Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z różnych pułków. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z różnych pułków. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Słu­ży­łem wte­dy w ósmym puł­ku wę­gier­skich hu­za­rów i by­łem po­rucz­ni­kiem-ad­ju­tan­tem puł­kow­ni­ka, księ­cia Fu­tia­ni. Bo­ha­ter ten był wte­dy już star­cem, znu­dzo­nym ar­mią, scho­ro­wa­nym od otrzy­ma­nych ran, zmę­czo­nym do­wódz­twem któ­re też w jego imie­niu spra­wo­wał pod­puł­kow­nik de Ser­bo­grad.

Sta­li­śmy w Pesz­cie i spo­dzie­wa­li­śmy się zimę spę­dzić w tej sto­li­cy ma­dziar­skie­go kra­ju. To je­dy­nie po­cie­sza­ło ofi­ce­rów. Pułk nasz bo­wiem nie na­le­żał wów­czas do we­so­łych, wła­ści­wie z po­wo­du księ­cia Fu­tia­ni, lu­bią­ce­go przedew­szyst­kiem ci­szę i spo­kój. Ztąd też ży­cie nie pły­nę­ło nam rwą­cym stru­mie­niem, gdy­śmy się znaj­do­wa­li w ja­kiej bez­lud­nej oko­li­cy Wę­gier lub w ja­kiej ma­łej mie­ści­nie.

Tym­cza­sem jed­nak sta­li­śmy w Pesz­cie od dwu mie­się­cy, po dłu­gim i bez­barw­nym po­by­cie na Bu­ko­wi­nie, i ni­ko­mu nie przy­cho­dzi­ło na myśl, by mi­ni­ster­jum woj­ny mia­ło nas ztąd ru­szyć.

Wtem, pew­ne­go po­ran­ku, gdy przy­sze­dłem do puł­kow­ni­ka po "dzien­ny roz­kaz", któ­ry za­nieść mia­łem do ad­ju­tan­tu­ry, ksią­że, po­bu­dzo­ny nie­co otrzy­ma­ne­mi wła­śnie de­pe­sza­mi, tak do mnie za­ga­dał:

– Dzi­siej­szy roz­kaz do­tknie pa­nów do ży­we­go, bo oto w tej chwi­li przy­nie­sio­no mi z je­ne­ral­nej ko­men­dy dwa waż­ne i nie­spo­dzie­wa­ne pa­pie­ry. Rzecz nie cier­pi zwło­ki! Roz­kaz dzien­ny zre­da­gu­ję wkrót­ce, a te­raz pędź pan do kan­ce­lar­ji puł­ko­wej i do­nieś ode­mnie mo­je­mu za­stęp­cy, puł­kow­ni­ko­wi Ser­bo­gra­do­wi, że w cią­gu dni trzech, z roz­po­rzą­dze­nia mi­ni­stra woj­ny, ósmy pułk ma opu­ście Peszt.

Ksią­że się za­krztu­sił, od­po­czął i nie zwa­ża­jąc na moje, po­kry­wa­ją­ce się nie­za­wod­nie bla­do­ścią ob­li­cze, cią­gnął:

– A pro­sto z puł­ku pędź pan do ma­jo­ra Sze­vönie­go i za­nieś mu ten oto do­ku­ment, mia­nu­ją­cy go pod­puł­kow­ni­kiem mocą ce­sar­skie­go dy­plo­mu. Ode­mnie mu zaś po­wiedz, że po­nie­waż zdro­wie mi nie po­zwa­la na tak czę­ste tran­zlo­ka­cje, więc na nie­go zdam ju­tro jesz­cze do­wódz­two puł­ku, a sam po­pro­szę wła­dzy, by mi po­zwo­li­ła spę­dzić zimę w Pesz­cie. Ru­szaj pan! Że­gnam!

Sa­lu­to­wa­łem i wy­bie­głem.

Je­śli pierw­sza wia­do­mość puł­kow­ni­ka była fa­tal­ną, to dru­ga na­peł­ni­ła mnie ra­do­ścią. Hra­bia Ni­ko­licz de Föl­sö-Sze­vöni, mój przy­ja­ciel, od nie­daw­na ma­jor, awan­so­wał na pod­puł­kow­ni­ka.

Ta no­wi­na, nie wąt­pi­łem, mia­ła uszczę­śli­wić i jego i całe gro­no ofi­cer­skie; wy­na­gro­dzi­ła ona po czę­ści nie­mi­łą tran­zlo­ka­cję w chwi­li, w któ­rej każ­dy z ofi­ce­rów spo­dzie­wał się we­so­ło spę­dzić zimę w Pesz­cie, gdzie do­pie­ro po­ro­bi­li­śmy zna­jo­mo­ści i po­za­wią­zy­wa­li­śmy miłe sto­sun­ki.

Je­śli po­byt w ja­kiej nad­gra­nicz­nej dziu­rze był fa­tal­nym, to był on przy­najm­niej zno­śnym z ta­kim, jak Sze­vöny, do­wód­cą. A miał on nim zo­stać de fac­to, choć nie de no­mi­ne, je­śli­by ksią­że Fu­tia­ni, zgryź­li­wy i znu­dzo­ny, pe­dant i te­tryk, uzy­skał po­zwo­le­nie zo­sta­nia w Pesz­cie, a hra­bia pułk po­pro­wa­dził na gra­ni­cę Wę­gier.

Pod Sze­vönym wszę­dzie mu­sia­ło być do­brze i we­so­ło. Z Sze­vönym każ­dy z nas po­szedł­by na ko­niec świa­ta.

Bo też to był sym­pa­tycz­ny hu­zar, ten Ni­ko­licz Sze­vöny, któ­ry od lat pięt­na­stu w ósmym słu­żył puł­ku i zżył się z nim, jak koń z jeźdz­cem.

Li­czył lat trzy­dzie­ści i sześć wie­ku, ale mimo to wy­glą­dał jak mło­dzik, ze swym de­li­kat­nym wą­si­kiem, któ­ry za­le­d­wie do­ty­kał jego pięk­nej ru­bi­no­wej war­gi. "Naj­przy­stoj­niej­szym hu­za­rem" zwa­ły go Wę­gry całe i był nim rze­czy­wi­ście.

Ale nie re­gu­lar­ne rysy twa­rzy hra­bie­go, ani czar­ne oczy, ani prze­pięk­na ju­nac­ka po­sta­wa, sta­no­wi­ły nie­okre­ślo­ny urok jego oso­by. Ten urok tkwił w jego cha­rak­te­rze, w spo­so­bie za­cho­wa­nia się, w jego ser­cu i du­szy, któ­re mu jed­na­ły wszyst­kich zbli­ża­ją­cych się do nie­go.

Dziar­ski i za­har­to­wa­ny żoł­nierz, umiał być naj­wy­kwint­niej­szym sa­lo­now­cem, gdy się zna­lazł mię­dzy da­ma­mi, to znów nie­zrów­na­nym ko­le­gą w gro­nie puł­ko­wem, naj­lep­szym se­kun­dan­tem i naj­we­sel­szym współ­bie­siad­ni­kiem.

Ko­cha­li go też wszy­scy ofi­ce­ro­wie i ko­chał go pułk cały. Ten Sze­vöny jed­nak, któ­re­mu, zda­wa­ło się, że do szczę­ścia nic nie bra­ku­je, bo miał mi­łość u lu­dzi i sza­lo­ne po­wo­dze­nie u ko­biet i duży ma­ją­tek i żoł­nier­skie zdro­wie i wszyst­kie moż­li­we dary śle­pej for­tu­ny, ro­bił czę­sto wra­że­nie czło­wie­ka upa­da­ją­ce­go pod cię­ża­rem ży­cia… znie­chę­co­ne­go i zmę­czo­ne­go.

Ob­li­cze jego po­kry­wa­ło się ni ztąd, ni zo­wąd, pod­czas we­so­łej za­ba­wy, chmu­rą me­lan­cho­lii, któ­ra czę­sto jed­nak, jak na­gle go za­sę­pia­ła, tak też na­gle opusz­cza­ła. Mimo to jed­nak zo­sta­wia­ła ona za­wsze śla­dy swe­go przej­ścia na jego twa­rzy, zdra­dza­ją­cej wiecz­nie ta­jem­ne smut­ki du­szy. Ko­bie­ty twier­dzi­ły, iż ten me­lan­cho­lij­ny wy­raz ob­li­cza hra­bie­go sta­no­wi głów­ny jego po­wab. I tak być rze­czy­wi­ście mu­sia­ło, bo tyl­ko jed­ne­go zna­łem Sze­vönie­go z tą tę­sk­no­tą w spoj­rze­niu i jego też jed­ne­go z tem sza­lo­nem szczę­ściem u płci pięk­nej.

Lat trzy, jak w ósmym puł­ku słu­ży­łem, a nie na­li­czył­bym już ko­biet, o któ­rych wie­dzia­łem, że się w Sze­vönym ko­cha­ły. Gdzie­kol­wiek by­li­śmy, czy roz­kwa­te­ro­wa­ni w bez­lud­nych wio­skach po­łu­dnio­wych Wę­gier, czy obo­zem w do­li­nie Kru­szo, czy na sta­cji w Pesz­cie i Wied­niu, wszę­dzie po­zo­sta­wiał hra­bia nie­szczę­śli­we ofia­ry swe­go pod­bi­ja­ją­ce­go ko­bie­ty wej­rze­nia. A by­najm­niej z nich się nie cheł­pił. Owszem, to szczę­ście zda­wa­ło się go nie­raz bo­leć i spra­wiać mu w nie­któ­rych wy­pad­kach pew­ną sub­tel­ną przy­krość.

Raz, pa­mię­ta­ni, wy­ma­sze­ro­wa­li­śmy z De­bre­czy­na. Pułk po­stę­po­wał kro­kiem wśród skwa­ru lip­co­we­go słoń­ca, a ofi­ce­ro­wie po trzech, po czte­rech cza­sem, po­pu­ściw­szy cu­gle ko­niom, za­ba­wia­li się roz­mo­wą. Ja i Sze­vöny je­cha­li­śmy ra­zem, w pew­nej od­le­gło­ści za puł­kiem. Hra­bia był bla­dym i smut­nym.

– Cóż ci się sta­ło, Sze­vöny? – za­py­ta­łem – czyż tak ci cięż­ko ten kąt opusz­czać?

– Tak – wes­tchnął hra­bia, od­po­wia­da­jąc spo­koj­nie – nie po­trze­bu­ję uda­wać przed tobą fał­szy­wej skrom­no­ści, ale mnie nie­wy­mow­nie drę­czy ta Mar­ta, któ­ra się we mnie roz­ko­cha­ła i któ­ra może mia­ła na­dzie­ję…

Urwał i umilkł, a ob­li­cze jego ja­sno mó­wi­ło, ile cier­piał.

– Bo po­wiedz mi – pod­chwy­ci­łem po chwi­li – dla­cze­go ty z taką Mar­tą nie chciał­byś się oże­nić? Prze­cież wszy­scy wcze­śniej, czy póź­niej, na­tem koń­czy­my, a ta dziew­czy­na za­ko­cha­ła się w to­bie, jak wąt­pię, czy dru­ga kie­dy się za­ko­cha, a i ty nie by­łeś wol­nym od za­ję­cia…

Sze­vo­ny w od­po­wie­dzi wes­tchnął tyl­ko cięż­ko… za­pu­ścił wzrok w bez­mier­ną dal rów­ni­ny i szep­nął z wiel­kim bo­lem w ser­cu:

– Oże­nić się?… Mnie się oże­nić!…

Za­śmiał się z przy­mu­sem, ko­nia łyd­ka­mi ści­snął, ode­tchnął i w jed­nej chwi­li zmie­nił wy­raz twa­rzy, jak to zwykł był czy­nić, ile razy mu ktoś chciał wy­drzeć ta­jem­ni­cę, głę­bo­ko w du­szy jego ukry­tą. Sze­vöny roz­ko­chi­wał w so­bie i ko­chał się sam, ale wol­no­ści swo­jej po­rzu­cać nie miał wi­docz­nie ocho­ty. Zresz­tą, pod tym wzglę­dem spra­wiał on tak dziw­ne wra­że­nie, iż ba­ła­mu­cił wszyst­kie do­my­sły i przy­pusz­cze­nia ofi­ce­rów ósme­go puł­ku.

Wi­docz­nem było, iż nie na­le­żał do tych woj­sko­wych, co to w ce­li­ba­cie wi­dzą je­dy­nie szczę­ście. Owszem, czu­łym bę­dąc nad wy­raz na wdzię­ki nie­wie­ście co chwi­la za­plą­ty­wał się w ja­kiś ro­mans, któ­ry ro­bił wra­że­nie, jak gdy­by się miał skoń­czyć na mał­żeń­stwie. Tym­cza­sem, w ostat­niej chwi­li, Sze­vöny zry­wał wszyst­ko, zwy­kle gwał­tow­nym kro­kiem, nie li­cu­ją­cym z jego szla­chet­nym i kon­se­kwent­nym cha­rak­te­rem. Ztąd też prze­róż­nie so­bie tłó­ma­czo­no ma­try­mo­nial­ne aspi­ra­cje Sze­vo­nie­go.

Jed­ni po­są­dza­li go o ba­jecz­ną nie­sta­łość, inni o na­mięt­ność tyl­ko roz­ko­chi­wa­nia w so­bie ko­biet, inni znów o brak de­cy­zji i sta­now­czo­ści.

A byli i tacy, któ­rzy w tem wy­jąt­ko­wem po­stę­po­wa­niu hra­bie­go, przy­no­szą­cem ujmę jego ry­cer­skie­mu cha­rak­te­ro­wi, wi­dzie­li ja­kąś ta­jem­ni­cę, się­ga­ją­cą prze­szło­ści, peł­ną dra­ma­tycz­ne­go uro­ku i tem cie­kaw­szą, że nie­uchwyt­ną.

Rze­czy­wi­ście, pięk­ny Szöve­ny, pod­bi­ja­ją­cy ser­ca pięk­nych Wę­gie­rek, roz­ko­cha­ją­cy w so­bie zwy­kle mło­de i wol­ne ko­bie­ty, a rej­te­ru­ją­cy w chwi­li, gdy oświad­cze­nie jego sta­wa­ło się ocze­ki­wa­ną ko­niecz­no­ścią, był na­wet w oczach, tak jak ja… od­da­ne­go mu przy­ja­cie­la, nie­uchwyt­nym i nie­mal po­dej­rza­nym.II.

W chwi­lę po opusz­cze­niu puł­kow­ni­ka znaj­do­wa­łem się już w miesz­ka­niu Ni­ko­li­cza i cie­szy­łem się my­ślą zro­bie­nia mu praw­dzi­wej nie­spo­dzian­ki. Awans Sze­vönie­go był nie­spo­dzie­wa­nym wy­pad­kiem i on sam prę­dzej wszyst­kie­go, niż tego, mógł się spo­dzie­wać.

Po­sta­no­wi­łem więc wpaść do nie­go i nie mó­wiąc mu nic, z jaką wia­do­mo­ścią przy­by­wam, ka­zać mu ją zgad­nąć. Go­dzi­na dzie­wią­ta biła do­pie­ro na wie­ży­cach mia­sta, a dzień był słot­nym, spo­dzie­wa­łem się za­stać hra­bie­go w domu.

Tak też rze­czy­wi­ście się sta­ło. Sze­vöny sie­dząc w szla­fro­ku, a był on ofi­ce­rem – sy­ba­ry­tą w cza­sie po­ko­ju i zimy, po­pi­jał her­ba­tę i pa­lił ty­toń.

– Jak się, masz, dru­hu? – za­wo­łał pierw­szy do mnie. – Jak­że do­brze, że przy­cho­dzisz, bo ta mgła na dwo­rze dziw­nie mgli­sto uspo­sa­bia i mą du­szę dzi­siaj. Bro­niąc się prze­ciw­ko na­pa­do­wi me­lan­cho­lii, wy­do­by­łem ze swych ma­nat­ków ja­kiś sta­ry fo­to­gra­ficz­ny al­bum, nie prze­glą­da­ny od wie­lu lat… Ot! sia­daj, za­pal cy­ga­ro… na­pij się her­ba­ty i słu­chaj opo­wie­ści…

– Do­brze! – pod­chwy­ci­łem – do­my­ślam się, że chcesz opo­wie­dzieć hi­stor­ję jed­ne­go z twych wspo­mnień. Do­brze! ale wpierw nie­chże ci po­wiem, po co do cie­bie przy­cho­dzę.

– Prze­ciw­nie! – prze­rwał czem­prę­dzej Ni­ko­licz – nie chcę wie­dzieć tego, z czem przy­by­wasz… Za nic na świe­cie w tej chwi­li, bo co­kol­wiek­by to było, wy­rwa­ło­by mnie z koła, w któ­rem się od go­dzi­ny moja wy­obraź­nia ob­ra­ca, z czem mi bło­go i do­brze. Czy mi przy­no­sisz wia­do­mość, że moja sta­ra mi­lio­no­wa ciot­ka umar­ła w Wied­niu, czy że ce­sarz mnie za­mia­no­wał, w chwi­li na­pa­du hoj­no­ści, feld­mar­szał­kiem jaz­dy, to się wstrzy­maj z nią. Jed­na i dru­ga mniej­by war­tą była od tej go­dzi­ny, któ­rą spę­dzić mogę na prze­ży­wa­niu my­ślą kil­ku chwil mego ży­cia, w któ­rych szczę­ście gwał­tow­nie do mnie wy­cią­ga­ło swą rękę…

Umilkł, za­my­ślił się, wes­tchnął i do­dał: – Gdy­bym był wte­dy je uchwy­cił, gdy­bym był!… Ah! nie sie­dział­bym te­raz sam tu­taj, w tym po­ko­ju o czte­rech pu­stych i na­gich ścia­nach. Zdzi­wio­ny, pod­chwy­ci­łem:

– Pierw­szy raz cię sły­szę, na­rze­ka­ją­ce­go na woj­sko­wy stan.

– Wszyst­ko ma swój po­czą­tek, ze­nit i ko­niec. Słu­żę już dwa­dzie­ścia lat, mój dro­gi! Dwa­dzie­ścia lat się tu­łam po kwa­te­rach i obo­zach, dwa­dzie­ścia lat sły­szę tyl­ko brzęk ostróg i kie­lisz­ków, a wi­dzę gra­na­to­we ze zło­tem kur­ty i czer­wo­ne spodnie hu­za­rów. To znu­dzi wresz­cie…

Ja­kaś chmu­ra tro­ski prze­bie­gła po jego ob­li­czu. Uchwy­cił sta­ry al­bum, le­żą­ce przed nim i otwie­ra­jąc je, wy­cią­gnął do mnie, mó­wiąc:

– Przy­patrz się… tej ko­bie­cie i po­wiedz mi co o jej twa­rzy my­ślisz?

Fo­to­gra­fia przed­sta­wia­ła ślicz­ną, mło­dą, naj­wy­żej siedm­na­sto­let­nią blon­dyn­kę, o oczach, z ja­ki­mi tyl­ko Wę­gier­ki się ro­dzą.

– Pięk­na! – za­wo­ła­łem – uro­cza, jak ma­dziar­ski kraj ko­cham! I nie dzi­wię się, że z upodo­ba­niem ba­wisz się jej wspo­mnie­niem, ale…

– Nie mów! – pod­chwy­cił Sze­vöny – a słu­chaj! Uspo­so­bie­nie do zwie­rzeń, ja­kie mnie dziś opa­no­wa­ło, nie pręd­ko znów się tra­fi. Nie­raz, ko­cha­ny dru­hu, chcia­łeś mi wy­kraść ta­jem­ni­cę głę­bo­ko tu­taj ukry­tą i któ­ra ze mnie jed­ne­go, jak mó­wisz, dwóch róż­nych lu­dzi czę­sto robi… Więc słu­chaj. Gdy­bym był w tej epo­ce, z któ­rej ten por­tret da­tu­je, po­stą­pił tak, jak każ­dy uczci­wy i ro­zum­ny czło­wiek by po­stą­pił, był­bym dziś tyl­ko jed­nym Sze­vönym, we­so­łym jak bel­gradz­kie słoń­ce, jed­no­staj­nym i prze­zro­czy­stym, jak Krusz­ny woda! Za­milkł, wes­tchnął tak cięż­ko, jak gdy­by wez­bra­ne ser­ce nie mie­ści­ło się w jego hu­zar­skiej pier­si i da­lej zmie­nio­nym to­nem cią­gnął:

– Cza­sem uczu­wa­my nie­prze­par­tą chęć po­dzie­le­nia się z kimś tem, co nas gry­zie, a co za przy­czy­nę na­szych trosk i nie­za­do­wo­leń uwa­ża­my.

– No, mów, mów otwar­cie i szcze­rze, jak do praw­dzi­we­go na całe ży­cie przy­ja­cie­la.

– Nie spo­dzie­waj się – za­wo­łał po chwi­li hra­bia – hi­stor­ji, cie­ka­wej tre­ścią, czy sen­za­cyj­nej epi­zo­da­mi. Zwy­kła to so­bie mrzon­ka go­rą­ca, bo wę­gier­ska, ale od któ­rej wszyst­ko, moje złe da­tu­je…

Ni­ko­licz dłu­go na­my­ślał się, jak gdy­by wspo­mnie­nie nie było go­to­wem jesz­cze do opo­wie­dze­nia, lub jak gdy­by z te­goż tyl­ko w pew­ną część chciał mnie wta­jem­ni­czyć. Po chwi­li za­czął:

– Koń­czy­łem więc wte­dy dwu­dzie­sty i czwar­ty rok ży­cia i by­łem po­rucz­ni­kiem w tym­że, co dziś, puł­ku, gdy do­sta­łem za­pro­sze­nie od mo­jej sta­rej ciot­ki, bym na urlop do niej za­raz zje­chał z moją mat­ką, któ­ra mnie ko­cha­ła nad ży­cie i ro­bi­ła to tyl­ko, co chcia­łem. Przy­ją­łem za­pro­sze­nie i let­nią porą, było to, zda­je mi się w lip­cu, z dwu­mie­sięcz­nym urlo­pem, po­spie­szy­łem z Pesz­tu na pół­noc­ny wschód, ku pod­nó­żom Kar­pat, w gó­rzy­stą oko­li­cę, jaka się roz­ta­cza mię­dzy Epe­ries a Bar­dy­owem. U ciot­ki za­sta­łem już, jak było umó­wio­nem, moją mat­kę i wszyst­ko tak urzą­dzo­nem, abym się za­ba­wił, jak moż­na naj­le­piej, abym się tak za­ba­wił, iż­bym wresz­cie zde­cy­do­wał się po­rzu­cić mun­dur i za­gu­sto­wał w cy­wil­nem ży­ciu. Trze­ba ci bo­wiem wie­dzieć, że ro­dzi­na moja go­rą­co wte­dy pra­gnę­ła, bym się oże­nił i służ­bę woj­sko­wą po­rzu­cił. Sze­vöny urwał, po­cią­gnął cy­ga­ra i znów tok opo­wie­ści uchwy­cił:

– A więc urzą­dza­no za­ba­wy i tety, kon­ne prze­jażdż­ki i wy­ciecz­ki w góry, tań­ce i wy­ści­gi, łowy i bie­sia­dy, by tyl­ko za­ba­wie i przy­kuć do ogni­ska do­mo­we­go mło­dzi­ka, oka­zu­ją­ce­go zbyt wiel­kie za­mi­ło­wa­nie do cy­gań­skie­go ży­cia żoł­nie­rza, do swo­bod­ne­go uży­wa­nia świa­ta, do ko­cha­nia się na za­bój, do sza­leń­stwa, co mie­siąc w in­nej Wę­gier­ce, co mie­siąc w in­nej stro­nie kra­ju!

Znów urwał i znów po krót­kim na­my­śle za­czął:

– Bo wi­dzisz, wte­dy, choć to nie tak daw­no tomu, inne wia­ło po­wie­trze po­mię­dzy mło­dzie­żą, a więc i w puł­kach. Je­steś o lat ośm tyl­ko odom­nie młod­szym ofi­ce­rem, a nie znasz już piosn­ki, ulu­bio­nej wów­czas, ósme­go puł­ku, któ­ra nie­tyl­ko mnie jed­ne­mu prze­wró­ci­ła chwi­lo­wo w gło­wie i zwich­nę­ła ży­cie. Ta piosn­ka była ha­słem na­sze­go po­stę­po­wa­nia. Śpie­wa­li­śmy ją w ko­sza­rach i w sa­lo­nie, w obo­zie i wszę­dzie! Sły­szę jej rzeź­ką nutę, sły­szę gło­sy, któ­re ją chó­rem nu­ci­ły… i pa­mię­tam ją na za­wsze, choć jej nie sły­sza­łem od cza­su, jak ró­wien­ni­cy moi służ­bę po­rzu­ci­li, a ja już nie mia­łem ocho­ty was jej wy­uczyć.

Tu Ni­ko­licz uśmiech­nął się, jak­by mi­łem było mu to wspo­mnie­nie i za­nu­cił z wę­gier­skim ani­mu­szem i we­rwą lat mło­dzień­czych po­czą­tek hu­lasz­czej pie­śni:

W ósmym puł­ku nie ma mia­ry,

Hula mło­dy, hula sta­ry!

Do­bra każ­da mu ko­chan­ka,

Pani z dwo­ru, ze wsi bran­ka.

I w mi­ło­ści nie zna bra­ta,

Ani dru­ha, ni kam­ra­ta.

I ni­ko­mu nie prze­ba­czy,

Bo nie może być in­a­czej!

Na­gle urwał, zbladł i onie­miał.

– Nie uwie­rzysz – za­wo­łał – jak to wszyst­ko się u mnie wią­że z przy­kre­mi wspo­mnie­nia­mi i choć jed­ne miłe, ale dru­gie…

Znów urwał, by po pau­zie za­cząć:

– Pod Epe­ries, w cu­dow­nym zam­ku, z któ­re­go okien roz­ta­czał się prze­pysz­ny wi­dok na pię­trzą­ce się Kar­pa­ty, miesz­kał sta­ry hra­bia Oköme­ro ze swą je­dy­ną cór­ką, któ­rej oto wier­na po­do­bi­zna… Na­le­ża­ła ona do wszyst­kich za­baw, urzą­dza­nych przez moją ciot­kę i ro­zu­mia­ła gó­rą­ce spoj­rze­nia, ja­ki­mi ją całą obej­mo­wa­łem, bo pięk­ną była nad wszel­ki wy­raz, tak cza­ru­ją­cą i po­wab­ną, jaką być, choć­by tyl­ko dla spo­ko­ju lu­dzi na świe­cie, nie wol­no. Za­ko­cha­łem się w niej sza­le­nie, a nie wie­dzia­łem, iż i ona, je­śli nie rów­nem mo­je­mu, to sil­niej­szem za­pło­nę­ła uczu­ciem. I mo­że­by była ta mi­łość tak się roz­wią­za­ła, jak zwy­kle win­ne się roz­wią­zy­wać po­dob­ne, go­rą­ce i dzie­wi­cze nie­mal uczu­cia, gdy­by nie jed­na oko­licz­ność, któ­ra wpły­nę­ła na mój żywy, sa­mo­dziel­ny, oba­ła­mu­co­ny po­wo­dze­niem i hu­lasz­czem ży­ciem cha­rak­ter. Rów­no­cze­śnie gdy po­czu­łem, że już nie je­stem pa­nem swe­go ser­ca, spo­strze­głem do­pie­ro, że ro­mans mój i Irmy był z góry ob­my­śla­ną przez moją mat­kę pu­łap­ką. Z upo­rem, wła­ści­wym tyl­ko mło­dym i nie­do­wa­rzo­nym gło­wom, od­py­cha­ją­cym cza­rę szczę­ścia, przez star­szych im po­da­wa­ną, ode­pchną­łem i ja szczę­ście mego ży­cia. Chcie­li mnie oże­nić, przy­kuć, więc dla­te­go może, mimo gwał­tow­nie bi­ją­ce­go ser­ca, chcia­łem, być wol­nym i swo­bod­nym. Nie py­ta­jąc, co ona zro­bi, skró­ci­łem mój urlop i opu­ści­łem pięk­ne oko­li­ce Epe­ries, spie­sząc pod Bel­grad, gdzie stał ósmy pułk i śpie­wał tę bez­myśl­ną, ale oszo­ło­mia­ją­cą mło­de, ru­bi­no­wą krwią na­bie­głe mó­zgi. W rok póź­niej…

Tu Szer­ti­ny urwał, po­smut­niał i umilkł.

Dłu­go cze­ka­łem na dal­szy ciąg opo­wie­ści, ale próż­no, bo przy­ja­ciel, za­to­pio­ny we wspo­mnie­niach, mil­czał.

– No, da­lej, Ni­ko­licz! – szep­ną­łem.

– Da­lej… – za­wo­łał hra­bia – da­lej?… Inna w rok póź­niej jesz­cze py­ta­ła, czy za­po­mnia­łem o niej. A ja od­po­wie­dzia­łem, że… za­po­mnia­łem!

– Czy rze­czy­wi­ście za­po­mnia­łeś?

– Nie! bo ją jed­ną praw­dzi­wie w ży­ciu ko­cha­łem! – czem­prę­dzej do­rzu­cił Ni­ko­licz – ale wła­śnie wte­dy sza­la­łem tą nie­wy­czer­pa­ną siłą, ja­ką­śmy z tej piosn­ki czer­pa­li. Wła­śnie wte­dy…

– Co wte­dy? mów! – za­wo­ła­łem, za­ję­ty nie­ty­le tre­ścią opo­wie­ści, ile dra­ma­tycz­no­ścią ob­li­cza przy­ja­cie­la, któ­ry wciąż ury­wał.

To py­ta­nie go uspo­ko­iło. Od­rzekł to­nem zwąt­pia­łym:

– Wła­śnie wte­dy fa­tum, któ­re za­wsze jest strasz­nie spra­wie­dli­wem, pra­co­wa­ło, by mnie uka­rać za tę fał­szy­wą od­po­wiedź, bym całe ży­cie po­ku­to­wał za to zdru­zgo­ta­ne może ży­cie…

– I cóż?

– Ona – mó­wił Szey­öny – wy­szła za mąż, wy­szła za sta­re­go oby­wa­te­la… i wię­cej o niej nig­dy nie sły­sza­łem.

Dłu­gie za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Ni­ko­licz nic nie mó­wił, a ja, nie ro­zu­mie­jąc tre­ści hi­stor­ji i tłó­ma­cząc ją so­bie tem, że mój przy­ja­ciel wte­dy jesz­cze ko­chał się w Ir­mie, nie py­ta­łem.

– Więc – my­śla­łem ze zdzi­wie­niem – ta­ką­by była ta­jem­ni­ca Sze­vönie­go? tak sil­nem i dłu­go­trwa­łem to wspo­mnie­nie? tak po­tęż­nem to uczu­cie, któ­re­go siły wte­dy nie zmiar­ko­wał, czy stłu­mić ją my­ślał?

Wtem Ni­ko­licz roz­pę­dził chmu­ry ze swe­go czo­ła i ge­stem gwał­tow­nym ręki za­my­ka­jąc na sto­le le­żą­ce al­bum, za­wo­łał:

– Ah! te prze­klę­te wspo­mnie­nia, ileż one nam chwil za­tru­wa­ją, gdy nie mogą być już rze­czy­wi­sto­ścią!

– Dla­cze­go?

– Dla­cze­go? – za­śmiał się Sze­vöny tym śmie­chem, w któ­rym za­wsze się czu­ło ta­jem­ni­czą myśl, któ­ra go wy­wo­ły­wa­ła. – A te­raz opo­wia­daj, co cię do mnie spro­wa­dzi­ło. Opo­wia­daj prę­dzej, bym za­po­mniał.

Gdym mu udzie­lił obu wia­do­mo­ści, z któ­re­mi opu­ści­łem puł­kow­ni­ka, Sze­vöny nie wy­glą­dał zdzi­wio­ny, ani ura­do­wa­ny. Awans swój nie­spo­dzie­wa­ny przy­jął z zim­ną krwią, jak­by go się spo­dzie­wał. Pusz­cza­jąc kłę­by dymu mil­czał.

– Dja­blo je­steś dzi­siaj czar­no uspo­so­bio­ny – za­wo­ła­łem – je­że­li cię i ta nowa trans­lo­ka­cja puł­ku i ten twój awans nie po­ru­sza.

– Mnie­by mia­ło to po­ru­szyć? – za­wo­łał Sze­vöny. – Ja pod­puł­kow­ni­kiem! Co mi przyj­dzie z tego? Ta jed­na gwiazd­ka, w czem ona może wpły­nąć na szczę­ście czło­wie­ka? Po co mi to?

Mach­nął ręką i za­milkł. Me było co z nim dłu­żej mó­wić. Ni­ko­licz uległ jed­ne­mu z sil­niej­szych na­pa­dów me­lan­cho­lii. Gdym go opusz­czał, obu­dził się do­pie­ro z za­du­my i za­py­tał:

– No, do­brze! Ale nie po­wie­dzia­łeś mi do­kąd po­ma­sze­ru­je­my?

– Bo nie wiem. Puł­kow­nik nic mi nie po­wie­dział. Bę­dzie to stać pew­nie w roz­ka­zie dzi­siej­szym.

– Wszyst­ko jed­no! – za­wo­łał Sze­vöny – wszyst­ko jed­no! – po­wtó­rzył po­god­nie­jąc i przy­cho­dząc do sie­bie – pod Bel­gra­dem są ślicz­ne ko­bie­ty o czar­nych, jak wę­gle, oczach, ale tam od Pol­ski są znów blon­dyn­ki o nie­bie­skiem spoj­rze­niu, co o tam­tych za­po­mi­nać każą. Zima na wsi ma swój urok! Ale á pro­pos, mó­wisz, że je­stem pod­puł­kow­ni­kiem. Trze­ba więc uczcić fetą ten awans. Pro­szę więc cie­bie i wszyst­kich ko­le­gów dziś wie­czór do sie­bie. Kogo spo­tkasz z ósme­go puł­ku, to mu oznaj­mij, że pod­puł­kow­nik Sze­vöny przyj­mu­je po­win­szo­wa­nia dziś wie­czór. Że­gnam cię i do wi­dze­nia!

Wy­bie­głem i dłu­go ochło­nąć nie mo­głem z wra­że­nia tej krót­kiej i tak zwy­kłej opo­wie­ści ze wspo­mnień przy­ja­cie­la. Zda­wa­ło mi się, że po za nią do­pie­ro ukry­wał się dra­mat, któ­ry od­daw­na już… od­kąd w za­ży­ło­ści z Ni­ko­li­czem po­zo­sta­wa­łem, głę­bo­ko osło­nię­ty ta­jem­ni­cą, ale mimo to z jego du­szy wie­ją­cy, czu­łem.III.

Te­goż sa­me­go dnia zgro­ma­dzi­li­śmy się u Sze­vönie­go, wie­dząc już wszy­scy, że za dwa dni wy­ma­sze­ru­je­my w oko­li­ce Epe­ries. Jesz­cze jed­nak puł­kow­nik, w po­ro­zu­mie­niu z wyż­sze­mi wła­dza­mi, nie wy­zna­czył po­szcze­gól­nych kwa­ter dla po­je­dyń­czych szwa­dro­nów, ztąd też ża­den z nas nie wie­dział, czy mu wy­pad­nie zimę spę­dzić u pod­nó­ża mroź­nych Kar­pat, czy nie­co bli­żej Pesz­tu, a da­lej od szczy­tów. Cze­ka­li­śmy wie­czor­ne­go roz­ka­zu, w któ­rym praw­do­po­dob­nie mia­ło być do­kład­ne roz­kwa­te­ro­wa­nie puł­ku. Jako ad­ju­tant Fu­tia­nie­go, po­le­ci­łem na­wet, by mi ten roz­kaz, któ­ry naj­przód przez moje prze­cho­dził ręce, przy­nie­sio­no do Ni­ko­li­cza, sko­ro tyl­ko ksią­że go pod­pi­sze.

Ze­bra­li­śmy się póź­nym wie­czo­rem, w do­sko­na­łych hu­mo­rach, u przy­ja­cie­la, ale te wnet nas opu­ści­ły, bo sam go­spo­darz, zwy­kle roz­we­se­la­ją­cy i oży­wio­ny, tym ra­zem był gro­bo­wo uspo­so­bio­nym.

Ja je­den za­pew­ne z ca­łe­go gro­na mniej wię­cej wie­dzia­łem, cze­mu przy­pi­sy­wać nie­zwy­kle się prze­dłu­ża­ją­cą me­lan­cho­lię no­we­go puł­kow­ni­ka. Wszak to rano on mi opo­wie­dział wspo­mnie­nie z Epe­ries, któ­re jesz­cze wię­cej roz­bu­dzić mu­sia­ła wia­do­mość, że wła­śnie w oko­li­ce tego sa­me­go mia­sta miał nie­ba­wem po­dą­żyć. Dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, jego wy­obraź­nia jak­by nad­na­tu­ral­nem prze­czu­ciem wie­dzio­na, prze­rzu­ci­ła go tego po­ran­ku w tę stro­nę Wę­gier, w któ­rą już w tej­że sa­mej chwi­li za­de­cy­do­wa­nem było, że sam po­spie­szyć bę­dzie mu­siał. Nie co in­ne­go, tyl­ko to, jak są­dzi­łem, po­kry­wa­ło bla­do­ścią jego ob­li­cze, to go tra­pi­ło i drę­czy­ło i na­su­wa­ło ty­sią­ce my­śli. Próż­no sta­ra­li­śmy się roz­we­se­lić go­spo­da­rza, próż­no wzno­si­li­śmy to­a­sta i in­to­no­wa­li ma­dziar­skie, peł­ne sza­łu na­mięt­no­ści, piosn­ki. Próż­no, bo Sze­vöny co chwi­la za­pusz­czał mdłe spoj­rze­nia w bez­deń i od­da­lał się wy­obraź­nią o ty­sią­ce mil od na­sze­go sto­łu bie­siad­ni­cze­go.

Szam­pan pły­nął stru­mie­niem, jak mo­dry Du­naj, pie­nił się, jak Be­rza­wa, gdy po zi­mie z szu­mem z sied­mio­grodz­kich wy­brze­ży pę­dzi, try­skał dow­ci­pa­mi i hu­mo­rem, ale Ni­ko­li­cza nie roz­ru­szał.

Roz­par­ty w fo­te­lu, opu­ścił gło­wę na mięk­kie opar­cie i sie­dział w po­środ­ku nas cia­łem tyl­ko, bo jego błysz­czą­ce, jak czar­ne dja­men­ty oczy, nie opusz­cza­ły jed­ne­go punk­tu w su­fi­cie. Cza­sem tyl­ko, usta­ją­ca chwi­lo­wo do koła nie­go wrza­wa… bu­dzi­ła go ze strasz­nej swem wy­tę­że­niem za­du­my. Od­dy­chał wte­dy cięż­ko, zry­wał się, chwy­tał bu­tel­kę, na­le­wał so­bie peł­ny kie­lich i wzno­sił bez­myśl­nie zdro­wie, by da­lej do­ko­ła sie­bie oży­wić bie­siad­ni­ków, wskrze­sić śmie­chy i dow­ci­py, któ­rych nie sły­szał. I znów gło­wa mu opa­da­ła na po­dusz­ki i znów oczy peł­ne ta­jem­ni­cze­go ognia tkwi­ły w nie­ru­cho­mym punk­cie. Go­dzi­ny mi­ja­ły, a Sze­vöny tego nie spo­strze­gał, bo tyl­ko od cza­su do cza­su się bu­dził i otwie­rał usta, zwra­ca­jąc się do mnie i py­tał:

– Nie masz jesz­cze roz­ka­zu? Cie­ka­wym, gdzie sta­nie puł­ko­wa ko­men­da, gdzie któ­re szwa­dro­ny, gdzie ja, gdzie ty, gdzie Pa­la­fy?… Żeby nas przy­najm­niej nie od­dzie­li­li od sie­bie ja­kim pa­sem Kar­pat lub kil­ko­dnio­wym dy­stan­sem…

Tak mó­wił, ale czu­łem do­sko­na­le, że nie o to mu cho­dzi­ło, jemu, co za spa­cer uwa­żał pię­cio­mi­lo­wy kurs i ta­kiż nie­mal co dzień ro­bił. Ni­ko­li­czo­wi pil­no było wie­dzieć, czy bli­żej, czy da­lej bę­dzie stać od zam­ku Oköme­ro. Ale cze­go pra­gnął, tego oczy jego, pa­ła­ją­ce ogniem, nie mó­wi­ły. My­śli jego tak po­tęż­nie i upar­cie go opa­no­wy­wa­ły, że w sza­lo­nym gwa­rze, wśród wy­bu­chów śmie­chu i to­a­stów, opo­wia­dań i aneg­dot kil­ku­na­stu ofi­ce­rów, on żył nie w tej sali, tyl­ko gdzieś da­le­ko, gdzieś w la­sach i ga­jach, ota­cza­ją­cych Epe­ries i Ko­szy­ce, Bar­dy­ów i Iglö, po – prze­rzy­na­nych by­stre­mi wo­da­mi To­pli i Ouda­wy; oczy mu błysz­cza­ły, jak Wę­gro­wi, ja­kim był. Za­gry­zał swe ru­bi­no­we war­gi, jak­by ha­mu­jąc wście­kle wy­bu­chy gnie­wu i szar­pał ręką de­li­kat­ny wą­sik. Sze­vöny cier­piał. Tyle tyl­ko mó­wi­ło jego ob­li­cze, umie­ją­ce nad sobą pa­no­wać.

Wtem na­gle po­bladł i skie­ro­wał wzrok swój na mnie, któ­ry też wpierw do­strze­głem, za­nim przy­czy­nę, wy­wo­łu­ją­cą go.

Rów­no­cze­śnie słu­żą­cy wrę­czył mi pa­pie­ry, w tej chwi­li przy­nie­sio­ne od puł­kow­ni­ka.

Roz­wi­ną­łem ar­kusz i za­wo­ła­łem:

– Pa­no­wie, ucisz­cie się! Czy­tam ju­trzej­szy roz­kaz!

W jed­nej chwi­li za­pa­no­wa­ła ko­ściel­na ci­sza, w któ­rej, po­mi­ja­jąc róż­ne roz­po­rzą­dze­nia, od­czy­ta­łem tyl­ko roz­kwa­te­ro­wa­nie puł­ku do­ko­ła Epe­ries. Ja i Pa­la­fy, bo­śmy byli ofi­ce­ra­mi jed­ne­go szwa­dro­nu, wy­zna­czo­ne mie­li­śmy zi­mo­we leże, nad wy­raz szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści, w miej­scu puł­ko­wej ko­men­dy. A ta stać mia­ła we wsi Oköme­ro, po­ło­żo­nej w pro­stej li­nii mię­dzy Epe­ries a Ko­szy­ca­mi.

Gdy skoń­czy­łem czy­ta­nie, wzrok mój spo­tkał się z dzi­kiem wej­rze­niem Ni­ko­li­cza.

– Fu­tia­ni zwar­jo­wał! – za­wo­łał i urwał, wi­dząc zdzi­wio­ne miny ko­le­gów.

Ochło­nął po chwi­li, z wła­ści­wą so­bie w pew­nych wy­pad­kach siłą i mó­wił spo­koj­nie:

– Oköme­ro… dziw­na myśl umiesz­cze­nia szta­bu… Ja po­pro­szę o urlop, lub po­dam się do dy­mi­sji. Są­dzi­łem, że w naj­gor­szym ra­zie sta­nę w Epe­ries, a szwa­dro­ny roz­kwa­te­ru­ją się ku Ko­szy­com, ku Unghvar, gdzie sze­rzej i rów­niej, ku Ro­se­nau i Pöl­söcz, a tu nas pa­ku­ją po­pro­stu w Kar­pa­ty, jak­by wol­nych strzel­ców, czy gó­ra­li, a nie kon­ni­cę… Ja się po­dam do dy­mi­sji…

Wszy­scy, prócz mnie za­pew­ne, nie wi­dzie­li w sło­wach hra­bie­go nic wię­cej, prócz wy­ra­zu jego otwar­tej my­śli, to też oży­wio­na co do tego wsz­czę­ła się dys­ku­sja.

Sze­vöny mil­czał po­nu­ro.

Na­gle Pa­la­fy, wy­chy­la­jąc do dna kie­li­szek szam­pa­na, za­wo­łał do Ni­ko­li­cza:

– Nie masz się czem mar­twić, dro­gi Sze­vöny. Oko­li­ca, w któ­rej nas kwa­te­ru­ją, nie jest tak dzi­ką, jak­by się z mapy wy­da­wa­ło. Nie znasz jej może, ale ja ją znam nie­co….. Sama Oköme­ro przed­sta­wia dużo in­te­re­su, a dla cie­bie, ty po­chła­nia­czu serc nie­wie­ścich, mo­gła­by być cza­ro­dziej­skiem miej­scem po­by­tu.

Pa­la­fy, nie wi­dząc bla­do­ści, po­kry­wa­ją­cej twarz Ni­ko­li­cza pod­czas tych kil­ku słów, od­wró­cił się do licz­ne­go gro­na ofi­ce­rów, zgro­ma­dzo­nych do­oko­ła sto­łu i da­lej cią­gnął:

– Je­śli chce­cie moi przy­ja­cie­le, to wam mogę opi­sać oko­li­cę, w któ­rej za­pew­ne całą dłu­gą zimę stać bę­dzie­my. Znam ją. Za­cznę od Oköme­ro, bo i wczo­raj, ory­gi­nal­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, na wie­czo­rze u hra­bi­ny Gör­gö, do­wie­dzia­łem się cie­ka­wych szcze­gó­łów o ży­ciu dzi­siej­szej wład­czy­ni tego zam­ku Oköme­ro…

Urwał i nie zwa­ża­jąc na Ni­ko­li­cza, któ­ry mu się przy­pa­try­wał z ogłu­pia­łym for­mal­nie wy­ra­zem twa­rzy, po­to­czył ocza­mi po obec­nych, a wi­dząc ogól­ne za­in­te­re­so­wa­nie, mó­wił:

– Ten za­mek Oköme­ro ma to być pra­sta­ry za­by­tek śre­dnio­wiecz­nych Wę­gier, zbu­do­wa­ny wśród la­sów, na ska­le, z wie­ży­ca­mi, strze­la­ją­ce­mi do góry, z basz­ta­mi, któ­re wy­trzy­ma­ły sztur­my pol­skich ma­gna­tów i na­pa­dy kar­pac­kich zbó­jów i ata­ki po­wstań. Je­st­to miej­sco­wość hi­sto­rycz­na i le­gen­do­wa, w któ­rej król Ar­pad ukry­wał się w XIV. stu­le­ciu, w któ­rej ja­kaś pol­ska kró­lew­na szu­ka­ła przy­tuł­ku przed dzi­kim mę­żem. Ale nie będę wam opo­wia­dał hi­stor­ji zam­ku Oköme­ro, opo­wiem wam tyl­ko hi­stor­ję ko­bie­ty, któ­ra w nim dziś miesz­ka, a któ­ra ma być pięk­ną jak Dja­na, o wie­le pięk­niej­szą i o wie­le wię­cej in­te­re­su­ją­cą od wszyst­kich ko­biet, któ­re spo­ty­ka­my tu­taj w sto­li­cy Wę­gier, w Pesz­cie! Hra­bi­na Irma, jak mnie za­pew­nia­no wczo­raj, ma być je­dy­ną w swo­im ro­dza­ju w ca­łem kró­le­stwie św. Szcze­pa­na. Po­słu­chaj­cie tyl­ko jej cie­ka­wej hi­stor­ji.

Pa­la­fy urwał wśród ci­szy. Spoj­rza­łem na Ni­ko­li­cza, któ­ry, prze­ra­ża­ją­co bla­dy, wle­pił oczy w su­fit, ale tym ra­zem słu­chał. Mło­dy hu­zar da­lej opo­wia­dał, za­pa­liw­szy świe­że cy­ga­ro i łyk­nąw­szy haust szam­pa­na.

– Temu lat kil­ka­na­ście, mniej czy wię­cej, o daty mi nie cho­dzi, ostat­ni dzie­dzic Oköme­ro, sta­ry hra­bia, miał je­dy­ną cór­kę Irmę, któ­ra wy­ro­sła na cu­dow­nej pięk­no­ści dzie­wi­cę. Ży­cie z ko­niecz­no­ści pro­wa­dzi­ła dziw­ne, bo sta­ry, zdzi­wa­cza­ły oj­ciec nie chciał jej po­ka­zać świa­tu i hra­bian­ka mu­sia­ła za­spa­ka­jać wszyst­kie swe mło­de aspi­ra­cje w gra­ni­cach po­sia­dło­ści Oköme­ro. Li­czy­ła lat siedm­na­ście, a nikt jej nie wi­dział i nie po­znał. Ten tyl­ko, któ­re­go los za­pę­dził w te oko­li­ce, mógł się przy­pad­kiem w ja­kiej le­śnej gę­stwi­nie spo­tkać z wpraw­ną ama­zon­ką, błą­dzą­cą w Kar­pa­tach, któ­ra mu jed­nak, jak zja­wi­sko ja­kie, zni­ka­ła za drze­wa­mi. Mimo to, hra­bian­ka w la­sach, ota­cza­ją­cych kil­ko­mi­lo­wym pa­sem za­mek Oköme­ro, spo­tka­ła raz jak­by le­gen­do­we­go mło­dzień­ca. Za­ko­cha­ła się w nim sza­le­nie i rękę swą od­dać po­sta­no­wi­ła.

Pa­la­fy urwał i nie spoj­rzał na­wet na Sze­vönie­go, któ­ry bla­dy, jak ścia­na, z drżą­cą war­gą, sie­dział nie­ru­cho­my i onie­mia­ły ze zdzi­wie­nia. Wzrok jego, wy­trzesz­czo­ny na mó­wią­ce­go, zda­wał się tyl­ko py­tać, czy ten­że wie, co mówi, czy wie, o kim mówi.

– Wszyst­ko po­dob­no było już uło­żo­nem – cią­gnął da­lej – sta­ry hra­bia de­cy­do­wał się na ten zwią­zek i nie­ba­wem nie­zna­ny mło­dzie­niec miał zo­stać dzie­dzi­cem zam­ku Oköme­ro i naj­szczę­śliw­szym pod słoń­cem ko­chan­kiem, gdy nad­zwy­czaj­na za­szła oko­licz­ność…

– Pa­la­fy! za­wo­łał Ni­ko­licz drżą­cym gło­sem, któ­ry spra­wił, że oczy wszyst­kich na nie­go się… skie­ro­wa­ły – opo­wia­dasz nam baj­ki, jak sta­ra pia­stun­ka na uśpie­nie dzie­ci. Jak­że się na­zy­wał ten mło­dzie­niec, zna­le­zio­ny w gąsz­czach le­śnych? Był­że on my­tem, czy gó­ra­lem? cy­ga­nem, czy…

– Opo­wia­dam, jak mi wczo­raj opo­wie­dzia­no – pod­chwy­cił naj­na­tu­ral­niej Pa­la­fy – na­zwi­sko żad­nej tu nie gra roli, nikt o nie nie py­tał i ja rów­nież. Hi­stor­ja in­te­re­su­je tyl­ko wiel­ki świat pesz­teń­ski, bo hra­bi­na Irma ma tu krew­nych, bo jest wiel­ką w Wę­grzech par­tja, bo losy jej są peł­ne po­ezji, je­śli praw­dzi­wem jest wczo­raj­sze opo­wia­da­nie i dla­te­go żywo zaj­mu­je świat.

Ni­ko­licz wy­glą­dał uspo­ko­jo­ny, prze­wró­cił w tył gło­wę i słu­chał da­lej opo­wia­da­ją­ce­go ofi­ce­ra.

– W tem hra­bian­ka na jed­nej ze swych prze­jaż­dżek kon­nych w gó­rach spo­tka­ła obóz cy­gań­ski, cią­gną­cy z Wę­gier. do Ga­li­cji. Za­trzy­ma­ła się i od­kry­wa­jąc z rę­ka­wicz­ki bia­łą swą dłoń, po­ka­za­ła ją cy­gan­ce, by wró­ży­ła. Ta dłu­go śle­dzi­ła nie­bie­skie żyły, roz­po­star­te po śnież­nej rącz­ce, ki­wa­ła gło­wą i ba­daw­czo przy­pa­try­wa­ła się ślicz­nej twa­rzycz­ce hra­bian­ki. Wresz­cie za­czę­ła ro­bić ja­kieś ka­ba­li­stycz­ne zna­ki, wzy­wać cza­ry i gu­sła, po­czem rze­kła tych kil­ka nie­zro­zu­mia­łych słów: "Dzie­wi­cą, choć za­męż­ną, za­wsze bę­dziesz, bo tak śmierć chce". Dziew­czę się za­śmia­ło i spy­ta­ło: "To do­brze, moja sta­ra, ale wyj­dę za tego, któ­re­go ko­cham? – "Wyj­dziesz – od­par­ła cy­gan­ka – ale za wie­le lat". Za­sę­pi­ła się na­tu­ral­nie tą wróż­bą pięk­na Irma i przy­ję­ła od cy­gan­ki w da­rze pew­ne zio­ło, któ­re ją mia­ło uchro­nić od śla­dów wie­ku, ro­biąc ją za­wsze, a przy­najm­niej bar­dzo dłu­go, pięk­ną, jak wte­dy.

– Pa­la­fy! – znów pod­chwy­cił Sze­vöny – kończ prę­dzej, bo zda­je mi się, że je­stem o lat trzy­dzie­ści kil­ka młod­szym i słu­cham mej niań­ki…

– Słu­chaj więc da­lej! – za­wo­łał ofi­cer. – Hra­bian­ka, wró­ciw­szy dnia tego do domu, do­wie­dzia­ła się, że jej na­rze­czo­ny znik­nął bez śla­du. I przy­się­gła mu wier­ność i po­sta­no­wi­ła cze­kać, wie­rząc sło­wom wróż­ki, jak zresz­tą my wszy­scy wie­rzy­my. Mi­nę­ło lat trzy; sta­ry hra­bia, czuł swój bli­ski ko­niec, a nie chciał umie­rać, nie za­pew­niw­szy losu cór­ki i ogrom­nej for­tu­ny. W są­siedz­twie Oköme­ro miesz­kał sta­ry ka­wa­ler, esrot­mistrz od hu­za­rów, nie­ja­ki Bela Se­kay, któ­ry, ko­rzy­sta­jąc z opła­ka­ne­go po­ło­że­nia ko­chan­ki, o rękę jej się oświad­czył i z rąk de­spo­tycz­ne­go ojca otrzy­mał.

Pa­la­fy urwał, ale Szöre­ny, któ­re­go ob­li­cze się zmie­ni­ło, a któ­re­go opo­wia­da­nie, zbli­ża­ją­ce się już do praw­dy, in­te­re­so­wać za­czę­ło, wo­łał:

– Da­lej, Pa­la­fy, da­lej!

– Inna jed­nak – cią­gnął – po­sta­no­wi­ła być wier­ną swej pierw­szej mi­ło­ści i ztąd za­czę­ło się w zam­ku Oköme­ro naj­dzi­wacz­niej­sze po­ży­cie dwoj­ga mał­żon­ków. Sta­ry Se­kay za­my­kał żonę, a był tak za­zdro­snym, że prze­ciął jej wszel­ką ze świa­tem ko­mu­ni­ka­cję, po­prze­ry­wał dro­gi w swych do­brach, po­pod­no­sił zwo­dzo­ne mo­sty w zam­ku, od­ciął ją od świa­ta i lu­dzi ty­sią­ca­mi spo­so­bów, na któ­re tyl­ko zdo­być się może sza­lo­na star­ca za­zdrość, po­bu­dzo­na od­por­nem za­cho­wa­niem się Irmy. I bied­na ko­bie­ta, któ­rej wol­no było od­by­wać ulu­bio­ne kon­ne prze­jażdż­ki w ol­brzy­mim par­ku, oka­la­ją­cym za­mek, a oto­czo­nym prze­pa­ścia­mi, przez któ­re je­den tyl­ko pro­wa­dził zwo­dzo­ny, a za­wsze pod­nie­sio­ny most… prze­ży­ła tem ży­ciem dłu­gich lat dzie­więć.

– I nie zbrzy­dła? – pod­chwy­cił Sze­vöny ze źle uda­nym uśmie­chem na ustach, bo po za nim spo­strze­głem, co się w jego du­szy dzia­ło, z jaką nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał koń­ca.

– Nie zbrzy­dła, tyl­ko wy­pięk­nia­ła. Ale słu­chaj­cie… Tej hi­stor­ji ani wczo­raj­by so­bie nie opo­wia­da­no, ani ja był­bym jej nie znał, gdy­by nie wy­pa­dek, za­szły w tych cza­sach…

– No, opo­wia­daj – huk­nął Sze­vöny z taką gwał­tow­no­ścią, że Pa­la­fy są­dził, iż się upił.

Mó­wił więc, przy­spie­sza­jąc:

– Kil­ka ty­go­dni, czy mie­się­cy temu, hra­bian­ka wy­je­cha­ła na spa­cer, a znu­dzo­na tem za­mknię­ciem, za­staw­szy nad­zwy­czaj­nym wy­pad­kiem spusz­czo­ny most, wy­je­cha­ła, w lasy. Se­kay, gdy się o tem do­wie­dział, po­gnał za nią w po­goń. Wie­czo­rem dnia tego wró­ci­ła Irma do zam­ku, ale nie wró­cił Se­kay… Na­za­jutrz zna­le­zio­no tyl­ko w Kar­pa­tach w jed­nej z prze­pa­ści za­bi­te­go jeźdz­ca i ko­nia…

Dłu­gie za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie, bo każ­dy ocze­ki­wał dal­sze­go cią­gu, a Pa­la­fy za­pa­lał nowe cy­ga­ro. Na­gle, pusz­cza­jąc kłąb dymu, od­wró­cił się do Sze­vönie­go i mó­wił in­nym już to­nem.

– Skoń­czy­łem! Nie masz, się więc czem mar­twić, Ni­ko­li­czu, ty ulu­bień­cze ko­biet! Bę­dziesz stał w tem Oköme­ro, w któ­rem te­raz jest wol­ną naj­pięk­niej­sza, jak mnie… za­pew­nia­no, ko­bie­ta epo­ki. Ktoś z wczo­raj znaj­du­ją­cych się na wie­czo­rze u hra­bi­ny Gör­gö był już w Oköme­ro, wi­dział pięk­ną Irmę i twier­dzi, że dzie­więć lat po­ży­cia z ło­trem nic jej nie zmie­ni­ło, że jest pięk­ną i uro­czą, jak dzie­wi­ca, że w Oköme­ro gwar­no i lud­no, że już po­na­pra­wia­no dro­gi i po­za­kła­da­no mo­sty i że tyl­ko hra­bi­na cze­ka otwar­cia no­wej ko­lei, idą­cej na Epe­ries do Ga­li­cji, a prze­rzy­na­ją­cej Kar­pa­ty, by na­peł­nić ży­ciem i zgieł­kiem od wie­ków po­nu­ry za­mek. Na­tu­ral­nie przy­pusz­czam, że hra­bi­nie już wier­ność dla ko­chan­ka wy­wie­trza­ła z gło­wy i że te­raz bę­dzie chcia­ła wyjść za mąż. A więc, dro­gi Sze­vöny, jak­kol­wiek do­tąd nikt ci jesz­cze nie sta­nął z po­wo­dze­niem na dro­dze, te­raz w Oköme­ro ja będę twym ry­wa­lem, bo dja­blo tra­fi­ła mi do gu­stu, ta pięk­na, ubar­wio­na le­gen­dą gór i bo­ga­ta wdów­ka.

Pa­la­fy urwał, bo Sze­vöny sta­nął, jak dąb i marsz­cząc swe czar­ne brwi z wy­zy­wa­ją­cem spoj­rze­niem, za­wo­łał:

– Pa­la­fy! skończ te żar­ty lub…

Onie­mie­li wszy­scy i wśród ci­szy sły­chać było tyl­ko prze­ra­ża­ją­cy głos Ni­ko­li­cza i za­stra­szy­ło swym wy­ra­zem jego po­mię­sza­ne ob­li­cze.

Nikt nie ro­zu­miał, co się Sze­vönie­mu sta­ło.

Ten, wi­dząc ogól­ne zdzi­wie­nie, tak na twa­rzach wszyst­kich, jak i na ob­li­czu Pa­la­fie­go, pod­sko­czył do mnie i za­wo­łał:

– Czyś ty może co po­wie­dział?

– Osza­la­łeś!

Sze­vöny oprzy­tom­niał.

– Czy ja pi­ja­ny? – za­py­tał.

– Uspo­kój się! – szep­ną­łem – bo się kto do­my­śli…

Ochło­nął, w kil­ku mi­nu­tach, z wi­docz­nym wy­sił­kiem za­pa­no­wał nad sobą i pod­no­sząc do góry kie­lich swój, mó­wił drżą­cym gło­sem:

– Zdro­wie two­je, Pa­la­fy! któ­ry ofi­ce­rów ósme­go puł­ku kar­misz ba­jecz­ka­mi nia­niek z Sied­mio­gro­du.

– Zdro­wie Pa­la­fie­go! – za­hu­cza­ło w sali, ale już nikt do póź­nej nocy nie za­po­mniał o dzi – wnem wra­że­niu, ja­kie zro­bił Sze­vöny, gdy bla­dy, wście­kły, nic nie ro­zu­mie­ją­cy i drżą­cy, ze­rwał się do opo­wia­da­ją­ce­go przy­ja­cie­la.

Ta Irma z Oköme­ro za­in­te­re­so­wa­ła całe ze­bra­ne gro­no, ale w tej chwi­li do­pie­ro, gdy każ­dy spo­strzedz mu­siał, że żywo ona ob­cho­dzi­ła Ni­ko­li­cza.

Ra­zem z Pa­la­fym opu­ści­li­śmy nad ra­nem miesz­ka­nie przy­ja­cie­la.

– Po­wiedz mi – za­gad­nął – dla­cze­go Sze­vöny był tak dziw­nym?

– Nie wiem.

– Dla­cze­goż się nie przy­znał, że zna tę Irmę z Oköme­ro.

– Al­boż ją zna'?

– Prze­cież to wi­docz­ne! – od­parł mój i Ni­ko­li­cza przy­ja­ciel.IV.

Na dru­gi dzień po bie­sia­dzie u Sze­vönie­go, za­pa­no­wał sza­lo­ny ruch w ósmym puł­ku. Woj­sko się przy­go­to­wy­wa­ło do wy­mar­szu, puł­kow­nik pra­co­wał nad roz­wa­że­niem róż­nych po­szcze­gól­nych ewen­tu­al­no­ści tran­zlo­ka­cji, a ofi­ce­ro­wie obie­ga­li mia­sto, że­gna­li zna­jo­mych i przy­ja­ciół, to znów spraw­dza­li stan szwa­dro­nów i od­dzia­łów. Nie­ca­łe dwa dni mie­li­śmy do za­ła­twie­nia wszyst­kie­go.

Wstaw­szy wcze­śniej niż zwy­kle, po­bie­głem o ozna­czo­nej go­dzi­nie do kan­ce­lar­ji puł­ko­wej, aby za­brać z niej przy­go­to­wa­ne przez Ser­bogm­da pa­pie­ry do pod­pi­su puł­kow­ni­ka. Tu­taj za­sta­łem już nie­tyl­ko Ser­bo­gra­da sa­me­go, ale kil­ku ofi­ce­rów, a mię­dzy nimi i Pa­la­fie­go. Wszy­scy dys­ku­to­wa­li nad ja­kąś waż­ną kwe­stją, są­dząc po ich oży­wio­nych fi­zjo­gno­miach. Sko­ro tyl­ko sta­ną­łem w pro­gu kan­ce­lar­ji, rzu­cił się do mnie Pa­la­fy z za­py­ta­niem:

– Wiesz, co się… sta­ło?

– Nic nie wiem.

– Nie mó­wił ci nic?

– Kto? co?

– Sze­vöny po­dał się do dy­mi­sji! Osłu­pia­łem, a Ser­bo­grad pod­chwy­tu­jąc, da­lej cią­gnął, bio­rąc do ręki zwi­nię­ty ar­kusz pa­pie­ru:

– Oto po­da­nie… Po­ję­cia nie mam, co z niem zro­bi puł­kow­nik… Kto po­pro­wa­dzi pułk… bo Fu­tia­nie­mu je­ne­rał ko­men­de­ru­ją­cy po­zwo­lił zdać do­wódz­two na Sze­vönie­go.

Od­wró­cił się do mnie i cią­gnął: – Cza­su nie mamy na do­my­sły. Bierz pan pa­pie­ry i pędź do księ­cia, niech on ra­dzi!… roz­ka­zu­je! Ja dziś wie­czór po­wi­nie­nem zdać pułk Sze­vönie­mu, je­śli on za­stę­pu­je puł­kow­ni­ka… Ja zdać mu­szę dziś wie­czór ko­muś, bo ju­tro obej­mu­ję mój nowy pią­ty pułk…

Do­pie­ro so­bie przy­po­mnia­łem, iż w tym na­wa­le nie­spo­dzia­nek nie po­win­szo­wa­łem jesz­cze awan­su Ser­bo­gra­do­wi, któ­ry zo­stał mia­no­wa­ny puł­kow­ni­kiem pią­te­go puł­ku dra­go­nów. Po­win­szo­wa­łem mu więc w grzecz­nych sło­wach, a sta­ry po­czci­wy Ser­bo­grad od­parł:

– Dzię­ku­ję ci, dzię­ku­je! Dziś wie­czór zej­dzie­cie się pew­nie u mnie, wy­pi­je­cie za moje zdro­wie…

Za­my­ślił się i do­dał ze smut­kiem:

– Mar­twi mnie ta dy­mi­sja Sze­vönie­go. Gdy on jesz­cze opu­ści ósmy pułk, a Fu­tia­ni za­awan­su­je na je­ne­ra­ła, co lada chwi­la na­stą­pi, to nie będę miał ni­ko­go mię­dzy wami, któ­ry­by mnie mło­dym i dziar­skim jesz­cze pa­mię­tał.

Zwró­cił się do Pa­la­fie­go i do mnie i mó­wił:

– Ty słu­żysz lat siedm, ty trzy,.. Sze­vöny, naj­star­szy z was, lat ośm­na­ście, a ja lat trzy­dzie­ści. Co ja pa­mię­tam!… Ah! jak Sze­vöny jesz­cze was opu­ści, to kto wam opo­wia­dać i przy­po­mi­nać bę­dzie: komu ósmy pułk świet­ność swą za­wdzię­cza, kto wam przy­po­mi­nać bę­dzie sta­rych jego ofi­ce­rów?

Za­sę­pił się i wrę­cza­jąc mi osta­tecz­nie pa­pie­ry do­dał:

– Co się Sze­vönie­mu sta­ło? Ja by­łem pew­ny, że on nie po­rzu­ci nig­dy służ­by… On służ­by nie po­wi­nien rzu­cać! – do­dał ci­szej, ta­kim to­nem, któ­ry mnie, pa­mię­tam, za­sta­no­wił.

– Dla­cze­go sta­ry Ser­bo­grad są­dził, że Sze­vöny służ­by rzu­cać nie po­wi­nien – my­śla­łem bie­gnąc do puł­ków­ni­ka. – Sze­vöny mło­dy, przy­stoj­ny, bo­ga­ty, któ­ry już i tak za­dłu­go mar­no­wał tyle za­so­bów w ar­mii…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: