Z ręką na pulsie - ebook
Z ręką na pulsie - ebook
Jest czwarta nad ranem, a ja jestem lekarką rezydentką i piszę z weekendowej nocnej zmiany w szanowanym szpitalu klinicznym. Odpowiadałam na wezwania do zatrzymania krążenia, reagowałam na zagrażające życiu krwotoki i wstrząsy septyczne, trzymałam za dłoń młodą kobietę umierającą na raka, usiłowałam pocieszyć jej rodzinę, przemierzyłam mile ciemnych korytarzy, gdzie chwilami chciałam szlochać z wyczerpania, zapomniałam o jedzeniu, zapomniałam o piciu, sięgałam do najgłębszych rezerw posiadanej siły, aby w tę niekończącą się noc móc wciąż dawać moim pacjentom współczucie, życzliwość, a przede wszystkim właściwe leki.
Jak traumatyczne okazuje się rozpoczęcie pracy pełnoetatowego lekarza? Jak wstrząsające jest wkroczenie do świata bólu, straty i traumy? Jak to jest być lekarzem nowicjuszem zmuszonym do podejmowania decyzji, które mogą na zawsze zmienić lub zakończyć czyjeś życie?
Przeciętnemu człowiekowi trudno sobie wyobrazić sytuacje, gdy lekarze walczą o satysfakcjonujące miejsce w hierarchii zawodowej kosztem pacjenta. A ta bitwa toczy się na co dzień…
Z ręką na pulsie to niezwykłe wspomnienia wkraczającej w medyczny świat młodej, niedoświadczonej lekarki. Opowieść o tym, jak głód rywalizacji i chęć utrzymania renomowanej pozycji decydują o stanie służby zdrowia. Czy ludzka zawiść i chęć „utarcia nosa” lekarzom nowicjuszom mogą okazać się ważniejsze od zdrowia pacjenta?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66380-25-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Ruda, pylista droga skąpana w rudym świetle świtu, do tego ledwo słyszalny odgłos strzałów. W oddali pierwsi niewyraźni uchodźcy, powoli ściągający w kierunku miasta. Na czele odwrotu kobiety i dzieci niosące na głowach worki na śmieci i materace. Opatulone niemowlęta ciasno przywiązane do bioder dorosłych. Niewzruszone, w milczeniu minęły upstrzone śladami pocisków fasady budynków, spoglądając gdzieś poza nas. Wraz z moim operatorem nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu. Zestawienie łagodnego porannego światła z okropieństwem wojny dawało pierwszorzędny materiał telewizyjny, z czego doskonale zdawaliśmy sobie sprawę.
Nim zostałam lekarką, zawodowo zajmowałam się przerabianiem ludzkich żyć na materiał filmowy. Jako dziennikarka produkowałam i reżyserowałam filmy dokumentalne na tematy bieżące, takie jak właśnie ten, o wojnie domowej w Demokratycznej Republice Konga. Był 2003 rok. Konflikt, który Tony Blair określił mianem „blizny na sumieniu świata”, zdążył już pochłonąć 5 milionów istnień, z czego większość ofiar stanowili cywile. Wymęczone miasto Bunia, do którego przylecieliśmy parę dni wcześniej, powszechnie uchodziło za epicentrum masakry. Gwałty i akty przemocy były na porządku dziennym. Zaledwie miesiąc przed naszym przybyciem pięciuset mieszkańców miasta zostało zarżniętych przez bojówki uzbrojone w maczety. Zaimprowizowany szpital miejski, kwaterujący w namiotach, wciąż pełen był pacjentów po amputacjach. Najmłodszy miał siedem lat.
Nawet gdy uchodźcy przyspieszyli kroku, a łoskot broni się nasilił, nie byłam w stanie przestać filmować. Tłum zaczął biec, a następnie się rozpierzchnął. Posłania i dobytek porzucono w kurzu, dzieci łkały. Pokonani bojówkarze dołączyli teraz do cywilów, wciąż uzbrojeni w kałasznikowy, ale umykający już w nieładzie. Kiedy oddziały wojska, przed którymi uchodzili, w końcu przebiły się przez linię drzew, nagle znaleźliśmy się pod ogniem. W powietrzu świstały pociski. Hurmem ruszyliśmy w stronę jedynego bezpiecznego schronienia w mieście: kompleksu sił pokojowych ONZ, gdzie za drutem ostrzowym kłębiło się już sześć tysięcy uchodźców.
Wewnątrz budynku Narodów Zjednoczonych jakaś dwudziestka dziennikarzy kuliła sie na betonowej posadzce, a nad naszymi głowami dudniła strzelanina. Ściany trzęsły się wraz z każdą eksplozją granatu. Modliliśmy się, by tylko nie mieli moździerzy. Byłam pewna, że zostanę zgwałcona, a następnie poćwiartowana. Żałowałam, że tyle wiem na temat morderczych upodobań bojówkarzy z okolic miasta Bunia. Zastanawiałam się, czy mężczyzna z Agence France-Presse, w którego byłam wciśnięta, miałby coś przeciwko, gdybym na chwilę chwyciła go za rękę. Pragnęłam zadzwonić do rodziców i powiedzieć im, że ich kocham. Nasze kamery nie przestawały filmować.
Po czterech godzinach, które wydawały się wiecznością, strzelanina wreszcie ucichła. Prymitywny szpital miejski natychmiast zalała nowa fala poszkodowanych. Miasteczko namiotowe Narodów Zjednoczonych zostało schronieniem dla kolejnych kilkuset uchodźców. Z radością wymknęliśmy się z naszego betonowego bunkra, lecz w sytuacji, gdy zapadał zmrok, a w oddali wciąż dało się słyszeć odgłosy broni, absolutnie nie mieliśmy gdzie się podziać. Na wszystkich ulicach w mieście pełno było bojówkarzy, wybłagaliśmy więc schronienie u uzbrojonych sił pokojowych ONZ. Całą noc przeleżałam na foliowej plandece pod murami kompleksu, kurczowo ściskając moskitierę. Nie ważyłam się zamknąć oczu. Po latach nasze nagranie pomogło postawić przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym i skazać pewnego kongijskiego watażkę. Wtedy jednak filmowanie w mieście Bunia wydawało się nie wyczynem, a raczej aktem monumentalnej głupoty. Straciłam grunt pod nogami i poruszałam się po omacku.
W wieku 29 lat porzuciłam karierę reporterki telewizyjnej na rzecz medycyny, choć w tym celu musiałam się przekwalifikować. Kiedy zrezygnowałam z zajmowania się tematami bieżącymi na rzecz pracy opiekuńczej, wyobrażałam sobie, że strefę wojny pozostawiam za sobą. Lecz paradoksalnie – biorąc pod uwagę, że szpitale winny być bastionami leczenia – najbardziej przerażającym doświadczeniem w moim zawodowym życiu nie były tamte godziny pod ostrzałem na kongijskich polach śmierci, a mój pierwszy nocny dyżur w szpitalu klinicznym w Wielkiej Brytanii. Gdyby ktokolwiek mi to zawczasu przepowiedział, wyśmiałabym go i uznałabym, że dramatyzuje. Okazało się jednak, że dla mnie nic nie mogło się równać trwodze, gdy z uczelni medycznej zostałam wypluta wprost w świat pełen krwi, bólu, cierpienia i konania, po którym, jak sądziłam, musiałam poruszać się z doskonałym rozeznaniem, gdy tymczasem czułam się zupełnie nieprzygotowana do tego zadania.
Perspektywa pierwszych nocnych dyżurów zawisła nade mną niczym wyrok więzienia. Jako świeżo upieczona lekarka znałam dwadzieścia osiem przyczyn zapalenia trzustki, nazwy wszystkich dwustu sześciu kości w ciele człowieka, neurofizjologię stresu i strachu, ale nie miałam zielonego pojęcia o podejmowaniu nagłych decyzji, które w razie pomyłki mogą oznaczać czyjąś śmierć. Nikt mnie nie nauczył, co robić z całą tą moją wiedzą. Nie byłam nawet pewna, czy potrafię właściwie wyselekcjonować chorych pacjentów spośród tych, o których nie musiałam się martwić. A mimo to w słabo oświetlonych nocą salach szpitala życie kilkuset pacjentów miało właśnie spocząć, przynajmniej z początku, w moich niedoświadczonych rękach. Czułam się jak szarlatanka w białym fartuchu.
Aby jakoś uporać się z syndromem oszusta, przygotowywałam się do moich nocek niczym do kampanii wojennej. Mój mąż, pilot myśliwca – człowiek, któremu powietrzne pojedynki za sterami odrzutowca Tornado F3 ledwie podnosiły tętno – doradził mi, że najważniejsze jest, bym za wszelką cenę „zachowała chłód”. W ramach z góry skazanej na niepowodzenie próby osiągnięcia owego nieuchwytnego wewnętrznego chłodu, którym cechuje się Dave, sięgnęłam po to, co już znałam: po podręczniki. Powtarzałam instrukcje postępowania w każdej sytuacji nagłego zagrożenia życia, jaka tylko przychodziła mi do głowy, aż – przynajmniej w myślach – zyskałam we wszystkich biegłość niczym George Clooney. Zaopatrzyłam się w zapasy dietetycznej coli, nerkowców oraz podnoszących morale batonów czekoladowych. Na dno plecaka schowałam kieszonkowy przewodnik po medycynie ratunkowej i wybrałam wygodne buty, by móc biegać do najpilniejszych wezwań. A kiedy o dwudziestej pierwszej stawiłam się na pierwsze w życiu przekazanie szpitalnej zmiany, przejęłam dyżurny pager – elektroniczne urządzenie, za pomocą którego pielęgniarki miały kontaktować się ze mną nocą – markując rutyniarską nonszalancję, podczas gdy w skrytości ducha chciało mi się wymiotować.
Zdający zmianę lekarz stażysta przekazał mi ledwie czytelną listę zleceń – który z pacjentów wymaga wkłucia dożylnego, wykonania badania krwi bądź założenia cewnika – po czym zniknął w mroku nocy. Lekarz specjalista, do którego miałam zwracać się po pomoc, gdyby sytuacja mnie przerosła, powiedział mi wprost, że całą noc będzie zajęty na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, lecz bym w razie absolutnej konieczności go wezwała. Pozostali lekarze, co do jednego roztaczający nieznośną aurę kompetencji, rozeszli się.
Pik. Zaczęło się. Pielęgniarki wywoływały mnie do leżących w ich salach pacjentów, którym łomotało serce, ciśnienie krwi nagle leciało w dół czy też niepokojąco spadała saturacja. Pik. Wszystkie chciały, bym natychmiast przyszła ocenić stan ich pacjentów. Lecz nim jeszcze zdążyłam odpowiedzieć na pierwsze wezwanie, pager rozświetlił się jeszcze dwa razy.
„Na miłość boską – chciałam im powiedzieć – wydzwońcie kogoś innego, przecież żaden ze mnie doktor”.
Nikogo innego, rzecz jasna, nie było. Byłam sama na początku zmiany, chciało mi się płakać, a lista zadań zapełniała już dwie strony.
Jednym z pierwszych pacjentów, do których tej nocy zajrzałam, był pan Frith. Wszelkie parametry, które przez telefon pospiesznie wymieniła mi pielęgniarka, miał niedobre. Za szybkie tętno, za niskie ciśnienie krwi, poziom saturacji ledwie pozwalający na utrzymanie przytomności. Nawet ja rozumiałam wystarczająco dużo, by popędzić prosto do niego. Leżał sam w półmroku, dziko przewracał oczyma, krótkimi, pełnymi wysiłku łykami łapał powietrze, wargi miał wyraźnie posiniałe, i starał się porozumieć rwanymi monosylabami. Był emerytowanym lingwistą po siedemdziesiątce, a do szpitala trafił jakieś dziesięć dni wcześniej z powodu lekkiego zawału serca, który uległ komplikacji w wyniku odszpitalnego zapalenia płuc. Wszystko to było bezdyskusyjnie odwracalne. Nie było powodu, by nie miał bezpiecznie powrócić do domu i żony, z którą żył od czterdziestu lat. Lecz w tym momencie wyglądał na umierającego. Jego pielęgniarki nie było nigdzie widać.
Byłam pewna, że coś jest potwornie nie tak, choć nie potrafiłam stwierdzić co. Odgłosy dochodzące z jego klatki piersiowej, wzmocnione moim stetoskopem, nie przypominały niczego, co dotychczas słyszałam. Coś jakby zgrzytanie i grzechotanie, bardziej mechaniczne aniżeli ludzkie – brzmiało to paskudnie i nie tak, jak trzeba. Domyślałam się, że serce pana Fritha niedomaga, w wyniku czego płyn zalewa i zajmuje jego płuca. Jeśli miałam rację, to znaczyło, że na moich oczach właśnie się topi.
W przerażeniu czym prędzej naciągnęłam mu na twarz maskę tlenową i pognałam do dyżurki, by znaleźć jego pielęgniarkę.
– Przepraszam, kto się zajmuje panem Frithem? – spytałam siedzące za blatem trzy pielęgniarki.
– Kim? – odparła jedna z nich. – Frithem? A, chodzi o czwórkę. Miriam. Ma przerwę.
– No to… może pani mi pomoże? – spytałam zdecydowanie zbyt niepewnym tonem.
– Nie. To nie mój pacjent.
– Chyba… Chyba potrzebuję pomocy.
– To w takim razie powinna pani wezwać szefa, prawda?
Tak też zrobiłam. Nie wiedziałam, co innego mogę zrobić. Pagerem wydzwoniłam lekarza specjalistę raz, drugi, kolejny. Ale moje sygnały pozostawały bez odpowiedzi. Ani pielęgniarki, ani bardziej doświadczonego lekarza, który mógłby mi pomóc, a tymczasem pacjent był na skraju śmierci. W akcie desperacji zbiegłam siedem pięter schodami na Szpitalny Oddział Ratunkowy, aby spróbować fizycznie ściągnąć mojego zaginionego lekarza specjalistę do łóżka pacjenta. I właśnie w momencie, gdy ja w panice przeczesywałam SOR, szukając pomocy, serce pana Fritha przestało bić.
Wszystko tej nocy robiłam nie tak, poczynając od mojej pożałowania godnej potulności. Istnieje kodeks postępowania, którego nikt cię na studiach medycznych nie nauczy, a który osiąga efekty. Kiedy na przykład trafia ci się pacjent o krok od śmierci, z miejsca wołasz ile sił w płucach „Potrzebna pomoc!”, a personel medyczny w liczbie czterech czy pięciu osób wyrasta jak spod ziemi. Jeszcze lepiej – i to nie żadna czarna magia – po prostu wcisnąć czerwony przycisk alarmowy, jaki znajdziemy obok łóżka każdego pacjenta, a personel hurmem ruszy z odsieczą. Jeśli pacjent jest o krok od zatrzymania krążenia, emitujesz alert przez szpitalną centralkę i w chwilę potem przy łóżku powinna się zjawić doborowa ekipa speców od reanimacji.
Ja nie zastosowałam się do kodeksu. Zachowałam się nieśmiało i grzecznie w sytuacji, w której powinnam była wykazać się asertywnością. Nie dawałam pielęgniarkom właściwych znaków, a brakło mi wiedzy praktycznej, wedle której alert należy wszczynać w przypadku każdego pacjenta, który twoim zdaniem jest o krok od przepaści, a nie tylko tych, którzy już w nią spadli. Być może to strach przed byciem przyłapanym na niewłaściwej decyzji – przed wstydem, że oto drobną niedyspozycję pacjenta wzięliśmy za sytuację prawdziwie krytyczną – powstrzymuje młodych lekarzy przed wzywaniem posiłków. W rezultacie taka powściągliwość może kosztować pacjentów życie.
Tej nocy w chwili alertu byłam najmłodszym członkiem ekipy reanimacyjnej, a zarazem tym, który znajdował się najdalej od łóżka pana Fritha. Wciąż byłam na SOR-ze, gdzie na próżno szukałam lekarza specjalisty. Cztery przenikliwe piknięcia obwieszczające wezwanie do zatrzymania krążenia specjalnie obmyślano tak, by człowiek stanął jak wryty i skupił uwagę na skrzeczącym, ledwo słyszalnym głosie operatorki, która informuje, gdzie należy pospieszyć.
„Zatrzymanie krążenia u dorosłego. Zatrzymanie krążenia u dorosłego. Ekipa reanimacyjna na poziom 7. Powtarzam, poziom 7”.
W tym przypadku dokładnie już wiedziałam, gdzie się skierować. Z przerażającą jasnością umysłu musiałam stawić czoła świadomości, że fizycznie opuściłam pacjenta akurat tuż przed tym, jak jego serce przestało bić. Z przerażeniem i nadzieją, że chodzi jednak o kogoś innego, wbiegłam siedem pięter po schodach akurat w porę, by usłyszeć, jak kierujący ekipą konsultant pyta:
– Kim u diabła jest ten Clarke, który jako ostatni widział pacjenta?
– To ja – wymamrotałam na granicy słyszalności, a oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.
Wpis w dokumentacji pacjenta, którą teraz trzymał konsultant, nagryzmoliłam w pośpiechu, a do tego nagle przerwałam, gdy wybiegłam w panice. Musiał zatem wyglądać na żałośnie niewystarczający.
– Przepraszam – wyszeptałam, cała płonąc ze wstydu. – Nie wiedziałam, co robić. Poszłam po pomoc.
Lekarz specjalista, który zignorował sygnały wysyłane przeze mnie na pager, stał w milczeniu obok konsultanta i hardo mierzył mnie wzrokiem. Nie śmiałam napomknąć o jego udziale w sytuacji – czy też raczej o tegoż braku.
Pan Frith zniknął pod plątaniną kabli, rurek i elektrod od defibrylatora. Zespół podał mu już dożylnie leki mające odciążyć serce oraz płuca. Brutalne uciskanie klatki piersiowej okazało się skuteczne, a pierwszy impuls elektryczny przywrócił sercu normalny rytm. Pacjent zaczął się różowić i otworzył oczy, ponownie budząc się do życia. Z poczucia ulgi i wdzięczności chciało mi się płakać. Ot, zręczna, podręcznikowa, doskonała jak rzadko akcja reanimacyjna – tyle tylko, że gdyby jakiś lepszy lekarz lepiej wykonał wcześniej swoją pracę, być może w ogóle dałoby się jej uniknąć.
Podczas gdy zespół krzątał się przy przewozie pana Firtha na oddział intensywnej terapii, ja czułam się niekompetentna jak nigdy dotąd. Pod wpływem wstydu i poczucia winy chciałam rzucić medycynę, nim na dobre rozpoczęłam z nią przygodę.
Brytyjscy lekarze rezydenci – junior doctors – często określani są przez polityków mianem „kręgosłupa publicznej służby zdrowia”, końmi pociągowymi, które swą harówką – pospołu z pielęgniarkami, ratownikami i wszystkimi innymi sprzymierzeńcami, którzy tyrają na pierwszej linii – utrzymują NHS¹ przy życiu. Lecz w chwili, gdy stawiamy w szpitalu pierwsze kroki, zazwyczaj z głową pełną wyuczonych faktów, lecz bez większego doświadczenia życiowego, nierzadko towarzyszy nam poczucie osamotnienia i skrywane lęki. W zawodzie, który powinien opierać się na współczuciu, wykształcenie kręgosłupa przebiega niekiedy brutalnie.
Być może pracownicy służby zdrowia mogą się hartować jedynie przez ciągłą styczność z sytuacjami na granicy życia i śmierci, aż w końcu ich umiejętności, fachowa wiedza i grubość skóry pozwolą im sobie z nimi radzić. Co jednak, jeśli proces ten zachodzi w systemie tak przeciążonym i borykającym się z takimi brakami kadrowymi, że lekarze, jak również wszelcy inni pracownicy systemu, mają wrażenie, iż notorycznie mierzą się z niemożliwymi wręcz przeciwnościami, aby tylko zapewnić swoim pacjentom bezpieczeństwo, nie mówiąc już o otaczaniu ich współczuciem i przykładną opieką? Że nawet jeśli młody lekarz zdobył doświadczenie, by radzić sobie z wszelkimi wyzwaniami natury medycznej, to czuje się w swej działalności coraz to bardziej sparaliżowany przez system, który sypie się i podlega cięciom?
W 2016 roku pytania te mocno wyeksponował spór o warunki pracy pomiędzy rezydentami a rządem. Konflikt popchnął tysiące lekarzy takich jak ja do strajku, podczas gdy powinniśmy zajmować się pacjentami. Między władzami a środowiskiem medycznym rozgorzała wojna na słowa tak toksyczna, że naprawa jej niszczycielskich konsekwencji zajmie całe lata. Wielu lekarzy, w tym moich przyjaciół, popchnęła do porzucania szeregów NHS na niespotykaną dotąd skalę. Ostatecznie zaś, po miesiącach konfliktu, doprowadziła do być może dwóch najsmutniejszych dni w dziejach NHS: pierwszego w kraju generalnego strajku lekarzy, w ramach którego rezydenci całkowicie zaprzestali pracy. W sporze o sytuację lekarzy rezydentów nie było zwycięzców, nikt jednak nie stracił tyle, co pacjenci.
Zdaniem strony rządowej przez cały czas sporu gniew, zamęt i rozgoryczenie skupiały się wokół jednej, jedynej kwestii: niezgody lekarzy rezydentów na rezygnację z sobotnich nadgodzin. Jak utrzymywały władze, nasza krnąbrność uniemożliwiła byłemu premierowi Davidowi Cameronowi dotrzymanie wyborczego zobowiązania, wedle którego miał zapewnić elektoratowi „prawdziwie całotygodniową publiczną służbę zdrowia”. A stawka była naprawdę wysoka. Wedle ministra zdrowia Jeremy’ego Hunta w Zjednoczonym Królestwie co roku niepotrzebnie umierało jedenaście tysięcy osób, ponieważ zbyt niewielu lekarzy pracowało w weekendy.
Mocne słowa ministra, odwołujące się do emocji. O ile jako lekarka wzdrygałam się na każdą taką insynuację, o tyle jako dziennikarka dostrzegałam w nich szczwaną i skuteczną strategię polityczną. O sztuce zniekształcania obrazu rzeczywistości uczyłam się od najlepszych. Jakieś osiemnaście lat wcześniej, jako młodziutka współpracowniczka w programie politycznym Jonathana Dimbleby’ego na kanale ITV pomagałam przygotowywać wywiady, których przebieg ze wszystkich sił starali się kontrolować najsprawniejsi spin doktorzy labourzystów – Alastair Campbell i Peter Mandelson. Przeprowadziliśmy rozmowę z Tonym Blairem na mniej więcej tydzień przed zwycięskimi dla niego wyborami z 1997 roku. Pamiętam, jak siedziałam na podłodze skulona przy tycim ekranie, aby wybrać fragmenty wypowiedzi do wykorzystania w trakcie przerwy na reklamy, kiedy zawisła nade mną jakaś postać.
– Traci pani tylko czas – oznajmił Campbell, szczerząc się smutno. – Wasz chłopak niczego od mojego nie uzyska.
Miał całkowitą rację. Nie udało nam się.
Wykorzystywanie strachu do budowy kapitału politycznego to taktyka stara jak sama polityka. Nowością przy tej okazji był cel ataku – nie cudzoziemcy, imigranci, nieroby czy muzułmanie, a sama profesja lekarza. W 2015 roku nowy większościowy gabinet konserwatystów, w końcu wyswobodziwszy się z koalicji z liberalnymi demokratami, wziął na cel ustawę o wynagrodzeniach dla pracowników NHS. Zarówno lekarze rezydenci, jak i konsultanci czy lekarze rodzinni stanęli przed perspektywą renegocjacji kontraktów, ale w pierwszej kolejności Jeremy Hunt postanowił zabrać się za nas. Być może uznał, że junior w określeniu junior doctor to oznaka słabości.
Strategia była prosta. Najpierw zasiać wśród ludzi strach stwierdzeniem, że co roku jedenaście tysięcy osób będzie umierać w weekendy, ponieważ lekarze są zbyt leniwi czy też zbyt chciwi, by wtedy pracować. Następnie tak pieczołowicie wzniecone obawy uśmierzyć, obiecując rozwiązanie: całotygodniową opiekę zdrowotną, której obecnie tak w kraju brakuje. Wreszcie – i to posunięcie najśmielsze – nalegać, że takową całotygodniową opiekę zagwarantuje „neutralna pod względem kosztów” renegocjacja umów z lekarzami rezydentami. Równocześnie w swojej narracji rząd wygodnie pomijał drobny fakt, że poprawa poziomu najpilniejszych usług wymagałaby zwiększenia liczby pracowników oraz nakładów finansowych. Czyli przeszkodą na drodze do zapewnienia bezpiecznych weekendów nie był skarb państwa, a lekarze rezydenci.
W chwili rozpoczęcia sporu miałam za sobą dziesięć lat pracy dziennikarskiej i sześć jako lekarka w szpitalu, czyli dość, by z nerwowej nowicjuszki przeistoczyć się w doświadczoną i cenioną członkinię szpitalnej ekipy. Z roku na rok obserwowałam skutki cięć budżetowych; pacjenci coraz dłużej czekali na leczenie, lekarze po cichu znikali z grafików, a proces rekrutacji stawał się jeszcze bardziej problematyczny. Mimo to byłam dobrej myśli. Po sześciu latach medycyny i rozlicznych egzaminach podyplomowych byłam chętna i gotowa zabrać się do upatrzonej specjalizacji z medycyny paliatywnej. Przygnębiające, niekiedy zapadające na długo w pamięć wyzwania związane z pomocą pacjentom u kresu życia, aby do końca mogli się nim jak najpełniej cieszyć, poruszyły we mnie jakąś szczególną strunę. Ani przez chwilę nie przeczuwałam, że lekarze rezydenci znajdą się na celowniku rządowej machiny propagandowej ani też jak niszczycielska i demoralizująca okaże się ta sytuacja.
Z podwójnej perspektywy lekarki i dziennikarki przyglądałam się zbulwersowana, jak rząd bez trudu ogrywa związek zawodowy lekarzy (British Medical Association – BMA, Brytyjskie Towarzystwo Medyczne). Ale o co tak naprawdę chodziło? Jeśli pominąć bezlik oskarżeń i zarzutów, co w istocie popchnęło pokolenie młodych lekarzy do porzucenia pacjentów i podjęcia strajku? Nawet Jeremy Hunt nie mógł naprawdę uważać, że jedynym celem, jaki nam przyświecał, było zachowanie naszych sobotnich stawek. Był to złożony i pełen niuansów spór, w równej mierze dotyczący pensji, co bezpieczeństwa pacjentów, poziomu zatrudnienia i morale. Nawet samo określenie junior doctor nie oddawało olbrzymiej różnorodności sytuacji kształcących się lekarzy, zarówno dwudziestotrzyletnich singli świeżo po studiach medycznych, jak i trzydziesto- czy czterdziestoparoletnich rodziców, doświadczonych medyków o krok od uzyskania statusu konsultanta specjalisty.
Z mojego punktu widzenia spór dotyczący lekarzy rezydentów – decydujący moment w dziejach NHS – był głęboko zakorzeniony w szerszej kondycji współczesnej publicznej służby zdrowia. Strajki były rozwiązaniem drastycznym, ostatnią deską ratunku. Po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat zdarzyło się, by młodzi lekarze opuścili pacjentów, a tak się stało w osiem różnych dni. Dla większości z nas decyzja o strajku była aktem desperacji wynikającym z naszych doświadczeń na pierwszej linii systemu opieki zdrowotnej. Nasza służba zdrowia cierpi na dojmujący niedobór lekarzy. Po prostu brak jest pieniędzy, by zatrudnić ich wystarczająco wielu. Statystyki Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) wykazują, że mamy zaledwie 2,8 praktykujących lekarzy na 1000 mieszkańców, czyli mniej niż niemal każdy kraj w Europie, w tym Polska, Łotwa oraz Litwa. Dla porównania w Niemczech współczynnik ten wynosi 4,1 lekarza, zaś w Grecji 6,3 lekarza².
Oznacza to braki kadrowe, które dla rezydentów są w najlepszym wypadku wyczerpujące, w najgorszym zaś druzgocące. Nie zliczę sytuacji, kiedy przychodziło mi brać na siebie podwójne obowiązki, gdy w grafiku pojawiała się nieobsadzona luka. Takie dyżury z luką w grafiku to ponure, niewdzięczne wprawki w gaszeniu pożarów, a do tego trafiają się coraz to częściej. Kiedy w 2009 roku rozpoczynałam pracę, na szczęście stanowiły rzadkość, obecnie jednak stają się normą. Boimy się ich, ale być może większy strach powinni odczuwać pacjenci. Przecież bez względu na to, jak wspaniale lekarz opanował sztukę resuscytacji, nie potrafi być w dwóch miejscach naraz. Kiedy braki kadrowe sprawiają, że jeden lekarz musi nosić przy sobie dwa pagery alarmowe, ryzyko, że któregoś pacjenta nie uda się odratować, ulega podwojeniu. Niedobór lekarzy to zagrożenie dla życia.
Kolejną ofiarą nadmiernego obciążania lekarzy pada cecha, dzięki której pierwotnie zainteresowaliśmy się medycyną i na której utratę szczególnie nie możemy sobie pozwolić: życzliwość. Mówi się, że NHS funkcjonuje wyłącznie dzięki dobrej woli jej personelu: lekarzy, pielęgniarek i pozostałych pracowników służby zdrowia, którzy gotowi są dać z siebie wszystko nie dla pieniędzy, podziękowań, pochwał czy autopromocji, lecz dla wynagradzającego trudności poczucia, że pomogło się pacjentowi. Jeśli tak jest w istocie, to warunki pracy nieustannie nadwyrężające naszą zdolność do okazywania życzliwości zagrażają zarówno przetrwaniu NHS, jaki i, w krótszej perspektywie, relacjom między lekarzem a pacjentem. Kiedy brakuje lekarzy, kiedy nie ma szans na to, by w przewidzianym czasie pracy uporać się z przydzielonym zakresem obowiązków, wówczas na dyżurze można zajmować się jedynie zapewnianiem bezpieczeństwa pacjentom. Rozmowa z nimi i ich bliskimi nieuchronnie spada na ostatnią pozycję listy zadań. Ludzki wymiar takiego kontaktu stał się luksusem, który warunki pracy wykluczały. Z lekarzy robi się zahartowane maszyny, a pacjentów pozostawia się samych sobie. Wiesz, że to nie w porządku, zaczynasz nienawidzić tego, czym się stałaś, a być może wręcz rozważasz porzucenie zawodu, który niegdyś kochałaś z całej duszy.
Dotarliśmy już do tego etapu. Pytanie, które sprawiło, że w 2016 roku z ciężkim sercem i pełna wątpliwości dołączyłam do grona pikietujących, nie brzmiało „Jak mogę wybronić swe sobotnie nadgodziny?”, lecz „Jak mogę w dalszym ciągu okazywać współczucie i człowieczeństwo w ramach systemu publicznej służby zdrowia, który się rozpada?”. Podobnie jak tylu innych lekarzy rezydentów wiedziałam, że nic więcej z siebie dać nie mogę. Kontrakt, który wymagałby od nas rozciągnięcia mocy przerobowych już nie na pięć, a na siedem dni, bez wątpienia doprowadziłby mnie do załamania.
Oto książka o pracy w ramach instytucji, w której przyszłam na świat, w której urodziłam dziecko i w której najprawdopodobniej przyjdzie mi umrzeć, o ile będzie wówczas jeszcze istnieć. Lekarz pracujący w NHS uratował życie mojego nowonarodzonego syna, a gdy piszę te słowa, zespół onkologów NHS stara się nie dopuścić, by rak odebrał życie mojemu ojcu. Podobnie jak w przypadku tylu innych rodzin w Wielkiej Brytanii, wielu najradośniejszych, najbardziej podniosłych, najbardziej wstrząsających i najbardziej poruszających chwil w życiu moi bliscy doznali właśnie w placówkach brytyjskiej publicznej służby zdrowia. I tak jak tylu innych lekarzy, pielęgniarek, położnych, noszowych, fizjoterapeutów, radiologów, farmaceutów i dietetyków z NHS, jestem bezwstydnie stronnicza, gdy mowa o instytucji, której zawodowo służę. Fakt, że jako zbiorowość jesteśmy skłonni płacić na tyle wysokie podatki, by zagwarantować, że nikt nie zostanie pozbawiony pomocy medycznej, bo go na nią nie stać, sprawia, że odczuwam autentyczną dumę z bycia Brytyjką. Cieszę się, że mogę zapewniać opiekę pacjentom od kołyski aż po grób w oparciu o ich potrzeby kliniczne, nie zaś wypłacalność. To ogromny przywilej.
Dzień w dzień widzę, jak zwyczajny personel NHS wykonuje nadzwyczajną pracę – opatrując rany, przekazując złe wieści, trzymając za rękę, wycierając z ekskrementów, budząc zatrzymane serca, zamykając powieki właśnie zmarłym – a wszystko to z ogromnym współczuciem i troską. Kocham moją pracę. Nie potrafię wyobrazić sobie zawodu bardziej satysfakcjonującego i dającego większe poczucie spełnienia aniżeli medycyna. Obawiam się jednak, że dotarliśmy do punktu, w którym najcenniejszy zasób NHS – jego personel – czuje się śmiertelnie wyczerpany. Dobra wola i życzliwość, bez której NHS nie przetrwa, są nieubłaganie eksploatowane poprzez braki w finansowaniu, braki kadrowe i coraz to bardziej nierealistyczne oczekiwania stawiane słabnącej sile roboczej. Oto nieopisana dotąd opowieść o wyzwaniach wiążących się z zachowaniem życzliwości na nadwyrężonej pierwszej linii działań publicznej służby zdrowia.
------------------------------------------------------------------------
1. National Health Service – brytyjski system publicznej służby zdrowia (przyp. tłum.).
2. Raport Health at a Glance 2015, OECD, 2015 (OECD Publishing, Paryż), dostępny pod adresem http://dx.doi.org/10.1787/health_glance-2015-en. (W 2018 roku w przypadku Polski współczynnik ten spadł do 2,4 lekarza na 1000 mieszkańców, co oznacza ostatnie miejsce pośród krajów UE – przyp. tłum.)