- W empik go
Z rodzinnej kroniki: dwa obrazki z przeszłości - ebook
Z rodzinnej kroniki: dwa obrazki z przeszłości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzeba temu zaradzić!
Wydawnictwo które niniejszym prospektem ogłaszamy, składać się będzie z arcydzieł własnych i obcych literatur wybranych z dziedzin najobszerniejszych i najrozmaitszych. Ponieważ nie tworzymy żadnego zbiorowego wydania, a jedynym związkiem między pojedynczymi tomami będzie jednostajność formatu i okładki, przeto nie ogłaszamy żadnej pe-ryodyczności w wychodzeniu tomów, ani żadnej z góry uiszczać się mającej prenumeraty. Każdy tomik złożony z pięciu do sześciu arkuszy druku, szesnastki wyraźnym bourgoisem zadrukowanej, na czy-
KAROLINA ŚWIETLA.
(JOANNA MUŻAKOWA)
dwa obrazki z przeszłości.
przełożył z czeskiego
Bronisław Grabowski.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ Âàðøàâà 23 Àïðâëÿ 1880 ã.
KILKA KARTEK
Z RODZINNEJ KRONIKI.
Za panowania sławnej pamięci cesarza Józefa II w Czeskim Brodzie przy samym gościńcu, stała mała gospoda, która przy budowaniu dworca kolei żelaznej, piękniejszemu, regularniejszemu, ale za lo mniej zajmującemu budynkowi ustąpić musiała.
Ta gospoda należała do mego pradziadka i była chlubą całej rodziny.
Do dziś dnia opowiadamy o niej ze łzami w oczach, niby o straconym raju, a ktoby nas słyszał, mógłby snadno mniemać, że nad nią nio było rozkoszniejszego miejsca na świecie. Wszelako obojętne oczy, dla których nie była otoczona owym czarownym blaskiem, w jakim dom rodzinny ukazuje się sercom tkliwym, odwróciłyby się pewnie z pogardą, lub szyderstwem od niepoczesnego, niesymetrycznego i wiecznie błotem obryzganego domku, coby im, prawdę mówiąc, nie można bardzo brać za złe.
Stary budynek był jednopiętrowy i prawy bok jego był tak wypukły, że zdawało się, jakby go jaki niewidzialny olbrzym bezustannie nadymał. Część jego lewa była wprawdzie równiejsza, ale nie miała ani jednego okna; snadź w nagrodę za ten brak znajdowały się w najdalszym jej końcu, właśnie jakby z domu umknąć chciały – wrota. Spodnie ich skrzydła były rzeczą najbardziej zbyteczną w całym domu, gdyż górnych mniejszych części nie było wcale, Bóg wie, w skutek czego. Trochę zwinny człowieczek mogł przez nie przeskoczyć przez igraszkę, ale nawet tego wysilenia nie potrzebował ten, kto chciał dostać się do domu; niech tylko skurczył się nieco, a przelazł pod niemi. Wjazd tak wyżłobiony, podobny był raczej do rowu, w którym człowiek mógłby się zimą i latem utopić w błocie. Widać, że stróż przyszedł do przeświadczenia, że w takich okolicznościach wszelkie zamykanie jest daremnem, i dla tego wrota były najczęściej dniem i nocą w każdej porze roku otwarte, co im nadawało jakieś przyjemne gościnności piętno.
Wewnątrz domek nie był porządniejszym; na nie brukowanem podwórzu wznosiło się śmiecisko wysokie jak wieża, a obok czerniła się kałuża rozległa jak jezioro. W tyle, kilka na pół zbutwiałych schodów prowadziło do ogródka, jeśli na to imię za… sługiwał trawnik przegniłym otoczony płotem i kil ka bzowych i laskowych krzaków.
Wszystko wewnątrz i zewnątrz domku było opuszczone i zaniedbane. Drzwi i okna nie zamykały się, w podłogach były dziury wielkie jak moja głowa, pułapy groziły upadkiem, każdemu nowoczesnemu gospodarzowi włosy powstałyby ze zgrozy nad całem tem niedbalstwem, w którem lubowali się wszyscy zapewne ojcowie nasi z małemi wyjątkami. Ale bądź co bądź, w tej ruinie była jakaś szczególniejsza poezya; z niej wiał taki świeży powiew wolno-Sci, że artysta musiał w jednej chwili przywyknąć do starego domku, a potomstwo mego pradziadka po większej części należało, niestety, do tej nieszczęśliwej klasy, przed którą każdy rozsądny człowiek się żegna. I dla tego tak cię oni kochali, stary, miły dachu!
Co rok za kominem, na goncianei strzesze osiedlał się poważny bocian; pod rynną, z której zbutwiałego, zielonego drzewa, wyrastały ładniutkie zioła, czepiało się jaskółcze gniazdo obok gniazda; na kałuży goniły się stada kaczek o szmaragdowych szyjach i skrzydłach; na palach gruchały gromady gołębi wszelkich kolorów, a po śmiecisku przechadzały się najsrokatsze koguty i kury czeskiego gatunku. Pradziadek innych nie znosił; sąsiedzi mogli nasadzić tyrolskie, styryjskie, angielskie i inne jeszcze rzadsze kurczęta, on został przy krajowych; nic obcego nie mogło być w domu.
Prababka miała z nim krzyż Pański! nawet w doniczkach za oknami nie mogł mu się cudzoziemski kwiat pokazać, a ona tak lubiła bawić się ogrodnictwem. Tylko róże, tulipany, gwoździki i fiołki, które miał za czysto czeskie kwiaty, albowiem mogł je nazwać po czesku, znalazły łaskę u niego. Wszystkie inne wyrywał, jak tylko je zona posadziła, choćby nawet drogo za płonki lub nasionka zapłaciła olejkarzowi, który dwa razy do roku zaopatrywał ją w korzenie i domowe leki. Ale cóż robić; pradziadek już się nie zmienił: co choć trochę cudzo-ziemsczyzną pachniało, to miał w obrzydzeniu i z tego Śmiał się bez miłosierdzia; u innych łudzi, jak mówią, ma się znowu dziać zupełnie przeciwnie.
Pan ojciec (tak mówiono pradziadowi w całem miasteczku) miał zawsze pełno gości; ludzie wtedy niedbali jeszcze o piękne Ściany; byle tylko mieli coś smacznego przed sobą na talerzu. O pani mamie głoszono szeroko, daleko, iako o wyborne) kucharce; nazywano ją sosową panią, dla tego, że nikt ani tak wybornych, ani tak rozlicznych sosów jak ona robić nie umiał, a sosy, jak wiadomo, są jednym z najfundamentalniejszych czynników w szlachetnej sztuce kucharskiej.
Wszelako nietylko sąsiedzi ale i panowie nawiedzali pana ojca i przychodzili często do niepozornej gospody na miskę grochu, albo na świeżą kiełbaskę. Z tego honoru nasz pan ojciec mało sobie ro bił; niesprzyjał panom i nigdy im się nie kłaniał. Mawiał, że w każdym z nich siedzi dziesięciu czartów, którzy im robić dobrze niepozwalają. Bo gdy by nie to, mówił, całkiem inaczej byłoby na tym świecie, ludzie nie musieliby ani żebrać, ani kraść, a każdyby miał, czegoby potrzebował. Kogo to zdanie obraża, niech sobie pomyśli: prosta kapota, prosty rozum.
Małżonkowie byli dobrymi gospodarzami; nic więc dziwnego, że się im garnął pieniądz do malowanych skrzyń w komorze, tak, że dziewczyny ruszyć ich nie mogły, ilekroć przed odpustem uprzątały i porządkowały. Wszelako przez wiele lat płakała pani mama za każdą razą, gdy swoje zapasy przeglądała; myślała sobie, że dla cudzych łudzi gospodarzy Dziesięćkroć razy zastukał bocian do małego, czarną chustką, zasłoniętego okienka w pokoiku obok kuchni, dziesięćkroć po sobie położyła w czerwoną kolebkę, która tam stała przygotowana, coś maleńkiego, ładniutkiego, ale dziesięćkroć razy młodzieniec z białą kokardą i rozmarynem na kapeluszu, odniósł podarek bociana w małej trumience na smętarz Świętej Trójcy. Próżno mawiał pan ojciec swojej małżonce: „Błogosławiona zona, która rodzi i Panu Bogu oddaje”, ona niknęła w oczach. Dopiero, gdy wykonała wielką pielgrzymkę na Świętą Górę w czasie której tak surowo pościła, że aż pięć razy omdlała ua drodze i już myślała, że żywa do domu nie wróci, rzecz ta przybrała szczęśliwy obrót i wkrót-kim czasie wesoło igrały rumiane dziatki między kurczętami na błotnistym dworze. Na imię im było Emeryk, Melchior, Eustachy i Ludmiła. Pani mama mawiała od tego czasu, żeby nikt sobie nie myślał, że dla niego nie ma „odpuszczenia”.
Wmieście nie mało się śmiano z niezwykłych imion synów pana ojca, ale on bardzo mało sobie z tego robił. Trzymał się stale prastarego rodzinnego zwyczaju, i jak tylko narodził mu się potomek, zaraz patrzał w kalendarz i według świętego, którego pamiątkę właśnie obchodzono, musiało się dziecko nazywać; zona mogła się sprzeciwiać jak chciała, a ludzie dziwić, ile im się podobało.
Wyszukać imię swoim dzieciom, to było pierwsze, ale zarazem i ostatnie staranie pana ojca. Jak tylko z niemi przyszedł do chrztu, już więcej nie spojrzał na nie, ba! nawet ma na myśl nie przyszło, że powinien był mieć o nich jakąśkolwiek pieczę. Całe staranie o dzieciach spadło więc na panią mamę, a każdy jej się dziwił, jak przy swojej ciężkiej pracy doskonale odpowiedziała swemu zadaniu. Kąpała dzieci regularnie w każdą sobotę, kiedy miały podarte ubranie, posyłała natychmiast po krawca, aby im zrobił nowe i wzięła do domu starą żebraczkę, sławną ze swojej pobożności i mnóstwa modlitw, które umiała na pamięć, aby jej dzieci w nabożeństwie ćwiczyła. Dalej już nie sięgały jej dążenia, a właściwie jej pojęcia o wychowaniu. Miłe dzieci rosły więc jak drzewa w lesie, nikt nie budził i nie kierował ich zdolnościami, nikt nie czuwał nad ich rozwojem i nad kierunkiem ich charakteru. Gdy przyszły do kuchni, aby się matki o co zapytać, ta zaraz szukała miotły i posyłała je do ich na pół głuchej, ustawicznie w jakiemś pobożnem rozmyślaniu pogrążonej ochmistrzyni; skoro się w izbie przed panem ojcem zakręciły, już ten sięgał do kąta po trzcinę; czeladź raz im niewolniczo ulegała, to znów będąc w złym humorze dokuczała im; goście się nietylko w mowach swych nie strzegli przed niemi, ale często jeszcze drażnili je nieprzyzwoitemi żartami. Naprzekór tym wszystkim nieprzyjaznym okolicznościom w każdem z dzieci rozwinął się znakomity, samodzielny charakter, nieprzełamany pociąg do ideału, surowa cnota. Szkoda, szkoda! że wam los nie pozwolił w szczęśliwszych stosunkach być pożytecznemi światu przez wasze świetne przymioty, wy, duchy drogich mi nieboszczyków!
Czas płynął jak woda; pani mamie zdało się, że Emeryk dopiero przed tygodniem się urodził, a przecież miał on juź dziesiąty rok i jeszcze nie wiedział co to szkoła! Pan ojciec naukę odkładał od roku do roku, mawiał, że jeszcze dość czasu na to "atrapie nie, że on sam nigdy w szkole nie bywał, a jednak umie poczciwie na chleb zapracować, lepiej niż wielu, o których wiedział, że rodziców kosztowali wie cej funtów srebrników niż sami zaważyli. Bóg więc wie, jakby to ze szkołą wypadło; pewnoby jej dzieci całe życie nie poznały, gdyby się w to nie wdał pan dziekan. Razu jednego zjawił się osobiście u pana ojca i ostro go zapytał, czy chce ze swych dzieci mieć chrześcian, których dusza ma być kiedyś zbawioną, czy pogan równających się niemym stworzeniom? Pan ojciec zmieszał się trochę, gdy mu rozum ny i zacny ksiądz zaczął do duszy przemawiać, jakiego grzechu dopuszcza się na swych dzieciach, że je zostawia w głupocie i ciemnocie i nie wprzód odszedł, aż mu ten podał rękę i przyrzekł, że swój błąd naprawi. Dzieci skakały aż do pułapu, skoro usłyszały, że będą chodzić do szkoły; gdyż to dawno było ich najgorętszem życzeniem. Jedne rzecz wszelako pan ojciec wymówił sobie u nauczyciela, kiedy je tam zaprowadził – musiał mu ten święcie przyrzec, że z nich żadnych nie zrobi mędrków, ci bowiem byli mu sola w oku. Niemiał więc, jak mówił, nic przeciw temu, że jego dzieci nauczą się dobrze pisać, rachować i czytać, ale ani słowa więcej, inaczej się z nauczycielem na wieki pogniewa. Pan ojciec chciał mieć ze swoich synów porządnych rzemieślników, a tym, jak mówił, więcej nie trzeba wiedzieć; on sam z doświadczenia wiedział że to tyl ko na złe wychodzi. Przecież w samem miasteczku było kilku, którzy zuchwale uczoności liznęli, jak gdyby to była rzecz dla każdego prostaka, a nie dla panów jedynie, którzy wedle upodobania mogą Pana Boga z czasu okradać. Zostali też porządnie za swoją pychę ukarani: niebo ich poniżyło, jak każdego kto się sam wywyższa. Stracili wszystko haniebnie, dla tego że swego nie pilnowali i byli radzi, jeśli mogli u pana ojca, z którego prostactwa wprzód się byli naśmiewali, pić za darmo!
Pan ojciec do gruntu wybadał, jak to bywa na tym świecie i nieznosi! w swoich poglądach żadnego przeciwieństwa.
Wszelako jego dzieci jak na złość rwały się do nauki, jak gdyby wszystkie na księży wyjść miały. Pół dnia niewyszło, aby Pan ojciec nie sięgał do kąta po swoją trzcinę; ciągle chodziły do niego po krajcary na atrament, na papier i na podobne niepotrzebne wydatki, na które on sam, jak żył na świecie, szeląga nie był wydał.
Mała Liduszka nie została w tyle za braćmi, albowiem i ona chodziła już do szkoły; pan ojciec chciał się już od razu pozbyć tych bębnów, aby nie mieć kłopotu z tem pamiętaniem, kiedy na kogo z nich przyjdzie kolej na szkołę. Dziewcze miało rozumną główkę i czułe serduszko; wcześnie okazywało swą dobroć i poświęcenie, przez które stało się aniołem stróżem nietylko dla rodziny, ale dla każdego kto żył blizko niej i cierpiał. Nadewszystko robiło na nią wrażenie to, co ksiądz uczniom z katechizmu wykładał; jego słowa utkwiły w niej na zawsze. Całe noce przepłakało wrażliwe dziewcze nad mękami Chrystusowemi i ciągle jej w myśli tkwiło, iakby się stać godną Jego ofiary. Zaczęła od tego, że usiłowała dosłownie pełnić jego wzniosłą naukę; nikt z uboższych sąsiadów nie zachorował, aby mu Liduszka od matki nie wyżebrała trochy rosołu. Jeśli zrobił kto w domu szkodę, zaraz wzięła winę na siebie i zniosła spokojnie za winowajcę karę i połajanie. Ale najwięcej współczucia i miłości żywiła dla biednych dzieci z okolicznych wiosek, każdego dnia i w każdą porę w nędznej odzieży przychodzących do szkoły.
Zamożniejsi uczniowie z sąsiedztwa stołowali się razem z panem nauczycielem, a biedniejsi przynosili swą skromną strawę w tłomoczku na plecach. Liduszka musiała zawsze ze łzami w oczach odwracać się od nich, gdy pod piecem na ławie twarde gryźli skórki, smutnie na szczęśliwszych poglądając towarzyszów. To ją tak trapiło, że odważyła się na czyn śmiały: zebrała razu jednego tych wszystkich odepchniętych od losu i zaprowadziła ich do ogródka za gospodą. Tam musiały przykucnąć za płotem, aby ich nikt z czeladki nie zobaczył, a ona przykazując im, aby milczały, śpieszyła do kuchni. Nie trudno było znaleźć tam coś do zjedzenia: tu gość zostawił na talerzu kawałek pieczeni, tam stała niedopita szklanica z piwem, tu znowu leżał kawałek białego chleba. Nikt nie zauważył jak dziewczę jedno po drugiem zręcznie wynosiło i takim sposobem prawie codzień małych swych gości tem wyczęstowała, co niedbałe służące zwykle zlewały w pomyje.
Rodzice zdrętwieli, jak gdyby z księżyca byli spadli gdy na raz poczciwi wieśniacy z okolic przyszli dziękować im ze łzami za dobrodziejstwo ich dzieciom wyświadczone. Z początku uważali to za omyłkę, ale przecie nakoniec jakoś się porozumieli.
Lecz zaledwie zacni obywatele wyszli byli za drzwi, dopiero to krucho było z naszą Liduszką, że bez pozwolenia rodziców wydaje. Mała samary tanka ani się nie wypraszała, ani nie płakała, kiedy miała być karaną, ale broniła się tak poważnie, rozumnie i z godnością, że panu ojcu ręka z podniesioną trzciną mimowolnie zwisnęła; a gdy z rozognioną twarzą zaczęła prawić o powinnościach każdego chrześcianina względem swego bliźniego, pani mama uciekła zaraz do kuchni, jak gdyby się jej tam kiełbasa paliła; uciekała ona dla tego, aby się tam w skrytości do syta wypłakać mogła.
Od tej pory, gdy Liduszka przyciągnęła ze swym głodnym pułkiem, za każdą razą znalazła wielką misę z przygotowaną już zupą, i nikt z czeladzi na biedne dzieci nawet skrzywić się nieśmiał.
Dzieci także robiły Liduszce przysługi, ale najwięcej Karolek od gajowych. Był to czupurny chłopczyna z pyzatemi czerwonemi policzkami, prawie w wieku Liduszki. Dniem i nocą przemyśliwał, jakby Liduszce za jej dobroć sprawić jaką uciechę; ale cóż jej ofiarować, gdy gajowy sam nieraz niewiedział rano, co w południe dzieciom swym na misę naleje? Mimo to jednak Karolek nie zawsze był w kłopocie; szumiący las był dla niego niewyczerpaną skarbnicą darów dla małej przyjaciołki, która przyjmo wala bukiecik jagód, sznurek jarzębin nawleczonych jak korale, oswojone ptaszę z iaką radością, jakby jej dawał najdroższe rzeczy.
Wszelako przemyśliwajac, jakby się Liduszce odwdzięczyć, zapomniał chłopak o olementarzu; na egzaminie prawie każdy dostał choć obrazek, tylko Karolek szedł do domu z próżnemi rękoma. Chłopczyna wprawdzie niebrał zbyt do serca swojej kię ski, ale tem więcej płakała i szlochała Liduszka nad poniżeniem swego ulubieńca. Jej łzy bardziej działały na chłopaka, niż wstyd publiczny i gniew ojca; chodził od tego czasu całkiem zamyślony, figle go już wcale a wcale nie radowały, przestał igrać z wesołymi towarzyszami, a gdy szkoła znów się zaczęła, nie spuszczał w szkolnych godzinach z nauczyciela swoich niegdyś tak biegających oczu i razem z Liduszką uczył się na pamięć zadanej lekcyi. Jednem słowem, Karol był teraz najpilniejszym uczniem, za takiego też na następnym egzaminie został publicznie ogłoszonym i uczczonym wielką czerwoną księgą z rąk sąsiedniego hrabiego, zaproszonego jako gościa.
Liduszka daleko bardziej pyszniła się ze sławy Karelka, aniżeli ze swojej własnej. Mówiła ona tegoż dnia długą łacińską mowę, której oprócz księży nikt pewno nierozumiał, jednak się rozpłakała cała sala. Pani mamie ten zaszczyt okazany jej córce strasznie pochlebiał; niezmiernie ją też na ten dzień wystroiła. Kazała jej przerobić suknię, ktorą dotąd chowała niby skarb jaki.
Zdarzyło się bowiem, że razu jednego w nocy ja kaś przejeżdżająca, znakomita dama zachorowała nagle; przelęknięci słudzy zanieśli ją do gospody, gdzie pani mama zajęła się nią z taką ochotą i poświęceniem, czuwając sama nad nią przez kilka nocy, że dama, od której wzdragała się za swoje inslugi przyjąć zapłatę, z wdzięczności darowała jej suknię. Była to, jak mówiła, ta sama suknia, w której cesarzowa Marya Teresa uszczęśliwiła swoją obecnością bal, po koronacyi dla niej przez czeskie Stany wydany. Dama owa należała do dworu i od samej cesarzowej dostała to ubranie, w którem się Liduszka w ten dzień uroczysty pyszniła. Poraz pierwszy i ostatni Liduszka w te drogie ustroiła się suknie; zdawało się jej grzeszną próżnością chodzić w tak prze pysznych materyach, i matka musiała na jej prośbę kosztowną suknię darować do kościoła, gdziem ją jeszcze sama podziwiała przerobioną na chorągiew. Obok tak pamiętnej sukni zdobiła Liduszkę tą razą jeszcze pudrowana fryzura, prawie tak wysoka jak jej mała figurka, kaftanik na fiszbinach ogromnej objętości i jasno zielone trzewiki, z wysokiemi, czerwonemi koreczkami. To obuwie tak jej się od tego czasu podobało, że w święta nie nosiła innego; pamiętają ją w niem jeszcze jako siedmdziesięcioletnią staruszkę, chociaż już bez czerwonych koreczków.
Właśnie Liduszka, trzymając Karola za rękę, opowiadała rodzicom o ich wspólnym tryumfie, gdy wtem wpadł do izby stary gajowy zaczerwiony, porwał dziewczę w objęcia i całował tak długo i tak gorąco, że aż krzyczeć zaczęła.
Gajowy opowiedział, że to jego hrabia Kavolka książką był obdarzył i że chłopiec tak mu się przy egzaminie spodobał, że chciał o nim mieć staranie, zrobić z niego pana, a jego rodziny los znacznie polepszyć.
A któż był przyczyną tego szczęśliwego obrotu rzeczy, jeżeli nie Liduszka, która, jak matka, napędzała chłopca do pilności? Stary gajowy twierdził, że jej wszystko zawdzięcza i wylewał nad nią łzy wdzięczności i szczęścia, a wszyscy przytomni płakali z nim razem.
– Dajcie już pokój, ludkowie, rzekł z uśmiechem jeden z gości, aby konceptem tej scenie koniec położyć, – przecież to Karolek za kilka lat Liduszce odsłuży, a jeśli uczyniła z niego pana, to on znowu za to panią z niej zrobi. Uważajcie, panie ojcze, czy nie będziecie mieć co przeciw temu, gdy z tych dwóch osóbek będzie para.
– Cóżbym miał mieć przeciw temu, jeźli taka be dzie wola Boża i jeśli Karolek dobre miejsce dostanie? odparł pan ojciec i przyłożył do ust kufel, który od niejakiego czasu ciągle pełny przed nim stać musiał, nad czem pani mama kilka razy dziennie z boleścią wzdychała. Dziewczyn najlepiej prędko się pozbyć z domu, dodał powtórzywszy haust, zwłaszcza jak u nas, w gospodzie.
– Biorę was za słowo, przerwał mu gajowy; dajcie rękę, jeśli tylko szezerze mówicie.
– Dla czegóżbym nie miał mówić szczerze? rzekł pan ojciec, podając mu prawicę całkiem obojętnie; ale dosyć już o tych fraszkach, zacznijmy mówić o czemś ważniejszem. Kiedyż się u was w majątku pańskim zacznie polowanie? Pewno mnie tego roku tak nie przeładujecie zwierzyną jak przeszłego?…
I starzy wszczęli wielce ważną i długą rozmowę, młodzi zaś nie stracili ani słówka ojców swoich i od tej pory uważali się za narzeczonych, a w miasteczku jeszcze tego samego wieczora wyrachowano najściślej, za ile lat będzie wesele, i kogo na nie zaproszą.
Z synami swymi pan ojciec nie wychodził, tak dobrze jak z pobożną córeczką, a niepokój o nich dawał pani mamie za przyczynę, dla czego tak miłuje towarzystwo nieszczęśliwego kufla, jeśli kiedy ośmieliła się robić mu wymówki. Zwłaszcza dwaj starsi narobili mu wiele kłopotu. Emeryk, naprzykład, przepadał za obrazami: gdy gdzie o jakim pięknym obrazie usłyszał, koniecznie musiał go widzieć. Skoro razu jednego dowiedział się, że pan burmistrz kazał umyślnie przywieźć sobie z Pragi dwa obrazy, nie miał dopóty spokoju, dopóki tajemnie nie zakradł się do rezydencyi czcigodnego naczelnika gminy i nie wkręcił do paradnego pokoju, gdzie, jak mówiono, na pokaz wisiały. Ale go tam złapano i już czeladź gotowała się wytrzepać mu porządnie skórę: gdy ua szczęście jeden z pisarzów, który do pana ojca chodził na piwo, poznał go i wyswobodził.
Po całych godzinach ten dziwny chłopiec wpatrywał się w obrazy na ołtarzach i często kazał się kościelnikowi na noc w kościele zamykać, aby zobaczyć także, jak one przy księżycu wyglądają. Czy. 2
słyszał kto w życiu con podobnego? Pan ojciec za łaniywał nad nim ręce, jak nad zupełnym waryateni. W down bazgrał po wszystkich ścianach, rysował, CO mu pod oczy podpadło-–-tu kota domowego, tan psa, to znowu coś innego. I ludzi umiał odrysować, i to tak dobrze, że nie jeden się przeląkł, gdy zo baczył niespodzianie jego malowidła, myśląc, że przed nim żywe stoją osoby. Wszelako ta umiejętność biednemu Emerykowi dała się we znaki. Najstraszniejsze spotykały go przykrości, gdy ta lub owa poważna osobistość poznała się w jego śmiałych wizerunkach. Wszystkie napomnienia, wszystkie groźby były daremne; ani Liduszka, ani trzcina nic na chłopcu nie wskórały; to bazgranie tkwiło mu niby choroba we krwi. Powoli całe miasto zjawiło się na podwórzowej ścianie gospody pana ojca, skarga następowała za skargą, a gdy nakoniec i syndyk przybiegł cały rozwścieklony i skarżył się na wyrodnego chłopca, że sobie z poważnych i szanowanych ludzi grzeszne stroi żarty, w ojcu krew zakipiała i postanowił tym błazeństwom nagły koniec położyć.
Nie rzekł ani słowa do Emeryka, ale chwycił za świąteczną kapotę, wsadził swą najnowszą, aksamitną czapkę na głowę i tak wystrojony pobiegł do są-; siada mydlarza. Tylko Liduszka patrzyła nań ze strachem, nie tusząc sobie nic dobrego.
I nie omyliła się; na drugi dzień pan ojciec kazał wcześnie rano zbudzić Emeryka i powiedział mu, żeby swoich rzeczy poszukał i związał je, a potem pośpieszył do majstra mydlarza, którego od dziś dnia jest uczniem.
Emeryk skamieniał. Wiedział wprawdzie biedak, że myśli go oddać do rzemiosła, jednakże ta wiadomość tak go w zdumienie wprawiła, jak gdyby ją po raz pierwszy był usłyszał. Młodość iak lubi ufać szczęśliwej przyszłości. Myślał, że się ojciec zmiękczy, że na jego zamiary kiedyś zezwoli. Ukrywał więc je starannie, oczekując przyjaznej chwili, aby się z niemi wywnętrzyć, i ze zdziwieniem usłyszała płacząca Liduszka, która przyszła brata pocieszyć, jakie to zuchwałe zamysły zrodziły się w jego kędzierzawej głowie. Rozpaczający chłopiec nie taił już przed nią, że chciał iść do Pragi do malarzy, którzy tam, jak to dobrze wiedział, swój cech mieli. Słyszał on jacy sławni artyści wyszli z ich towarzystwa. A teraz już wszystko na wieki stracone.
Liduszka wprawdzie twierdziła, że wszystko może jeszcze inny wziąść obrót, ale Emeryk wiedział doskonale, że pan ojciec nigdy od tego nie ustąpi, co raz był postanowił, gdyby to nawet z jego własną było szkodą. Zwłaszcza co się tyczy dzieci, był nieubłagany, a najmniejsza różnica między jego a ich zdaniami, już mu się zdawała buntem przeciw jego ojcowskiej powadze. Nic dziwnego, że Emeryk, choć już prawie młodzieniec, nie pomyślał o tem aby sam sobie poradzić. Wedle wymagania ówczesnego wieku, w domu i w szkole był przyuczony do ślepej uległości rodzicom i uważał sam, każdy opór przeciw woli starszych, za grzech śmiertelny.
Szedł więc do majstra ciężko w młodej duszy zasmucony, bez szemrania usłuchał swego nielitośnego ojca, lecz nikt może tyle co on nie doświadczył prawdy tego starego przysłowia, „kto terminuje, ten się do brze namęczy i napracuje”. Jego majster był to człowiek ograniczony i srogi, jak nikt w całem miasteczku. Jeszcze, jako prawie stuletni starzec, dziadek Emeryk łzy wylewał, gdy opowiadał nam o swo jej ówczesnej duchowej i cielesnej niewoli.
W niedzielę, przed południem po słowie Boźem, mogł na chwilę odwiedzić rodziców. Pan ojciec nigdy go nie zapytał, jak mu się powodzi? myslał, i by, że sobie przez to ubliża. Widząc syna niegdyś tak rześkiego i żywego, teraz cicho jak baranek ze spuszczonemi oczyma i blademi licami siedzącego przy stole, śmiał się w duszy z zadowoleniem, że wpadł ua tak dobry pomysł dać go do sąsiada mydlarza; wiedział on, że ten potrafił obciąć mu skrzydełka.
Liduszka w skrytości płakała gorzko nad przygnębieniem brata i nad jego do krwi spracowanemi rękoma, które tak chętnie, i o ile sądzić można z niektórych próbek, tak mistrzowsko władałyby pędzlem. Niekiedy kupowała mu papieru i farb, i wywoływała za każdą razą słaby odblask szczęścia na jego twarz strapioną. Gdy w niedzielę wieczorem majster z czeladnikami wynieśli się na piwo, a zła majstrowa ze swojemi rozpustnemi dziećmi spać poszła, Emeryk wchodził na górę, gdzie sypiał i jeśli mu tylko zmęczenie i płacz pozwalały, przy niedopalonym kawałku świeczki bazgrał i bazgrał z przyspieszonym oddechem, z iskrzącemi oczyma jak za dni szczęśliwszych.
Zaledwie pan ojciec pozbył się Emeryka, już nań czekały nowe „turbacye” z Melchiorem. Ten znowu cały dzień Boży siedział wśród książek, a to w praktycznych oczach pana ojca tyle znaczyło, co bezwstydne próżnowanie.
Ksiądz dziekan jeszcze popierał chłopca w tej namiętności i choć Melchior już przeszło od roku wyszedł ze szkoły, musiał jednak chodzić jeszcze do niego, a on go darmo uczył. Pan ojciec chciał by wiedzieć tylko, czego on go mogł uczyć? Myśl, że jego chłopiec jest darmozjadem, okropnie mu dokuczała. Kazał sobie napełniać kufel częściej jesz cze niż wprzódy, a krzyczał jeszcze głośniej i walił w stół jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Tak, tak, już widzę, że już nie ma rady, że już muszę raz przecię powiedzieć prawdę o panu ojcu; chociażem tego dość długo unikała: już nie mógł ani na chwilę obejść się bez swego kufla, brał go nawet z sobą, kiedy szedł spać: stawiał go obok łóżka na stole i budząc się, popijał z niego.
Pani mama nie śmiała go już napominać.; skoro tylko się odezwała, zaraz łamał krzesełka i rozbijał dzbanki. Zaiste, szło tu o życie, kiedy się rozłościł. Co się przytem z jego procederem działo, niepotrze-buję nawet powiadać, niegdyś w tak kwitnącym stanie, z każdym dniem coraz więcej upadał.
Gdyby ksiądz dziekan nie popierał Melchiora, pan ojciec byłby z nim tak prędko skończył, jak z Emerykiem. Nie wytrzymał jednak, gdy Melchior jednego razu niespodzianie przed nim wystąpił i śmiało, jak gdyby był w swojem prawie, żądał, aby go puścił do Pragi na kursa, dowodząc że tylko w pierwszych latach będzie potrzebował pewnej pieniężnej podpory, a później spodziewa się sam sobie dać radę. Wtedy taki powstał hałas w gospodzie, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby się stary domek był rozwalił. Pan ojciec w swym sprawiedliwym gniewie od zmysłów odchodził, i gdyby piwniczy chłopaka za kołnierz nie złapał i nie wypchnął za drzwi, pe-wnoby Melchior żywy z miejsca się był nie ruszył. Musiał uciekać i u jakiegoś krewniaka przez wiele dui się ukrywać, zanim się ośmielił znowu przestąpić próg ojcowski. Napróżno ksiądz dziekan przy… szedł osobiście prosić za nim; napróżno mówił ojcu o znakomitych zdolnościach syna, napróżno mu dowodził, że chłopiec głową swoją może tyle dokazać, że go ojczyzna policzy z duma między pierwszych swych pisarzy: uparty starzec był niewzruszony, ba, przy ostatnim punkcie rozśmiał się w oczy księdzu dziekanowi. Dowodził mu przeciwnie, że żadnych ksiąg, a zatem żadnych pisarzy już niepotrze-bujemy; że mamy biblię, która nam pokazuje drogę do zbawienia, i czeską kronikę, która nas przyucza do życia i jego zmiennych losów: czegóż więc żądać więcej? Wszelka inna uczoność, według niego, niemogła być niczem innem jak marnością i igraszką.
Ksiądz dziekan odszedł z gniewem, nic nie wskórawszy, albowiem nawet uprzejma jego propozycyi że już sam będzie wspierać chłopca, nie została przyjętą; pan ojciec rzekł mu bez ogródki, że praw swoich do własnego dziecka nie sprzedaje i Melchior musiał iść do majstra krawca na naukę,
Ale Melchior nie był taki dobroduszny, jak jego brat starszy; był on namiętny i uparty jak ojciec. Zamiast elegicznej boleści nad zniszczonemi nadziejami, zagnieździła się w jego sercu gorąca zawziętość; wrzał w nim nieustannie gniew zacięty, który się na majstra wylewał.