- W empik go
Z różnych pułków. Tom 2 - ebook
Z różnych pułków. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Służyłem wtedy w ósmym pułku węgierskich huzarów i byłem porucznikiem-adjutantem pułkownika, księcia Futiani. Bohater ten był wtedy już starcem, znudzonym armią, schorowanym od otrzymanych ran, zmęczonym dowództwem które też w jego imieniu sprawował podpułkownik de Serbograd.
Staliśmy w Peszcie i spodziewaliśmy się zimę spędzić w tej stolicy madziarskiego kraju. To jedynie pocieszało oficerów. Pułk nasz bowiem nie należał wówczas do wesołych, właściwie z powodu księcia Futiani, lubiącego przedewszystkiem ciszę i spokój. Ztąd też życie nie płynęło nam rwącym strumieniem, gdyśmy się znajdowali w jakiej bezludnej okolicy Węgier lub w jakiej małej mieścinie.
Tymczasem jednak staliśmy w Peszcie od dwu miesięcy, po długim i bezbarwnym pobycie na Bukowinie, i nikomu nie przychodziło na myśl, by ministerjum wojny miało nas ztąd ruszyć.
Wtem, pewnego poranku, gdy przyszedłem do pułkownika po "dzienny rozkaz", który zanieść miałem do adjutantury, książe, pobudzony nieco otrzymanemi właśnie depeszami, tak do mnie zagadał:
– Dzisiejszy rozkaz dotknie panów do żywego, bo oto w tej chwili przyniesiono mi z jeneralnej komendy dwa ważne i niespodziewane papiery. Rzecz nie cierpi zwłoki! Rozkaz dzienny zredaguję wkrótce, a teraz pędź pan do kancelarji pułkowej i donieś odemnie mojemu zastępcy, pułkownikowi Serbogradowi, że w ciągu dni trzech, z rozporządzenia ministra wojny, ósmy pułk ma opuście Peszt.
Książe się zakrztusił, odpoczął i nie zważając na moje, pokrywające się niezawodnie bladością oblicze, ciągnął:
– A prosto z pułku pędź pan do majora Szevöniego i zanieś mu ten oto dokument, mianujący go podpułkownikiem mocą cesarskiego dyplomu. Odemnie mu zaś powiedz, że ponieważ zdrowie mi nie pozwala na tak częste tranzlokacje, więc na niego zdam jutro jeszcze dowództwo pułku, a sam poproszę władzy, by mi pozwoliła spędzić zimę w Peszcie. Ruszaj pan! Żegnam!
Salutowałem i wybiegłem.
Jeśli pierwsza wiadomość pułkownika była fatalną, to druga napełniła mnie radością. Hrabia Nikolicz de Fölsö-Szevöni, mój przyjaciel, od niedawna major, awansował na podpułkownika.
Ta nowina, nie wątpiłem, miała uszczęśliwić i jego i całe grono oficerskie; wynagrodziła ona po części niemiłą tranzlokację w chwili, w której każdy z oficerów spodziewał się wesoło spędzić zimę w Peszcie, gdzie dopiero porobiliśmy znajomości i pozawiązywaliśmy miłe stosunki.
Jeśli pobyt w jakiej nadgranicznej dziurze był fatalnym, to był on przynajmniej znośnym z takim, jak Szevöny, dowódcą. A miał on nim zostać de facto, choć nie de nomine, jeśliby książe Futiani, zgryźliwy i znudzony, pedant i tetryk, uzyskał pozwolenie zostania w Peszcie, a hrabia pułk poprowadził na granicę Węgier.
Pod Szevönym wszędzie musiało być dobrze i wesoło. Z Szevönym każdy z nas poszedłby na koniec świata.
Bo też to był sympatyczny huzar, ten Nikolicz Szevöny, który od lat piętnastu w ósmym służył pułku i zżył się z nim, jak koń z jeźdzcem.
Liczył lat trzydzieści i sześć wieku, ale mimo to wyglądał jak młodzik, ze swym delikatnym wąsikiem, który zaledwie dotykał jego pięknej rubinowej wargi. "Najprzystojniejszym huzarem" zwały go Węgry całe i był nim rzeczywiście.
Ale nie regularne rysy twarzy hrabiego, ani czarne oczy, ani przepiękna junacka postawa, stanowiły nieokreślony urok jego osoby. Ten urok tkwił w jego charakterze, w sposobie zachowania się, w jego sercu i duszy, które mu jednały wszystkich zbliżających się do niego.
Dziarski i zahartowany żołnierz, umiał być najwykwintniejszym salonowcem, gdy się znalazł między damami, to znów niezrównanym kolegą w gronie pułkowem, najlepszym sekundantem i najweselszym współbiesiadnikiem.
Kochali go też wszyscy oficerowie i kochał go pułk cały. Ten Szevöny jednak, któremu, zdawało się, że do szczęścia nic nie brakuje, bo miał miłość u ludzi i szalone powodzenie u kobiet i duży majątek i żołnierskie zdrowie i wszystkie możliwe dary ślepej fortuny, robił często wrażenie człowieka upadającego pod ciężarem życia… zniechęconego i zmęczonego.
Oblicze jego pokrywało się ni ztąd, ni zowąd, podczas wesołej zabawy, chmurą melancholii, która często jednak, jak nagle go zasępiała, tak też nagle opuszczała. Mimo to jednak zostawiała ona zawsze ślady swego przejścia na jego twarzy, zdradzającej wiecznie tajemne smutki duszy. Kobiety twierdziły, iż ten melancholijny wyraz oblicza hrabiego stanowi główny jego powab. I tak być rzeczywiście musiało, bo tylko jednego znałem Szevöniego z tą tęsknotą w spojrzeniu i jego też jednego z tem szalonem szczęściem u płci pięknej.
Lat trzy, jak w ósmym pułku służyłem, a nie naliczyłbym już kobiet, o których wiedziałem, że się w Szevönym kochały. Gdziekolwiek byliśmy, czy rozkwaterowani w bezludnych wioskach południowych Węgier, czy obozem w dolinie Kruszo, czy na stacji w Peszcie i Wiedniu, wszędzie pozostawiał hrabia nieszczęśliwe ofiary swego podbijającego kobiety wejrzenia. A bynajmniej z nich się nie chełpił. Owszem, to szczęście zdawało się go nieraz boleć i sprawiać mu w niektórych wypadkach pewną subtelną przykrość.
Raz, pamiętani, wymaszerowaliśmy z Debreczyna. Pułk postępował krokiem wśród skwaru lipcowego słońca, a oficerowie po trzech, po czterech czasem, popuściwszy cugle koniom, zabawiali się rozmową. Ja i Szevöny jechaliśmy razem, w pewnej odległości za pułkiem. Hrabia był bladym i smutnym.
– Cóż ci się stało, Szevöny? – zapytałem – czyż tak ci ciężko ten kąt opuszczać?
– Tak – westchnął hrabia, odpowiadając spokojnie – nie potrzebuję udawać przed tobą fałszywej skromności, ale mnie niewymownie dręczy ta Marta, która się we mnie rozkochała i która może miała nadzieję…
Urwał i umilkł, a oblicze jego jasno mówiło, ile cierpiał.
– Bo powiedz mi – podchwyciłem po chwili – dlaczego ty z taką Martą nie chciałbyś się ożenić? Przecież wszyscy wcześniej, czy później, natem kończymy, a ta dziewczyna zakochała się w tobie, jak wątpię, czy druga kiedy się zakocha, a i ty nie byłeś wolnym od zajęcia…
Szevony w odpowiedzi westchnął tylko ciężko… zapuścił wzrok w bezmierną dal równiny i szepnął z wielkim bolem w sercu:
– Ożenić się?… Mnie się ożenić!…
Zaśmiał się z przymusem, konia łydkami ścisnął, odetchnął i w jednej chwili zmienił wyraz twarzy, jak to zwykł był czynić, ile razy mu ktoś chciał wydrzeć tajemnicę, głęboko w duszy jego ukrytą. Szevöny rozkochiwał w sobie i kochał się sam, ale wolności swojej porzucać nie miał widocznie ochoty. Zresztą, pod tym względem sprawiał on tak dziwne wrażenie, iż bałamucił wszystkie domysły i przypuszczenia oficerów ósmego pułku.
Widocznem było, iż nie należał do tych wojskowych, co to w celibacie widzą jedynie szczęście. Owszem, czułym będąc nad wyraz na wdzięki niewieście co chwila zaplątywał się w jakiś romans, który robił wrażenie, jak gdyby się miał skończyć na małżeństwie. Tymczasem, w ostatniej chwili, Szevöny zrywał wszystko, zwykle gwałtownym krokiem, nie licującym z jego szlachetnym i konsekwentnym charakterem. Ztąd też przeróżnie sobie tłómaczono matrymonialne aspiracje Szevoniego.
Jedni posądzali go o bajeczną niestałość, inni o namiętność tylko rozkochiwania w sobie kobiet, inni znów o brak decyzji i stanowczości.
A byli i tacy, którzy w tem wyjątkowem postępowaniu hrabiego, przynoszącem ujmę jego rycerskiemu charakterowi, widzieli jakąś tajemnicę, sięgającą przeszłości, pełną dramatycznego uroku i tem ciekawszą, że nieuchwytną.
Rzeczywiście, piękny Szöveny, podbijający serca pięknych Węgierek, rozkochający w sobie zwykle młode i wolne kobiety, a rejterujący w chwili, gdy oświadczenie jego stawało się oczekiwaną koniecznością, był nawet w oczach, tak jak ja… oddanego mu przyjaciela, nieuchwytnym i niemal podejrzanym.II.
W chwilę po opuszczeniu pułkownika znajdowałem się już w mieszkaniu Nikolicza i cieszyłem się myślą zrobienia mu prawdziwej niespodzianki. Awans Szevöniego był niespodziewanym wypadkiem i on sam prędzej wszystkiego, niż tego, mógł się spodziewać.
Postanowiłem więc wpaść do niego i nie mówiąc mu nic, z jaką wiadomością przybywam, kazać mu ją zgadnąć. Godzina dziewiąta biła dopiero na wieżycach miasta, a dzień był słotnym, spodziewałem się zastać hrabiego w domu.
Tak też rzeczywiście się stało. Szevöny siedząc w szlafroku, a był on oficerem – sybarytą w czasie pokoju i zimy, popijał herbatę i palił tytoń.
– Jak się, masz, druhu? – zawołał pierwszy do mnie. – Jakże dobrze, że przychodzisz, bo ta mgła na dworze dziwnie mglisto usposabia i mą duszę dzisiaj. Broniąc się przeciwko napadowi melancholii, wydobyłem ze swych manatków jakiś stary fotograficzny album, nie przeglądany od wielu lat… Ot! siadaj, zapal cygaro… napij się herbaty i słuchaj opowieści…
– Dobrze! – podchwyciłem – domyślam się, że chcesz opowiedzieć historję jednego z twych wspomnień. Dobrze! ale wpierw niechże ci powiem, po co do ciebie przychodzę.
– Przeciwnie! – przerwał czemprędzej Nikolicz – nie chcę wiedzieć tego, z czem przybywasz… Za nic na świecie w tej chwili, bo cokolwiekby to było, wyrwałoby mnie z koła, w którem się od godziny moja wyobraźnia obraca, z czem mi błogo i dobrze. Czy mi przynosisz wiadomość, że moja stara milionowa ciotka umarła w Wiedniu, czy że cesarz mnie zamianował, w chwili napadu hojności, feldmarszałkiem jazdy, to się wstrzymaj z nią. Jedna i druga mniejby wartą była od tej godziny, którą spędzić mogę na przeżywaniu myślą kilku chwil mego życia, w których szczęście gwałtownie do mnie wyciągało swą rękę…
Umilkł, zamyślił się, westchnął i dodał: – Gdybym był wtedy je uchwycił, gdybym był!… Ah! nie siedziałbym teraz sam tutaj, w tym pokoju o czterech pustych i nagich ścianach. Zdziwiony, podchwyciłem:
– Pierwszy raz cię słyszę, narzekającego na wojskowy stan.
– Wszystko ma swój początek, zenit i koniec. Służę już dwadzieścia lat, mój drogi! Dwadzieścia lat się tułam po kwaterach i obozach, dwadzieścia lat słyszę tylko brzęk ostróg i kieliszków, a widzę granatowe ze złotem kurty i czerwone spodnie huzarów. To znudzi wreszcie…
Jakaś chmura troski przebiegła po jego obliczu. Uchwycił stary album, leżące przed nim i otwierając je, wyciągnął do mnie, mówiąc:
– Przypatrz się… tej kobiecie i powiedz mi co o jej twarzy myślisz?
Fotografia przedstawiała śliczną, młodą, najwyżej siedmnastoletnią blondynkę, o oczach, z jakimi tylko Węgierki się rodzą.
– Piękna! – zawołałem – urocza, jak madziarski kraj kocham! I nie dziwię się, że z upodobaniem bawisz się jej wspomnieniem, ale…
– Nie mów! – podchwycił Szevöny – a słuchaj! Usposobienie do zwierzeń, jakie mnie dziś opanowało, nie prędko znów się trafi. Nieraz, kochany druhu, chciałeś mi wykraść tajemnicę głęboko tutaj ukrytą i która ze mnie jednego, jak mówisz, dwóch różnych ludzi często robi… Więc słuchaj. Gdybym był w tej epoce, z której ten portret datuje, postąpił tak, jak każdy uczciwy i rozumny człowiek by postąpił, byłbym dziś tylko jednym Szevönym, wesołym jak belgradzkie słońce, jednostajnym i przezroczystym, jak Kruszny woda! Zamilkł, westchnął tak ciężko, jak gdyby wezbrane serce nie mieściło się w jego huzarskiej piersi i dalej zmienionym tonem ciągnął:
– Czasem uczuwamy nieprzepartą chęć podzielenia się z kimś tem, co nas gryzie, a co za przyczynę naszych trosk i niezadowoleń uważamy.
– No, mów, mów otwarcie i szczerze, jak do prawdziwego na całe życie przyjaciela.
– Nie spodziewaj się – zawołał po chwili hrabia – historji, ciekawej treścią, czy senzacyjnej epizodami. Zwykła to sobie mrzonka gorąca, bo węgierska, ale od której wszystko, moje złe datuje…
Nikolicz długo namyślał się, jak gdyby wspomnienie nie było gotowem jeszcze do opowiedzenia, lub jak gdyby z tegoż tylko w pewną część chciał mnie wtajemniczyć. Po chwili zaczął:
– Kończyłem więc wtedy dwudziesty i czwarty rok życia i byłem porucznikiem w tymże, co dziś, pułku, gdy dostałem zaproszenie od mojej starej ciotki, bym na urlop do niej zaraz zjechał z moją matką, która mnie kochała nad życie i robiła to tylko, co chciałem. Przyjąłem zaproszenie i letnią porą, było to, zdaje mi się w lipcu, z dwumiesięcznym urlopem, pospieszyłem z Pesztu na północny wschód, ku podnóżom Karpat, w górzystą okolicę, jaka się roztacza między Eperies a Bardyowem. U ciotki zastałem już, jak było umówionem, moją matkę i wszystko tak urządzonem, abym się zabawił, jak można najlepiej, abym się tak zabawił, iżbym wreszcie zdecydował się porzucić mundur i zagustował w cywilnem życiu. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że rodzina moja gorąco wtedy pragnęła, bym się ożenił i służbę wojskową porzucił. Szevöny urwał, pociągnął cygara i znów tok opowieści uchwycił:
– A więc urządzano zabawy i tety, konne przejażdżki i wycieczki w góry, tańce i wyścigi, łowy i biesiady, by tylko zabawie i przykuć do ogniska domowego młodzika, okazującego zbyt wielkie zamiłowanie do cygańskiego życia żołnierza, do swobodnego używania świata, do kochania się na zabój, do szaleństwa, co miesiąc w innej Węgierce, co miesiąc w innej stronie kraju!
Znów urwał i znów po krótkim namyśle zaczął:
– Bo widzisz, wtedy, choć to nie tak dawno tomu, inne wiało powietrze pomiędzy młodzieżą, a więc i w pułkach. Jesteś o lat ośm tylko odomnie młodszym oficerem, a nie znasz już piosnki, ulubionej wówczas, ósmego pułku, która nietylko mnie jednemu przewróciła chwilowo w głowie i zwichnęła życie. Ta piosnka była hasłem naszego postępowania. Śpiewaliśmy ją w koszarach i w salonie, w obozie i wszędzie! Słyszę jej rzeźką nutę, słyszę głosy, które ją chórem nuciły… i pamiętam ją na zawsze, choć jej nie słyszałem od czasu, jak rówiennicy moi służbę porzucili, a ja już nie miałem ochoty was jej wyuczyć.
Tu Nikolicz uśmiechnął się, jakby miłem było mu to wspomnienie i zanucił z węgierskim animuszem i werwą lat młodzieńczych początek hulaszczej pieśni:
W ósmym pułku nie ma miary,
Hula młody, hula stary!
Dobra każda mu kochanka,
Pani z dworu, ze wsi branka.
I w miłości nie zna brata,
Ani druha, ni kamrata.
I nikomu nie przebaczy,
Bo nie może być inaczej!
Nagle urwał, zbladł i oniemiał.
– Nie uwierzysz – zawołał – jak to wszystko się u mnie wiąże z przykremi wspomnieniami i choć jedne miłe, ale drugie…
Znów urwał, by po pauzie zacząć:
– Pod Eperies, w cudownym zamku, z którego okien roztaczał się przepyszny widok na piętrzące się Karpaty, mieszkał stary hrabia Okömero ze swą jedyną córką, której oto wierna podobizna… Należała ona do wszystkich zabaw, urządzanych przez moją ciotkę i rozumiała górące spojrzenia, jakimi ją całą obejmowałem, bo piękną była nad wszelki wyraz, tak czarującą i powabną, jaką być, choćby tylko dla spokoju ludzi na świecie, nie wolno. Zakochałem się w niej szalenie, a nie wiedziałem, iż i ona, jeśli nie równem mojemu, to silniejszem zapłonęła uczuciem. I możeby była ta miłość tak się rozwiązała, jak zwykle winne się rozwiązywać podobne, gorące i dziewicze niemal uczucia, gdyby nie jedna okoliczność, która wpłynęła na mój żywy, samodzielny, obałamucony powodzeniem i hulaszczem życiem charakter. Równocześnie gdy poczułem, że już nie jestem panem swego serca, spostrzegłem dopiero, że romans mój i Irmy był z góry obmyślaną przez moją matkę pułapką. Z uporem, właściwym tylko młodym i niedowarzonym głowom, odpychającym czarę szczęścia, przez starszych im podawaną, odepchnąłem i ja szczęście mego życia. Chcieli mnie ożenić, przykuć, więc dlatego może, mimo gwałtownie bijącego serca, chciałem, być wolnym i swobodnym. Nie pytając, co ona zrobi, skróciłem mój urlop i opuściłem piękne okolice Eperies, spiesząc pod Belgrad, gdzie stał ósmy pułk i śpiewał tę bezmyślną, ale oszołomiającą młode, rubinową krwią nabiegłe mózgi. W rok później…
Tu Szertiny urwał, posmutniał i umilkł.
Długo czekałem na dalszy ciąg opowieści, ale próżno, bo przyjaciel, zatopiony we wspomnieniach, milczał.
– No, dalej, Nikolicz! – szepnąłem.
– Dalej… – zawołał hrabia – dalej?… Inna w rok później jeszcze pytała, czy zapomniałem o niej. A ja odpowiedziałem, że… zapomniałem!
– Czy rzeczywiście zapomniałeś?
– Nie! bo ją jedną prawdziwie w życiu kochałem! – czemprędzej dorzucił Nikolicz – ale właśnie wtedy szalałem tą niewyczerpaną siłą, jakąśmy z tej piosnki czerpali. Właśnie wtedy…
– Co wtedy? mów! – zawołałem, zajęty nietyle treścią opowieści, ile dramatycznością oblicza przyjaciela, który wciąż urywał.
To pytanie go uspokoiło. Odrzekł tonem zwątpiałym:
– Właśnie wtedy fatum, które zawsze jest strasznie sprawiedliwem, pracowało, by mnie ukarać za tę fałszywą odpowiedź, bym całe życie pokutował za to zdruzgotane może życie…
– I cóż?
– Ona – mówił Szeyöny – wyszła za mąż, wyszła za starego obywatela… i więcej o niej nigdy nie słyszałem.
Długie zapanowało milczenie. Nikolicz nic nie mówił, a ja, nie rozumiejąc treści historji i tłómacząc ją sobie tem, że mój przyjaciel wtedy jeszcze kochał się w Irmie, nie pytałem.
– Więc – myślałem ze zdziwieniem – takąby była tajemnica Szevöniego? tak silnem i długotrwałem to wspomnienie? tak potężnem to uczucie, którego siły wtedy nie zmiarkował, czy stłumić ją myślał?
Wtem Nikolicz rozpędził chmury ze swego czoła i gestem gwałtownym ręki zamykając na stole leżące album, zawołał:
– Ah! te przeklęte wspomnienia, ileż one nam chwil zatruwają, gdy nie mogą być już rzeczywistością!
– Dlaczego?
– Dlaczego? – zaśmiał się Szevöny tym śmiechem, w którym zawsze się czuło tajemniczą myśl, która go wywoływała. – A teraz opowiadaj, co cię do mnie sprowadziło. Opowiadaj prędzej, bym zapomniał.
Gdym mu udzielił obu wiadomości, z któremi opuściłem pułkownika, Szevöny nie wyglądał zdziwiony, ani uradowany. Awans swój niespodziewany przyjął z zimną krwią, jakby go się spodziewał. Puszczając kłęby dymu milczał.
– Djablo jesteś dzisiaj czarno usposobiony – zawołałem – jeżeli cię i ta nowa translokacja pułku i ten twój awans nie porusza.
– Mnieby miało to poruszyć? – zawołał Szevöny. – Ja podpułkownikiem! Co mi przyjdzie z tego? Ta jedna gwiazdka, w czem ona może wpłynąć na szczęście człowieka? Po co mi to?
Machnął ręką i zamilkł. Me było co z nim dłużej mówić. Nikolicz uległ jednemu z silniejszych napadów melancholii. Gdym go opuszczał, obudził się dopiero z zadumy i zapytał:
– No, dobrze! Ale nie powiedziałeś mi dokąd pomaszerujemy?
– Bo nie wiem. Pułkownik nic mi nie powiedział. Będzie to stać pewnie w rozkazie dzisiejszym.
– Wszystko jedno! – zawołał Szevöny – wszystko jedno! – powtórzył pogodniejąc i przychodząc do siebie – pod Belgradem są śliczne kobiety o czarnych, jak węgle, oczach, ale tam od Polski są znów blondynki o niebieskiem spojrzeniu, co o tamtych zapominać każą. Zima na wsi ma swój urok! Ale á propos, mówisz, że jestem podpułkownikiem. Trzeba więc uczcić fetą ten awans. Proszę więc ciebie i wszystkich kolegów dziś wieczór do siebie. Kogo spotkasz z ósmego pułku, to mu oznajmij, że podpułkownik Szevöny przyjmuje powinszowania dziś wieczór. Żegnam cię i do widzenia!
Wybiegłem i długo ochłonąć nie mogłem z wrażenia tej krótkiej i tak zwykłej opowieści ze wspomnień przyjaciela. Zdawało mi się, że po za nią dopiero ukrywał się dramat, który oddawna już… odkąd w zażyłości z Nikoliczem pozostawałem, głęboko osłonięty tajemnicą, ale mimo to z jego duszy wiejący, czułem.III.
Tegoż samego dnia zgromadziliśmy się u Szevöniego, wiedząc już wszyscy, że za dwa dni wymaszerujemy w okolice Eperies. Jeszcze jednak pułkownik, w porozumieniu z wyższemi władzami, nie wyznaczył poszczególnych kwater dla pojedyńczych szwadronów, ztąd też żaden z nas nie wiedział, czy mu wypadnie zimę spędzić u podnóża mroźnych Karpat, czy nieco bliżej Pesztu, a dalej od szczytów. Czekaliśmy wieczornego rozkazu, w którym prawdopodobnie miało być dokładne rozkwaterowanie pułku. Jako adjutant Futianiego, poleciłem nawet, by mi ten rozkaz, który najprzód przez moje przechodził ręce, przyniesiono do Nikolicza, skoro tylko książe go podpisze.
Zebraliśmy się późnym wieczorem, w doskonałych humorach, u przyjaciela, ale te wnet nas opuściły, bo sam gospodarz, zwykle rozweselający i ożywiony, tym razem był grobowo usposobionym.
Ja jeden zapewne z całego grona mniej więcej wiedziałem, czemu przypisywać niezwykle się przedłużającą melancholię nowego pułkownika. Wszak to rano on mi opowiedział wspomnienie z Eperies, które jeszcze więcej rozbudzić musiała wiadomość, że właśnie w okolice tego samego miasta miał niebawem podążyć. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jego wyobraźnia jakby nadnaturalnem przeczuciem wiedziona, przerzuciła go tego poranku w tę stronę Węgier, w którą już w tejże samej chwili zadecydowanem było, że sam pospieszyć będzie musiał. Nie co innego, tylko to, jak sądziłem, pokrywało bladością jego oblicze, to go trapiło i dręczyło i nasuwało tysiące myśli. Próżno staraliśmy się rozweselić gospodarza, próżno wznosiliśmy toasta i intonowali madziarskie, pełne szału namiętności, piosnki. Próżno, bo Szevöny co chwila zapuszczał mdłe spojrzenia w bezdeń i oddalał się wyobraźnią o tysiące mil od naszego stołu biesiadniczego.
Szampan płynął strumieniem, jak modry Dunaj, pienił się, jak Berzawa, gdy po zimie z szumem z siedmiogrodzkich wybrzeży pędzi, tryskał dowcipami i humorem, ale Nikolicza nie rozruszał.
Rozparty w fotelu, opuścił głowę na miękkie oparcie i siedział w pośrodku nas ciałem tylko, bo jego błyszczące, jak czarne djamenty oczy, nie opuszczały jednego punktu w suficie. Czasem tylko, ustająca chwilowo do koła niego wrzawa… budziła go ze strasznej swem wytężeniem zadumy. Oddychał wtedy ciężko, zrywał się, chwytał butelkę, nalewał sobie pełny kielich i wznosił bezmyślnie zdrowie, by dalej dokoła siebie ożywić biesiadników, wskrzesić śmiechy i dowcipy, których nie słyszał. I znów głowa mu opadała na poduszki i znów oczy pełne tajemniczego ognia tkwiły w nieruchomym punkcie. Godziny mijały, a Szevöny tego nie spostrzegał, bo tylko od czasu do czasu się budził i otwierał usta, zwracając się do mnie i pytał:
– Nie masz jeszcze rozkazu? Ciekawym, gdzie stanie pułkowa komenda, gdzie które szwadrony, gdzie ja, gdzie ty, gdzie Palafy?… Żeby nas przynajmniej nie oddzielili od siebie jakim pasem Karpat lub kilkodniowym dystansem…
Tak mówił, ale czułem doskonale, że nie o to mu chodziło, jemu, co za spacer uważał pięciomilowy kurs i takiż niemal co dzień robił. Nikoliczowi pilno było wiedzieć, czy bliżej, czy dalej będzie stać od zamku Okömero. Ale czego pragnął, tego oczy jego, pałające ogniem, nie mówiły. Myśli jego tak potężnie i uparcie go opanowywały, że w szalonym gwarze, wśród wybuchów śmiechu i toastów, opowiadań i anegdot kilkunastu oficerów, on żył nie w tej sali, tylko gdzieś daleko, gdzieś w lasach i gajach, otaczających Eperies i Koszyce, Bardyów i Iglö, po – przerzynanych bystremi wodami Topli i Oudawy; oczy mu błyszczały, jak Węgrowi, jakim był. Zagryzał swe rubinowe wargi, jakby hamując wściekle wybuchy gniewu i szarpał ręką delikatny wąsik. Szevöny cierpiał. Tyle tylko mówiło jego oblicze, umiejące nad sobą panować.
Wtem nagle pobladł i skierował wzrok swój na mnie, który też wpierw dostrzegłem, zanim przyczynę, wywołującą go.
Równocześnie służący wręczył mi papiery, w tej chwili przyniesione od pułkownika.
Rozwinąłem arkusz i zawołałem:
– Panowie, uciszcie się! Czytam jutrzejszy rozkaz!
W jednej chwili zapanowała kościelna cisza, w której, pomijając różne rozporządzenia, odczytałem tylko rozkwaterowanie pułku dokoła Eperies. Ja i Palafy, bośmy byli oficerami jednego szwadronu, wyznaczone mieliśmy zimowe leże, nad wyraz szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w miejscu pułkowej komendy. A ta stać miała we wsi Okömero, położonej w prostej linii między Eperies a Koszycami.
Gdy skończyłem czytanie, wzrok mój spotkał się z dzikiem wejrzeniem Nikolicza.
– Futiani zwarjował! – zawołał i urwał, widząc zdziwione miny kolegów.
Ochłonął po chwili, z właściwą sobie w pewnych wypadkach siłą i mówił spokojnie:
– Okömero… dziwna myśl umieszczenia sztabu… Ja poproszę o urlop, lub podam się do dymisji. Sądziłem, że w najgorszym razie stanę w Eperies, a szwadrony rozkwaterują się ku Koszycom, ku Unghvar, gdzie szerzej i równiej, ku Rosenau i Pölsöcz, a tu nas pakują poprostu w Karpaty, jakby wolnych strzelców, czy górali, a nie konnicę… Ja się podam do dymisji…
Wszyscy, prócz mnie zapewne, nie widzieli w słowach hrabiego nic więcej, prócz wyrazu jego otwartej myśli, to też ożywiona co do tego wszczęła się dyskusja.
Szevöny milczał ponuro.
Nagle Palafy, wychylając do dna kieliszek szampana, zawołał do Nikolicza:
– Nie masz się czem martwić, drogi Szevöny. Okolica, w której nas kwaterują, nie jest tak dziką, jakby się z mapy wydawało. Nie znasz jej może, ale ja ją znam nieco….. Sama Okömero przedstawia dużo interesu, a dla ciebie, ty pochłaniaczu serc niewieścich, mogłaby być czarodziejskiem miejscem pobytu.
Palafy, nie widząc bladości, pokrywającej twarz Nikolicza podczas tych kilku słów, odwrócił się do licznego grona oficerów, zgromadzonych dookoła stołu i dalej ciągnął:
– Jeśli chcecie moi przyjaciele, to wam mogę opisać okolicę, w której zapewne całą długą zimę stać będziemy. Znam ją. Zacznę od Okömero, bo i wczoraj, oryginalnym zbiegiem okoliczności, na wieczorze u hrabiny Görgö, dowiedziałem się ciekawych szczegółów o życiu dzisiejszej władczyni tego zamku Okömero…
Urwał i nie zważając na Nikolicza, który mu się przypatrywał z ogłupiałym formalnie wyrazem twarzy, potoczył oczami po obecnych, a widząc ogólne zainteresowanie, mówił:
– Ten zamek Okömero ma to być prastary zabytek średniowiecznych Węgier, zbudowany wśród lasów, na skale, z wieżycami, strzelającemi do góry, z basztami, które wytrzymały szturmy polskich magnatów i napady karpackich zbójów i ataki powstań. Jestto miejscowość historyczna i legendowa, w której król Arpad ukrywał się w XIV. stuleciu, w której jakaś polska królewna szukała przytułku przed dzikim mężem. Ale nie będę wam opowiadał historji zamku Okömero, opowiem wam tylko historję kobiety, która w nim dziś mieszka, a która ma być piękną jak Djana, o wiele piękniejszą i o wiele więcej interesującą od wszystkich kobiet, które spotykamy tutaj w stolicy Węgier, w Peszcie! Hrabina Irma, jak mnie zapewniano wczoraj, ma być jedyną w swoim rodzaju w całem królestwie św. Szczepana. Posłuchajcie tylko jej ciekawej historji.
Palafy urwał wśród ciszy. Spojrzałem na Nikolicza, który, przerażająco blady, wlepił oczy w sufit, ale tym razem słuchał. Młody huzar dalej opowiadał, zapaliwszy świeże cygaro i łyknąwszy haust szampana.
– Temu lat kilkanaście, mniej czy więcej, o daty mi nie chodzi, ostatni dziedzic Okömero, stary hrabia, miał jedyną córkę Irmę, która wyrosła na cudownej piękności dziewicę. Życie z konieczności prowadziła dziwne, bo stary, zdziwaczały ojciec nie chciał jej pokazać światu i hrabianka musiała zaspakajać wszystkie swe młode aspiracje w granicach posiadłości Okömero. Liczyła lat siedmnaście, a nikt jej nie widział i nie poznał. Ten tylko, którego los zapędził w te okolice, mógł się przypadkiem w jakiej leśnej gęstwinie spotkać z wprawną amazonką, błądzącą w Karpatach, która mu jednak, jak zjawisko jakie, znikała za drzewami. Mimo to, hrabianka w lasach, otaczających kilkomilowym pasem zamek Okömero, spotkała raz jakby legendowego młodzieńca. Zakochała się w nim szalenie i rękę swą oddać postanowiła.
Palafy urwał i nie spojrzał nawet na Szevöniego, który blady, jak ściana, z drżącą wargą, siedział nieruchomy i oniemiały ze zdziwienia. Wzrok jego, wytrzeszczony na mówiącego, zdawał się tylko pytać, czy tenże wie, co mówi, czy wie, o kim mówi.
– Wszystko podobno było już ułożonem – ciągnął dalej – stary hrabia decydował się na ten związek i niebawem nieznany młodzieniec miał zostać dziedzicem zamku Okömero i najszczęśliwszym pod słońcem kochankiem, gdy nadzwyczajna zaszła okoliczność…
– Palafy! zawołał Nikolicz drżącym głosem, który sprawił, że oczy wszystkich na niego się… skierowały – opowiadasz nam bajki, jak stara piastunka na uśpienie dzieci. Jakże się nazywał ten młodzieniec, znaleziony w gąszczach leśnych? Byłże on mytem, czy góralem? cyganem, czy…
– Opowiadam, jak mi wczoraj opowiedziano – podchwycił najnaturalniej Palafy – nazwisko żadnej tu nie gra roli, nikt o nie nie pytał i ja również. Historja interesuje tylko wielki świat peszteński, bo hrabina Irma ma tu krewnych, bo jest wielką w Węgrzech partja, bo losy jej są pełne poezji, jeśli prawdziwem jest wczorajsze opowiadanie i dlatego żywo zajmuje świat.
Nikolicz wyglądał uspokojony, przewrócił w tył głowę i słuchał dalej opowiadającego oficera.
– W tem hrabianka na jednej ze swych przejażdżek konnych w górach spotkała obóz cygański, ciągnący z Węgier. do Galicji. Zatrzymała się i odkrywając z rękawiczki białą swą dłoń, pokazała ją cygance, by wróżyła. Ta długo śledziła niebieskie żyły, rozpostarte po śnieżnej rączce, kiwała głową i badawczo przypatrywała się ślicznej twarzyczce hrabianki. Wreszcie zaczęła robić jakieś kabalistyczne znaki, wzywać czary i gusła, poczem rzekła tych kilka niezrozumiałych słów: "Dziewicą, choć zamężną, zawsze będziesz, bo tak śmierć chce". Dziewczę się zaśmiało i spytało: "To dobrze, moja stara, ale wyjdę za tego, którego kocham? – "Wyjdziesz – odparła cyganka – ale za wiele lat". Zasępiła się naturalnie tą wróżbą piękna Irma i przyjęła od cyganki w darze pewne zioło, które ją miało uchronić od śladów wieku, robiąc ją zawsze, a przynajmniej bardzo długo, piękną, jak wtedy.
– Palafy! – znów podchwycił Szevöny – kończ prędzej, bo zdaje mi się, że jestem o lat trzydzieści kilka młodszym i słucham mej niańki…
– Słuchaj więc dalej! – zawołał oficer. – Hrabianka, wróciwszy dnia tego do domu, dowiedziała się, że jej narzeczony zniknął bez śladu. I przysięgła mu wierność i postanowiła czekać, wierząc słowom wróżki, jak zresztą my wszyscy wierzymy. Minęło lat trzy; stary hrabia, czuł swój bliski koniec, a nie chciał umierać, nie zapewniwszy losu córki i ogromnej fortuny. W sąsiedztwie Okömero mieszkał stary kawaler, esrotmistrz od huzarów, niejaki Bela Sekay, który, korzystając z opłakanego położenia kochanki, o rękę jej się oświadczył i z rąk despotycznego ojca otrzymał.
Palafy urwał, ale Szöreny, którego oblicze się zmieniło, a którego opowiadanie, zbliżające się już do prawdy, interesować zaczęło, wołał:
– Dalej, Palafy, dalej!
– Inna jednak – ciągnął – postanowiła być wierną swej pierwszej miłości i ztąd zaczęło się w zamku Okömero najdziwaczniejsze pożycie dwojga małżonków. Stary Sekay zamykał żonę, a był tak zazdrosnym, że przeciął jej wszelką ze światem komunikację, poprzerywał drogi w swych dobrach, popodnosił zwodzone mosty w zamku, odciął ją od świata i ludzi tysiącami sposobów, na które tylko zdobyć się może szalona starca zazdrość, pobudzona odpornem zachowaniem się Irmy. I biedna kobieta, której wolno było odbywać ulubione konne przejażdżki w olbrzymim parku, okalającym zamek, a otoczonym przepaściami, przez które jeden tylko prowadził zwodzony, a zawsze podniesiony most… przeżyła tem życiem długich lat dziewięć.
– I nie zbrzydła? – podchwycił Szevöny ze źle udanym uśmiechem na ustach, bo po za nim spostrzegłem, co się w jego duszy działo, z jaką niecierpliwością czekał końca.
– Nie zbrzydła, tylko wypiękniała. Ale słuchajcie… Tej historji ani wczorajby sobie nie opowiadano, ani ja byłbym jej nie znał, gdyby nie wypadek, zaszły w tych czasach…
– No, opowiadaj – huknął Szevöny z taką gwałtownością, że Palafy sądził, iż się upił.
Mówił więc, przyspieszając:
– Kilka tygodni, czy miesięcy temu, hrabianka wyjechała na spacer, a znudzona tem zamknięciem, zastawszy nadzwyczajnym wypadkiem spuszczony most, wyjechała, w lasy. Sekay, gdy się o tem dowiedział, pognał za nią w pogoń. Wieczorem dnia tego wróciła Irma do zamku, ale nie wrócił Sekay… Nazajutrz znaleziono tylko w Karpatach w jednej z przepaści zabitego jeźdzca i konia…
Długie zapanowało milczenie, bo każdy oczekiwał dalszego ciągu, a Palafy zapalał nowe cygaro. Nagle, puszczając kłąb dymu, odwrócił się do Szevöniego i mówił innym już tonem.
– Skończyłem! Nie masz, się więc czem martwić, Nikoliczu, ty ulubieńcze kobiet! Będziesz stał w tem Okömero, w którem teraz jest wolną najpiękniejsza, jak mnie… zapewniano, kobieta epoki. Ktoś z wczoraj znajdujących się na wieczorze u hrabiny Görgö był już w Okömero, widział piękną Irmę i twierdzi, że dziewięć lat pożycia z łotrem nic jej nie zmieniło, że jest piękną i uroczą, jak dziewica, że w Okömero gwarno i ludno, że już ponaprawiano drogi i pozakładano mosty i że tylko hrabina czeka otwarcia nowej kolei, idącej na Eperies do Galicji, a przerzynającej Karpaty, by napełnić życiem i zgiełkiem od wieków ponury zamek. Naturalnie przypuszczam, że hrabinie już wierność dla kochanka wywietrzała z głowy i że teraz będzie chciała wyjść za mąż. A więc, drogi Szevöny, jakkolwiek dotąd nikt ci jeszcze nie stanął z powodzeniem na drodze, teraz w Okömero ja będę twym rywalem, bo djablo trafiła mi do gustu, ta piękna, ubarwiona legendą gór i bogata wdówka.
Palafy urwał, bo Szevöny stanął, jak dąb i marszcząc swe czarne brwi z wyzywającem spojrzeniem, zawołał:
– Palafy! skończ te żarty lub…
Oniemieli wszyscy i wśród ciszy słychać było tylko przerażający głos Nikolicza i zastraszyło swym wyrazem jego pomięszane oblicze.
Nikt nie rozumiał, co się Szevöniemu stało.
Ten, widząc ogólne zdziwienie, tak na twarzach wszystkich, jak i na obliczu Palafiego, podskoczył do mnie i zawołał:
– Czyś ty może co powiedział?
– Oszalałeś!
Szevöny oprzytomniał.
– Czy ja pijany? – zapytał.
– Uspokój się! – szepnąłem – bo się kto domyśli…
Ochłonął, w kilku minutach, z widocznym wysiłkiem zapanował nad sobą i podnosząc do góry kielich swój, mówił drżącym głosem:
– Zdrowie twoje, Palafy! który oficerów ósmego pułku karmisz bajeczkami nianiek z Siedmiogrodu.
– Zdrowie Palafiego! – zahuczało w sali, ale już nikt do późnej nocy nie zapomniał o dzi – wnem wrażeniu, jakie zrobił Szevöny, gdy blady, wściekły, nic nie rozumiejący i drżący, zerwał się do opowiadającego przyjaciela.
Ta Irma z Okömero zainteresowała całe zebrane grono, ale w tej chwili dopiero, gdy każdy spostrzedz musiał, że żywo ona obchodziła Nikolicza.
Razem z Palafym opuściliśmy nad ranem mieszkanie przyjaciela.
– Powiedz mi – zagadnął – dlaczego Szevöny był tak dziwnym?
– Nie wiem.
– Dlaczegoż się nie przyznał, że zna tę Irmę z Okömero.
– Alboż ją zna'?
– Przecież to widoczne! – odparł mój i Nikolicza przyjaciel.IV.
Na drugi dzień po biesiadzie u Szevöniego, zapanował szalony ruch w ósmym pułku. Wojsko się przygotowywało do wymarszu, pułkownik pracował nad rozważeniem różnych poszczególnych ewentualności tranzlokacji, a oficerowie obiegali miasto, żegnali znajomych i przyjaciół, to znów sprawdzali stan szwadronów i oddziałów. Niecałe dwa dni mieliśmy do załatwienia wszystkiego.
Wstawszy wcześniej niż zwykle, pobiegłem o oznaczonej godzinie do kancelarji pułkowej, aby zabrać z niej przygotowane przez Serbogmda papiery do podpisu pułkownika. Tutaj zastałem już nietylko Serbograda samego, ale kilku oficerów, a między nimi i Palafiego. Wszyscy dyskutowali nad jakąś ważną kwestją, sądząc po ich ożywionych fizjognomiach. Skoro tylko stanąłem w progu kancelarji, rzucił się do mnie Palafy z zapytaniem:
– Wiesz, co się… stało?
– Nic nie wiem.
– Nie mówił ci nic?
– Kto? co?
– Szevöny podał się do dymisji! Osłupiałem, a Serbograd podchwytując, dalej ciągnął, biorąc do ręki zwinięty arkusz papieru:
– Oto podanie… Pojęcia nie mam, co z niem zrobi pułkownik… Kto poprowadzi pułk… bo Futianiemu jenerał komenderujący pozwolił zdać dowództwo na Szevöniego.
Odwrócił się do mnie i ciągnął: – Czasu nie mamy na domysły. Bierz pan papiery i pędź do księcia, niech on radzi!… rozkazuje! Ja dziś wieczór powinienem zdać pułk Szevöniemu, jeśli on zastępuje pułkownika… Ja zdać muszę dziś wieczór komuś, bo jutro obejmuję mój nowy piąty pułk…
Dopiero sobie przypomniałem, iż w tym nawale niespodzianek nie powinszowałem jeszcze awansu Serbogradowi, który został mianowany pułkownikiem piątego pułku dragonów. Powinszowałem mu więc w grzecznych słowach, a stary poczciwy Serbograd odparł:
– Dziękuję ci, dziękuje! Dziś wieczór zejdziecie się pewnie u mnie, wypijecie za moje zdrowie…
Zamyślił się i dodał ze smutkiem:
– Martwi mnie ta dymisja Szevöniego. Gdy on jeszcze opuści ósmy pułk, a Futiani zaawansuje na jenerała, co lada chwila nastąpi, to nie będę miał nikogo między wami, któryby mnie młodym i dziarskim jeszcze pamiętał.
Zwrócił się do Palafiego i do mnie i mówił:
– Ty służysz lat siedm, ty trzy,.. Szevöny, najstarszy z was, lat ośmnaście, a ja lat trzydzieści. Co ja pamiętam!… Ah! jak Szevöny jeszcze was opuści, to kto wam opowiadać i przypominać będzie: komu ósmy pułk świetność swą zawdzięcza, kto wam przypominać będzie starych jego oficerów?
Zasępił się i wręczając mi ostatecznie papiery dodał:
– Co się Szevöniemu stało? Ja byłem pewny, że on nie porzuci nigdy służby… On służby nie powinien rzucać! – dodał ciszej, takim tonem, który mnie, pamiętam, zastanowił.
– Dlaczego stary Serbograd sądził, że Szevöny służby rzucać nie powinien – myślałem biegnąc do pułkównika. – Szevöny młody, przystojny, bogaty, który już i tak zadługo marnował tyle zasobów w armii…