- W empik go
Z pomiędzy ludzi - ebook
Z pomiędzy ludzi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 324 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprckiego i S-ki.
41. Nowy-Świat 41.
1892.
Äîçâîâåíî Öåíçóðîþ.
Bapøàâà, 4 Iþëÿ 1892 ãîäà.
Doktorowi Teodorowi Duninowi.
HOMO NOVUS.
I.
Pan radca Wyleziński uchodzi między ludźmi za wielkiego znawcę bliźnich. Mówią o nim, że od jednego rzutu oka rozpoznaje, komu można ufać, a kogo strzedz się należy–od jednego niemal słowa rozróżnia lisa od barana–i że nie było jeszcze takiego, komuby się w pole wyprowadzić pozwolił.
A jednak jest człowiek, którego pan radca, mimo próśb wielu ciekawych, długo, bardzo długo nie ośmielił się zaliczyć do tej lub owej kategoryi i zawsze tylko, patrząc nań, definiował go dwoma wyrazami: homo novus. Bliższego określenia nie dawał, terminu komentarzami nie objaśniał, a na nalegania odpowiadał:
– Cóż chcecie, nie wszystko daje się odrazu poznać i ocenić; stara prawda, że z człowiekiem beczkę soli zjeść trzeba, zanim się go zrozumie, nie jest czczym frazesem. Światu przybywają coraz nowe wytwory czasu i cywilizacyi, amalgamaty najrozmaitszych czynników, które długo analizować trzeba, zanim się je rozklasyfikuje. Tu właśnie zachodzi ten przypadek. Nasz pan Brunon jest takim bardzo złożonym zlepkiem najrozmaitszycb składników, połączonych ze sobą w jednę całość tak tajemniczą, że ją odgadnąć bardzo trudno. Przepyszne exemplum przypadkowości, wysmażone w tyglu tegoczesnego ducha, który nienawidzi wszelkiego systematu i chętnie oddaje się na wolę wiatrów i prądów. Dlatego zwę pana Brunona homo novus. Takich ludzi epoka nasza ma tłumami całemi…
Homo novus, to jest pan Brunon, istotnie intrygował wszystkich swoją tajemniczością. Zkąd przyszedł – niewiadomo. Zjawił się w towarzystwie warszawskiem jak meteor, spadły z nieba, i jak meteor spadający świecił i błyszczał, olśniewał oczy, otumaniał umysły. Odrazu ludziom zaimponował tą swoją świetnością, która manifestowała się w wykwintności stroju, w rozrzucaniu pieniędzy, w imponowaniu ludziom stosunkami po całej Europie i używaniu przy lada sposobności frazesu:,to nic szczególnego," który, powtarzany zręcznie i umiejętnie a na miejscu, sam już przez się dowodził, że nasz homo novus widział i słyszał wiele, był wszędzie, zna wszystko i dlatego niczemu się juz nie dziwi.
Nie wiedziano napewno, czy pan Brunon jest hrabią, czy nim nie jest, ale jeden z gogów salonowych widział u niego w mankietach przepyszne spinki z dziewięciopałkowemi koronami. Któś inny zaręczał, że pan Brunon rozprawia o finansach tak, jak gdyby stał kiedykolwiek na czele jakiejś instytucyi finansowej, obracającej milionami. Panna Dezyderya,conajmniej od lat piętnastu uchodząca za wielką znawczynię sztuk pięknych, utrzymywała że pan Brunon gra Liszta jak najznakomitszy wirtuoz, a co więcej, gra go z ogniem demonicznym, który oczy mu rozpala w dwa płomienie. Byli wprawdzie tacy, co twierdzili, że homo novus musiał być przed zjawieniem się w Warszawie aktorem, ale wersya ta najmniej spotykała wiary u słuchaczów, tłumnie świadczących, że w „szlachetnej postaci pana Brunona wszystko jest prawdą…
Nazwisko jego poczynało się z cudzoziemska, ale kończyło się swojsko: Hornowicz. Brzmiało to nieźle, nawet w ustach kamerdynera, anonsującego na wywoskowanych parkietach. Do wyrazów pan „Bruno Hornowicz” nie dodawano nic więcej, bo nikt nie wiedział, coby dodać było można, ale to wystarczało dla wiecznie czynnej wyobraźni ludzkiej. Może szambelan, a może baron? Może obywatei, a może wielki przemysłowiec? Domyślano się poety i uczonego, turysty… Bóg – wie nie kogo zresztą, i dla pana Brunona Hornowicza było to już wielkim sukcesem, że jest niczem, bo mógł jeszcze zostać wszystkiem.
Sama jego zewnętrzność cechowała się także zagadkowością. Na balach i rautach oczy mu pataty młodością i energią, elastyczne i okrągłe ruchy znamionowały świeżość, niewyczerpaną życiem–a przecież ktoś zaręczał, że go widział znużonym, chwiejącym się, nawet trochę drżącym, a co gorsza, z kilkoma niteczkami srebrnemi w brodzie, której równa i nieposzlakowana czarność skonstatowaną była potysiąckroć przez ciekawe i wielbiące spojrzenia boginek salonowych. Nikt też nie wierzył w nitki srebrne i przekonano się potem gremialnie na pierwszym zaraz raucie, że broda pana Brunona jeżeli nie jest czarniejszą niż poprzednio, to zawsze czarną jak kruk.
– Otoż to prawdziwy przedstawiciel szlachetnego konserwatyzmu!–powiedział któś o panu Brunonie.–Co za wymowa, co za zapał, jaka siła przekonania! Słyszałem, jak gromił tych, co w czczeniu zwyczajów upatrują zawadę dla postępowej przyszłości…
A kto inny zachwycał się;
– Gdyby postępowość miała takich tylko rzeczników, jużby podbiła ludzkość całą. Nie lubi on półśrodków, nie obwija prawdy w bawełnę, miażdży przeciwników, w proch ich ściera i silna jego wiara w wielkie posłannictwo postępu udziela się wszystkim, do których mówi.
Pan radca Wyleziński wysłuchał przypadkiem obu tych opinij i zdziwił się niepomiernie, że wypowiedziane zostały o jednym i tym samym człowieku. Ale nie rzekł ani słowa i tylko myślał o tem, w czem tu mianowicie zachodzi pomyłka: czy pan Brunon istotnie ma twarz Janusową, czy też salonowe papugi na jego barki zwalają swoje własną paplaninę? A że jest człowiekiem rozważnym, więc nie sądził, nie potępiał, tylko patrzył, i słuchał i gromadził bardzo sumiennie motywa do wyroku na pana Brunona.
Homo novus, wykwintny, grzeczny, nadskakujący prawie zawsze, niekiedy robił się sztywnym, niedbałym, milczącym, ponurym. Jeżeli się wtedy uśmiechał, to twarz jego przybierała wyraz goryczy, a w oczach mgliła się ironia. Ponieważ miał zarost czarny, bardzo gęsty i trochę przystrzyżony, nos ściągły i długi, cerę bladą, a oczy czarne, osadzone głęboko, przeto odcienie goryczy i ironii przyoblekały oblicze jego jakąś demonicznością, która go czyniła bardzo niemiłym, ale bardziej jeszcze tajemniczym.
Pani Alfonsowa, bardzo żywo choć spokojnie obserwująca Brunona, mawiała o nim, że jest wcieleniem bajronizmu, chociaż na bąjronizm czasy już przeminęły i wyszło z mody pozowanie w konturach zrozpaczenia. Horno novus zresztą bardzo łatwo porzucał mniemaną swą bajroniczność i uliłzywał się oczom widzów w skórze wesołego pustaka. Tworzyło to znowu kontrast, bardzo ponętny dla młodziutkich panienek, wchodzących w świat, które jednogłośnie zaopiniowały, że panu Brunonowi należy się najodpowiedniejsze miano Sfinksa.
Niezmiernie to wysoko postawiło go w opinii wszystkich, że podwakroć napierany o bliższe objaśnienia co do swej osoby, okazał się zimnym, milczącym, groźnym, niesłychanie wyniosłym i najzupełniej gotowym do honorowego starcia. W postępowaniu swojem był zawsze correcte, nigdy nikogo nie prosił o pożyczkę, i jeżeli zdarzyło mu się zasiąść do zielonego stolika, spłacał należność pani prezesowej, panu marszałkowi i księdzu kanonikowi z taką swobodą i spokojnym humorem, jak gdyby kilkunastorublowy wydatek był dla niego drobnostką. Nie było też lokaja w pańskich przedpokojach, któryby nie śpieszył na złamanie karku w podaniu mu futra lub kaloszy, co zawsze jest symptomatem, świadczącym dodatnio o pozycyi towarzyskiej..jaśnie pana."
Homo novus bawił już w Warszawie przez drugi sezon zimowy, a jeszcze rozwiązanie zagadki co do jego tajemniczości nie postąpiło ani na krok. Widocznie zależało mu natem bardzo, aby nikomu bliżej znanym nie był. W salonach z początku mówiono o nim wiele, ale potem już tylko witano z przyjemnością, bo homo novus bywał wszędzie widzianym dobrze. Do pani marszałkowej, u której pojawił się najpierw, wprowadził go hrabia August, co dawało zupełną gwarancyę, a nawet onieśmielało w zbyt natarczywej ciekawości. Hrabia wprawdzie wyjechał w tydzień do Paryża, podróżował potem po Wschodzie, a wreszcie osiadł w Londynie, i zasięgnięcie od niego bliższych informacyj okazało się niemożliwem, ale przy zjawieniu się obu panów na raucie u bankiera Steina zauważono pomiędzy nimi taką zażyłość, że to wszelką niepewność stanowczo usunęło i podwoje salonów otworzyło p. Brunonowi naoścież.
Zaaklimatyzował się w towarzystwie tak, jakby ono było dlań sferą najwłaściwszą. Co więcej, były domniemania, że mógłby stąpać i wyżej, bo nie wszystkie inwitacye przyjmował, nie na każdą się stawiał, wynagradzając to bardzo sumiennie wizytą nadprogramową i przeproszeniem tak grzecznem, że opłacało złe najzupełniej. Trafiło się nawet, że raz nie uczestniczył w wykwintnem zebraniu u pani Alfonsowej, po zaproszeniu na które towarzyszył uśmiech tali przyjemny, że już sam mógłby wytworzyć najściślejsze zobowiązanie.
Tłumaczył się nazajutrz homo novus i przepraszał, a nawet uzyskał przebaczenie, ale w tydzień potem doniósł ktoś pięknej wdówce, że pan Brunon wieczór zebrania przepędził za miastem. Widziano go u rogatek przejeżdżającego w dorożce, zamkniętej mimo najpiękniejszej pogody. Wyglądał w niej bardziej tajemniczo, niż kiedykolwiek. Raport opiewał, że w dorożce, oprócz p. Brunona, nie było nikogo. Łamano sobie głowy nad znaczeniem tego faktu… napróżno. P. Brunon, zagadnięty o niego zręcznie, nie zaprzeczył, nie wyjaśnił, dał tylko bardzo delikatnie do zrozumienia, że nie zwykł przed nikim liczyć się z godzin swoich i postępków, a pani Alfonsowej szepnął dyskretnie o wdzięczności za to, że go o nio nie pyta. Ujęło to piękną wdówkę i zobowiązało do milczenia, choć, co prawda, indagowano przedtem Brunona na jej wyraźne zalecenie.
W połowie drugiej zimy homo novus był już niezbędnym w salonach, i jeżeli się trafiło, że się kiedy z przyjściem spóźnił, panienki z niepokojem zapytywały o Sfinksa, panie domu niecierpliwiły się, a pani Alfonsowa w niewytłumaczonem rozdrażnieniu odzywała się o nim złośliwie. Wiele twarzy rozpromieniało się w chwili, gdy w drzwiach salonu z pod uchylonej portyery wysuwała się postać pana Brunona i głębokie jego spojrzenie jednym rzutem śmiałym, energicznym, mierzyła pole salonowego turnieju.
Przy końcu drugiego karnawału poczęły się o panu Brunonie szerzyć pogłoski, które radcy dały bardzo dużo do myślenia. Mówiono mianowicie, że homo novus od pewnego czasu dosyć jawnie występuje w roli konkurenta i że przedmiotem jego starań jest panna Zofia Wydrzanka, jedynaczka milionowego ojca. Pani Alfonsowa, będąca au coarrant wszystkiego, co się dzieje w towarzystwie, zaprzeczała tej pogłosce, a gdy się kto przy niej upierał, przeczyła mu z taką energią, że wydawało się to jakby początkiem rozdrażnienia nerwowego. Wesoła zawsze, kokietująca wszystkich, żartująca z całego świata, śliczna ta pani, po rozmowie o konkurach Brunona, traciła humor, stawała się złośliwą bez najlżejszego odcienia żartobliwości i zapominała najmniej na pięć minut o uśmiechu i wesołości, które bywały nieodłącznemi atrybutami zajmującej jej osoby.
Prawdą jednak było, że homo novus konkurował. Staranny zawsze o siebie, teraz podwyższył dbałość tę do wykwintu, a w manierach salonowych, które posiadał w wysokim stopniu, zaprowadził pewną systematyczność. Stał się melancholijnym, milczącym, pozującym z niezmierną swobodą i bez widocznej roboty lichego aktora, a nawet zauważono, że coraz bardziej chyli sig ku teoryom wielkoświatowego konserwatyzmu i coraz częściej przemawia ku czci wielkich, wszechludzkich ideałów. Pani Alfonsowa, wsłuchując się bardzo uważnie w jego pełne zapału wywody, pewnego razu, z wyraźnym odcieniem ironii w głosie, ni ztąd ni zowąd rzuciła mu myśl:
– Ach, gdybyś pan to wyśpiewał w sonetach!
Pan Brunon zamilkł; tego wieczora już się z nikim w dyskusye nie wdawał, przyszedł tylko do panny Zofii, siedzącej samotnie w tej chwili na otomance, pod baldachimem wspaniałej egzotycznej palmy, i pozostał przy niej aż do kolacyi.
Panna Zofia, córka milionowego ojca, jak już objaśniono przy pierwszem o niej wspomnieniu, nie jest wcale młodziutkiem i ponętnem dziewczątkiem, znającem tylko śmiech i wesołość… i twarzy jej, o rysach trochę nieregularnych, w cerze trochę zawiędłej, wykazującej lat ze dwadzieścia sześć a może i więcej, widniało usposobienie prawie ponure i smętne. Gdyby nie oczy czarne i duże, spoglądające bacznie i głęboko a inteligentnie, twarz ta byłaby nieledwie brzydką. Z postaci jednak Wydrzanka imponowała wzrostem w miarę słusznym, figurą piękną, ruchami pełnemi szlachetności i spokojnego, poważnego wdzięku.
Homo novus zaznajomił sie z panną Zofią wsposób trochę dziwny; było to na wykwintnym raucie u pani marszałkowej. Wydrzanka pojawiła się tara z ojcem, starcem już z głową jak mleko białą, z grzbietem silnie pochylonym i na twarzy z cechami zdziecinnienia. Weszli do salonu wolniutko, przywitali towarzystwo, które ku nim pośpieszyło zewsząd, potem córka usadziła ojca w fotelu wygodnie i odeszła w stronę panien. Witano ją tu okrzykami zdziwienia, że tak dawno nie pokazywała się w Warszawie, ściskaniem rąk i całym potokiem słów, na które ona odpowiadała skąpo, a potem usiadła i czarnych oczów swoich spojrzenie wysłała na rekonesans po sali. Było tu osób nieznanych jej wiele. Naprzykład ten… Wzrok jej zatrzymał się na Brunonie–zatrzymał się dłużej: Homo novus, przypadkiem czy umyślnie, znalazł się przed jej oczami w pozie prawie klasycznie pięknej; jego figura, zgrabna poważnie, harmonijna co do wzrostu i kształtów – jego oblicze szlachetne i zdradzające wyglądem inteligencyę wyższą, a niezmiernie efektownie ujęte w zarosi czarny, który z bladą cera stanowił estetyczna i sympatyczną zgodę–wszystko to zainteresowało pannę Zofię. Patrzyła na Brunona dosyć już długo, wcale nie ukradkiem, ale jawnie i szczerze, i patrzyłaby zapewne dłużej, gdyby on sam me zwrócił twarzy w jej stronę i nie spojrzał na nią W spojrzeniu tem, zupełnie zresztą przypadkowem, nie było nic niezwykłego, ale oddziałało na pannę Zofię tak, że zwolna zwróciła oczy w inną stronę, a twarz jej zmieniła barwę: z bladej stała się lekko różową.
Homo novus nie przeczuwał nawet, że ta niepiękna nieznajoma uległa w tej chwili sztucznemu czy też naturalnemu urokowi jego osoby. Nie wyobrażajmy sobie tylko, że się to stało jak w romansach, trybem jakiegoś wybuchu wewnętrznego, albo za sprawą kupidynowej strzałki, rzuconej w sam środek serca. Nie–Wydrzanka nie należała wcale do rodzaju tych salonowych gąsiątek, co to, przesiąkło sentymentalizmem, wiecznie mające na różowych ustach zachwytem brzmiące "ooh!" i "aoh!" – ulegają łatwo pierwszemu wrażeniu. Panno Zofię zaciekawił ten nieznajomy i… zajął. Z przyjemnością spoglądała na niego, ale zajęcie jej nie dosięgnęło nawet tego stopnia natężenia, przy którym panny chylą się zazwyczaj ku swoim towarzyszkom z tajemniczem zapytałem; „kto jest ten pan?” Mimo to przecież znający się na rzeczy obserwator zauważyłby niezawodnie, że spojrzenia Wydrzanki dosyć często zwracają się ku Brunonowi, że czasem zdają sie go szukać,i że milcząca panna z przypatrywania się młodemu człowiekowi na dzisiejszy wieczór uczyniła sobie rodzaj sportu.
Zdaje się, że i Brunon to zauważył, bo i jego spojrzenia zwracały się niekiedy z zajęciem ku Zofii, ale zatrzymywały się na jej osobie tylko momentalnie i przelotnie. Że go na teraz zaintrygowała, okazało się pewnem, gdy homo novus zapytał o nią jednego z obecnych, młodziutkiego gogusia, puszczającego się dopiero od miesiąca zaledwie na zdobycze salonowego życia. Ten wdzięczny, naiwny i gadatliwy młodzieniaszek, szczęśliwy, że może okazać wszem wobec poufałość swą względem Sfinksa, ujął go zaraz pod ramię i szepnął;
– Chodźmy na papierosa… objaśnię pana wybornie. To cała historya! Z Wydrami jestem w powinowactwie, znam ich doskonale… dramat, prawdziwy dramat!
Brunon uśmiechnął się i rzekł;
– Salonowy… nieprawdaż, panie? Zapalili papierosy, rozsiedli się wygodnie, a gadatliwy Wacio począł:
– Panna Zofia od lat… no, przynajmniej ośmiu, jest już panną na wydaniu. Ponieważ jest jedynaczką, a ojciec jej milionerem, więc łatwo zrozumieć, ile rąk pożądliwie wyciągało się ku temu skarbowi. Ale panienka wybredzała, aż w końcu trafiła kosa na kamień. Poznał ją hrabia
Starzewicz, rozpoczął konkury, a, doprowadził je tak daleko, że uważano go już powszechnie za narzeczonego, gdy niespodzianie piorun spadł z pogodnego nieba i przyszłe małżeństwo dyabli wzięli.
Brunon spojrzał na Wacusia spokojnie, ale i zapytaniem we wzroku.
– Wyobraź pan sobie, kiedy przyszło do uroczystych zaręczyn, panna, ni ztąd ni zowąd, oświadczyła zebranemu tłumowi krewnych, przyjaciół i znajomych, że za pana hrabiego wcale iść nie myśli, że pozostawia mu swobodę konkurowania o wszystkie posagi na świecie i że nie chce opłacać fałszu i kłamstwa milionami swojego ojca.
Brunon spojrzał już teraz niespokojnie i rzekł nalegająco:
– A potem?…
– Możesz sobie pan wyobrazić, co było potem! Piorun ten narobił wrzawy i hałasu nielada. Pan hrabia szukał natychmiast kogoś, ktoby mu mógł dać honorową satysfakcyę za wyrządzoną obelgę, ale znaleźć nie było łatwo. Ojciec panny był już starcem… blizkich krewnych, prócz jednej pani marszałkowej, nie było… Zofia, gdy się o tem dowiedziała, z wielką złośliwością zauważyła, że pan hrabia źle uczynił, nie szukając adwersarza pomiędzy lokajami jej ojca… Skończyło się natem, że po odejściu hrabiego, który się w pół roku potem ożenił z córką bankiera Steina, Zofię otoczył cały batalion konkurentów, ale ona dala wszystkim odprawę i, ot… jak pan widziałeś, ta milionowa jedynaczka siaduje teraz w rogu salonu samotna, milcząca, nudząca się i… starzejąca!
Brunon słuchał uważnie, myślał i po chwili spytał:
– Co mogło być przyczyną tak skandalicznego zerwania?…
– Naprawdę nie wiem, ale ludzie mówili coś o natarczywości pana hrabiego w sprawie posagowej… Starzewicz, co prawda, nie stracił na tej awanturze, bo Steinówna przyniosła mu w wianie około miliona rubli, a ma wielką zasługę…
– Jaką?
– Pozostawił tłusty kąsek innym. Tylko sięgnąć potrzeba, ale zręcznie, bo panna, kapryśna i rozdąsana, niełatwo da się podejść.
Wacuś skończył papierosa, odrzucił go niedbale, strzepnął popiół z klapy fraka i, podśpiewując jakiś wesoły kuplecik, odszedł w stronę salonu.
Homo novus został sam ze swojemi myślami, które teraz gwałtownie tłoczyły mu się do głowy. Nad wszystkiemi zaś górowało pytanie: dlaczego panna Zofia w sposób tak skandaliczny zerwała z narzeczonym? Jeżeli go kochała, to musiało to być zadosyćuczynieniem, wziętem za przeniewierstwo… Tylko kochająca gorąco kobieta nie liczy się z konwenansami towarzystwa i tylko ciężko obrażona mści się tak nieledwie publicznie…
Wacław nazwał ją tłustym kąskiem, po który sięgnąć trzeba–ale zręcznie! A któż wie, może on, Brunon, okaże się zręczniejszym, niż cały batalion odpalonych konkurentów? Panna kapryśna i rozdąsana… tera lepiej, bo podniecona jej wrażliwość łatwiej uledz może wpływom zewnętrznym i głębiej je w sobie zatrzymać. Doznała zawodu, który w życiu jej był momentem tragicznego rozpętania uczuć, dlatego że uczucia te same w sobie miały siłę tragiczną. Ach, to nic nie szkodzi! Posiada temperament, fantazyę, umie kochać ogniście, a mści się bez opamiętania. Wybornie! Gra może być ciężka i trwać długo, ale gdy karty raz odkryte zostaną, sprawa rozstrzygniętą być musi… i wygraną.
Homo novus, tak sobie zakonkludowawszy, wstał i począł chodzić niespokojnie, nerwowo, myśląc, roztrząsając, a zapewne planując. Gdy się znalazł wprost drzwi salonu, stanął w nich i zapuścił spojrzenie w tłum go.ści. W kącie, jak poprzednio, Wydrzanka siedziała milcząca… W tej chwili oczy ich spotkały się, a Brunon spojrzenie Zolii wytrzymał…
– No, nieładna; – mruknął – ale… vogue la galere!
I poszedł wprost ku pannie.
Brunon, zdecydowawszy się raz na wyciągnięcie rąk ku skarbowi, którym była panna Zofia, myśl swoje przeprowadzał bardzo systematycznie, ale zarazem i oględnie. Pod koniec kwietnia manewra jego o tyle okazały się już skutecznemi, że homo novus bywał gościem w domu państwa Wydrów, i to nietylko na oficyalnych i zbiorowych przyjęciach, ale czasem i na pojedynkę–korzystając z lada okazyi. Oczywiście te wizyty jego bywały bardzo rzadkie, ale widywano je dobrze, a nawet niekiedy zachęcano do nich.
Jeżeli nasz bohater zyskał sobie miano Sfinksa z powodu tajemniczości, otaczającej jego osobę, to nazwę tę podzielał mimowoli z panną Zofią, która w oczach jego miała też wszystkie cechy zagadkowości. Otoczona dostatkami i wykwintem – smutna bywała zawsze, a raczej ponura i zamknięta. Niekiedy tylko udawało się Brunonowi pobudzić ją do rozmowy żywszej, a zawsze o przedmiotach ogólniejszego znaczenia. Wówczas Wydrzanka zdradzała podejrzliwość, gorycz poglądów i dziwne zobojętnienie na powaby życia, których ogromny majątek ojca mógł jej dostarczać.
Można też sobie wyobrazić, jak szaro i posępnie wyglądał dom Wydrów przy takiem usposobieniu panny, którą sieroctwo po matce i jedynactwo uczynił jego panią i duszą. Stary ojciec wegetował raczej, niż żył, a zawsze prawie drzemał w wygodnym fotela, z głową pochyloną na piersi. Ztąd wokoło panowała cisza przymusowa, służba chodziła na palcach, a córka nauczyła się mówić zawsze półgłosem.
Widząc taki tryb życia, homo novus z początku sądził, że panna Zolla należy do gatunku dusz śpiących, zimnych jak kamienie, szczęśliwych, że dostatki pozwalają im na ciągły spoczynek. Chwilami jednak widział, że się myli. Dusza to raczej zdrzemana po jakimś wielkim wysiłku, wyziębiona chwilowo przez zetknięcie się z lodem zawodu i rozczarowania, spoczywająca po ciężkiej pracy.
Zdarzało się bowiem, że ta osoba ponura i cicha zapalała się do jakiegoś przedmiotu lub kwestyi, a wtedy oczy jej płonęły gorąco, twarz pokrywała się żywym rumieńcem, usta drżały nerwowo, głos, wogóle bardzo harmonijny, nabierał siły. W chwilach takich panna Zolla piękniała–i zdawało się, że tylko wtedy jest sobą i ukazuje się w pełni niepowszedniego wdzięku, gdy rozbudzona jej dusza znajduje sposobność świadczenia o sobie w zmienionym wyrazie oblicza.
Brunon spostrzegł i inną okoliczność, która mu dawała dużo do myślenia. Wydrzanka, gdy była milcząca, pracowała jednak wciąż myślą, a znać to było po jej spojrzeniach, które zwracały się ciągle prawie ku Sfinksowi z wyrazem uporczywej badawczości. Działo się to nadewszystko, gdy homo novus mówił do kogoś innego, gdy czegoś dowodził, gdy przekonywał, gdy wygłasza! zdania, które, według pani Alfonsowej, należałoby wyśpiewać w sonetach. Nie zauważył jednak Brunon, że niekiedy w takich razach na twarzy panny osiadał wyraz zadziwienia, to znów bólu, to uśmiech szyderczy, ledwie pochwytny i znikający szybko…
Niekiedy Wydrzanka, po wysłuchaniu dyskusyi, w której bardzo efektownie uczestniczył Brunon, powstawała z krzesła i odchodziła, aby zdala siedzieć w milczeniu i zadumie. Wówczas homo novus, wobec zagadki, jaką było takie postępowanie, tracił kontenans, wycofywał się z debatów i usiłował jaknajprędzej znaleźć się przy pannie Zofii. Nie umiał sobie zdać sprawy, dlaczego go to niepokoiło. Potem powtarzało się to tak często, że Brunon, niby zbity z tropu, lękał się głośnych rozpraw i unikał wielkich tematów. Czuł na sobie ciągle spojrzenie przenikliwe i badawcze, niekiedy zimne jak stal, niekiedy przeszywające ironia, a najczęściej smutne i bolesne.
Był któś, co z niesłabnącem zajęciem śledził te wszystkie objawy z boku, notując sobie w pamięci każdy i z sumy ich ogólnej gromadząc skrzętnie materyał do wniosków. To pani Alfonsowa. Mo – żnaby sądzić, że robiła studya psychologiczne nad dwojgiem ludzi, pomiędzy którymi zadzierzgiwał się zwolna ale silnie węzeł dramatyczny. Uła-twiato badanie pięknej wdówce to, że była z Zofią na bardzo poufałej i przyjaznej stopie, że znała ją od wiosny życia i rozumiała wybornie, co się w jej umyśle działo.
Pewnego nawet razu śmiało i bez ogródki zaatakowała ją:
– Zosiu, ten pan Brunon… podobał ci się? Wydrzanka spojrzała na nią pytająco, ale
I wyrazem najzupełniejszej obojętności odparta:
– Nie wiem… nie myślałam dotąd o tem.
– A przecież wszyscy mają go za twego konkurenta.
– O!…–szepnęła panna z akcentem takim, iakby po tym wykrzykniku miały nastąpić słowa: to się dopiero pokaże.
– Bądź-co-bądź, uprzedzam cię, że w tym stosunku trzeba być bardzo ostrożną.
– Dlaczego?
– Pan Brunon jest chodzącą zagadką, tajemniczym rycerzem… błędnym, o którym to tylko wiadomo, że wszystkie panienki gotowe są dla niego tracie głowy.
– A on dla nich?…,.
– To zależy…
– Od czego?
– Od… albo ja wiem?… może od oprawy tych brylantów! O, on oprawo cenić umie… no, i brylanty.
Wydrzanka spojrzała na mówiącą bardzo ciekawie, a po chwili rzekła z u.śmiechem:
– Czy nikt więcej dla niego głowy nie traci? Pani Alfonsowa zarumieniła się i zadrżała.
Zaskoczono ją widocznie, chociaż trzeba przyznać, że bez podstępu. Sama wywołała wilka z lasu. Ale o to mniejsza! To, co dotąd powiedziała Wydrzanka, utwierdziło ją w podejrzeniu. Widocznem jest z odpornego i niezmiernie oględnego prowadzenia rozmowy, że jedynaczka milionowa nie ma najmniejszej chęci do zwierzeń i że uważa indaga-cyę pięknej wdówki za napa.ść w celach rabunku, skoro wymierzone przez nią ciosy stara się odrazu i energicznie odbijać.
Po chwili milczenia pani Alfonsowa rzekła:
– Czy ty wiesz, Zosiu, kto jest pan Brunon?
– Nie wiem; poznałam go tu, między wami, i zapewne znać będę dopóty tylko, dopóki ojcu podoba się przebywać w Warszawie. Potem…
– Cóż potem?
– Potem najniezawodniej te… konkury skończą się, jeżeli…
– Jeżeli co?
Wydrzanka nie odpowiedziała ani słowa, a pani Alfonsowa nie śmiała nalegać, spojrzała tylko badawczo w oczy pannie, jakgdyby chciała jej myśl prawdziwą wyczytać z głębi duszy. Jej zamilknięcie po słowie „jeżeli” rzuciło w główkę pięknej pani cały tłum pytań i kwestyj–to też dwie pary oczów, skrzyżowanych w spojrzeniu wzajemnem, nie zatrzymały się na sobie, jak tylko przelotnie. Obie kobiety bardzo szybko przysłoniły je "firankami rzęs" i obie na teraz dały pokój dalszej rozmowie w przedmiocie tak dla siebie zajmującym, a tak bardzo drażliwym.
Pani Alfonsowa odeszła z myśli, formułującą się w słowach: "kocha go!" – panna Zofia zaś odprowadziła ją spojrzeniem, którego rozbudzony blask po chwili zagasł, pogrążając je znowu w zwykłym chłodzie i smutnej obojętności.
– Rycerz błędny… chodząca zagadka…" słowa te nurtowały w umyśle panny, która już nieraz zapytywała sama siebie: kto jest ten Sfinks, około którego wszystko się grupuje i obraca, a którego nikt naprawdę nie zna? Co prawda, niewieleby ją to obchodziło ze względu na stanowisko towarzyskie Brunona, na jego majątek lub tembardziej pochodzenie, ale to okrywanie się z jego strony zagadkowością było intrygującem i musiało niepokoić kobietę, której zapytywano, czyjej się podobał. Ależ tak, nieinaczej–podobał się jej, jeżeli tylko tym wyrazem godziło się określić sympatyę, jaką czuta dla niego, jeżeli podobaniem się jest to zajęcie, niesłabnące ani na chwilę, a wzrastające ciągle, jakie w jej sercu i umyśle obudził. Podobał się dlatego, że podobać się musi, że podoba się wszystkim, że jest Sfinksem, którego nikt nie zna, i że woli się okrywać tajemnicą, niż kłamać, że… Ach! któż to wie? może ten właśnie, posądzany przez wszystkich o jakiś zagadkowy fałsz, okaże się tak prawdziwym i niekłamanym, jak słońce na niebie w dniu rozkwitającej wiosny?
Zofia przypominała sobie, że pan hrabia, który jej milionowy majątek pragnął zaszczycić ofiara swego nazwiska, mawiał o sobie bardzo wiele, najjaskrawszemi barwami malował swą osobistość, aby się głęboko wgryzła w pamięć współczesności, i wszystko… kłamał! Przez samo przeciwieństwo Brunon, który o sobie nie mówił nigdy i nikomu pytać o siebie nie pozwalał, musiał pociągnąć ku sobie jej sympatyę. Dotąd ani na na chwilę nie badała swego serca pod tym względem, ale po indagacyi pięknej wdówki spostrzegła, że ten człowiek"podobał się" jej istotnie.
We dwa miesiące później zaszła okoliczność, która towarzystwu dała dużo do myślenia. Ruchliwy Wacuś, zawsze biorący silny udział we wszystkiem, co piękne panie żywo obchodzi, doniósł im pod wielkim sekretem, że jest w posiadaniu klucza do zagadki, zwanej homo novus. Obiecywał, że, wpadłszy raz na trop, nie zadrzemie ani na chwilę, aż do samego ostatka, w dochodzeniu rezultatów Tymczasem wiadomości jego są wprawdzie bardzo szczupłe, ale i bardzo znaczące. Mówił o tem z miną wynalazcy, któremu wiele natem zależy, aby pomysłu mu nie podchwycono. Dopiero po jakimś tygodniu udało się pani Alfonsowej ściągnąć go do siebie na gawędkę poufną, na którą Wacuś przybiegł skwapliwie.
W gawędce tej kwestya "klucza do zagadki" przyszła na stół mimochodem. Wacuś, gdy tylko została potrącona zlekka, obiecując sobie z niej bardzo wiele sukcesów w życiu salonowem, odrazu począł ją traktować z zapałem, który należało w nim tylko podsycać. Piękna wdówka zarzuciła wędkę zgrabnie, a potem już bardzo umiejętnie podtrzymywała rozmowę na jednym przedmiocie. Przyszło wreszcie do zwierzenia, które miało zostać tajemnicą dla wszystkich, prócz pani Alfonsowej.
– Dwa tygodnie temu – mówił cokolwiek przyciszonym głosem młodzieniaszek-byliśmy na przejażdżce za miastem… ja, hrabia Lolo i Janek zawsze wesoły i gotowy do awanturki. Ledwieśmy wyjechali za rogatki, na pierwszym skręcie dogoniła nas dorożka,w której jechał pan Hor – nowicz.
– Sam?…
– Samiuteńki! Dorożka zwróciła się na prawo od Sielc i podążyła wolniej, sród kurzu i pyłu, który ją okrywał tumanem.
– Podążyła i znikła, nieprawdaż?
– Przeciwnie, podążyła i zatrzymała się o jakie dwieście kroków poza zakrętem… Do punktu, w którym się zatrzymała, dotarliśmy, wysiadłszy z powozu. Pojmuje pani, że to było dla nas intrygujące. Ujrzeliśmy maty domek, przysłonięty zaroślami równie małego ogródka, jakieś ustronie ciche, samotne, ale wdzięczne i pociągające. Janek, zawsze przedsiębiorczy, jął się wypytywać doróżkarza, który z początku był skłonny do dawania odpowiedzi, ale prędko podejrzliwie zamilkł i mówić nie chciał. Z rozmowy z nim dowiedzieliśmy się, że pan Brunon przyjeżdża tam dosyć często, co tydzień prawie, ale nie wie, do kogo. W samotnym domku zawsze cicho, nikt się nie pokazuje… zresztą on nieciekawy i w cudze sprawy nie wgląda. Jak się pani zdaje, co może ukrywać wnętrze tego ustronia?
– Tajemnicę, która świat zbawi!–z przesadą i wesoło odparła pani Alfonsowa.
– No, któż to wie? Ale hrabia Lolo twierdzi, że tam niezawodnie przesiaduje jaka nieszczęśliwa piękność, która, przy pomocy naszego Sfinksa, spaliła za sobą wszystkie mosty i nie ma drogi powrotu. Może jaka wielka dama z towarzystwa, może jaka czarująca i porwana niewinność?… Janek utrzymuje uparcie, że ustronny domek kąpie się w atmosferze tragiczności i że pozwala przeczuwać nadejście zdradzonego męża.
– A jeżeli to tylko wiejska Chloe z zadartym noskiem i czerwonemi nóżkami?…
– Nie, jestem tego pewny! Na płocie wisiało kilka sztuk garderoby, a pomiędzy niemi wietrząca się szubka, podbita niebieskiemi lisami. Wiejskie piękności okrywają się płachtą lub samodziałem…
– I cóż dalej? Ma się rozumieć, że nikt z panów nie odważył się przestąpić tej tajemniczej siedziby?…
– Byłoby to nieroztropnie! Nie mieliśmy prawa śledzić pana Brunona… to przecież do nas nie należy. Los postawił nas na jego ścieżce, ale niedyskrecyą byłoby wyzyskiwać okazyę do ostateczności!
– Odeszliście panowie… z niczem?
– i pewnością, że jesteśmy na tropie. Alboż to niedosyć? Potrosze uchylimy rąbek tajemnicy. Janek postanowił zrekognoskować miejscowość, poznać jej mieszkańców, dotrzeć do wnętrza tego cichego zakątka, który ścianami swemi okrywa jakąś awanturkę miłosną niezawodnie.
Pani Alfonsowa na chwilę zamilkła, a potem wesoło i żartobliwie zapytała;
– Czyście panowie nie zauważyli w otoczeniu tego romantycznego zakątka krówek i cielątek? Może to jaka stacyjka kuracyjna, lecząca pacyentów mlekiem i serwatką, a może siedziba ukrywającej się wróżki, za małem wynagrodzeniem przepowiadającej przyszłość? Domek stoi w otoczeniu ogródka, a kto wie, czy w ogródku miękka rączka czarodziejki nie hoduje lubczyka, który jest wybornym środkiem na uparte serduszka? A może tam się kryje hazardowna ruletka, ściągająca ku sobie złotą młodzież, tak ochoczo kąpiącą się w falach ślepego szczęścia?
– Doprawdy – odparł Wacuś,–wszystko to być może, dotąd jednak niewiadomo nic. Byłem tam później i przypatrywałem się domkowi, ukryty w zaroślach przez trzy godziny… Nic i nic! Na kilka minut tylko ukazała mi się postać kobieca…
– A!… i cóż dalej?
– I znikła.
– Widziałeś ją pan dobrze?
– Doskonale.
– Młoda i piękna?
– Nie, stara i brzydka…
– A potem?
– Wyszła, ręką przysłoniła oczy i przez chwilę spoglądała na drogę. Potem odeszła i zniknęła we drzwiach domku.
Pani Alfonsowa zamyśliła się i zamilkła; po pauzie jednak poczęła bardzo szczegółowo wypytywać o miejsce, w którem znajduje się domek, i o drogi, jakiemi dostać się do niego można. Następnie czuła się tak znużoną (upał był nieznośny), iż przewidywała bardzo niedaleką migrenę, co zniewoliło Wacusia do odejścia.
W kwadrans potem piękna wdówka kazała zaprządz do powozu, a w pół godziny siedziała już w salonie Wydrów na miękkiej otomanie, prowadząc bardzo ożywioną rozmowę z panną Zofią.
Choć ta rozmowa toczyła się o przedmiotach, nic wspólnego niemających z Brunonem, wkrótce jednak piękna pani tak ją nakręcić zdołała, że Sfinks począł w niej grać rolę pierwszorzędną.
– Czy wiesz, Zosiu, że ten pan niezadługo przestanie okrywać się swoim płaszczykiem zagadkowości? Trzymam już w ręku nitkę, po której dojdę do kłębka.
– Czy ci tak wiele natem zależy?
Pani Alfonsowa zmieszała się troszeczkę, ale, nie odpowiadając na pytanie, mówiła:
– Bardzo być może… że pod wykwintną powierzchownością pana Hornowicza odnajdziemy jakiego nowożytnego Rinalda, który rozbija nietylko po salonach.,.
– O! cóż znów! Czy masz jakie podejrzenia, że ten pan jest gorszym, niż się wydaje?…
– Nie podejrzewam nic, ale nie lubię tajemniczości i drażni mnie ona.
– I jesteś pewna, że zagadkę rozwiążesz?
– Tak, chcę tego koniecznie. Jestem na tropie.
– Winszuję–chłodno odparła p. Zofia. Pani Alfonsowa objęła ją w pół i, pochylając się nad nią tak, że mogła jej patrzeć wprost w oczy, z odcieniem czułości w głosie niespodziane rzuciła pytanie:
– Czy nie chcesz tego?
Wydrzanka spoglądała na nią zdziwiona, ale odparła równie chłodno:
– Wszystko mi jedno, to mnie wcale nie zaciekawia.
– Żartujesz! W oczach wszystkich pan Brunon uchodzi za twego konkurenta… co więcej, za konkurenta, widzianego dobrze przez ciebie.
– Więc cóż ztąd?
– Więc chyba pragnęłabyś wiedzieć, kto on jest….
– Że nie Rinaldo, jestem tego pewna. Czasy rozbójników romantycznych minęły…
– A romantycznych oszustów?
Wydrzanka, milcząc, usunęła się lekko z uścisku pani Alfonsowej, która świdrowała ją oczami troskliwie i uparcie. Ale to wszystko na nic: na twarzy panny widniał tylko niezamącony spokój, a wzrok jej nie mówił nic. Piękna pani znalazła się w niemałym kłopocie; zrozumiała że dalsza rozmowa na ten lemat byłaby niemożliwą i że należy zmienić przedmiot. Przyszło jej to z łatwością. W kwadrans potem siedziała w powozie i jechała do siebie, zamyślona i gniewna.
– To druga zagadka…–szepnęła, mając na myśli Wydrzankę. – Kocha go, to jest widoczne. Ale… zobaczymy!
III.
Mniej więcej o tej samej godzinie Brunon wysiadał z dorożki przed tajemniczym domkiem pod Sielcami. Cicho tu było i spokojnie, a piękny wieczór letni nawet wietrzykiem najlżejszym nie trącał o liście akacyi, stojącej u wejścia. Na spotkanie przybyłego nie wyszedł nikt.
Brunon, znalazłszy się w maleńkiej sionce, cichuteńko, na palcach podszedł ku drzwiom na prawo, ostrożnie nacisnął klamkę i równie cicho uchylił drzwi. Przez te drzwi otwarte widzieć można było obszerną izbę, czysto wybieloną i zastawioną rzadkiemi sprzętami, z których każdy był prosty i ubogi. Pod oknem na prawo, przy małym stoliku, siedziała sędziwa kobieta, z okularami na oczach i jakąś robotą w ręku, tak gorliwie nią zajęta, że zupełnie nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Odwróciła jednak głowę, gdy usłyszała łagodnie i słodko wyrzeczone słowo:
– Mateczko!
– Ach! to ty, dziecko moje!–zawołała z radością, porzucając robotę i wyciągając ręce do przybyłego.
Brunon znalazł się natychmiast w jej ramionach.
– Nie spodziewałam się ciebie; byłeś onegdaj… Dobrze, że bywasz często. Mnie tutaj bardzo tęskno. A tam, w mieście, cóż słychać?
Brunon przysunął sobie krzesło, usiadł przy matce i rzekł:
– W mieście… jak zawsze: ludzie się kręcą, zabiegają, drą się ze sobą i wydzierają, co się da… a ja z nimi. O! mateczko moja, żebyś wiedziała, jak mnie to męczy!
– Cierpliwości… skończyć się to przecież musi.
– O, musi, ale jak?
– A cóż.. panna?
– Nie wiem. Czasem mi się zdaje, że w oczach jej widnieje dla mnie sympatya tak żywa i tak gorąca, iż się miłością nazwać może; czasem znów widzę obojętność badawczą, zimną, jakby pytała: kim ty jesteś? Niekiedy doznaję takiego wrażenia trwogi, że radbym uciec jaknajdalej i nie powracać już tam nigdy.
Matka, słuchając Brunona, patrzyła nań uważnie. Widziała w jego twarzy niepokój i ból, których nie ukrywał. Ujęła jego rękę i rzekła:
– Czegóż się lękasz? Jeżeli panna cię kocha, czy sądzisz że cię odepchnie, gdy się dowie, że jesteś ubogi, że masz imię bez tytułu?…
– Nie, matko; ale może odepchnąć dlatego tylko, że pragnę mieć… cudze. To bardzo nędznie, nieprawdaż?
– Przesadzasz… a nadewszystko sara ze sobą jesteś w niezgodzie. Dawniej mówiłeś inaczej…
– Byłem bardzo młody i ufałem swoim siłom. Życie nauczyło mnie, że ufność ta była błędem.
Matka wpatrzyła się w oblicze syna pytająco i przez chwilę milczała. Twarz Brunona wyrażała podniecenie wewnętrzne, niepokój, bardzo wyraźnie z niej przemawiający.
– Brunonie… czy ty kochasz?
On zerwał się z krzesła, przemierzył szybko pokój tam i z powrotem, usiadł znowu i rzekł:
– A! czy ja kocham?… nie myślałem o tem, me wiem. To wiem tylko, że przy boku jej doznaję udręczenia, że radbym uciekać, jak kłamca, jak oszust, jak rabuś, czyhający na cudze mienie.
O matko, matko, gdybyś ty wiedziała, ile jest ohydy w rzemiośle łowca posagowego!
Kobieta spojrzała na syna surowo, a położywszy na jego ramieniu rękę, rzekła zwolna i dobitnie:
– Mówiłam ci to dawniej… nie chciałeś wierzyć.
– Tak! byłem pewny siebie i pragnąłem iść śladami tych, co zdobywają świat, depcąc serca cudze i własne…
– Pragnąłeś iść i zabłądziłeś na drodze, do której przeznaczony nie byłeś. Czy nie możesz się wrócić?
– Zapóźno!
– Dlaczego?
– Zapóźno, matko! Musiałbym zacząć nowe życie zapomnieć, odwyknąć, nauczyć się. A przytem, mateczko… coby się stało z nią!?
– Tak cię to bardzo obchodzi? Więc ty ją kochasz naprawdę?
Brunon zakrył twarz dłońmi i milczał. Po chwili zerwał się, ujął ręce matki i z wyrazem błagalnym w obliczu mówił:
– Co mam czynić? poradź mi, naucz! O! niech się to już raz skończy!
– Przedewszystkiem uspokój się i bądź rozsądnym. Jeżeli ta kobieta kocha cię…
– Nie wiem.
– Nie przerywaj. Jeżeli ona cię kocha, nie odepchnie cię dlatego, że jesteś ubogi, że nie masz tytułu ani stanowiska.
_ Odepchnie mnie dlatego, że nie mając ich, odważyłem się podnieść na nią oczy. Daruje mi ubóstwo, ale nie daruje życia sród salonów i zbytku wielkoświatowego sród tego towarzystwa, które nie jest mojem, i pod tym płaszczem tajemnicy, który jest kłamstwem.
– Bądź z nią szczerym i powiedz jej wszystko…
– Matko!
– Innego sposobu nie widzę.