Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z teki Marymontczyka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z teki Marymontczyka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z TEKI MA­RY­MONT­CZY­KA

Ze­brał i uzu­peł­nił

Jor­dan (Ju­lian Wie­niaw­ski)

WAR­SZA­WA

SKŁAD GŁÓW­NY W KSIĘ­GAR­NI GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

1911

Do czy­tel­ni­ka.

W wy­da­niu ni­niej­szej wią­zan­ki wspo­mnień, któ­rej lwią część sta­no­wią daw­niej prze­zem­nie opra­co­wa­ne szki­ce p… t. „Ze wspo­mnień Ma­ry­monc­kich” –wy­czer­pa­ne już w oby­dwóch wy­da­niach, – za­miesz­czam pra­ce roz­rzu­co­ne róż­ne­mi cza­sy na ła­mach „Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go” i in­nych, a bę­dą­ce w pew­nym związ­ku ze wspo­mnie­nia­mi, ja­kie się z tym in­sty­tu­tem łą­czy­ły, a mia­no­wi­cie: hu­mo­re­skę p… t. „Dziś i wczo­raj”, wspo­mnie­nia zjaz­du ko­le­żeń­skie­go na eg­za­min prak­tycz­ny p… t. „Po dwóch la­tach”, opis wy­ciecz­ki do Oj­co­wa, no­wel­lę p… t. „Ga­jo­wy” i syl­wet­ki po­śmiert­ne dwóch wy­bit­nych mę­żów, któ­rych dzia­łal­ność ści­śle ze­spo­lo­ną była z In­sty­tu­tem Agro­no­micz­nym w Ma­ry­mon­cie, mia­no­wi­cie nie­od­ża­ło­wa­ne­go pro­fe­so­ra Woj­cie­cha Ja­strzę­bow­skie­go i dra Ta­de­usza Ko­wal­skie­go, jed­ne­go z ostat­nich pra­wie Ma­ry­mont­czy­ków, a póź­niej­sze­go pro­fe­so­ra Od­dzia­łu rol­ni­cze­go przy In­sty­tu­cie po­li­tech­nicz­nym w Pu­ła­wach.

Opa­tru­ję też wspo­mnia­ne już pra­ce w stresz­czo­ną mo­no­gra­fię tego naj­pierw­sze­go i przez dłu­gi czas je­dy­ne­go w na­szym kra­ju In­sty­tu­tu rol­ni­cze­go, obej­mu­ją­cą prze­bieg hi­sto­rycz­ny po­cząt­ku i roz­wo­ju tej uczel­ni, oraz syl­wet­ki więk­szej czę­ści nie­za­po­mnia­nych, a wy­bit­nych jej pro­fe­so­rów.

Ską­py ma­te­ry­ał źró­dło­wy, ja­kim roz­po­rzą­dza­łem nie po­zwo­lił mi na ob­szer­niej­szą pra­cę, zwłasz­cza przy smut­nym na­stro­ju du­cha pod wra­że­niem, ja­kie po la­tach kil­ku­na­stu wy­nio­słem na wi­dok zu­peł­nej ru­iny tych naj­droż­szych dla mnie i ko­le­gów mo­ich miejsc i pa­mią­tek.

Au­tor

IN­STY­TUT GO­SPO­DAR­STWA WIEJ­SKIE­GO I LE­ŚNIC­TWA

W MA­RY­MON­CIE,

JEGO PO­CZĄT­KI, ROZ­WÓJ I KO­NIEC IST­NIE­NIA.

Po roku 1831, kie­dy mło­dzież na­sza żąd­na wie­dzy, mu­sia­ła wę­dro­wać po świa­tło na­uki do uni­wer­sy­te­tów i in­nych wyż­szych za­kła­dów na­uko­wych w Ce­sar­stwie, Kró­le­stwo Pol­skie li­czy­ło za­le­d­wie parę wy ż szych uczel­ni spe­cy­al­nych, jak ów­cze­sne Kur­sa praw­ne i In­sty­tut agro­no­micz­ny w Ma­ry­mon­cie. Cel ogra­ni­cza­nia przy­byt­ków wie­dzy w na­szym kra­ju nie mogł być taj­nym ni­ko­mu. Biu­ro­kra­cyi ów­cze­sna, re­kru­tu­ją­ca się na przo­du­ją­ce sta­no­wi­ska z wyż­szych sfer spo­łecz­nych, a cza­sem woj­sko­wych, choć­by nie­zaw­sze na­wet od­po­wied­nich, od­zna­cza­ła się więk­szą szcze­ro­ścią, mniej­szą nie­na­wi­ścią ple­mien­ną, mniej­szą zja­dli­wo­ścią i mniej­szą dąż­no­ścią ru­sy­fi­ka­cyj­ną. Mimo to, a może wła­śnie wsku­tek tego uni­ka­ła jed­nak jaw­nie na­gro­ma­dza­nia w sto­li­cy pod­bi­te­go kra­ju, znacz­niej­szej ilo­ści ma­te­ry­ału tak pal­ne­go, ja­kim wszę­dzie i po wsze cza­sy, by­wa­ła mło­dzież wyż­szych za­kła­dów na­uko­wych.

W pło­ną­cych ża­rem pa­try­oty­zmu, ser­cach i umy­słach ów­cze­snej mło­dzie­ży, ho­do­wa­nej wpraw­dzie pod sro­gim Pa­skie­wi­czow­skim ry­go­rem, ale no­szą­cej w pier­siach do­syć świe­że jesz­cze tra­dy­cye sa­mo­dziel­ne­go bytu Oj­czy­zny, – go­rza­ło za­wsze pra­gnie­nie lep­szej dla niej doli.

– IO –

Te skry­te w głę­bi mło­dych serc pol­skich pra­gnie­nia, nie taj­ne zresz­tą rzą­do­wi, były bez wąt­pie­nia głów­ną do two­rze­nia wyż­szych za­kła­dów na­uko­wych za­po­rą. Nie moż­na jed­nak było obejść się bez ta­kich, któ­rych ist­nie­nie było na­wet in­te­re­sem pań­stwo­wym po­dyk­to­wa­ne.

Po­nie­waż w owej epo­ce, ru­sy­ti­ka­cya miej­sco­wych ży­wio­łów (jak już wspo­mnia­łem) nie le­ża­ła jesz­cze w pro­gra­mie sfer rzą­dzą­cych, a wszyst­kie pra­wie urzę­dy z wy­jąt­kiem kil­ku­na­stu wyż­szych do­stoj­ni­ków, ob­sa­dza­ne by­wa­ły przez po­la­ków, po­nie­waż tak w szko­le, jak w są­dzie i urzę­dzie, pa­no­wał ję­zyk pol­ski, nie­zbęd­ną była na­uka pra­wa i ad­mi­ni­stra­cyi, dla na­szej mło­dzie­ży po­świę­cić się ma­ją­cej za­wo­do­wi urzęd­ni­cze­mu, i po­trze­bę tę po znie­sie­niu uni­wer­sy­te­tu Alek­san­drow­skie­go, za­spo­ka­ja­ły do pew­ne­go stop­nia, t… zw. Kur­sa praw­ne.

Do nie­zbęd­nych tak­że wa­run­ków ma­te­ry­al­nej po­myśl­no­ści kra­ju, jak nasz prze­waż­nie pod­ów­czas rol­ni­cze­go, na­le­żał roz­wój za­kła­du na­uko­we­go kształ­cić ma­ją­ce­go mło­dzież do za­szczyt­ne­go i po­ży­tecz­ne­go, ale cięż­kie­go za­wo­du rol­ni­ka.

Za­kład ten zaj­mo­wał je­den z waż­niej­szych po­ste­run­ków w dzie­dzi­nie wy­cho­wa­nia pu­blicz­ne­go, a był nim: Ma­ry­mont.

Po ukon­sty­tu­owa­niu się Kró­le­stwa Pol­skie­go pod ber­łem Ce­sa­rza Wszech-Ro­syi i Kró­la Pol­skie­go Alek­san­dra I, mę­żo­wie, któ­rym po­ru­czo­nym był ster rzą­dów, jak wie­ko­pom­nej pa­mię­ci Sta­ni­sław Sta­szic, St… hr. Po­toc­ki, hr. Ta­de­usz Mo­stow­ski, Ksa­we­ry ksią cho­dził róż­ne ko­le­je – od ro­dzi­ny So­bie­skich na­był go Elek­tor Sa­ski Król Pol­ski Au­gust II – od jego na­stęp­cy na­by­li go pru­sa­cy, zaś po ich wyj­ściu z kra­ju prze­szedł na wła­sność Księz­twa War­szaw­skie­go a na­stęp­nie na Rząd Kró­le­stwa Pol­skie­go.

Miej­sco­wość ta po­ło­żo­na w po­bli­żu War­sza­wy, a więc z kor­nu­ni­ka­cyą do­god­ną dla do­jeż­dżać ma­ją­cych ze sto­li­cy pro­fe­so­rów, słusz­nie na cel po­wyż­szy ob­ra­ną zo­sta­ła. Dwa tak zw. Sta­re Gma­chy zbu­do­wa­ne rów­no­le­gle, sys­te­mem cel­ko­wym na in­ter­nat, mie­ści­ły nad­to sale ja­dal­ną i in­fir­me­ryę, któ­rych są­siedz­two uspra­wie­dli­wia­ła li­cho spo­rzą­dza­na stra­wa,

Z cza­sem, w lat prze­szło dwa­dzie­ścia, kie­dy po no­wej or­ga­ni­za­cyi In­sty­tu­tu, na­pływ kan­dy­da­tów sta­wał się co­raz więk­szym, wznie­sio­no ob­szer­ny, po­przecz­ny bu­dy­nek zwa­ny No­wym Gma­chem, w któ­rym prócz sal wy­kła­do­wych, miesz­kań dla mło­dzie­ży, mie­ści­ły się sala ry­sun­ko­wa i gim­na­stycz­na, oraz nie­wiel­ki ga­bi­net fi­zycz­no­przy­rod­ni­czy wraz z la­bo­ra­to­ry­um.

Ob­szer­ny dzie­dzi­niec, oto­czo­ny z trzech stron wspo­mnia­ne­mi bu­dow­la­mi, za­my­ka­ły wy­so­kie drew­nia­ne szta­che­ty ze słyn­nym od­wa­chem u wej­ścia do In­sty­tu­tu, strze­żo­nym przez paru ty­po­wych In­wa­li­dów z by­łe­go Woj­ska Pol­skie­go, sym­pa­tycz­nych sta­rusz­ków, dum­nych z po­wie­rzo­nej im roli prze­strze­ga­nia kar­no­ści i bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­ne­go.

W po­cząt­kach swe­go ist­nie­nia aż do roku 1831 In­sty­tut nie­zbyt licz­nie był uczęsz­cza­nym, bo za­le­d­wie 70 mło­dych lu­dzi go ukoń­czy­ło. Wy­pad­ki za­szłe w tej epo­ce, spo­wo­do­wa­ły prze­rwę w wy­kła­dach przez że Lu­bec­ki, hr. Gra­bow­ski i inni, pod zwierzch­nic­twem księ­cia Na­miest­ni­ka Za­jącz­ka, pierw­si od­czu­li po­trze­bę pod­nie­sie­nia zruj­no­wa­ne­go eko­no­micz­nie skut­kiem wo­jen kra­ju, przez wy­two­rze­nie spe­cy­al­nych za­kła­dów na­uko­wych, któ­re­by pchnę­ły na lep­sze tory rol­nic­two i go­spo­dar­kę le­śną, naj­głów­niej­sze pod­ów­czas czyn­ni­ki bo­gac­twa kra­jo­we­go. Dzię­ki ich sta­ra­niom, dba­ły o do­bro kra­ju Alek­san­der I, uka­zem z d, 5 paź­dzier­ni­ka 1816 roku wy­po­sa­żył pro­jek­to­wa­ny In­sty­tut agro­no­micz­ny, w do­bra rzą­do­we Ma­ry­mont z Bie­la­na­mi

1 fol­war­ki Ruda, Waw­rzy­szew, oraz w za­po­mo­gę pie­nięż­ną, ze skar­bu Kró­le­stwa, w kwo­cie zło­tych pols. 36,000.

Dla za­chę­ce­nia mło­dzie­ży do kształ­ce­nia się na tej dro­dze, nada­nym zo­stał przy­wi­lej zu­peł­ne­go uwol­nie­nia od służ­by woj­sko­wej, koń­czą­cym In­sty­tut agro­no­micz­ny.

Otwar­cie tego za­kła­du na­ukow­łe­go, mia­ło miej­sce w r. 1822 pod pier­wot­nym kie­run­kiem Bo­gu­mi­ła Flat­ta, w któ­rym to cza­sie prze­nie­sio­no niż­szą szko­łę rol­ni­czą, kształ­cić ma­ją­cą służ­bę fol­warcz­ną i ofi­cya-li­stów wiej­skich, do Waw­rzy­sze­wa.

W za­cisz­nej miej­sco­wo­ści, któ­ra swą na­zwę za­wdzię­cza­ła Kró­lo­wej Ma­ryi Ka­zi­mie­rze, wzno­sił się ongi na nie­wiel­kim le­si­stym wzgó­rzu, pa­ła­cyk ofia­ro­wa­ny przez Kró­la Jana lli uko­cha­nej Ma­ry­sień­ce na jej po­byt let­ni.

Od tego wzgó­rza Ma­ryi (Mont de Mane) otrzy­ma­ła ta re­zy­den­cya spo­lsz­czo­ną na­zwę Ma­ry­mon­tu. Pa­ła­cyk ten z nie­zmier­nym urzą­dzo­ny gu­stem; prze – lat pięć. Od roku 1836 za­czę­ło się nowe jego ist­nie­nie, licz­ba koń­czą­cych stu­dya przez pierw­sze lat 4 zwięk­szy­ła się do 92, a od roku 1840 da­tu­je co­raz po­waż­niej­szy wzrost tej uczel­ni, przy zwięk­szo­nym kom­ple­cie pro­fe­so­rów i co­rocz­nie po­więk­sza­ją­cej się licz­bie stu­den­tów, do­da­nym bo­wiem zo­stał kurs le­śnic­twa i na­zwa In­sty­tu­tu od­po­wied­nio uzu­peł­nio­ną zo­sta­ła.

Od­tąd In­sty­tut go­spo­dar­stwa wiej­skie­go i le­śnic­twa, od­da­nym zo­stał pod zwierzch­nic­two ów­cze­sne­go Ku­ra­to­ra Okrę­gu Na­uko­we­go Mu­cha­no­wa i pod wła­dzę Mi­ni­stra Oświe­ce­nia pu­blicz­ne­go. Po ustą­pie­niu Bo­gu­mi­ła Flat­ta, pierw­szym dy­rek­to­rem tak zre­or­ga­ni­zo­wa­ne­go In­sty­tu­tu zo­stał w r. 1835 ś… p. Mi­chał Ocza­pow­ski.

Za­cny ten i fa­cho­wo w kie­run­ku rol­ni­czym wy­kształ­co­ny pe­da­gog, li­czył pod­ów­czas oko­ło 50 lat.

Uro­dzo­ny w za­cisz­nej wiej­skiej po­sia­dło­ści w gub. Miń­skiej w po­wie­cie Słuc­kim, po­cząt­ko­we na­uki w ta­mecz­nem gim­na­zy­um po­bie­rał, na­stęp­nie żąd­ny po­waż­nej wie­dzy prze­niósł się do Wil­na, któ­re­go uni­wer­sy­tet błysz­czał póź­niej na­zwi­ska­mi pierw­szo­rzęd­nych gwiazd na­uko­wych Śnia­dec­kich, Jun­dzi­łów i w. in.

Ukoń­czyw­szy uni­wer­sy­tet wi­leń­ski ze stop­niem dok­to­ra fi­lo­zo­fii w 1812 roku, po­czuł w so­bie nie­prze­par­tą chęć, jak każ­dy nie­mal pod­ów­czas po­lak po­świę­ce­nia się za­wo­do­wi rol­ni­cze­mu.

W tym celu od­by­wał prak­ty­kę go­spo­dar­ską w mniej­szych, a cza­sem i w więk­szych po­sia­dło­ściach ziem­skich, przy­swa­ja­jąc so­bie jak­najt­ro­skli­wiej róż­ne dzia­ły ob­szer­nej wie­dzy rol­nej.

Tak uzbro­jo­ny na­le­ży­cie w szcze­gó­ły go­spo­dar­stwa wiej­skie­go, za­pra­gnął szer­szej i znacz­nie wy­żej po­su­nię­tej na­uki za­gra­ni­cą, w tym celu udał się do Mó­gli­na do jed­nej z naj­pierw­szych szkół rol­ni­czych w Niem­czech, pro­wa­dzo­nej pod kie­run­kiem słyn­ne­go i zna­ko­mi­te­go spe­cy­ali­sty Tha­era.

Przy­swo­iw­szy so­bie nowe sys­te­ma­ty rol­ne i nowe wska­zów­ki pro­wa­dzą­ce do ulep­sze­nia go­spo­darstw, tak pod wzglę­dem zwięk­sze­nia pro­duk­cyi rol­nej jako tez ra­cy­onal­ne­go wy­cho­wu in­wen­ta­rzy, mło­dy uczo­ny nie po­prze­stał na­tem, ale pu­ścił się w dłu­go­trwa­łą wę­drów­kę, po więk­szej czę­ści pie­szo, do wzo­ro­wych go­spo­darstw i ceł­niej­szych za­kła­dów agro­no­micz­nych w Niem­czech, Hol­lan­dyi, Fran­cyi i An­glii, zbie­ra­jąc skrzęt­nie wszel­kie dane, dą­żą­ce do co­raz świet­niej­szych wy­ni­ków z go­spo­darstw rol­nych. Po po­wro­cie z tych po­ucza­ją­cych stu­dy­ów, we­zwa­nym zo­stał w roku 1820, przez ów­cze­sny uni­wer­sy­tet Alek­san­drow­ski w War­sza­wie na ka­te­drę pro­fe­so­ra go­spo­dar­stwa wiej­skie­go, że jed­nak uprzed­nio już trak­to­wał z mło­dym uczo­nym uni­wer­sy­tet Wi­leń­ski o ob­ję­cie w nim ta­kiej­że sa­mej ka­te­dry, wo­lał po­wró­cić w oj­czy­ste stro­ny w r. 1822 po­dob­ne sta­no­wi­sko tam ob­jął. Po­zo­sta­jąc na niem lat sześć zo­stał mia­no­wa­ny wi­zy­ta­to­rem gim­na­zy­um i szkół wi­leń­skich, a na­stęp­nie cen­zo­rem, któ­re to urzę­dy pia­sto­wał do roku 1834. W tym też roku przy­był do War­sza­wy, a daw­szy się już uprzed­nio po­znać u nas z prac swo­ich szer­sze­mu ogó­ło­wi, zo­stał mia­no­wa­ny naj­pierw ad­mi­ni­stra­to­rem dóbr Ma­ry­mont, Bie­la­ny, Waw­rzy­szew i Bu­ra­ków, a w rok po­tem dy rek­to­rem In­sty­tu­tu go­spo­dar­stwa wiej­skie­go i le­śnic­twa w Ma­ry­mon­cie.

Na­tem waż­nem sta­no­wi­sku po­ło­żył nie­za­prze­czo­ne za­słu­gi, wy­da­jąc słyn­ne w owym cza­sie io-cio to­mo­we dzie­ło swro­je. Uprzej­my w obej­ściu, ser­decz­ny w ze­tknię­ciu i spra­wie­dli­wy, a jed­nak wy­ro­zu­mia­ły w sto­sun­ku z mło­dzie­żą, umiał so­bie zdo­być jej ser­ca i na­le­ży­ty dla sie­bie sza­cu­nek. Nig­dy ża­den roz­dź­więk nie miał miej­sca mię­dzy zwierzch­ni­kiem, a licz­nem gro­nem wy­cho­wań­ców, przy­by­łych z róż­nych śro­do­wisk mniej lub wię­cej kul­tu­ral­nych.

Trud­ne te obo­wiąz­ki speł­niał on przez lat bliz­ko dwa­dzie­ścia i kie­dym po raz ostat­ni w roku 1853 z licz­nem gro­nem kil­ku­dzie­się­ciu mo­ich ko­le­gów skła­dał eg­za­min prak­tycz­ny po prze­by­ciu i dwu­let­nich kur­sów w Ma­ry­mon­cie i dwu­let­niej prak­ty­ki, dro­gi nasz dy­rek­tor że­gnał nas ser­decz­nie, bło­go­sła­wił nam na dal­szą dro­gę, rok ten bo­wiem był ostat­nim zaj­mo­wa­ne­go prze­zeń za­szczyt­ne­go sta­no­wi­ska, któ­re z po­wo­du nad­wą­tlo­ne­go zdro­wia opu­ścić był zmu­szo­ny. Ja­koż w nie­speł­na rok po­tem roz­stał się z tym świa­tem, po­cho­wa­ny w jed­nym z ad­mi­ni­stro­wa­nych prze­zeń fol­war­ków, na­le­żą­cym do Ma­ry­mon­tu, w Waw­rzy­sze­wie pod Bie­la­na­mi. Miej­sce dy­rek­to­ra za­jął zna­ny che­mik Se­we­ryn Zdzi­to­wiec­ki, a po tym ostat­nim Sta­ni­sław Przy­stań­ski.

Dy­rek­tor miał so­bie do­da­nych do po­mo­cy w wy­kła­dach go­spo­dar­stwa wiej­skie­go, Ad­junk­ta z ka­te­drą ho­dow­li in­wen­ta­rza, a do wy­kła­du na­uki le­śnic­twa, za­mia­no­wa­no dwóch pro­fe­so­rów.

Pro­gram dwu­let­nie­go kur­su teo­re­tycz­ne­go obej­mo­wał za­kres ob­szer­ny a mia­no­wi­cie:

io Na­ukę go­spo­dar­stwa wiej­skie­go wy­kła­dał dy­rek­tor Ocza­pow­ski ze swe­go i oo to­mo­we­go dzie­ła.

2-0 Wy­kład ho­dow­li in­wen­ta­rza po­wie­rzo­no uzdol­nio­ne­mu w tym kie­run­ku i rów­nież za­cne­mu pe­da­go­go­wi Alek­se­mu Hem­plo­wi.

30 Dwu­let­ni kurs le­śnic­twa wy­kła­da­li dwaj pro­fe­so­ro­wie Adam­ski i Jan­czew­ski. Pierw­szy z nich na­czel­nik Sek­cyi tech­nicz­nej w Ko­mi­syi Skar­bu, czło­wiek bar­dzo sym­pa­tycz­ny, uczci­wy i spe­cy­ali­sta, ale nie­ma­ją­cy naj­mniej­sze­go daru sło­wa, któ­re­go lek­cya wy­pa­da­ła pod wie­czór, mo­no­ton­nym swym gło­sem wy­wie­rał nie­raz na nie­któ­rych słu­cha­czach sku­tek na­sen­ne­go nar­ko­ty­ku – na­to­miast nie­mniej za­cny i ko­cha­ny przez nas dro­gi pro­fe­sor Jan­czew­ski Ka­zi­mierz, Na­czel­nik Sek­cyi le­śnej w Kom. Skar­bu cza­ro­wał wprost au­dy­to­ry­um i ja­sno­ścią wy­kła­du i po­to­czy­sto­ścią zdań wy­po­wie­dzia­nych prze­pięk­nym gło­sem i głę­bo­ką wie­dzą.

4-0 Ka­te­dra che­mii i tech­no­lo­gii po­wie­rzo­ną była zna­ne­mu pro­fe­so­ro­wi wiel­ce przez nas wszyst­kich sza­no­wa­ne­mu Jó­ze­fo­wi Beł­zie, by­łe­mu wy­cho­wań­co­wi uni­wer­sy­te­tu Alek­san­drow­skie­go.

5-0 Mier­nic­two i geo­me­tryę wy­kła­dał dru­gi Ad­junkt bar­dzo sym­pa­tycz­ny Jó­zef Woy­zbun.

6-0 Co może zro­bić z wy­kła­du dar sło­wa, do­wo­dzi­ły naj­le­piej pre­lek­cye we­te­ry­na­ryi prof. Edwar­da Ostrow­skie­go, za­słu­żo­ne­go Dy­rek­to­ra In­sty­tu­tu We­te­ry­na­ryj­ne­go w War­sza­wie. Umiał on po­chła­niać cał­ko­wi­tą uwa­gą słu­cha­czy, któ­rzy istot­ną z tej na­uki wy­no­si­li ko­rzyść. Ota­cza­li­śmy go też wszy­scy naj­żyw­szą za prze­pięk­ny jego wy­kład wdzięcz­no­ścią.

7-0 Kurs tre­ści­wy pra­wa i ad­mi­ni­stra­cyi po­wie­rzo­no prof. Jó­ze­fo­wi Ję­drze­je wie­żo­wi, czło­wie­ko­wi bar­dzo uprzej­me­mu i umie­ją­ce­mu oży­wić przed­miot prze­zeń wy­kła­da­ny. Był on szwa­grem na­sze­go wiel­kie­go mi­strza to­nów Fry­de­ry­ka Cho­pi­na, o któ­rym czę­sto lu­bił opo­wia­dać.

8-0 Me­cha­ni­kę i bu­dow­nic­two wiej­skie wy­kła­da! prof. Ka­czyń­ski. Zdol­ny, lecz nie­sły­cha­nie jo­wial­ny, do­pusz­czał się nie­raz ta­kiej prze­sa­dy w upla­stycz­nia­niu teo­ryi, że całe au­dy­to­ry­um do ho­me­rycz­ne­go po­bu­dzał śmie­chu. W wy­kła­dzie np. o środ­ku cięż­ko­ści przy­to­czył raz przy­go­dę swo­ją, że prze­jeż­dża­jąc oko­ło wa­lą­ce­go się nań wia­tra­ka, in­stynk­tow­nie chwy­cił za ołó­wek i pod­pie­ra­jąc na chy­bił tra­fił cały bu­dy­nek, po­wstrzy­mał go w po­wie­trzu, tra­fiw­szy cu­dem na jego śro­dek cięż­ko­ści. Kie­dy po au­dy­to­ry­um na tę nie­praw­do­po­dob­ną opo­wieść roz­legł się gło­śny śmiech, za­pe­rzo­ny pro­fe­sor do­dał, że nie są to żad­ne żar­ci­ki, al­bo­wiem już Ar­chi­me­des wy­rzekł pa­mięt­ne sło­wa: A Daj­cie mi śro­dek cięż­ko­ści zie­mi, a ja ją na moim kiju pod­nio­sę".

9-0 Nie­mniej ory­gi­nal­nym był wy­kład bu­chal­te-ryi przez prot. Au­gu­sta Bern­hard­ta, naj­zac­niej­sze­go z łu­dzi, ale wpa­da­ją­ce­go nie­szcze­gól­nie ję­zy­kiem pol­skim. Przy eg­za­mi­no­wa­niu stu­den­ta, ka­zał so­bie po­ka­zy­wać extem­po­ral­ja, an­ter­jo­ra i po­ster­jo­ra, jako dane, na któ­rych się za­da­nie opie­ra­ło.

Z teki Mruy­mon­le­zy­ka… – io-c Zu­peł­nie nie­od­po­wied­nim przed­mio­tem, zwła… szcza dla mło­dzie­ży z ukoń­czo­nych gim­na­zy­ów, była na­uka re­li­gii, po­wie­rzo­na za­cne­mu lecz nie bar­dzo in­te­li­gent­ne­mu, księ­dzu Za­le­skie­mu.

ii-o Nie­mniej śmiesz­nym był kurs ję­zy­ka ro­syj­skie­go wy­kła­da­ny przez pro­fe­so­ra Ja­now­skie­go z chre-sto­ma­tyi dla niż­szych klas prze­pi­sa­nej. Mło­dzie­ży do­ro­słej na­le­ża­ła się ra­czej hi­sto­rya li­te­ra­tu­ry ro­syj­skiej, któ­ra już pod­ów­czas li­czy­ła ta­kie gwiaz­dy jak Pusz­kin, Ler­mon­tow, Zu­kow­skij i inni.

Tego ro­dza­ju wy­kła­dy, jak dwa po­wyż­sze za­miesz­czo­ne w pro­gra­mie nauk do­wo­dzi­ły jak nie­sto­sow­na była za­sa­da w przyj­mo­wa­niu słu­cha­czy z tak W. do­mo­wej edu­ka­cyi" róż­nią­cych się pod wzglę-nem wie­dzy o całe nie­bo od znacz­nej więk­szo­ści mło­dzie­ży gim­na­zy­al­nej i za­opa­trzo­nej w pa­ten­ta doj­rza-r ło­ści.

12-o Wy­kład nauk przy­ro­dzo­nych, jak: bo­ta­ni­ki, zoo­lo­gii, mi­ne­ra­lo­gii i geo­gno­zyi, oraz ogrod­nic­twa, po­wie­rzo­nym był nie­za­po­mnia­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi mło­dzie­ży ma­ry­monc­kiej prof. Woj­cie­cho­wi Ja­strzę­bow­skie­mu. O ile jako kie­row­nik dusz na­szych po­ło­żył on nie­za­prze­czo­ne za­słu­gi ura­bia­jąc kil­ka­na­ście po­ko­leń do­brych sy­nów Oj­czy­zny i oby­wa­te­li poj­mu­ją­cych obo­wiąz­ki wzglę­dem wło­ścian, z któ­ry­mi uczył nas two­rzyć jed­ną wiel­ką ro­dzi­nę – o tyle jako na­uczy­ciel był twór­cą pew­ne­go, nie­co dzi­wacz­ne­go sys­te­mu, ukła­du, w któ­rym do czte­rech głów­nych ka­te­go­ryi spro­wa­dzał wszel­kie two­ry tak z dzie­dzi­ny zoo­lo­gii; jak mi­ne­ra­lo­gii i bo­ta­ni­ki.

Na­to­miast prak­tycz­na stro­na jego pe­da­go­gicz­nej dzia­łal­no­ści, czę­ste eks­kur­sye bo­ta­nicz­ne i mi­ne­ra­lo­gicz­ne, wresz­cie wpro­wa­dza­ne prze­zeń w cza­sie wa­ka­cyj­nym wy­ciecz­ki ma­ry­mont­czy­ków po róż­nych oko­li­cach na­sze­go kra­ju, przy­no­si­ły wiel­ki, nie­za­prze­czo­ny po­ży­tek tak pod wzglę­dem na­uko­wym jak i mo­ral­nym, da­jąc moż­ność po­dzi­wia­nia da­rów przy­ro­dy tak hoj­nie u nas po­roz­rzu­ca­nych, oraz wy­bit­nych w dzie­dzi­nie rol­nic­twa oso­bi­sto­ści i ich po­stę­po­wych go­spo­darstw.

Część ad­mi­ni­stra­cyj­na in­sty­tu­tu po­wie­rzo­ną była in­spek­to­ro­wi Sma­rzew­skie­mu, czło­wie­ko­wi wiel­ce do­bre­go ser­ca, nie­sły­cha­nej sło­dy­czy w obej­ściu, mi­łu­ją­ce­mu mło­dzież i na­wza­jem zy­sku­ją­ce­mu so­bie jej przy­wią­za­nie.

Trud­ne za­da­nie dys­cy­pli­nar­nej nie­ja­ko wła­dzy speł­niał on gor­li­wie, a jed­nak tak umie­jęt­nie, tak de­li­kat­nie, że nig­dy naj­mniej­szy roz­dź­więk nie miał miej­sca w sto­sun­ku in­spek­to­ra do gro­na wy­cho­wań­ców In­sty­tu­tu.

W roku 1857-ym na­stą­pi­ły nie­któ­re po­waż­ne zmia­ny w usta­wie in­sty­tu­to­wej. Kie­dy po­przed­nio, jak już wspo­mnia­łem, przyj­mo­wa­ni byli do in­sty­tu­tu nie­tyl­ko ucznio­wie koń­czą­cy cał­ko­wi­ty kurs gim­na­zy­al-ny, ale i mło­dzież z tak zw. pry­wat­nej edu­ka­cyi o ile wy­trzy­ma­ła (dość ła­twy) eg­za­min wstęp­ny, skła­da­ny przed radą in­sty­tu­tu Ma­ry­monc­kie­go – od owej pory wy­ma­ga­nem było ukoń­cze­nie cał­ko­wi­te­go kur­su gim-na­zy­al­ne­go i do­pie­ro na za­sa­dzie pa­ten­tu doj­rza­ło­ści, kan­dy­da­ci przy­ję­ty­mi być mo­gli. Zmia­na ta była ze wszech miar ra­cjo­nal­ną, nie­raz bo­wiem pa­ni­czy­ki z do­mo­wej edu­ka­cyi (nie­licz­ni wpraw­dzie), wy­róż­nia­li się od więk­szo­ści doj­rzal­szych ko­le­gów, mało ko­le­żeń­ski­mi przy­mio­ta­mi, zu­peł­nym bra­kiem pod­sta­wo­wych wia­do­mo­ści i po­stę­po­wa­niem nie li­cu­ją­cem by­najm­niej z po­wa­gą doj­rzal­szej już mło­dzie­ży.

Wresz­cie dwu­let­ni kurs pier­wot­ny zwięk­szo­no do lat 3-ch, na­to­miast znie­sio­no wy­ma­ga­ną uprzed­nio przed otrzy­ma­niem osta­tecz­ne­go pa­ten­tu dwu­let­nią prak­ty­kę, co by­najm­niej nie mo­gło wpły­wać do­dat­nio na skom­ple­to­wa­nie wy­kształ­ce­nia rol­ne­go.

Po­zna­nych ma­ni­fe­sta­cy­ach lat 1861 – 1862-go, w któ­rych po­dej­rze­wa­no o udział, dość licz­ny za­stęp wy­cho­wań­ców Ma­ry­mon­tu, in­sty­tut zo­stał za­mknię­ty w tym­że roku, a na­to­miast przy in­sty­tu­cie po­li­tech­nicz­nym w Pu­ła­wach utwo­rzo­no dwa od­dzia­ły rol­ni­czo-le­śne.

Tyle skre­ślić mo­głem w do­ryw­czym szki­cu z epo­ki, w któ­rej w in­sty­tu­cie prze­by­wa­łem, a było nas już wte­dy bliz­ko dwu­stu stu­den­tów.

Z ser­cem prze­peł­nio­nem wdzięcz­no­ścią że­gnał każ­dy z nas in­sty­tut w roku 1853-im po dwu­let­niej prak­ty­ce rol­nej z pa­ten­tem osta­tecz­nym na wy­kształ­co­nych go­spo­da­rzy, roz­sta­jąc się z peł­ną po­ezyi i wspo­mnień sie­dzi­bą na­szą. Z tym ol­brzy­mim pa­ru­wie­ko­wym kasz­ta­nem, rzu­ca­ją­cym na znacz­ną część na­sze­go po­dwó­rza, cień upra­gnio­ny, a bę­dą­cym schro­nie­niem od skwa­ru, kie­dy­śmy w kil­ku­dzie­się­ciu ko­le­gów roz­sia­da­li się na jego ko­na­rach. Go­rą­cą, dzięk­czyn­ną mo­dli­twą że­gna­li­śmy ślicz­ną na­szą ka­plicz­kę, oto­czo­ną prze­pięk­nym ogro­dem bo­ta­nicz­nym, w któ­rym każ­dy za wska­zów­ką prof. Ja­strzę­bow­skie­go, jed­no choć­by drzew­ko i je­den ja­kiś krza­czek za­sa­dził.

Kie­dym po la­tach kil­ku­na­stu, t j… po daw­no na-stą­pio­nem prze­nie­sie­niu In­sty­tu­tu do Pu­ław, po­je­chał z dzieć­mi dla zwie­dze­nia miej­sca, z któ­rem tyle dro­gich łą­czy­ło mnie wspo­mnień, za­drża­łem na wi­dok… ru­iny.

Z okien gma­chów, w któ­rych ongi wrza­ło ży­cie ko­le­żeń­skie, zwie­sza­ły się prze­róż­ne czę­ści gar­de­ro­by żoł­nie­rzy, któ­rym gma­chy na­sze na ko­sza­ry od­da­ne zo­sta­ły.

Pod cio­sem to­po­rów, padł hi­sto­rycz­ny, pa­ru­set-wie­ko­wy nasz kasz­tan – prze­pięk­ny ogród bo­ta­nicz­ny z ka­plicz­ką w gru­zy roz­sy­pa­ną, zni­kły z po­wierzch­ni zie­mi.

Ze ści­śnię­tem ser­cem od­wró­ci­łem wźrok mój za­łza­wio­ny od tego wi­do­ku wan­da­li­zmu – prze­mó­wić sło­wa nie by­łem w sta­nie… nie­mym tyl­ko ge­stem da­łem dzie­ciom do zro­zu­mie­nia, że w tych mu­rach za­grze­ba-nemi zo­sta­ły naj­pięk­niej­sze mło­do­ści na­szej ma­rze­nia.

WSPO­MNIE­NIA I MA­RY­MON­TU.

WY­DA­NIE III.

BRA­CIOM PO SER­CU,

KO­LE­GOM PO PŁU­GU

ofia­ru­je Au­tor.

I.

Eks­kur­sya bo­ta­nicz­na. – Pro­fe­sor Ja­strzę­bow­ski. – Sza­ry ko­niec. – Apo­stoł­ka i apo­sto­ło­wie. – Czer­won­ka. – Szturm do spe­cy­ałów pani

Ej ra­mię do ra­mie­nia!…, marsz, dziel­ne chło­pa­ki! Uczyć bę­dziem na­szych bra­ci, jak sa­dzić ziem­nia­ki!"

Tak śpie­wa­no so­bie ongi… wy­cho­dząc na eks-kur­syę bo­ta­nicz­ną z uko­cha­nym prze­wod­ni­kiem na­szym, Woj­cie­chem Ja­strzę­bow­skim – a jest temu z górą pół wie­ku.

Mło­dość try­ska­ła nam z oczu… ru­mień­cem wio­sny kra­si­ła czer­stwe lica… myśl rwa­ła się do lotu… du­sza, swo­bo­dy spra­gnio­na, wy­my­ka­ła się z poza krat in­sty­tu­to­wych, pę­dząc na sze­ro­kie pola i łany, w zie­lo­ne dą­bro­wy. Nogi drga­ły nie­cier­pli­wie, jak tan­ce­rzo­wi do plą­sów. bo tez sa­lo­nem tań­ca była dla nas pięk­na zie­mia na­sza, mu­zy­ką… świer­go­ta­nie pta­stwa,

Do­ma­gal­skiej.

Ka­ta­ryn­ka i obe­rek. – Kaw­niej­szy sto­su­nek na­uczy­cie­la do uczniów.

a lam­pą ten te­styn oświe­tla­ją­cą ma­jo­we słoń­ce, któ­re­go ja­sne pro­mie­nie ozła­ca­ły bo­ga­te na­sze niwy.

Na cze­le szedł kro­kiem dziel­nym, po­su­wi­stym a mia­ro­wym nasz po­czci­wy Ja­strząb. Tak zwa­li­śmy wszy­scy nie­oce­nio­ne­go pro­fe­so­ra… i wie­dział on o tem, choć się z tem nig­dy nie wy­da­wał. Ja­strzę­biem zwa­li­śmy go nie­ty­le dla po­do­bień­stwa z na­zwi­skiem, ile dla­te­go, że cho­dził, ko­ły­sząc się lek­ko na no­gach, jak on ptak szy­bu­ją­cy w po­wie­trzu. Z pod srebr­nych, dłu­gich rzęs, wzrok jego chmur­ny gniew­nie niby do­ko­ła spo­glą­dał; bia­łe, sute brwi, zsu­wa­jąc się ze sobą, zda­wa­ły się być na pierw­szy rzut oka zna­mie­niem nie­za­do­wo­le­nia lub gnie­wu; ję­zyk, wy­dy­ma­ją­cy na­prze­mian to pra­wy to lewy po­li­czek, moc­no ścią­gnię­te usta, nada­wa­ły mu pe­wien wy­raz sro­go­ści. A jed­nak ta du­sza dziw­nej po­go­dy, to ser­ce mat­czy­nej pra­wie czu­ło­ści, roz­pły­wa­ły się na wi­dok mło­dych or­li­ków, gar­ną­cych się pod skrzy­dła swo­je­go Ja­strzę­bia! Zgar­bio­ny pod cię­ża­rem lat i trosk po­wsze­dnich, wy­pro­sto­wy­wał się dro­gi nasz prze­wod­nik na wi­dok dwu­stu mło­dzień­ców, chci­wych wie­dzy, choć bar­dziej jesz­cze fi­glów i za­ba­wy spra­gnio­nych. Ta­kich po­ko­leń wy­pia­sto­wał on już spo­ro; co rok przy­by­wa­ła mu set­ka i co rok oj­cow­ską ręką bło­go­sła­wił on set­ce wy­cho­dzą­cych w świat wy­cho­wań­ców, z któ­rych każ­dy naj­mil­sze po sę­dzi­wym pro­fe­so­rze uno­sił wspo­mnie­nia. O… bo ko­cha­li­śmy go wszy­scy, choć szorst­ko nie­raz się z nami ob­cho­dził. Mło­dzień­cze ser­ca na­sze znaj­do­wa­ły od­dźwięk w jego ser­cu… in­stynk­tem prze­czy wa­li­śmy wszy­scy, ile on nas ko­chał i jak rad był po świę­cąc się dla rias. Je­śli rzad­ki uśmiech prze­biegł po ścią­gnię­tych zwy­kle ustach pro­fe­so­ra, to echem za­wtó­ro­wa­li­śmy mu wszy­scy; gdy się nad jaką cie­kaw­szą ro­śli­ną za­trzy­mał, każ­dy miał so­bie za obo­wią­zek sko­czyć po nią w rów lub wodę, byle zy­skać do ziel­ni­ka to, co jego uwa­gę zwró­ci­ło. Gdy na któ­rym z nas wzrok dłu­żej za­trzy­mał, pod­bie­gał każ­dy czem­prę­dzej, by od­gad­nąć myśl sta­rusz­ka, z któ­re­go sło­wo wy­do­być było trud­no.

Ta­jem­na nić ja­kaś łą­czy­ła nas wszyst­kich ze star­cem… czu­li­śmy mi­mo­wo­li zba­wien­ny wpływ jego rad i nauk, a choć ele­ganc­kim pa­ni­czy­kom z do­mo­wej edu­ka­cyi nie­raz się da­wał we zna­ki, gdy ich za glan­so­wa­ne rę­ka­wicz­ki i la­kie­ro­wa­ne bu­ci­ki z eks­kur­syi do gma­chów wy­pra­wiał; choć zrzę­dził cza­sem na roz­piesz­czo­nych je­dy­nacz­ków, któ­rzy mu w spo­rym mar­szu po­do­łać nie mo­gli; choć zbur­czał nie­raz do­ku­ment­nie na­ło­go­wych pa­la­czy, za ćmi­dło (cy­ga­ro) i kop­ci­dło (faj­kę); choć wy­trą­cił nie­raz z rąk pa­ra­sol, gdy go de­li­kat­niś któ­ry w desz­czyk roz­po­starł, – wie­dzie­li­śmy jed­nak wszy­scy, że to ro­bił dla na­sze­go do­bra i dla do­bra kra­ju, któ­re­mu tym spo­so­bem przy­go­to­wy­wał oby­wa­te­li jędr­nych, krzep­kich, za­har­to­wa­nych, zdro­wych na cie­le i du­szy. Mens sana in cor­po­re sano".

Szli­śmy tedy bez ładu i skła­du, jak sta­do owiec za swo­im pa­ste­rzem, i jak ze sta­da usko­czy cza­sem owiecz­ka, by skub­nąć tra­wy na bur­cie, tak i z gro­ma­dy na­szej co chwi­la wy­ska­ki­wał na bok któ­ryś z za­go­rzal­szych bo­ta­ni­ków, by uszczk­nąć cie­ka­wy jaki eg­zem­plarz traw­ki lub zie­la, do bla­sza­nej pusz­ki, któ­ra się na ple­cach dźwi­ga­ło. Za pro­fe­so­rem po­dą­ża­li bo­ta­ni­cy z pro­fe­syi, dys­ku­tu­ją­cy o ge­ne­zie ro­ślin, ich na­zwach, ce­chach i od­mia­nach; za tymi, mniej świa­do­mi, ale cie­ka­wi na­uki kan­dy­da­ci na bo­ta­ni­ków; nie­co da­lej ko­le­dzy mniej cie­ka­wi, jesz­cze mniej świa­do­mi, ale po­czu­wa­ją­cy się do obo­wiąz­ku po­dą­ża­nia ra­zem; po­tem gro­mad­ka in­dy­fe­ren­tów, roz­pra­wia­ją­ca o wszyst­kiem, co tyl­ko związ­ku z eks­kur­syą i bo­ta­ni­ką nie mia­ło; wresz­cie na­ostat­ku ma­ru­de­rzy, alias sza­ry ko­niec.

Czy wie­cie, czy­tel­ni­cy, co to jest sza­ry ko­niec w wyż­szych za­kła­dach na­uko­wych? Je­śli są­dzi­cie, że to ucznio­wie naj­gor­si, gło­wy za­ku­te, cha­rak­te­ry żad­ne lub złe, in­dy­wi­dua obo­jęt­ne na wszyst­ko, sło­wem przy­szłe wy­rzut­ki spo­łecz­ne… to my­li­cie się za­praw­dę naj­zu­peł­niej.

Obok kil­ku bi­blij­nych ru­ma­ków (bo gdzież ich nie­ma), znaj­dzie­cie na sza­rym koń­cu i przy­szłe wiel­ko­ści… lu­dzi skrom­nych, nie­lu­bią­cych świe­cić baki zwierzch­ni­kom, nie wy­su­wa­ją­cych się na pierw­szy plan, nie­pew­nych sie­bie i sił swo­ich in­te­lek­tu­al­nych, choć nie­raz bo­ga­tych w spryt i dow­cip praw­dzi­wy, w we­so­łość nie­wy­mu­szo­ną, w ser­ca zło­te i dla ko­le­gów wy­la­ne, w cha­rak­te­ry skłon­ne do po­świę­ceń, w zdol­no­ści nie­zmier­ne… ale da­le­kich od prze­chwa­łek i żą­dzy wy­wyż­sza­nia się po­nad in­nych. Zda­rza się też czę­sto na świe­cie, iż naj­pierw­si ucznio­wie, po­pa­da­jąc póź­niej w jed­no­stron­ność, na szer­szej wi­dow­ni ży­cia nik­ną, jak owe me­te­ory spa­da­ją­ce… gdy tym­cza­sem ko­le­dzy z sza­re­go koń­ca za­świe­cą nie­raz praw­dzi­wym bla­skiem ta­len­tu, wiel­ki­mi przy­mio­ta­mi du­szy i nie­po-śled­niem sta­no­wi­skiem spo­łecz­nem.

Sza­ry więc ko­niec eks­kur­syi, o któ­rej mowa, skła­da­ła Apo­stoł­ka, alias miesz­kań­cy nu­me­ru 12, miesz­czą­ce­go w so­bie dwa­na­ście łó­żek, dwa­na­ście sza­fek, ty­leż stoł­ków i sto­li­ków, ta­kąż ilość pie­przo­wych cy­bu­chów, wresz­cie dwu­na­stu dziar­skich chło­pa­ków.

Od apo­stol­skiej tej cy­fry, nu­mer zwał się Apo­stoł­ką, a jego miesz­kań­cy apo­sto­ła­mi. Nie byli to ucznio­wie ce­lu­ją­cy, bo w tak ha­ła­śli­wem to­wa­rzy­stwie uczyć się było trud­niej; nie byli to mło­dzień­cy dba­li zby­tecz­nie o ze­wnętrz­ną ele­gan­cyę, bo w tak licz­nem gro­nie od­by­wa­ła się usta­wicz­na za­mia­na odzie­ży – ale na­to­miast byli-to ab­ne­ga­ci, naj­szer­szych po­glą­dów na obo­wiąz­ki ko­le­żeń­skie… naj­skłon­niej­si do psich fi­glów, ale i do po­świę­ceń za­ra­zem – ser­ca czy­ste i na usłu­gi bliź­nich wy­la­ne.

Po­nie­waż ta­kie uspo­so­bie­nia żywe, śmia­łe i we­so­łe, ale ser­decz­ne i ko­le­żeń­skie, zdo­by­wa­ją so­bie za­wsze mię­dzy mło­dzie­żą prze­wa­gę, miesz­kań­cy Więc Apo­stoł­ki sta­no­wi­li pew­ne­go ro­dza­ju are­opag, a nu­mer przez nich za­miesz­ka­ły był nie­ja­ko try­bu­na­łem opi­nii pu­blicz­nej. Z po­mię­dzy apo­sto­łów re­kru­to­wał się Wójt, wy­bie­ra­ny więk­szo­ścią gło­sów mło­dzie­ży, a w tej­że Apo­stoł­ce, naj­ob­szer­niej­szej roz­mia­ra­mi, od­pra­wia­no sądy, ile­kroć któ­ry z ko­le­gów, za­wi­niw­szy, przed ta­ko­we po­wo­ła­nym by­wał.

Szli więc na sza­rym koń­cu apo­sto­ło­wie, ra­dząc o waż­niej­szych spra­wach In­sty­tu­tu, o zbli­ża­ją­cych się eg­za­mi­nach, o naj­sku­tecz­niej­szym spo­so­bie pod­po­wia­da­nia słab­szym, o urzą­dze­niu su­fle­rów koło ka­te­dry,

0 zna­kach hie­ro­gli­ficz­nych na ta­bli­cy, wresz­cie o ma­ją­cej się ze­brać skład­ce na rzecz tych bied­niej­szych współ­to­wa­rzy­szów, któ­rzy po ukoń­cze­niu kur­sów

1 zrzu­ce­niu do­brze już znisz­czo­nych mun­du­rów, nie będą mie­li środ­ków na spra­wie­nie so­bie ja­kiej ta­kiej odzie­ży cy­wil­nej.

Na­ra­da mia­ła się już ku koń­co­wi, gdy oczom na­szym uka­za­ła się Czer­won­ka – owa karcz­ma pa­mięt­na uwię­zie­niem ostat­nie­go kró­la.

– Czer­won­ka! – za­grzmia­ło na sza­rym koń­cu.

– Czer­won­ka! – po­wtó­rzy­ły nie­co ci­szej sze­re­gi na­przód wy­su­nię­te.

– Czer­won­ka! –szep­ta­no wresz­cie koło pro­fe­so­ra i spo­glą­da­no nań… czy tam swych kro­ków nie skie­ru­je.

Ale Ja­strząb, jak gdy­by tego nie sły­szał, nie obej­rzał się wca­le: zmru­żył oczy i ści­snąw­szy usta, po któ­rych był­by może wte­dy po­czci­wy uśmiech rad prze­le­cieć… kro­czył w stro­nę prze­ciw­ną.

Obu­dzo­ne na chwi­le na­dzie­je ustą­pi­ły miej­sca roz­cza­ro­wa­niu; bliż­si pro­fe­so­ra, zwie­siw­szy gło­wy, tłu­mio­ne wy­da­wa­li wes­tchnie­nia, a śro­dek tej ma­łej ar­mii gło­śniej nie­co wzdy­chał. Zato wes­tchnie­nia sza­re­go koń­ca przy­po­mi­na­ły ryk niedź­wiad­ków, któ­rych noz­drza w pier­ścień sku­te, tar­gnął mon­gol­ski im­pre­sa­rio.

Ja­strząb kro­czył na­przód… po­zor­nie od­da­lał się co­raz bar­dziej… aż na­resz­cie, gdy­śmy już rów­no­le­gle z trak­tem do Czer­won­ki wio­dą­cym sta­nę­li, zwró­cił się do nas, jak wódz do swe­go plu­to­nu, i za­ko­men­de­ro­waw­szy: „Pra­we ra­mię na­przód! marsz!u – ru­szył wprost do karcz­my.

– Hura!…… – wrza­snął sza­ry ko­niec, wy­su­wa­jąc się na­przód, a od­głos za­do­wo­le­nia, prze­bie­gł­szy po wszyst­kich sze­re­gach, oz wał się echem w karcz­mie, na pro­gu któ­rej uka­za­ła się obe­rżyst­ka, pani Do­ma­gal­ska oto­czo­na szta­bem płci żeń­skiej, ma­jąc za sobą pod­wią­za­ne­go wiecz­nie mał­żon­ka i kil­ko­ro od­ro­śli za­cne­go rodu Do­ma­gal­skich.

Przy­ję­cie było ser­decz­ne, bo mło­dzież, o kro­ko­dy­lich żo­łąd­kach, cen­ną za­wsze dla obe­rży­stów sta­no­wi­ła klien­te­lę. Pani Do­ma­gal­ska, z po­mo­cą nie­wie­ście­go szta­bu, w jed­nej chwi­li znio­sła do ob­szer­nej izby wszyst­ko, czem cha­ta była bo­ga­ta: więc kil­ka­na­ście do­nic śmie­ta­ny i zsia­dłe­go mle­ka, parę kóp go­mó­łek, kil­ka­na­ście sznur­ków do­brze już wy­schłych ser­del­ków. set­kę jaj na twar­do, od ty­go­dnia za­pew­ne ugo­to­wa­nych… dwra ko­sze bu­łe­czek, któ­re­mi­by nie­jed­ną mniej ko­mu­ni­ka­cyj­ną uli­cę za­bru­ko­wać moż­na, wresz­cie ba­te­rye lej­dej­ską nek­ta­ru, zwa­ne­go wte­dy pi­wem, któ­re do dzi­siej­sze­go ba­wa­ra jak kar­me­lek do pio­łu­nu po­dob­nem było.

Szturm przy­pusz­czo­no nie na żar­ty! Wbrew wszel­kiej wo­jen­nej tak­ty­ce, ary­er­gar­da szła pierw­sza do ata­ku – więc apo­sto­ło­wie, roz­sy­pa­ni w ty­ra­lier­kę, zdo­by­wa­li pierw­sze łupy, za nimi śro­dek ko­lum­ny, a naj­pil­niej­szym bo­ta­ni­kom same się już reszt­ki do­sta­ły.

Po­czci­wy Ja­strząb, siadł­szy na ła­wie, z ra­do­ścią przy­pa­try­wał się temu nie­kła­ma­ne­mu ży­ciu i był­by o so­bie za­po­mniał, żeby nie pa­mięć wszyst­kich uczniów, któ­rzy z naj­lep­szych łu­pów co naj­lep­sze­go wy­braw­szy, skła­da­li przed nim na sto­le. Pro­fe­sor na mi­secz­kę na­brał zsia­dłe­go mle­ka, po­so­lił ob­fi­cie, wkru­szył w nie parę bu­łek, a zro­biw­szy znak krzy­ża świę­te­go, po­czął spo­ży­wać skrom­ny po­si­łek, da­jąc nam wszyst­kim ha­sło do roz­po­czę­cia uczty.

A by­łaż to uczta nie­la­da! Frasz­ka wszyst­kie za­mor­skie ho­ma­ry, w po­rów­na­niu z pie­prz­nym ser­del­kiem – fur­da naj­de­li­kat­niej­sze cia­sta lo­ur­sow­skie, wo­bec twar­dej buł­ki ma­ry­monc­kiej – niech się scho­wa Roe-de­rer Clią­u­ot, w po­rów­na­niu z szu­mią­cem pi­wem mło-ciń­skiem, któ­re w spie­czo­ne od skwa­ru usta jak bo­ski nek­tar pły­nę­ło. Po­wie­trze i ruch, swo­bo­da umy­słu i du­cha, spo­kój ser­ca i su­mie­nia, zdro­wie cia­ła i du­szy, a co naj­waż­niej­sza… mło­dość!! ów praw­dzi­wy ta­li­zman ży­cia… wszyst­ko to, ra­zem wzię­te, zmie­nia­ło owo naj­prost­sze i nie­ko­niecz­nie ja­dal­ne po­ży­wie­nie, w ist­ną lu­kul­lu­so­wą ucztę.

Na­gle, wśród ci­szy prze­ry­wa­nej tyl­ko klą­ska­niem zgłod­nia­łych pod­nie­bień i szu­mem pły­ną­ce­go w gar­dła nek­ta­ru, z ościen­ne­go al­kie­rza ozwa­ła się ka­ta­ryn­ka, ale ka­ta­ryn­ka do­by­wa­ją­ca to­nów, na ja­kie się żad­na or­kie­stra li­gnic­ka zdo­być nie zdo­ła.

Prąd elek­trycz­ny prze­biegł po ży­łach mło­dzie­ży; oczy za­bły­sły nie­ta­jo­nym pło­mie­niem, za­drga­ły nogi w takt obe­rka, któ­re­go dźwię­ki już się do izby prze­nio­sły; nikt jed­nak ru­szyć się nie śmiał, tyl­ko oczy wszyst­kich zwró­co­ne były na koń­czą­ce­go swą stra­wę pro­fe­so­ra. Ten ostat­ni usta otarł, zro­bił znak krzy­ża, wstał, wy­pro­sto­wał się przez chwi­lę, a ująw­szy w pas gru­bą obe­rżyst­kę, „Hu! ha!! – wy­krzyk­nął, i pu­ścił się z nią w koło izby.

Tego tyl­ko było nam po­trze­ba! Jak ar­mia za cho­rą­żym, ru­szy­ła młódź cała za uko­cha­nym Ja­strzę­biem, ten chwy­ta­jąc pierw­szą z brze­ga dzie­wu­chę do tań­ca, ów pana Do­ma­gal­skie­go, inni wresz­cie za­wi­ja­jąc sami z sobą. Obe­rek szedł praw­dzi­wie po ku­jaw­sku; na od­bi­ja­ne­go, ua od­tu­pa­ne­go, na za­wi­ja­ne­go… byle z ży­ciem i szu­mem, z ło­sko­tem i ha­ła­sem. Kurz pod­niósł się w izbie, jak po sta­dzie owiec na wy­go­nie – opadł na chwi­lę, gdy mło­de po­ko­le­nie Do­ma­gal­skich, na roz­kaz obe­rżyst­ki, lało wodę na pod­ło­gę, nie ba­cząc, że się i ta­necz­ni­kom ob­ry­wa­ło… ale z pod zla­nej pod­ło­gi przy­by­wał za­raz świe­ży tu­man ku­rzu, na­gro­ma­dzo­ne­go ob­fi­cie mię­dzy tar­ci­ca­mi i do­by­wa­ne­go ho­łup­ca­mi na­szych pod­ku­wa­nych bu­tów. W tym cha­osie, pyle i wrza­wie nie oby­ło się bez wy­pad­ków. Pani Do­ma­gal­skiej któ­ryś z tan­ce­rzy obe­rwał kry­no­li­nę (na­pręd­ce na przy­by­cie go­ści na­dzia­ną); panu Do­ma­gal­skie­mu jed­na poła płó­cien­ne­go ku­bra­ka wpię­ła się do bla­sza­nej pusz­ki, za­wie­szo­nej przez ple­cy tan­ce­rza, i po­cią­gnię­ty ru­chem wi­ro­wym, padł na śro­dek izby za­cny re­stau­ra­tor, szczę­ściem nie­szko­dli­wie. Pisk dzie­ci, prze­ra­żo­nych wi­do­kiem prze­wró­co­ne­go papy, prze­rwał do­pie­ro sza­lo­ny ta­niec… za­czem ode­tchnąw­szy przez chwi­lę i za­pła­ciw­szy po­trzy­kroć war­tość na­bia­łu, twar­dych jaj, ze­schłych ser­del­ków i ska­mie­nia­łych bu­łek, na dany znak przez pro­fe­so­ra, wy­szli­śmy z Czer­won­ki, po­dą­ża­jąc łą­ka­mi na­po­wrót do In­sty­tu­tu, z pę­kiem traw róż­nych w dło­ni i peł­ną pusz­ką na ple­cach.

Ten opis pro­sta­czej za­ba­wy zra­zi was może,

0 sro­dzy mo­ra­li­ści!…, wy­wo­ła obu­rze­nie lub uśmiech iro­nii na usta owych pe­da­go­gów, któ­rzy kar­ność woj­sko­wą i trzy­ma­nie mło­dzie­ży zda­la od sie­bie, za pierw­szy wa­ru­nek pe­da­go­gicz­ny sta­wia­ją.

Jak­żesz się my­li­cie, za­cni re­for­ma­to­ro­wie spo­łecz­ni!…, jak mało zna­ny­mi wam są taj­ni­ki pol­skich serc mło­dzień­czych! Mimo po­zor­nej swo­bo­dy, ja­kiej za­ży­wa­li­śmy na eks­kur­sy­ach z Ja­strzę­bow­skim, mimo, że on pierw­szy do we­so­ło­ści da­wał ha­sło, mimo pew­nej na­wet po­ufa­ło­ści, któ­rą on sam nie­raz wy­wo­łał… mie­li­śmy dlań naj­wyż­szy sza­cu­nek. Nie za­po­mniał się nikt wo­bec nie­go, nie zra­ził go nikt ani pio­sen­ką zdroż­ną, ani dow­ci­pem sło­nym, ani słów­kiem, któ­re­by go dra­snąć mo­gło – a dzia­ło się to nie przez oba­wę kary lub gnie­wu, ale przez oba­wę zro­bie­nia przy­kro­ści za­cne­mu star­co­wi, któ­re­go, mimo pew­nych jego dzi­wactw, ko­chał z nas każ­dy jak ojca. W tej też mi­ło­ści, w tem zo­bo­pól­nem za­mi­ło­wa­niu, a nie w obec­nej kar­no­ści, prze­ciw któ­rej mło­de się bu­rzą umy­sły, le­ża­ła ta­jem­ni­ca mą­drze zro­zu­mia­ne­go ry­go­ru

1 ładu.

Ma­ry­mont. – Ka­pli­ca i gma­chy in­sty­tu­to­we. – Kra­ty i od­wach. – Za­ło­ga woj­sko­wa. – Ka­pi­tan Ka­czor i sze­re­go­wiec Far­fa. – Pa­tro­le noc­ne. – Prze­gląd war­ty. – Kasz­tan.

In­sty­tut go­spo­dar­stwa wiej­skie­go i le­śnic­twa w Ma­ry­mon­cie, jako je­dy­ny w owym cza­sie wyż­szy za­kład na­uko­wy, po­sia­dał sym­pa­tya kra­ju, choć mu nie jed­no pod wzglę­dem pla­nu nauk za­rzu­ca­no. Nie prze­czę, że były tam wy­kła­da­ne przed­mio­ty zu­peł­nie zby­tecz­ne, zwłasz­cza dla mło­dzie­ży przy­by­wa­ją­cej z pa­ten­tem gim­na­zy­al­nym; mo­gły też nie­któ­re ka­te­dry być od­po­wied­niej ob­sa­dzo­ne – ale od­kła­da­jąc na bok te uster­ki, nie­unik­nio­ne w kra­ju po­zba­wio­nym na­on­czas aka­de­mii, owej ma­cie­rzy, wy­da­ją­cej skoń­czo­nych na­uczy­cie­li – przy­znam jed­nak śmia­ło, że kto chciał sko­rzy­stać, mogł sko­rzy­stać wie­le, zwłasz­cza w głów­niej­szych przed­mio­tach. Na­uka go­spo­dar­stwa wy­kła­da­ną była zbyt może na­wet dro­bia­zgo­wo przez nie­od­ża­ło­wa­ne­go dy­rek­to­ra In­sty­tu­tu, ś… p. Mi­cha­ła Ocza­pow­skie­go; ho­dow­la in­wen­ta­rza przez ad­junk­ta Alek­se­go Hem­pla. Ka­te­dra le­śnic­twa, ob­sa­dzo­na przez ów­cze­sne­go na­czel­ni­ka sek­cyi la­sów Jan­czew­skie­go, mo­gła była sta­no­wić ozdo­bę każ­de­go uni­wer­sy­te­tu. Wete-ry­na­ryę wy­kła­dał, z praw­dzi­wie aka­de­mic­kim da­rem sło­wa, dy­rek­tor szko­ły we­te­ry­na­ryj­nej Ostrow­ski; che­mię i tech­no­lo­gię mę­żo­wie tak ucze­ni, jak Beł­za i Zdzi­to­wiec­ki; wresz­cie wy­kład nauk przy­ro­dzo­nych po­wie­rzo­nym był uko­cha­ne­mu na­sze­mu Ja­strzę­bow­skie­mu.

Tyle o stro­nie po­waż­niej­szej. No­tat­ki ni­niej­sze są wspo­mnie­nia­mi stu­den­ta, dla ko­le­gów ze­bra­ne­mi; za­wie­rać więc będą po­ciesz­niej­sze epi­zo­dy z ży­cia po-za­in­sty­tu­to­we­go i z cza­su poza ob­rę­bem nauk po­zo­sta­łe­go. Czy­tel­nik głę­biej pa­trzą­cy, do­pa­trzy się w nich jed­nej stro­ny b… na­sze­go In­sty­tu­tu, to jest wpły­wu jaki on wy­wie­rał na uro­bie­nie cha­rak­te­ru wy­cho­wań­ców, mimo zbyt może wiel­kiej swo­bo­dy, mimo fi­glów i we­so­ło­ści, któ­re, na­da­jąc owej mło­dzie­ży po­zór nie­ko­niecz­nie za­kon­ny, wy­twa­rza jed­nak ser­ca szcze­re, otwar­te, ko­le­żeń­skie, mi­łu­ją­ce kraj i bliź­nich, go­to­we do ofiar i po­świę­ceń.

Dziś, ile­kroć myśl przy­wie­dzie mi przed oczy te opróż­nio­ne już ru­iny, łza ci­śnie się mi­mo­wo­li, ser­ce się ści­ska na wspo­mnie­nie owych gma­chów, peł­nych nie­gdyś gwa­ru i ży­cia… pięk­nych za­rów­no wspo­mnie­nia­mi prze­szło­ści, jak i na­dzie­ją… z któ­rą je każ­dy z nas w świat wy­cho­dzą­cy opusz­czał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: