- W empik go
Z różnych pułków. Tom 1 - ebook
Z różnych pułków. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 293 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działo się to w Peszcie, w trzecim pułku węgierskich huzarów, w roku nie pamiętam już którym, ale poprzedzającym podanie się do dymisji sławnego pułkownika, ukochanego przez nas wszystkich, hrabiego Görgö.
Cóż to był za człowiek! a co za żołnierz i przełożony!
Kochaliśmy go jak najlepszego kolegę, szanowali jak ojca, a ubóstwiali, jako najtęższego i najodważniejszego oficera.
Pułkownik Bela Görgö nie był młodym już wtedy. Liczył on przeszło pięćdziesiąt lat, które wplotły kilka srebrnych nitek w jego czarny wąs, ale nie odjęły jego obliczu tej czerstwości 'ciała zahartowanego w wojskowem życiu, ani też nie przygasiły tych czarnych, pałających nigdy nie gasnącą młodością, madiarskich oczu.
Hrabia mimo swych pięćdziesięciu lat, których niczem nie ukrywał, lecz owszem je z powagą, przyzwoicie nosił, robił wrażenie młodego. Nie można było się pogodzić z myślą, żeby pul – kownik, sławny ze swego ataku pod Zittau, miał się starzeć, siwieć, garbić, upadać i niknąć.
Robił on wrażenie bronzowej statuy, której lata odczytuje się po połysku jej na wypukłościach i kończynach, lecz która nie może uledz zmianie kształtów, nadanych jej przez rzeźbiarza.
Tak się zdawało, bo pułkownik, zbudowany jak Herkules, był jednym z tych ludzi, których oblicze żadnym nie poddaje się wpływom, jak ich dusza i charakter. Zawsze posągowo spokojny i pogodny, nigdy nie był ani wesołym ani smutnym, nigdy też rozdrażnionym ani pobudzonym.
A jakiem było jego oblicze i sposób zachowania się, takim był on sam. Każdy z oficerów trzeciego pułku miał swój epitet, który mu raz na zawsze, nadali koledzy. Palafiego zwaliśmy "nicponiem", Bojargrada "wściekłym", Ziczego "galantem", jenerała Czaki "paradnym", a pułkownika nazywaliśmy tylko pułkownikiem. Nie miał on słabej strony, bo go natura z czystego kruszcu odlała.
Zresztą Görgö pasował do trzeciego pułku, to znaczy, że był hulaką jak wszyscy, dziarskim jak wszyscy, dżentelmenem jak wszyscy i poczciwym jak wszyscy. Bo któż kiedy znał, kto kiedy i gdzie widział oficera, noszącego amarantowe wyłogi na swym kołnierzu, któryby mu się nie wydawał typem wojaka pięknej i szlachetnej armii, najpiękniejszego kraju, jakim są równie szerokie, jak długie Węgry? I Görgö był takim. Gdyśmy chcieli w pułku, w ożywionej gawędzie o którymś z oficerów, dać jeden drugiemu krótką a jedrną definicję, tośmy mówili: "on jest jak Görgö, on jeździ jak Görgö, on jest tak godzien kochania, jak Görgö". To wystarczało i to każdy z nas rozumiał, bo to było najwyższym stopniem pochwały dla mężczyzny, w którego żyłach płynęła prastara krew madiarska.
A ten człowiek miał dziwnie łagodny wyraz twarzy, miał spojrzenie tak miękkie, czułe i głaszczące, że niem właściwie a nie głosem komenderował. Na rewjach też, na których on był najwyższą figurą, prawie nie mówił. Spojrzał tylko, czy to na oficera, czy na żołnierza, a ten już wiedział co sobie pułkownik życzy. Ale to łagodne spojrzenie miało siłę bronzu, bo nie było, klnę się na wszystko, w Węgrzech pułkownika, któregoby się przed fronten, oficer czy prosty żołnierz więcej niezadowolić obawiał. Gdy się podczas rewji czarne oczy hrabiego bruzdą zbliżyły do siebie, to poty biły na czoła oficerów, a nogi pod huzarami drżały, jak pod dziećmi.
Gdy sobie dziś przypominam pułkownika Görgö, to jeszcze odczuwam to wrażenie i skory jestem do przypuszczenia, że miał on dar magnetyzowania. Gdy go sobie dziś przypominam, oglądającego w galopie pułk, ustawiony w rozwiniętej linji na zielonem błoniu pod Pesztem, to mi się zdaje, że ten człowiek był marzeniem mojej, apoteozującej stan żołnierski, wyobraźni. Zdawało się, posąg Thorwaldsena, ożywiony tchnieniem życia i barwami, wprowadzony w ruch i werwę.
Koń się sadził pod nim, ale nie zrobił poruszenia, którego nie chciała miękko trzymająca go dłoń pułkownika. Ziemia zdawała się dudnić pod kopytami rumaka, który tak zrozumiał swego jeźdźca, iż był, jak i on, w swych energicznych i silnych ruchach, łagodny, miękki i powolny. Ztąd też konie hrabiego uchodziły za najlepsze wierzchowce w świecie.
Raz, pamiętam, podczas rewji jenerała feldmarszałka jazdy, koń jego tak się rozbestwił, iż jenerał nie mógł sobie z nim dać rady w najważniejszej chwili manewrów. Görgö, widząc to, zaproponował mu zamianę na czas ćwiczeń, która jenerał przyjął z zadowoleniem. Ale eo się stało? Koń jenerała uspokoił się, jak baranek, a rumak pułkownika rozhukał się, jak dziki zwierz. Wtedy jenerał podjechał do Görgögo i zawołał:
– Kochany Görgö, oddaj mi mojego narownego wierzchowca i ukarz swojego, że skompromitował feldmarszałka jazdy.
Ten wypadek utkwił mi w pamięci, bo zdaje mi się, że każdyby tak jak jenerał wyszedł, ktoby chciał w Görgöm widzieć zupełnie podobnego do siebie człowieka.
Tylko jeden był Görgö w Węgrzech, – ale nikt mniej, jak on sam, nie zdawał się o tem wiedzieć.
Ten Görgö raz zachorował na reumatyzm w prawej nodze i przeleżał w łóżku kilka tygodni.
Gdy wstał i z chorą nogą wyszedł do nas, z trudnością powstrzymaliśmy łzy, cisnące się do oczu, nie tyle na widok pułkownika, ile na myśl, że nic niema na świecie stałego, myśl, która mi nigdy wyraźniej nie stanęła w oczach. Görgö się zmienił, Görgö szedł na dół…
Ale wrażenie to rozwiało się przy pierwszych słowach, jakiemi nas przywitał; tyle w nich było odcieni prawdziwego serca, wielkiego charakteru i niezrównanej werwy. A pułkownik tego dnia był wyjątkowo rozmownym i szczerym, jak gdyby chciał wynagrodzić sobie długie godziny, spędzone podczas choroby w samotnem milczeniu.
Coraz to nowe butelki stawiano na naszym wspólnym stole, dokoła którego rosło życie w miarę jak czas. dążył ku północy. Wszyscy byliśmy w wyśmienitych humorach, bezwiednie może uradowani, że znów znaleźliśmy się w komplecie. Wszak hrabia bawił między nami, a pułk bez Görgögo, mawiał Bojargrad, był zegarkiem, któremu brakowało tego na pozór nic nie znaczącego rubinka, umieszczonego w samym środku werku.
To też trzeci pułk szumiał jak zawsze i wszędzie i czas leciał niepostrzeżenie wśród wybuchów szczerego śmiechu, wśród toastów, na poufnych gawędach, na opowiadaniach bajecznych przygód oficerów naszych, czy to na polu bitew, czy w buduarach hożych węgierek.
Około północy wrzało, kipiało w sali, mieszczącej do trzydziestu oficerów, z których najstarszym był Görgö, a najmłodszym Palafy.
– Cicho, panowie! cicho! – nagle odezwał się głos Ziczego, który powstał i wzniósł do góry swój kielich szampana. – Północ wybiła i niezliczoną ilość toastów wychyliliśmy na cześć pięknych mieszkanek Pesztu, na cześć trzeciego pułku i wojskowego stanu, ale nie wypiliśmy jednego zdrowia, będącego dziś na miejscu…
Na te słowa wszyscy zerwali się z krzeseł, a Ziczy donośnym głosem, by zagłuszyć gwar i hałas, kończył:
– Otóż wnoszę zdrowie naszego ukochanego pułkownika, hrabiego Görgö, aby nas nigdy więcej, choćby na tak krótki czas, nie opuszczał. Aby tu u tego miejsca siedział, bo gdy go tutaj nie widzę, to mi się zdaje, że trzeci pułk się chwieje, że cały stan wojskowy jest w niebezpieczeństwie, że Węgry ze mną się martwią i…
Nie pozwolono Ziczemu dokończyć. Zahuczało w sali, aż szyby zajęczały od jednogłośnego okrzyku:
– Niech żyje Görgö!
Hrabia, widocznie zadowolony, powstał z trudnością ze swego krzesła.
– Dziękuję wam, przyjaciele! – zawołał, wychylając duszkiem kielich i prędko znów usiadł, ale spostrzegliśmy zaraz, że miał zamiar dalej mówić, tylko mu noga dokuczała.
A gdy pułkownik mówił, tośmy słuchali z zapartym oddechem, bo mówił on, trafiając do przekonania każdego, a przytem tak potoczyście, tak gładko, że słowa jego robiły wrażenie muzyki, napełniającej błogością słuchaczów. Po sekundzie milczenia, hrabia zabrał głos, ale nie w banalnej formie odpowiedzi na toast, lecz tonem, który sam przez się mówił, że pułkownik chciał się wywnętrzyć.
– Panowie moi! to zdrowie, któreście w tej chwili wznieśli i tak ochoczo, serdecznie wypili, napełnia mnie raz pierwszy w życiu uczuciem nieznanem mi dotąd, bo pierwszy raz w życiu, toast, nie będący z życzeniami memi w harmonii, boli mnie. Jak wiecie, ja jestem szczery i otwarty i nie umiem ukrywać swych myśli, ani umiem nawet podziękować za gorące życzenie, które nie jest mojem…
Görgö urwał, a na twarzach oficerów malowało się zdziwienie. Co widząc, uśmiechnął się on i dalej ciągnął:
– Czy uwierzycie, przyjaciele, że ja, oficer trzeciego pułku, który za sobą liczę trzydzieści lat służby, który zrosłem się z tym pułkiem jak nikt może, uczułem teraz, podczas mej długiej choroby dokoła siebie próżnie i brak czegoś, czego długo określić sobie nie mogłem. Mam pięćdziesiąt i dwa lat wieku i to może jest główną przyczyną, że teraz nie wystarcza mi, gdy się znajdę sam w swym pokoju, ani szereg pałaszy wiszących na ścianie i odbijających na swych lśniących pochwach złote sznury huzarek, ani rżenie koni, które słyszę przez ścianę, ani świadomość, że tuż przy mnie, gotowych na moje skinienie jest was trzydziestu, niezrównanych kolegów i przyjaciół! To wszystko co napełniało szczęściem i zadowoleniem aż po brzegi me gorące, węgierskie serce, mą żołnierską duszę, dziś mi… nie wystarcza.
Hrabia urwał, popił winem, a że w sali panowała cisza, jakby makiem zasiał, po chwili milczenia dalej ciągnął:
– Dlatego wam mojem gadaniem przerywam wesołość tej biesiady, że pomiędzy wami widzę niejednego, który jak ja dotąd, sądzi, że do szczęścia na tej ziemi, to aż za wiele być oficerem trzeciego pułku, mając twarz do której pocałowania pali się każda Węgierka, oraz kieszeń pełną złota… Nie, moi panowie! Przychodzi chwila, w której to wszystko robi wrażenie kropli w morzu, a morzem jest to nasze krótkie życie. Otóż w odpowiedzi na dopiero co wzniesiony toast, bym jak najdłużej tu, natem mieyscu siedział, jak najdłużej wami na placu manewrów komenderował, a tu przy kielichach wam przewodniczył, odpowiadam życzeniem, by żaden z was tego toastu, w moim wieku, przy szumiącym stole, nie usłyszał!
Oniemieli słuchaliśmy hrabiego Görgö, który raz pierwszy zdawał się być niezrozumiałym. On też, odetchnąwszy i popiwszy winem, po chwili zabrał głos.
– Szczytnem jest powołanie służenia ojczyźnie i bronienia jej swojem ramieniem, lecz nie może ono wykluczać naturalnego powołania każdego mężczyzny, z którem się rodzi i którego potrzebę spełnienia wcześniej czy później odczuwa, bo ono płynie w żyłach, w każdej kropelce krwi jego. Otóż życzę wam, by każdy z was we właściwym czasie uczuł potrzebę zadośćuczynienia naturalnemu swemu powołaniu, bo inaczej nie usłyszy z przyjemnością tak gorącego i pięknego zdrowia, jakie w tej chwili wzniósł Ziczy. Widzę, przyjaciele, żeście mnie wszyscy dopiero teraz zrozumieli. Zapamiętajcie te słowa moje, a to będzie największą moją humanitarną względem was zasługą. Dziwicie się, że raz pierwszy przemawiam do was, inaczej niż zażarty pułkownik trzeciego pułku, który za honor sobie uważa składać się z wolnych jak orły członków. Występuję tu jak zdrajca własnego gniazda, jak odszczepieniec złotego port-epée! Występuje dzisiaj, bo dzisiaj dopiero, po trzech tygodniach samotności ze swemi myślami, doszedłem do wniosku, że nawet oficer trzeciego pułku ma inne prócz tego, nieprzeszkadzające pierwszemu powołanie. Ojczyzna dziękuje nam za nasze usługi, gdy nam noga spuchnie, a często jeszcze wtedy mamy młode serce i duszę, które chcą żyć i kochać, które się o swoje prawa dopominają.
Hrabia tu urwał i zamyślił się. Nikt nie przerywał milczenia i każdy pozostawał pod wrażeniem tych słów, które tonem, treścią swą zadziwiały ściany tej sali, będącej świadkiem tylu mów pułkowników trzeciego pułku.
Nagle Görgö poruszył się na fotelu, wypił pełny kieliszek węgrzyna i zmienionym głosem mówił:
– Daję wam słowo, moi przyjaciele, że na najzapaleńszego zwolennika stanu wojskowego przychodzi chwila, w którejby wolał się zobaczyć w towarzystwie ukochanej i wybranej z pomiędzy wszystkich dozgonnej przyjaciołki, niż w gronie choćby nawet takich jak wy towarzyszów – chwila, w kjórejby wolał się czuć otoczonem troskliwą opieką słabej istoty i ciepłą atmosferą choćby najskromniejszego ogniska domowego – chwila, w której widok wypolerowanej klingi u pałasza wiszącego na ścianie nie robi mu przyjemności, jeśli do niego nie wyciąga swych rącząt ciekawe chłopię, mające go po ojcu w swej dłoni dzierżyć…
Görgö zdawał się rozczulonym, a i my dziwnego doznawaliśmy wrażenia. Tonem, jak gdyby już dłużej mówić nie zamierzał, kończył:
– Ta chwila, moi panowie, jest straszną, jeżeli ona zastaje oficera trzeciego pułku w piedziesiątym i trzecim roku życia z podagrą i reumatyzmem w nogach. A teraz: hura! moi panowie! niech żyje trzeci pułk! i każdy z was niech sobie dzisiejsze słowa moje we właściwej przypomni chwili. Görgö was zanadto kocha, by miał się z wami nie dzielić doświadczeniem swej szpakowatej głowy. Piję zdrowie oficerów trzeciego pułku!
– Hura! – zabrzmiało w sali, ale poprzednia przedpółnocna wesołość już nie powróciła. Rotmistrz Serbograd, podpułkownik Seczeni i wielu innych siedziało w zadumie.
Najwięcej jednak wrażenia te słowa pułkownika zrobiły na Bojargradzie, w którego przeszłości miała miejsce jakaś nieszczęśliwa, a gorąca miłość.
Nad ranem wychodząc z sali, dopiero bąknął do kilku z nas:
– I otóż Görgö na drodze zrobienia pierwszego w życiu głupstwa… Gotów się jeszcze ożenić!
– Dlaczego nie! – przerwał Seczeni.
– Chyba dla tego – dorzucił Bojargrad – by swoją piękną i zacną głowę ozdobić rogami.
– Görgö z rogami! tego sobie wystawić nie mogę! – zawołał, śmiejąc się młody, piękny Palafy, który dopiero od miesiąca w naszym pułku służył i już sobie wyrobił opinię podbijacza serc niewieścich, niekrępującego się żadnemi skrupułami.II.
Takim był Palafy.
Młody ten oficer musiał oczarować każdą kobietę, której się podobać chciał, bo miał wiele nieopisanego uroku. Nie liczył więcej jak dwadzieścia i cztery lat, a pod nosem w miejscu wąsa puszczał mu się dopiero delikatny meszek, który jego męzką rysami, ale niewieścią urodą i delikatnością twarz, dziwnie okraszał. Był to jeden z najsympatyczniejszych młodzieńców, jakich setkami Węgry co rok z łona swej żyznej ziemi wydają, jakich kiedykolwiek trzeci pułk, pochłaniający kwiat madiarskiej młodzieży, liczył w swojem gronie.
A byłże to warchoł i hulaka! nigdy mu nic wystarczały fundusze, wiecznie siedział po uszy w długach, których płacić nastarczyć nie mogli Palafyowie, zmieniał kochanki, jak rękawiczki i wiecznie, od świtu do nocy, był w humorze, jakiegoby mu pozazdrościli swobodni bogowie Olimpu.
To też nazywaliśmy go w trzecim pułku "olimpijskim Palafym", a stary Czaki zawsze o nim mawiał:
– On jest piękny jak Apollo, a nicpoń jak Bachus.
Bo też on był bez czci i wiary nicponiem, gdy chodziło o podbicie serca pięknej jakiej węgierki. Nie pytał wtedy, czy to serce wolne, czy do niego już kto prawa nie miał, jeśli tylko on posiąść zapragnął.
Miał lat dwadzieścia i cztery, a opowiadano już sobie, że on to był powodem utopienia się ślicznej Izy Erödy, i rozwodu księcia Galavicini. Opowiadano sobie, że on to zbałamucił piękną narzeczoną Gödelego, która zamiast do ołtarza ubrać się w białą suknię, przywdziała czarny strój zakonnic z Debreczyna. Zaiste nie był to człowiek zasad, ale czyż zasady robią ludzi sympatycznymi?
Inne uczucie zapewne, niż to, które nas skłaniało do kochania hrabiego Görgö, było przyczyną, żeśmy lubili Palafyego i przebaczali mu etykę trzeciego pułku huzarów, brak wielu moralnych podstaw oraz lekkomyślność bez granic i kochliwość bez opamiętania. A kochliwym był on, jak mało ludzi na świecie. Krótko lecz namiętnie, szalał za kobietą, którą wkrótce dla drugiej opuszczał i sam nie wiedział, czy tę dzisiaj, czy tamtą wczoraj więcej ubóstwiał.
Taka to była natura, którąśmy nawskróś zdawało się nam poznali, jakkolwiek trzy miesiące się kończyło dopiero od chwili, w której Palafy wliczonym został do grona naszego świetnego pułku.
A nie trudno było poznać tego młodzika, który się z niczem nie taił. Do spazmatycznego śmiechu zmuszał on nas, gdy nam wykładał wygodne swoje wyznanie wiary i najswobodniejsze poglądy. Wszystkie one miały jeden punkt wyjścia, wszystkie wychodziły z tej zasady, że człowiek na to na tym świecie żyje, by używać i zrywać kwiatki dokoła niego rosnące, czy w swoim, czy w cudzym ogrodzie.
Poznawaliśmy go wtedy codzień lepiej, a to z tej okoliczności, że Palafy jednego tylko z oficerów trzeciego pułku się wystrzegał. Tym oficerem był pułkownik. Wobec niego mało mówił i nie wygłaszał swych poglądów, jakkolwiek Görgö bynajmniej nie pozował na żadnego kwakra i owszem wszystkich rozumiał i dla słabości ludzkich dziwnie był pobłażliwym.
Görgö nie znajdował się od trzech tygodni między nami. Na drugi dzień po opisanej przemowie, zdając dowództwo pułku na Bojargrada, wyjechał dla poratowania zdrowia na czas niedługi.
Odkąd hrabia nie siedział na pierwszem miejscu przy stole, Palafy rej przy nim wodził i bawił nas do rozpuku. Co ten chłopiec miał za niezrównane koncepta! co za pomysły! Anegdotami sypał jak z rękawa, a ta bezmierna wesołość jego udzielała się wszystkim, rozśmieszając nawet najpoważniejszych.
Tego dnia zebraliśmy się prawie w komplecie. Brakowało tylko Bojargrada, którego zajęcia, wynikłe z zastępstwa pułkownika, często nam odbierały. Któryś z oficerów wspomniał hrabiego, drugi coś dodał, dość, że wkrótce rozmowa toczyła się na temat odpowiedzi pułkownika na toast Ziczego.
Starsi niektórzy przyznawali słuszność poglądom pułkownika, młodzi się obruszali i odmawiali im wszelkiej racji bytu. W ogóle to grono mało liczyło zwolenników konieczności zadośćuczynienia powołaniu, które Görgö kładł wyżej od powołania służenia w trzecim pułku. Palafy, który jeszcze czasu nie miał oswoić się ze swojem złotem port-epée, najbardziej się oburzał.
– Moi panowie – mówił – cóżby to za nędzna armia była, złożona z samych ludzi oczekujących wybicia godziny, powołującej ich do zadośćuczynienia obowiązkom pomysłu hrabiego Görgö? Ten pułkownik ma dziwny dar przekonywania gdy mówi, chyba dla tego, że zdaje się sam nie być absolutnie słów swych pewnym. Przyznam się wam szczerze, iż zachwiał on mnie na chwilę w mych najrdzenniejszych zasadach…
Tu jeneralny zapanował śmiech, bo bez niego obejść się nie mogło, gdy Palafy mówił o swych rdzennych zasadach, a mówił to na pozór przekonany o ich istnieniu.
– Ale nie śmiejcie się koledzy – ciągnął dalej – zachwianie to było chwilowem i dowodzi tylko bajecznego wpływu, jaki ten człowiek na nas wywiera. Ochłonąwszy z pod pierwszego wrażenia jego słów, przyszedłem do przekonania, że chyba podagra musiałaby mi odjąć obie nogi, kartacz urwać prawą rękę a reumatyzm wykrzywić lewą…. nie dość natem, musiałbym jeszcze więcej utracić władz, by mi przyszła szalona myśl zamienienia pałasza na cybuch, czaka na szlafmycę, by mi przyszła myśl ślubowania dozgonnej wierności jednej kobiecie, gdy ich dla mnie zdaje się, Węgry i Serbia w dodatku, mają za mało…
Słowa te pełne zapału i ognia, przerwał swem wejściem Bojargrad, który z listem w ręku, dźwięcząc ostrogami, pospiesznie dążył do czekającego nań u stołu miejsca,
– Moi panowie! – zawołał siadając – mam wam do zakomunikowania smutna wiadomość… Görgö, jak zawsze, tak i wtedy, wiedział co mówi, bo oto w tej chwili przyszedł list od niego adresowany do mnie a stylizowany do całego pułku. Görgö się żeni… posłuchajcie co pisze:
"Kochany przyjacielu! oznajm moim najlepszym kolegom, iż los okazał się o tyle dla mnie hojnym, iż pozwolił mi, jakkolwiek w spóźnionej chwili, używać całego szczęścia, z jakiem dłoń swą kapryśną do każdego w życiu kilkakrotnie wyciąga. Te dłoń odepchnąłem nieraz, by was nie opuszczać, przyjaciele, by nie rozłączać się z setkami mych koni, które rozumieć mnie nauczyłem, by nie opuszczać mych huzarów, z których mur w obronie ojczyzny utworzyć pragnąłem. I dziś, gdy już sądziłem, że za późno marzyć o szczęściu będącem każdego udziałem, los jeszcze raz do mnie wyciągnął swą rękę i uchwyciłem ją. Żenię się, drodzy przyjaciele z najpiękniejszą i najgodniejszą miłości kobietą i ubóstwiam ją z całą świeżością uczuć, których szalone życie naszego trzeciego pułku nie przetrawiło. Szczęście moje byłoby niekompletnem, gdybym się niem z wami nie podzielił i gdybym nie wiedział, że od dziś za cztery tygodnie, w koszarach trzeciego pułku, moi najlepsi przyjaciele nie wychylą zdrowia na cześć Zofji Mara de Felsö-Ocskay, która wtedy będzie hrabiną Görgö, pułkownikową najpiękniejszego w Węgrzech pułku. "
Bojargrad urwał, list zwinął i mówił:
– Oto tyle dla was. Na pociechę wam powiem, że Görgö jeszcze pisze, iż zdrowie jego się poprawiło i że nie ma zamiaru opuszczania trzeciego pułku tak długo, jak długo będzie mógł przed frontem nie robić nam wstydu…
– To do śmierci nas nie opuści – wtrącił Ziczy – bo on jeszcze wtedy lepiej od nas wszystkich będzie wydlądał na swym starym Siglawim.
Zapanował gwar i zamęt, obsypano pytaniami Bojargrada i nie uspokojono się dotąd, dopóki nam całego listu do przeczytania nie dał. W liście jednak prócz dyspozycji pułkowych, nic więcej nie było.III.
Gdyśmy wyczerpali się w domysłach nad przyszłą hrabiną Görgö, której nikt z trzeciego pułku nie znał, zaczął Bojargrad ubolewać nad hrabią.
– Panowie! – mówił – nie jestem jednym z tych wściekłych zwolenników celibatu, owszem pojmuję cały urok małżeństwa, lecz w tym wypadku, zdaje mi się, do kroćset bomb i kartaczy, że Görgö głupstwo robi.
– Szalone! – zawołał Seczeni.
– Piramidalne! – podchwycił Serbograd.
– Watykańskie! – huknął Czaki. Bojargrad dalej ciągnął:
– Ktoby był przypuszczał, że Görgö zrobi coś, czegoby trzeci pułk nie pochwalał!…
Zamyślił się i dodał:
– Ha! do kroćset bomb i kartaczy – nie można przesądzać, choć wczoraj jeszcze, nasz kochany pułkowy doktor mówił mi, że za jaki rok Görgö z krzesła swojego nie zawsze będzie mógł wstać o własnej sile. Görgö, entre nous soit dit, do kroćset bomb i kartaczy, nie konserwował się, choć wściekle młodo wygląda. Wszystko więc zawisło od tego pytania, na które nam nikt dziś nie odpowie: co to jest ta Zofja Mara de Felsö-Ocskay?
– Owszem! – podchwycił Palafy, który przez cały czas trwania rozmowy o Gorgona, wyjątkowo zadumany, nie odezwał się ani razu – owszem! ja, moi koledzy, waszą ciekawość zaspokoję.
Wszyscy spojrzeli na młodego oficera z niedowierzaniem, wyraźnie malującem się w oczach.
– Znasz ją? – zapytało kilku.
– Znasz ją, to gadaj do kroćset bomb i kartaczy! – zowołał Bojargrad.
– Znam – odparł Palafy – i to tak dobrze, jak ciebie, ciebie… ciebie i siebie.
– Gadaj! gadaj! – zahuczało.
– Uciszcie się i słuchajcie! – mówił Palafy z miną poważną, zapalając cygaro i zakładając monokl, co już było u niego oznaką, że będzie mówił, a nie kpił. – Wiecie zapewne, że południowe Węgry mają ludność już zbliżoną do orjentalnego typu. Nie macie pojęcia, ile tamtejsze, gorętsze niż w Peszcie słońce, na zbliżonych do siebie górach, rozwija ślicznych kobiet o czarnych oczach, które błyszczą straszliwie na ich twarzach, mających gorącą, namiętną cerę cór południa. Jeśli wszystkie węgierki są piękne i czarują, to tamte z pod Zomboru i Terneszwaru, z pod Aradu i Belgradu oszołomiają człowieka. W tej to krainie, najpiękniejszej jaką znam na szerokim świecie, płynie rzeka Berzawa, która w swych mętnych falach staczając się z gór z szumem i łoskotem, użyźnia cudną dolinę. Kraszo. Na tej dolinie, z jednej strony Berzawy leżą dobra zwane "Małe-Palafy, "a z drugiej wznosi się zameczek "Felso-Ocskay." Po jednej i drugiej stronie Berzawy, lat temu dwadzieścia i cztery, zaszły dwa ważne wypadki, bo równocześnie prawie przyszły na… świat dwie istoty. Jedną byłem ja, a drugą przyszła hrabina Görgö? Czy ją znam? pytacie. Wychowałem się z nią i jej zawdzięczam, że jestem dziś chlubą waszego pułku, bo nie mogłem przecie jej dać się zawstydzić, a Zofja Mara, moi panowie, gdy miała lat czternaście, dosiadała każdego konia ze stad Palafych, przepływała na swej klaczy bystrą Berzawę i ubijała tyle zwierzyny, ile dała strzałów w niebotycznych górach Szöröny… Palafy urwał, a że nikt mu nie przerywał, puściwszy kilka kłębów dymu, dalej ciągnął:
– O piękności jej wam mówić nie będę, bo jej nie widziałem od lat czterech. Pamiętam tylko, iż gdy ostatni raz ją ujrzałem – ona i ja mieliśmy wtedy po lat dwadzieścia – to nogi podemną, zadrżały, a serce tak biło, jak gdyby dwoje czarnych jej oczu, były końcami dwu damasceńskich sztyletów. Nie dziwię się hrabiemu Görgö, że jest szczęśliwym, bo w całych Węgrzech jest tylko jedna Zofja Felsö, która mi w swoim czasie dała do myślenia, czy uścisk jej nie wart małżeństwa. Spostrzegli to moi rodzice i odwołali mnie do Palafygradu, który, jak wiecie, leży w tych światach, gdzie węgierki już częściej się rodzą z niebieskiemi oczami i złotemi włosy. Od lat czterech jej nie widziałem. Przeszłego roku, gdy jeszcze nie miałem złotego portepée i siedziałem kwaterą z czwartym pułkiem dragonów w Nagy-Karoly, doszła mnie wiadomość, że w Peszcie warjują moi koledzy starsi i młodzi z powodu niejakiej panny Felsö-Ocskay… Poprosiłem o urlop i nie dostałem go. Gdyby nie to, to kto wie, moi panowie, czy Görgö dziśby się żenił z Zofją. Kto wie, czy swojego szczęścia, o którem pisze, nie zawdzięcza szelmie Kidiwiemu, pułkownikowi czwartego pułku dragonów?
– Kochany Palafy! – przerwał Bojargrad – znając cudną Djanę gór Szöröny, cóż myślisz o małżeństwie Görgögo?
– Co myślę? Myślę – żywo odpowiedział Palafy – iż Görgö był jedynym mężem dla tej Zofji, jaka się musiała zrobić z szalonej dziewczyny, ktorą znałem. On ze swym magnetyzmem w oczach, ze swą postawą atlety, on z bronzu wykuty, był jedynym! – ale co najmniej, temu lat dwadzieścia.Śmiech zapanował w sali, a młody oficer dalej mówił, obracając się pytająco do wszystkich:
– Co do mnie, moi koledzy, to odwagę, jakiej dowód na daje Görgö, żeniąc się z tą jedyną, w Węgrzech kobietą, wyżej stawiam niż jego atak z pod Zittau.
Znów zapanował śmiech w sali, który przeczekał Palafy i znów zabrał głos:
– Ta kobieta, to typ córy gorących Węgier, to krew i mleko, to szał i życie. Oczy, które tak świecą i tak przeszywają, zdobią twarz o wschodniej cerze, o nieco zadartym nosie i o grubych, namiętnych, a czerwonych jak siedmiogrodzkie wiśnie, wargach. Kiedyś, kochany podpułkowniku – dodał, zwracając się do Bojargrada – chyba wieszczeni przeczuciem, przepowiedziałeś rogi Görgömu. Wtedy zdawało mi się to mało prawdopodobnem, dziś ręczyłbym za nie…
I czyż mogłoby być inaczej?IV.
Z Palafym żyłem wówczas w wielkiej przyjaźni, jednej z tych, którą się tylko odczuwa w wojsku i tylko gdy się liczy dwadzieścia i kilka lat wieku. Przylgnął on do mnie ni ztąd, ni zowąd, a ja pokochałem go prawdziwem, sympatji uczuciem, bo czyż możebnem było nie kohać Palafyego, mimo jego tysiąca wad? A była to natura, jak wszystkie lekkomyślne, otwarta, szczera, potrzebująca wywnętrzania się choćby nawet ze zbrodni, czy występków.
Mieszkaliśmy na jednej ulicy i widywaliśmy się prawie ciągle, bo nieraz nie opuszczaliśmy się dniami całemi. Trzeci pułk, który tworzył jedno dobrane grono przyjaciół, dzielił się jeszcze na podrzędne ściślejszych uczuć grupki.
Nierozłączonymi byli Görgö i Bojargrad, Czaki i Seczöni, ja i Palafy.
Otóż raz ten ostatni wpadł do mnie w skokach i radości, wołając:
– Czy ty wiesz, co się stało? – Jakże czas prędko leci w tym pułku! w tym Peszcie! Zdaje mi się, że to wczoraj rano czytaliśmy list Görgögo, 'a wczoraj wieczór pili zdrowie klęczącej u stóp ołtarza w Temeswarze, Zofji Felsö, a to temu już tak downo. Wiesz co?…
I znów, nie dając mi przyjść do słowa, wołał:
– A czy ty znasz tę śliczną willę, którą widać z naszych koszar, tę, co to ma terasę z pysznemi kolumnami? co leży przy alei lipowej, gdzie cały Peszt paraduje w popołudniowych godzinach?
– Willa Irena! – zawołałem.
– Od dziś już willa Görgö – podchwycił Palafy – kupił ją hrabia dla swej młodej żony i ofiarował jej zamiast brylantów, które łzy przynoszą,.. Zazdroszczę Görgömu, który może sobie pozwolić, nie tylko zbytku ożenienia się bez femga, ale nadto robi królewskie ślubne podarki… Ale nie natem koniec. Wszak to dziś upłynęło trzy miesiące od ślubu i Görgö wraz ze swoją żoną lada chwila zjeżdża, osadza ją w tym czarownym pałacu, a sam obejmuje dowództwo pułku. Nie uwierzysz, jak się cieszę, że zobaczę tę kobietę, z którą wiążą mnie wspomnienia tej pierwszej uroczej młodości, tylu psot! tylu figlów! tylu marzeń! Bo ileż to razy ja jej przysięgałem na łódce, unoszonej przez fale Berzawy, czy to na górach Szeröny, że ona moją być musi, a miałem lat wtedy czternaście…
Chciałem coś mówić, ale Palafy nie dał mi przyjść do słowa.
– Zbieraj się i chodź ze mną! – wołał – pójdziemy obejrzeć willę Görgö, do której już poprowadzono konie hrabiego; pójdziemy zobaczyć, jakie to gniazdko usłał dla najpiękniejszej z gór Szerony Djany, ten stary szczęśliwiec? Przecież nas wpuszczą, jako oficerów trzeciego pułku, a może…
– Może co? może!
– Może i Görgowie zjechali, bo Bojargrad dostał list jeszcze onegdaj, że już są w Wiedniu z powrotem z Wioch… może… No chodź! chodź czemprędzej! Umieram z ciekawości, jak to się urządza mieszkanie dla kobiety, która ma być żoną piędziesięciokilkoletniego pułkownika trzeciego pułku, jak to wyglądają pokoje kobiety, której za ciasno było wśród wzgórz Szerony i na dolinie Berzawy? Chodźmy!
Wybiegliśmy.
W Peszcie, po za centrum miasta, leży szeroka lipowa aleja, tak szeroka, że co dzień po południu wymija się na niej kilkanaście ekwipaży w rzędzie. Ta aleja jest ulubionym celem przejażdżek eleganckiego świata, który tu roztacza zbytek swoich koni, uprzęży, szyku i strojów, który tu popisuje się jazdą i miłością sportu. Przy tej ulicy, leży, zagłębiony nieco w ogrodzie, pałac, którego frontowa terasa uchodziła w owym czasie za arcydzieło sztuki budowniczej.
Wkrótce dochodziliśmy do celu naszej wycieczki. Piękne linje pałacu coraz wyraźniej nam się przedstawiały, a zapach róż i świeżość gazonów orzeźwiały sierpniowe powietrze. Zmierzając do bramy, przechodziliśmy tuż około terasy, której arkady zacieniały rośliny, spadające w kaskadach z wysokich kolumn. Śliczną była nowa willa Görgö. Jużeśmy mijali terasę, gdy dał się słyszeć z niej dźwięczny głos, powtarzający dwukrotnie:
– Palafy! Palafy!…
Stanęliśmy jak wryci.
Na terasie, jedną ręką oparta o kamienną balustradę, otoczona jakby ramami portretu, zielonemi zwojami roślin pnących się ku górze i artystycznie spadających na dół, stała śliczna, uśmiechnięta kobieta.
– Zofia! – zawołał mój towarzysz głosem uradowanym, a kobieta obróciła się do kogoś, znajdującego się na terasie lecz niewidzialnego, mówiąc tak głośno, żeśmy słyszeli:
– Palafy! mój przyjaciel! mój sąsiad! mój towarzysz!
Obróciła się jednym, gwałtownym ruchem i zniknęła, by w jednej sekundzie pokazać się nam oszołomionym, już u góry kilku marmurowych schodów, prowadzących z terasy na dół.
– No, Palafy! chodź! – wołała – chodź! Palafy podskoczył, a ja bezwiednie za nim.
Przywitanie się z dawną znajomą, przedstawienie jej mnie, zajęło Palafyemu kilka sekund czasu. Hrabina widocznie uradowana, mówiła, jak gdyby mnie znała od wieków, a mego towarzysza dopiero wczoraj widziała.
– No, chodźcie panowie na terasę, Görgö tam jest… już był w pułku, już objął go… nie jest zdrów, noga mu dokucza, leży na szezlongu… no, chodźcie!
Wskoczyła na schody i pobiegła pierwsza.
Za nią dążył Palafy, zmięszany, zarumieniony, jak gdyby go zmięszała serdeczność hrabiny.
Na terasie w szezlągu leżał Görgö, z jedną noga wyciągniętą na poduszce, z drugą spoczywającą na perskim dywanie, przykrywającym cała posadzkę. Był zmieniony, na głowie jego dużo przybyło srebrnych nitek, a bronzowa twarz straciła na jędrności i rzeźbiarskich linjach. Görgö gwałtownie się starzał, jak wszyscy, którzy długo nie dawali się nadgryźć zębom czasu. Przytem widocznie cierpiał; a z cierpieniem swem ukrywał się przed młodą, tryskającą nieopisanem życiem, żoną. Była to kobieta taka, jak ją opisał Palafy, tylko może jeszcze pełniejsza wdzięku i ognia. Mówiła prędko i głośno, gestykulowała białemi rękami, wybuchała śmiechem, chwili nie ustała na miejscu. Każdym szczegółem zdradzała to życie, które w niej kipiało i któremu, wtedy uwierzyłem, za ciasno było, nawet w górach Szeröny. Wyglądała na córkę bardzo pięknego ojca, jakim był Görgö w tej chwili.
– Rozmawiała z Palafym jakby z bratem, obsypywała go pytaniami, wspomnieniami, a co chwila obijał się o sklepienia terasy jej dźwięczny, głośny śmiech. A Görgö jej się przypatrywał, jakby z nieopisaną radością, że kontentna, że szczęśliwa, skoro się śmieje i cieszy. Przypatrywał się jej z uśmiechem, który wystarczał do natychmiastowego odgadnięcia, że ten człowiek jak był wybornym żołnierzem i kolegą był i wybornym mężem. Ubóstwiał tę kobietę, to było jasne.
– Palafy! – odezwał się nagle – Zofja oddawna cieszyła się nadzieją zobaczenia cię, i kto wie, czy tobie nie zawdzięczam, że mi pozwala dalej być twoim pułkownikiem. Gdybym był młodszy, to czuję, że byłbym szalenie zazdrośny, gdyby to te czasy wróciły, w których znajdowało się przyjemność w postrzeleniu rywala. Wystaw sobie, iż od Wiednia już mię wciąż pytała, kiedy, przybywszy do Pesztu, zobaczy Palafyego? Gdybyś nie był się zjawił przyjacielu, byłbym musiał dziś po południu jeszcze zaalarmować trzeci pułk i kazać mu się stawić w wilii Mara. Bo trzeba wam wiedzieć: że od dziś tak się nazywa ten dom, w którym trzeci pułk zawsze i o każdej godzinie zastanie dwa życzliwe dla siebie serca.
Tu Görgö wyciągnął do nas obu swą dłoń, ściskając serdecznie nasze, a hrabina oznajmiła, że już dnia tego nas nie wypuści od siebie. Zaraz też opuściliśmy terasę dla obejrzenia wnętrza pałacu. Piękna Zofja biegła naprzód z Palafym, a pułkownik szedł ze mną, wspierając się na mojem ramieniu i na grubej hebanowej lasce, której używał, gdy mu podagra lub reumatyzm dokuczały.
Urządzenie odpowiadało zewnętrznemu wyglądowi willi. Co tylko sztuka i konfort mogły wymyśleć, to tutaj znalazło zastosowanie. Całość robiła czarodziejskie wrażenie, a na każdym kroku znać było, że Görgö na oścież otworzył swą kasę architektom, tapicerom i handlarzom dziel sztuki. W urządzeniu tem jeden szczegół mnie zastanowił, mianowicie ten, że pokoje hrabiny odosobnione były od apartamentu pułkownika. Ten szczegół odkrył mi jednę więcej zaletę tego niepospolitego człowieka, który rozumiał, że jest za starym mężem na nierozłączną wspólność pożycia z tą wyjątkowo żywą kobietą. Görgö, który jeszcze, choć kulejący, był ślicznym mężczyzną, którego oczy nie straciły swego młodocianego blasku, a łagodny i męski wyraz twarzy czarował; bynajmniej nie ukrywał swojego wieku, owszem, ile razy się sposobność zdarzyła, o nim przypominał.
Gdyśmy po obiedzie, obszedłszy cały dom od góry do piwnic, powrócili na terasę i wyrażali swój szczery zachwyt, odezwał się Görgö: – No, i jakże znajdujecie moi panowie, to gniazdo orlicy, jakie jej stary uplótł sokół? Nie moja w tem zasługa, tylko peszteńskich antreprenerów, którym dałem" bardzo krótką dyspozycję, otwierając im kredyt. "Panowie – napisałem do nich – urządźcie willę Marę tak, by w niej szczęśliwą się czuła dwudziestoczteroletnia kobieta, wychowana we wzgórzach Szeröny, a będąca żoną starego i zaczynającego szwankować pułkownika trzeciego pułku huzarów. " Zdaje mi się, że się dobrze wywiązali, proporcje pokoi są wyśmienite, miejsca dużo; ta terasa… cudowna… nieprawdaż Zofjo? – dodał pytająco, obracając się do żony z wyrazem dziwnie rozegzaltowanego uczucia.
– O tak! Görgö! tak! – odpowiedziała, hrabina, podając mu swoje obie ręce do pocałowania, a równocześnie rzucając spojrzenie na Palaflego, odkrywające w tej Djanie i tę boginię, co nie gardziła sercem Apolla.
Hrabia zmęczony osunął się na szezlong, a zwracając się do mnie i wskazując stolik przy nim stojący z szachami nań ustawionemi, mówił:
– Choroba i długie godziny, które od czasu do czasu najlepiej mi w fotelu spędzać, przypomniały mi szachy. Nie widziałem ich od czasu jak wyszedłem ze szkoły wojskowej w Weisskirchen. Nauczyłem już i swoją żonę grywać i właśnie zabieraliśmy się do partji, gdyście nadeszli. Grywasz w szachy?
Skinąłem potakująco głową.
– To zagraj my – zawołał pułkownik – a oni, dodał głośno wskazując swą żonę i Palafyego – niech się karmią na deser wspomnieniami z Felsö-Ocskay i Małe-Palafy…
Graliśmy i nie spostrzegali nawet jak aleja lipowa zaczynała się napełniać ekwipażami i jeźdźcami, amerykankami dżentelmenów, oficerami i amazonkami. Cały Peszt, Peszt bogaty, strojny, udekorowany wyruszał za miasto, by odetchnąć świeżem powietrzem, by strawić wykwintny obiad i poszczycić zię swemi końmi.
Turkot eleganckich powozów, uderzanie podków o ziemię, warczenie tysiąca rozpędzonych kół, nie pozwalało nam skupić nad szachownica uwagi.
Przerwawszy niedokończoną partję, skierowaliśmy wzrok na aleje. Opodal stali między kolumnami hrabina i Palafy.