Z tej strony Sam - ebook
Z tej strony Sam - ebook
Przed Wami nowe, kolekcjonerskie wydanie bestsellerowej powieści „Z tej strony Sam”!
A w nim:
Eleganckie wnętrze. 5 czarno-białych ilustracji w środku. Bonusowy rozdział. Fragment drugiej powieści autora, „Kiedy był tu Haru”.
Siedemnastoletnia Julie Clarke ma wielki apetyt na życie. Marzy, że kiedyś wyprowadzi się z małego miasteczka, zacznie studia w college’u, spędzi lato w Japonii… A to wszystko razem z jej wspaniałym chłopakiem Samem.
Niestety los ma dla nich inne plany.
Kiedy Sam ginie w wypadku samochodowym, życie traci dla Julie cały sens. Dziewczyna nie jest w stanie pogodzić się z tragedią – nie pojawia się na pogrzebie, pozbywa się rzeczy ukochanego i postanawia raz na zawsze o nim zapomnieć. Pewnego dnia odkrywa jednak wiadomość głosową, którą zostawił dla niej Sam. Wspomnienia wracają ze zdwojoną siłą, a wraz z nimi dojmująca potrzeba, aby ostatni raz połączyć się ze zmarłym chłopakiem. Zdesperowana Julie dzwoni do niego, aby usłyszeć jego głos nagrany na automatyczną sekretarkę.
I wtedy zdarza cud.
Sam odbiera telefon.
Połączenie nie będzie trwać wiecznie. W końcu Julie będzie musiała pożegnać się z Samem, tym razem na zawsze, ale z każdą chwilą coraz trudniej jej pozwolić mu odejść. Nie tylko ona mierzy się z żałobą – rodzina i przyjaciele chłopaka tęsknią za nim równie mocno. Czy Julie zdradzi im swój bezcenny sekret? Czy uda jej się rozstać z Samem? Czy poradzi sobie z bólem i pójdzie dalej, tym razem w pojedynkę?
A co wy byście zrobili na jej miejscu?
Dustin Thao urodził się w Oregonie, a obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje nad doktoratem. Kocha smutne książki i filmy takie jak „Most do Terabithii” czy „Kimi no Na wa”. To one zainspirowały jego debiut wydawniczy „Z tej strony Sam”(2023), który w Polsce zyskał status bestsellera.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-551-7 |
Rozmiar pliku: | 742 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ilekroć zamykam oczy, wracają wspomnienia.
Gdy wchodzi do księgarni, kilka liści wzbija się w górę. Ma na sobie dżinsową kurtkę z podciągniętymi rękawami, pod spodem biały sweter. To jego trzecia wizyta, odkąd podjęłam tu pracę przed trzema tygodniami. Nazywa się Sam Obayashi, chodzimy razem na angielski. Wypatrywałam go od początku mojej zmiany. Nie wiedzieć czemu, nie zamieniliśmy jeszcze ani słowa, krąży tylko po sklepie, a ja dzwonię do klientów i ustawiam książki. Trudno powiedzieć, czy czegoś szuka, czy po prostu lubi chodzić do księgarni. Albo czy przyszedł mnie zobaczyć.
Kiedy wyjmuję książkę z półki, zastanawiając się, czy wie, jak mam na imię, widzę przez szparę brązowe oko, wpatrzone we mnie z drugiej strony. Milczymy zbyt długą chwilę, po czym uśmiecha się, jakby chciał coś powiedzieć – ale wciskam książkę z powrotem, zanim zdąży. Łapię karton i biegnę na zaplecze. Odbiło mi? Dlaczego nie odwzajemniłam uśmiechu? Wyrzucam sobie, że zepsułam atmosferę, po czym zbieram się na odwagę, żeby wyjść i zagadać. Ale kiedy wracam z zaplecza, jego już nie ma.
Na ladzie znajduję coś, czego nie było tam przedtem: papierowy kwiat wiśni. Obracam origami w rękach, podziwiając misternie złożony arkusik.
Czy Sam go tu zostawił?
Mogłabym go jeszcze dogonić, ale gdy wybiegam na zewnątrz, ulica znika i wchodzę do gwarnej kawiarni na rogu Trzeciej Ulicy, prawie dwa tygodnie później.
Z drewnianej podłogi wyrastają okrągłe stoły, przy których tłoczą się nastolatki, pstrykają zdjęcia i piją z ceramicznych kubków. Mam na sobie szary sweter, trochę przyduży, brązowe włosy zaczesałam gładko do tyłu i związałam w kucyk. Słyszę głos Sama, jeszcze zanim go zobaczę, przyjmuje zamówienie. Migają ciemne włosy. Może to przez fartuch, ale za kontuarem wygląda na wyższego. Idę do stolika na końcu kawiarni, odstawiam rzeczy i niespiesznie rozkładam notatki, zbierając się w sobie, żeby do niego podejść, choćby tylko po kawę. Ale gdy podnoszę głowę, on stoi już obok mnie z parującym kubkiem.
– Och… – Z wrażenia język staje mi kołkiem. – To nie moje.
– Wiem, zamawiałaś ostatnio. – Sam stawia przede mną kubek. – Lawendowa latte z miodem, zgadza się?
Patrzę na kubek, na tłok przy ladzie, potem znowu na Sama.
– Mam zapłacić przy kasie?
Parska śmiechem.
– Nie. Znaczy… to na koszt firmy. Smacznego.
– Aha.
Cisza. Wyduś coś wreszcie, Julie!
– Mogę zaparzyć ci inną – proponuje.
– Nie, nie trzeba… znaczy… dziękuję.
– Nie ma sprawy – odpowiada z uśmiechem i wsuwa ręce do kieszeni fartucha. – Masz na imię Julie, prawda? – Wskazuje identyfikator. – Jestem Sam.
– Tak, chodzimy razem na angielski.
– Właśnie. Przeczytałaś już lekturę?
– Jeszcze nie.
– Uf – wzdycha. – Ja też nie.
Znowu milczenie, kiedy stoi nade mną. Pachnie lekko cynamonem. Żadne z nas nie wie, co powiedzieć. Rozglądam się po sali.
– Masz przerwę?
Sam ogląda się na kasę i drapie w podbródek.
– Nie ma dziś kierownika, więc chyba można tak powiedzieć. – Uśmieszek.
– Na pewno ci się należy.
– To już dzisiaj piąta, ale kto by tam liczył?
Oboje się śmiejemy. Trochę się rozluźniam.
– Mogę się przysiąść?
– Pewnie… – Zabieram rzeczy, aby mógł usiąść obok mnie.
– Skąd jesteś? – pyta Sam.
– Z Seattle.
– Podobno tam często leje.
– O tak.
Uśmiecham się, gdy siedzimy tak razem i po raz pierwszy rozmawiamy o szkole, zajęciach, na które chodzimy, i trochę o sobie – ma młodszego brata, lubi muzyczne filmy dokumentalne i gra na gitarze. Czasem wodzi spojrzeniem, jakby też był zestresowany, lecz po kilku godzinach zaśmiewamy się jak starzy przyjaciele. Słońce chyli się coraz niżej i światło padające z okna ozłaca Samowi skórę. Trudno nie zauważyć. Dopiero przybycie jego znajomych, którzy wołają go od progu, uświadamia nam upływ czasu.
Dziewczyna o długich, jasnych włosach zarzuca mu rękę na szyję i obejmuje go od tyłu. Zerka na mnie.
– Kto to?
– Julie. Niedawno się przeniosła.
– O, a skąd?
– Z Seattle – odpowiadam.
Świdruje mnie wzrokiem.
– To moja przyjaciółka Taylor – oznajmia Sam, poklepując rękę, która nadal go opasuje. – Idziemy do kina, kończę za godzinę. Może się przyłączysz?
– Na psychologiczny dreszczowiec – dorzuca Taylor. – Wątpię, żeby ci się spodobał.
Wymieniamy spojrzenia. Zastanawiam się, czy chce mi dopiec.
Mój telefon wibruje na stole, sprawdzam godzinę. Czuję, jakbym właśnie zbudziła się ze snu.
– Dzięki, ale muszę już wracać.
Kiedy się podnoszę, Taylor natychmiast zajmuje moje miejsce i zastanawiam się, czy są parą. Macham na pożegnanie, ale przed wyjściem podchodzę do lady, gdzie korzystając z chwili nieuwagi Sama, wyciągam z torby papierowy kwiat i kładę go przy kasie. Tydzień oglądałam filmiki, jak składać origami podobne do tego, które znalazłam w księgarni. Jednak kwiat wiśni okazał się zbyt skomplikowany dla moich niewprawnych dłoni. Z lilią poszło mi łatwiej.
Zapinam torbę i wybiegam z kawiarni, po czym nagle stoję na swoim ganku i patrzę na trawnik. Na źdźbłach wciąż błyszczy rosa. Podjeżdża Sam z opuszczoną szybą. Napisał do mnie wieczorem.
Cześć, tu Sam. Dostałem prawko!
Podrzucić cię rano do szkoły?
Jak chcesz, to podjadę.
Siadam obok niego i zatrzaskuję drzwiczki. Owiewa mnie miły zapach cytrusów i zamszu. Czy to jego perfumy? Odsuwa kurtkę, a ja zapinam pas. Kabel łączy radio z jego komórką w stojaku na kubek. Piosenka leci w tle, ale jej nie kojarzę.
– Możesz zmienić muzykę, jak chcesz – mówi Sam. – Masz… podłącz telefon.
W panice ściskam komórkę. Jeszcze nie chcę, aby wiedział, czego słucham. A jak mu się nie spodoba?
– Nie trzeba.
– O, też lubisz Radiohead?
– A kto nie lubi? – odpowiadam. Jedziemy po opustoszałych ulicach. Niekiedy wymieniamy spojrzenia, szukam tematu do rozmowy. Oglądam się na tylne siedzenie i widzę garnitur na wieszaku. – To twój samochód?
– Nie, mojego taty. – Sam ścisza muzykę. – W czwartki na wolne i mogę brać auto. Zbieram na własne. Dlatego pracuję w kawiarni.
– Ja też próbuję oszczędzać.
– Na co?
Chwilę się zastanawiam.
– Chyba na studia. Może na mieszkanie, kiedy się wyprowadzę.
– Dokąd się wyprowadzasz? Przecież dopiero przyjechałaś.
Nie wiem, co odpowiedzieć.
Sam kiwa głową.
– A więc to tajemnica…
Muszę się uśmiechnąć.
– Może powiem ci innym razem.
– Niech będzie – mówi i patrzy na mnie. – Co powiesz na przyszły czwartek?
Powstrzymuję śmiech, kiedy skręcamy na szkolny parking. Wprawdzie przejażdżka nie trwa długo, ale czwartek staje się moim ulubionym dniem tygodnia.
Obraz znowu się zmienia. Światła wirują na parkiecie i ryczy muzyka, kiedy przechodzę pod arkadą ze złotych i srebrnych balonów. Trwa szkolna dyskoteka, nikogo tu nie znam. Mam na sobie nową sukienkę wybraną wspólnie z mamą, z granatowej satyny z powłóczystą spódnicą. Z upiętymi włosami prawie nie poznałam się w lustrze. Chciałam zostać w domu, ale rodzice zmusili mnie do wyjścia, żebym zawarła nowe znajomości, więc poszłam dla świętego spokoju. od godziny podpieram zimną, betonową ścianę i patrzę, jak sala zapełnia się roześmianymi, tańczącymi ludźmi. od czasu do czasu sprawdzam komórkę, udając, że na kogoś czekam, ale to jedynie pusty wyświetlacz. Może jednak niepotrzebnie przyszłam.
Ale coś mnie tutaj trzyma. Sam wspomniał, że może się zjawi. Pisałam do niego kilka godzin temu, lecz nie odpowiedział; może jeszcze nie sprawdził wiadomości? Kiedy muzyka zwalnia i tłum się rozprasza, opuszczam posterunek przy ścianie i ruszam na poszukiwania. Chwilę to trwa, ale kiedy go widzę, serce zamiera mi w piersi. Obejmuje Taylor i kołyszą się w wolnym tańcu. Ściska mnie w brzuchu. Po co tu w ogóle przylazłam? Było zostać w domu. Niepotrzebnie do niego pisałam. Odwracam się, zanim ktoś mnie zauważy, i szybkim krokiem ruszam do wyjścia.
Otacza mnie ciemność, muzyka cichnie i mogę swobodniej odetchnąć. W porównaniu z salą na parkingu oświetlonym przez kilka latarń panuje cisza jak makiem zasiał. Mży, powinnam wracać, zanim się rozpada. Zastanawiam się, czy nie napisać do mamy, żeby po mnie przyjechała, ale jest za wcześnie; nie chcę, żeby wypytywała, co się stało. Może wrócę pieszo i wślizgnę się do pokoju. Pięty zaczynają mnie boleć, ale nie zwracam na to uwagi. Kiedy idę przez parking, drzwi sali gimnastycznej otwierają się za moimi plecami i słyszę głos, który natychmiast rozpoznaję.
– Julie…
Odwracam się: to Sam, poważniejszy niż zwykle, w czarnym garniturze.
– Dokąd idziesz? – pyta.
– Do domu.
– W deszczu?
Nie wiem, co powiedzieć, czuję się jak kretynka. Zmuszam się do uśmiechu.
– Przecież tylko kropi. Mieszkałam w Seattle, zapomniałeś?
– Mogę cię odwieźć.
– Nie trzeba, chętnie się przejdę. – Twarz mnie piecze.
– Na pewno?
– Tak, nie ma o czym mówić. – Chcę znaleźć się jak najdalej, ale Sam ani drgnie.
Nie ustępuję.
– Idź, twoja para pewnie na ciebie czeka.
– Co? – jąka się z lekka. – Taylor nie jest moją parą. Tylko się przyjaźnimy.
Mam tyle do powiedzenia, lecz ucisk w żołądku odbiera mi mowę. Nie powinnam czuć się w ten sposób, przecież nic nas nie łączy.
– Dlaczego tak wcześnie wychodzisz?
Widzę go pod kolorowymi światłami, obejmującego Taylor, ale przecież mu tego nie powiem.
– Nie lubię dyskotek. I tyle.
Sam przytakuje i wkłada ręce do kieszeni.
– Tak, wiem, co masz na myśli. Bywają beznadziejne.
– Czy w ogóle można się na nich dobrze bawić?
– No, chyba nigdy nie byłaś z odpowiednią osobą.
Tracę dech, gdy to do mnie dociera. Leci kolejny wolny kawałek.
Sam staje w drzwiach i kołysze się na piętach w swoich eleganckich półbutach.
– Nie lubisz… tańczyć?
– Czy ja wiem? Chyba nie jestem w tym dobra. I nie lubię, kiedy ktoś patrzy.
Sam rozgląda się, po czym z lekkim uśmiechem wyciąga rękę.
– Teraz nie patrzy…
– Sam… – rzucam.
Pojawia się znajomy uśmieszek.
– Tylko jeden taniec.
Wstrzymuję oddech, kiedy podchodzi, bierze mnie za rękę i przyciąga do siebie. Nie sądziłam, że mój pierwszy taniec będzie tak wyglądał, my dwoje, na szkolnym parkingu. Ma twarz wilgotnawą od mżawki; wciągam w płuca znajomy, słodki zapach i opieram policzek na jego piersi. Kiedy kładę mu ręce na barkach, coś zauważa.
– A to co?
Papierowy kwiat wiśni, przywiązany wstążeczką do mojego nadgarstka.
Twarz znowu mi płonie.
– Nie dostałam bukiecika, więc sama zrobiłam.
– Ja ci go dałem.
– Przecież wiem.
Sam się uśmiecha.
– Chciałem zaprosić cię na dyskotekę, ale bałem się, że odmówisz.
– Skąd ta myśl?
– Bo nie napisałaś. Po naszym spotkaniu w księgarni.
Mrużę oczy, wracając myślami do tamtego dnia.
– Nie dałeś mi numeru.
Sam spuszcza głowę i parska śmiechem.
– Co cię tak bawi? – pytam z lekkim rozdrażnieniem, kiedy ujmuje moją rękę. Zdejmuje mi papierowy kwiat wiśni z nadgarstka i zaczyna go rozwijać. Chcę zaprotestować, lecz milknę, kiedy staje się zwykłą kartką. W środku widnieje imię Sama i jego numer.
– Nie pomyślałam, żeby tam zajrzeć… – przyznaję.
– Chyba sam jestem sobie winien.
Śmiejemy się razem, po czym uśmiech znika mi z twarzy.
– Co się stało? – pyta Sam.
– Zniszczony.
Papier zamókł i się podarł.
– Nie przejmuj się – mówi Sam. – Zrobię ci drugi. Mogę zrobić ci tysiąc, jeśli chcesz.
Obejmuję go i dalej kołyszemy się na parkingu, wsłuchani w melodię zza ściany, a mgła wiruje wokół nas jak chmury, po czym unosi się i rozprasza, a obraz ustępuje miejsca kolejnemu.
Ubrania lecą z okna na piętrze, kiedy wybiegam na trawnik usłany rzeczami ojca. Rodzice wydzierają się od godziny, dłużej tego nie wytrzymam. Zawsze wiedziałam, że wszystko się w końcu posypie, ale nie sądziłam, że tak szybko. Dokąd mam pójść? Prosiłam Sama, żeby po mnie przyjechał, ale jeszcze go nie ma. Czuję na sobie wzrok sąsiadów. Nie mogę dłużej czekać; odwracam się i biegnę przed siebie, aż wszystko znika za moimi plecami.
Nawet nie wiem, dokąd zmierzam. Biegnę, póki nie przestaję rozpoznawać okolicy. Dopiero na skraju miasteczka, gdzie pola ciągną się w stronę gór, spostrzegam, że nie zabrałam telefonu. Na pustej drodze świecą reflektory; gdy usuwam się na pobocze, samochód staje i widzę, że to Sam.
– W porządku? – pyta, kiedy siadam na fotelu pasażera. – Byłem u was, ale cię nie zastałem.
Gdybym nie zapomniała komórki, udostępniłabym mu lokalizację.
– Skąd w ogóle wiedziałeś, jak mnie znaleźć?
– Nie wiedziałem… po prostu szukałem.
Długo siedzimy w aucie na włączonym silniku.
– Mam cię odwieźć? – pyta wreszcie Sam.
– Nie.
– Dokąd chcesz jechać?
– Gdziekolwiek, byle nie tam.
Sam rusza. Jeździmy po mieście, aż tracimy poczucie czasu. Ulice ciemnieją i gasną światła w sklepach. Wreszcie zjeżdżamy na parking całodobowego supermarketu i Sam wyłącza silnik. Nie pyta, co się stało, tylko daje mi oprzeć głowę o szybę i przymknąć oczy. Pamiętam jeszcze tylko jarzeniowe światła sklepu i to, że Sam przykrywa mnie dżinsową kurtką, kiedy zasypiam.
Budzę się na trawie o złotej godzinie. Siadam i się rozglądam, promienie ogrzewają mi policzki. Drzewa są usiane setkami origami na długich sznurkach; kołyszą się na wietrze jak wierzbowe gałązki. Wstaję i zauważam szlak płatków, które prowadzą tam, skąd dochodzą dźwięki gitary. Idę za melodią, mijam kotarę papierowych kwiatów i przypominam sobie, gdzie jestem. Nasze tajne miejsce nad jeziorem, gdzie spotykaliśmy się wielokrotnie. W chwili, gdy przedzieram się przez listowie i widzę migotliwą smugę na wodzie, znajduję go tam, czekającego na mnie.
– Julie… – mówi Sam i odkłada gitarę. – Nie byłem pewien, czy przyjdziesz…
– Nie byłam pewna, czy jeszcze tu będziesz – odpowiadam.
Bierze mnie za ręce.
– Zawsze tu będę dla ciebie, Jules.
Nie podważam tych słów, przynajmniej na razie.
Siadamy opodal jeziora i patrzymy na wodę. Po różowym niebie z wolna suną obłoki. Czasami chciałabym, żeby słońce nie zaszło, żebyśmy mogli tutaj zostać, tylko we dwoje, rozmawiać, jak zawsze rozmawiamy, śmiać się z żartów zrozumiałych tylko dla nas, udawać, że nic złego nie może się stać. Patrzę na Sama, na jego twarz, piękny uśmiech, czarną grzywkę i opaloną skórę, i pragnę zatrzymać tę chwilę, uczepić się jej na zawsze. Ale nie mogę. Nawet we śnie czas biegnie nieubłaganie. Chmury gęstnieją nad nami, ziemia drży dziwnie. Sam chyba też zauważył, bo wstaje.
Łapię go za rękę.
– Nie odchodź jeszcze.
Patrzy na mnie.
– Julie… gdybym mógł z tobą zostać, nigdzie bym się stąd nie ruszył.
– Ale odszedłeś.
– Wiem… przepraszam.
– I się nie pożegnałeś.
– Nie sądziłem, że będę musiał…
Wiatr pojawia się znikąd, jakby przybył mi go odebrać. Za drzewami słońce zaczyna opadać, rzuca cienie na wodę. Nie tak ma być. To był dopiero początek. Nasza opowieść ledwo się rozpoczęła. Serce łomocze mi w piersi. Mocniej ściskam rękę Sama, żeby nie odszedł.
– To niesprawiedliwe, Sam… – mówię, ale głos więźnie mi w gardle i łzy stają w oczach.
Sam całuje mnie ostatni raz.
– Wiem, że miało być inaczej, Julie, ale byliśmy ze sobą w czasie, który został nam dany, prawda? Chcę, żebyś wiedziała… zrobiłbym to wszystko jeszcze raz, gdybym mógł. Nie żałuję ani jednej sekundy.
Jeśli zakończenie jest tak bolesne, sama nie wiem, czy było warto.
Myślę o tym i rozluźniam palce.
– Wybacz, Sam… – mówię i się cofam. – Ale chyba nie mogę powiedzieć tego samego…
Sam wpatruje się we mnie, jakby chciał, żebym to odwołała. Ale nie ma czasu. Zaczyna znikać, rozwiewa się w płatki kwiatów wiśni. Patrzę, jak ulatują z wiatrem. W ostatniej chwili łapię jeden z nich i przyciskam do piersi, lecz wymyka mi się z palców i znika, jak pozostałe.