oszust, jak ra­buś, czy­ha­ją­cy na cu­dze mie­nie.

O mat­ko, mat­ko, gdy­byś ty wie­dzia­ła, ile jest ohy­dy w rze­mio­śle łow­ca po­sa­go­we­go!

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na syna su­ro­wo, a po­ło­żyw­szy na jego ra­mie­niu rękę, rze­kła zwol­na i do­bit­nie:

– Mó­wi­łam ci to daw­niej… nie chcia­łeś wie­rzyć.

– Tak! by­łem pew­ny sie­bie i pra­gną­łem iść śla­da­mi tych, co zdo­by­wa­ją świat, dep­cąc ser­ca cu­dze i wła­sne…

– Pra­gną­łeś iść i za­błą­dzi­łeś na dro­dze, do któ­rej prze­zna­czo­ny nie by­łeś. Czy nie mo­żesz się wró­cić?

– Za­póź­no!

– Dla­cze­go?

– Za­póź­no, mat­ko! Mu­siał­bym za­cząć nowe ży­cie za­po­mnieć, od­wyk­nąć, na­uczyć się. A przy­tem, ma­tecz­ko… coby się sta­ło z nią!?

– Tak cię to bar­dzo ob­cho­dzi? Więc ty ją ko­chasz na­praw­dę?

Bru­non za­krył twarz dłoń­mi i mil­czał. Po chwi­li ze­rwał się, ujął ręce mat­ki i z wy­ra­zem bła­gal­nym w ob­li­czu mó­wił:

– Co mam czy­nić? po­radź mi, na­ucz! O! niech się to już raz skoń­czy!

– Przedew­szyst­kiem uspo­kój się i bądź roz­sąd­nym. Je­że­li ta ko­bie­ta ko­cha cię…

– Nie wiem.

– Nie prze­ry­waj. Je­że­li ona cię ko­cha, nie ode­pchnie cię dla­te­go, że je­steś ubo­gi, że nie masz ty­tu­łu ani sta­no­wi­ska.

_ Ode­pchnie mnie dla­te­go, że nie ma­jąc ich, od­wa­ży­łem się pod­nieść na nią oczy. Da­ru­je mi ubó­stwo, ale nie da­ru­je ży­cia sród sa­lo­nów i zbyt­ku wiel­ko­świa­to­we­go sród tego to­wa­rzy­stwa, któ­re nie jest mo­jem, i pod tym płasz­czem ta­jem­ni­cy, któ­ry jest kłam­stwem.

– Bądź z nią szcze­rym i po­wiedz jej wszyst­ko…

– Mat­ko!

– In­ne­go spo­so­bu nie wi­dzę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: