- W empik go
Z puszczy amerykańskiej - ebook
Z puszczy amerykańskiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 189 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LISTY Z PODROŻY
WARSZAWA
NAKŁAD G. GEBETHNERA I WOLFFA KRAKÓW – G. GEBETHNER i SPÓŁKA 1907
Z PUSZCZY AMERYKAŃSKIEJ
KRAKÓW – DRUK W. I.. ANCZYCA I SPÓŁKI.
I.
Rozpoczęło się więc dla mnie w canionie) górskim życie leśne, napozór jednostajne, a jednak nie pozbawione wrażeń. Wstawałem codziennie, gdy na niebie było jeszcze szaro, i schodziłem do wąwozu, w którym zwykle zastawałem już rozniecone ognisko i skwatera gotującego śniadanie. Przy śniadaniu wątku do rozmowy dostarczyły nam wypadki nocy ubiegłej. Więc czasem zdarzały się szkody wyrządzone przez szopy w pasiece; czasem znajdowaliśmy ślady jakich większych zwierząt w pobliżu, a wtedy układaliśmy na nie polowanie i zasadzki; to znów, rozmawialiśmy o zbliżającej się porze dżdżystej i potrzebie porobienia tych zapasów, które nie mogły być porobione gdzieindziej, jak w mieście, a które należało porobić wcześnie, albowiem w czasie wezbrania potoków i Santa-Ana Riwer, drogi między miastem a canionami są poprzecinane.
1) Canion–górski wąwóz o wielce stromych zboczach.
Po śniadaniu, kończącem się zawsze przed wschodem słońca, skwater chwytał za topór i zabierał się do budowy chaty, ja zaś zarzucałem na plecy karabin i udawałem się ku jelenim ścieżkom. Bywały dnie, że wracałem z próżnemi rękoma, co zdarzało się zwłaszcza wówczas, gdy nie zachowałem należytej ostrożności; częściej jednak przynosiłem to antylopę, to koziorożca. Mięso tych zwierząt krajaliśmy na cienkie płatki i wędziliśmy w dymie, lub też porozwieszawszy na sznurze, suszyliśmy je ua słońcu. O godzinie dziesiątej kładliśmy się obaj koło potoku na posłaniu z mchów i do godziny dwunastej odprawialiśmy siestę; o tej porze dnia bowiem jest tak gorąco, że nawet w zimie ani pracować, ani chodzić po górach niepodobna. Po południu, gdy wiatr wiejący staie codzień od oceanu Spokojnego, ochłodził powietrze, brałem znów strzelbę, ale już nie karabin, jeno zwyczajną do szrutu dwururkę, i szedłem strzelać ptactwo.
Zabijałem bażanty, przesiadujące zwyczajnie w kaktusach i uciekające za zbliżeniem się strzelca piechotą, jakoteż i wielkie górskie kuropatwy, których miliony żyją na stokach i przy strumieniach. Podczas tych wycieczek spotykałem dość często grzechotniki. Plaży te lubią wyczołgiwać się na dobrze oświecone kamienie i wygrzewać się na słońcu. Zwykle uciekały, ujrzawszy mnie zdaleka, niekiedy jednak przychodziło mi staczać walkę. Pewnego razu, wyszedłszy świtaniem, spostrzegłem na samej drodze węża. Myślałem, że płaz ustąpi mi z drogi, jak się to zwykle zdarza; ale on wyprostował się do wpół ciała i zagiąwszy głowę, począł syczeć. Mogłem mu sic wtedy dobrze przypatrzeć. Sam koniec ogona jego, podniesiony w górę, poruszał się na prawo i na lewo tak szybko, że pojedyncze drgania grzechotek zlewały się w jeden dosyś wysoki ton. Wąż widocznie musiał być albo czemś rozdrażniony, albo najedzony do tego stopnia, że mu się nie chciało uciekać. Gdy jednak zachodziłem mu z boków, prostował się coraz bardziej i w miarę moich ruchów obracał głowę. Trwało to wszystko dość długo, albowiem nie widziałem w tem dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, gdyż w ostatecznym razie łatwo mogłem uciec. Nakoniec uciąłem zapomocą bowie knife długi pręt laurowy i ogołociwszy go z liści, przystąpiłem bliżej. Wąż stanął wówczas jak świeca i już chciał rzucić się na mnie, gdy uderzenie pięta zabiło go na miejscu.
Odciąwszy mu ogon, naliczyłem siedmnaście dzwonków, co znaczyło, że płaz miał siedmnaście lat; zatem stary był i niebezpieczny. Od owej pory zebrałem już bardzo piękną kolekcyę ogonów, nie licząc bowiem zdobytych osobiście, dostałem ich przeszło dwadzieścia od skwaterów i Indyan. Największe z nich dochodzą do jedenastu grzechotek, chociaż często zdarzają się węże daleko starsze. W San-Francisco np. w Woodwards-garden widziałem węża o czterdziestu dzwonkach w ogonie.
Wracając do popołudniowych polowań na ptactwo – łupy z nich bywały prawie zawsze dziwnie obfite. Strzelając po całych dniach od rana do wieczora, a czasem nawet i po księżycu, nabierałem coraz większej wprawy. Pomagało mi przytem w czynieniu owych postępów w sztuce myśliwskiej dziwnie szybkie doskonalenie się zmysłów Wzroku i słuchu. Były wprawdzie wyborne po temu warunki hygieniczne. W Warszawie pisywałem czasem po nocach do godziny trzeciej i czwartej rano: tu chodziłem spać o zachodzie słońca – wstawałem o świcie. Ale główna przyczyna owego doskonalenia się zmysłów leżała w samem tem życiu dzikiem i leśnem. Konieczność ciągłego badania wzrokiem okolicy, wpatrywanie się w gęstwiny leśne, w mroczne rozpadliny skal… natężona uwaga i dokładność, z jaką to czynie należy: oto prawdziwa gimnastyka, z pomocą której zmysł po kilku miesiącach wzmacnia sir i wyostrza, jak brzytwa.
Jest to rzecz wprawy. Toż samo należy rozumieć i o słuchu. W gmach… o ile uoce bywają ha – I łaśliwe, o tyle w dzień, zwłaszcza w godziny upału, w których milknie nawet i ptactwo, puszcza jest i tak cicha, jak grób. Słuch przyzwyczajony do tej ciszy niezmąconej ani hałasem i gwarem ludzkim, ani głosami stworzeń, staje się w końcu tak delikatny i wrażliwy, jak słuch więźnia pędzącego życie w milczącej celi. Nasłuchiwanie rozważne na polowaniach i samotność ćwiczą go jeszcze bardziej. Dochodzisz w końcu do tego, że według słów Mickiewiczu, słyszysz: "jako się motyl kołysze na trawie, jako wąż ślizką piersią dotyka się zioła". Nieraz, gdym siedział i pisał w zaczętej chacie, a Diak pracował o kilkaset yardów dalej w pa rowie, słyszałem jak mówił do psa, a słyszałem z takij dokładnością, że mogłem powtórzyć każde słowo. Wiedziałem również, kiedy wracał do domu a kiedy odchodził dalej w puszczę. Pomagała zapewne do tego i naturalna akustyka skał, która sprawia, że wystrzał karabinowy, odrzucany przez jedną skałę drugiej, huczy tu jak grzmot i powtarza się kilkakrotnem echem, nim wreszcie rozbity o złamy, wyrwie się z parowów i uleci na bory i lasy.
Owóż więc strzelanina zabierała mi większą część dnia, ale do zwykłych zajęć moich należało i pisanie. Jakaś nieprzezwyciężona siła zmuszała mnie ustawicznie, abym dzielił się z czytelnikami tą sielanką górską, tak oryginalną, że mnie samemu zdawała się urojeniem i jakby snem jakimś, a tak rzadko trafiającą się ludziom mego zawodu, i tak zdrową, że była mi uspokojeniem wielkiem po życiu w mieście i niby początkiem drugiej młodości, zanim minęła pierwsza.